Kilka słów o zabijaniu (no dobra, raczej kilka stron). Ogólnie to kilka #truestory z mojego życia na #wies zmierzające do dwóch sytuacji w których byłem zmuszony zabić. Jednakże mój styl opowiadania, nie pozwala mi przejść bezpośrednio do rzeczonych sytuacji, tylko zmusza mnie do zarysowania tła, a także niezliczonej ilości dygresji, a czasem dygresji od dygresji. Także będzie długo, bo inaczej nie umiem.
W dobie wojny na Ukrainie, a także łatwego dostępu do informacji o innych konfliktach na świecie, chyba każdemu zdarzyło się zastanowić jakby to było, gdyby trzeba bronić swojego domu, rodziny czy własnego życia. Przynajmniej ja tak się czasem zastanawiam. W moich wyobrażeniach oczywiście zawsze wygrywam, mimo że moim jedynym planem w czasie wojny w Polsce jest jak najszybsza ucieczka z kraju, nie ma u mnie mowy o narażaniu życia w obronie granic, od tego są żołnierze. Poza tym nawet gdybym jakimś zrządzeniem losu stanął oko w oko z wrogiem to mam poważne wątpliwości czy umiałbym go zabić, a już w ogóle czy mógłbym to zrobić bez zawahania, a wahanie się oznacza że prędzej sam zginę niż go zabiję.
Jednym z moich powracających koszmarów sennych jest paraliż w sytuacji zagrożenia. Pamiętam kilka z tych snów, na przykład, że otwieram drzwi a tam banda cyganów wdziera się do mojego mieszkania (moje mieszkanie brzmi dumnie, oczywiście chodzi o akurat wynajmowane) i wynoszą sprzęty typu telewizor, mikrofala. A ja chcę z nimi walczyć, bronić dobytku, a zamiast tego stoję przyklejony do ściany ze strachu i nie potrafię się ruszyć, a nawet swobodnie oddychać. Tego typu snów miałem w swoim życiu całą masę i budzę się po nich sfrustrowany i zły na siebie mimo, że nie wydarzyło się to naprawdę. Mam za to w głowie wszystkie te razy, kiedy bawiłem się w głowie jako dziecko, a nawet jako dorosły w wyobrażenie jak to nie pokonuję całej zgrai terrorystów jak Bruce Willis w "Szklanej Pułapce". Wyobraźnię ogólnie mam bogatą, wraz z moim przyjacielem z dzieciństwa naszą ulubioną zabawą było branie do ręki patyka i opowiadanie na przemian jak to się bierze udział w walce z droidami jeśli akurat bawiliśmy się w Star Warsy, albo z mutantami jeśli byliśmy Power Rangersami itp. Więc jestem po takich snach zły na siebie, że tak bardzo odbiega to co potrafię wymyślić, od tego co potrafię zrobić, nawet gdy to nie dzieje się na żywo, a jedynie mózg funduje mi symulację takich wydarzeń. Ta sytuacja, która spotyka mnie w snach sama w sobie nie sprawiłaby we mnie takiej frustracji, gdyby nie fakt, że spotkały mnie w życiu te dwie sytuacje, które opisać wam obiecałem (już za kilka akapitów) i które potwierdzają to co przydarza mi się we śnie.
Dobra, więc przejdę do rysowania tła. Mam 30 lat i dzieciństwo spędziłem na wsi takiej 200-300 mieszkańców. Mieliśmy zwierzęta, dużo zwierząt, na tyle dużo, że czasem na wycieczce w przedszkolu celem było moje podwórko, żeby inne dzieciaki mogły się pobawić z naszymi zwierzaczkami. Ogólnie to mieliśmy tak: zwykle ze 3 psy, kotów zwykle w przedziale od 6 do 13 sztuk, kozę, kury, kaczki, gęsi, perliczki, w późniejszym czasie też indyki oraz zawsze jednego cielaka. Do tego zwierzęta ozdobne - króliki, chomiki, papugi, kanarki, świnki morskie, szynszylę, koszatniczkę i żółwia - na przestrzeni lat oczywiście, nie wszystkie naraz. Co mają zwierzęta do tematu zabijania - bardzo dużo, z prostego powodu, zdychają lub są zabijane, to pozwala oswoić się dzieciom dorastającym w takich warunkach z motywem śmierci.
Oczywiście większość tych zwierząt, hodowaliśmy w celu zjedzenia. Na początku moi rodzice nie umieli zabijać. Jeśli trzeba było zabić kaczkę lub koguta to zanosili je do starszej sąsiadki, a ona w jakiś mało humanitarny sposób podżynała im gardła, a potem ucinała nożem łeb. Wtedy byłem na tyle mały, że nie mogłem być tego świadkiem, znam tą procedurę tylko z opowieści. Później moi rodzice nauczyli się obcinać głowy siekierą na pieńku, jednak z czasów kiedy jeszcze sąsiadka zajmowała się ubojem naszego drobiu pamiętam jedną śmieszno-straszną historię. Po zabiciu drobiu, ciało bez głowy było wkładane do wiadra lub damfra (w moim domu mówi się po pseudośląsku, damfer to taki wielki gar, nie wiem czy istnieje polski odpowiednik tego słowa). W międzyczasie gotowało się wrzątek, aby wlać go do tego dajmy na to wiadra, żeby takiego koguta na ten przykład, łatwiej się skubało po takim zaparzeniu. No i właśnie pewnego razu tak sobie czekał pewien martwy kogut w pomieszczeniu zwanym komórką na zalanie wrzątkiem, aż rozległ się krzyk mojej siostry (moje jedyne rodzeństwo) z tegoż właśnie pomieszczenia. Zbiegliśmy się wszyscy i zobaczyliśmy niecodzienny widok. Kogut "ożył". Stał dumnie obok wiadra, z czerwoną papką zamiast głowy i nie wiem jakim sposobem wydawał z siebie typowe dla koguta dźwięki (takie ciche koooo-kooo-ko). Okazało się, że sąsiadka się nie przyłożyła do zadania i zamiast poderżnąć gardło i odciąć łeb, odcięła biedakowi twarz. A ten się po jakimś czasie ocknął i dał nam takie przedstawienie
Nie wiem czy ta sytuacja czy też podeszły wiek sąsiadki miały kluczowy wpływ na zmianę procedury, na samodzielne ucinanie głów siekierą przez moich rodziców. Moją oraz mojej 3 lata starszej siostry rolą było wtedy trzymanie niedoszłego denata za głowę, tak aby naciągnąć szyję na pieńku, aby cel dla uderzającego taty lub mamy był jak największy. Do taty miałem w kwestii celności uderzenia zaufanie, za to mama była mniej celna, bałem się czasem o swoją dłoń albo dłoń siostry. Na szczęście nigdy żaden człowiek nie został okaleczony u nas w domu przy tym procederze, co najwyżej zwierzę się bardziej nacierpiało, jeśli wymagana była poprawka, bo mama trafiła w pół głowy, w tułów lub też obok szyi, tylko lekko ją zahaczając. Brzmi jak niezły ubaw, prawda? W sumie wtedy był to dla mnie ubaw, bo po odcięciu głowy, puszczaliśmy ciało aby przez minutę biegało po podwórku niezgrabnie się co chwilę wywalając i wpadając na różne przeszkody, zanim życie z niego uleciało na dobre. Głowa, która zostawała mi w ręce też była całkiem interaktywną zabawką bo jeszcze mrugała i otwierała i zamykała dziób. Głowę szedłem rzucić od razu naszemu największemu psu i wracałem trzymać kolejną ofiarę, bo zwykle zabijaliśmy po kilka sztuk naraz. Podczas dekapitacji drobiu często dostawałem w twarz fontanną krwi i było to dla mnie powodem jedynie do śmiechu, nie widziałem w tym nic strasznego. Naturalnym przekonaniem wtedy było dla mnie, że prędzej czy później to ja "awansuję" na kata.
To co dla mojej rodziny było normalne, nie było normalne dla innych dzieciaków. Przyjeżdżał na wakacje do swojej babci taki Niemiec kilka lat młodszy ode mnie. W moim regionie prawie każdy ma rodzinę w Niemczech, która przyjeżdża raz na jakiś czas w odwiedziny. Jako, że miałem wtedy innych kolegów, a ten Niemiec - Marco, był wtedy dla mnie za młody, żebym mógł się z nim bawić (miałem wtedy ze 12 lat) to strasznie mnie denerwował swoją obecnością bo za mną łaził. Przyszedł kiedyś jak akurat mama z siostrą zabijały kaczki i zobaczył moment ucięcia głowy. Widziałem wtedy jak wychodził z naszego podwórka i łapał się za szyję, jakby chciał sobie wyobrazić co musiało czuć to zwierzę. W każdym razie po tym co zobaczył, dużo mniej chętnie już do nas przychodził, co było dla mnie spoko.
Inne zwierzęta zabijane u nas na podwórku to były kozy, świnie i cielaki. Kozę mieliśmy jedną, ale chodziliśmy do faceta co miał kozła, żeby ją zapładniał, a jej młode szły na ubój jak odpowiednio podrosły. Świń z kolei nigdy nie hodowaliśmy, przyjeżdżała do nas zawsze jedna sztuka w dniu świniobicia i od razu szła pod nóż. Cielaka z kolei przez jakieś 4-6 sezonów mieliśmy zawsze jednorocznego - Bercika. Zawsze kupowaliśmy małego cielaczka od hodowcy, hodowaliśmy przez rok, ubijaliśmy i kupowaliśmy następnego. Jak kupiliśmy pierwszego to miał na imię Bercik i tak już zostało, każdy kolejny też był u nas nazywany Bercikiem, to sprawiało wrażenie, że to ciągle ten sam cielak. W każdym razie jeśli chodzi o ubój tych większych zwierząt, to nigdy nie pozwalano mi być świadkiem ich zabijania. Za to chwilę poźniej już uczestniczyłem we wszystkich pracach związanych ze świniobiciem. Patrzyłem na oskórowane ciało wiszące na haku i jak masarz odkraja z niego kolejne elementy, bawiłem się nimi, były ciepłe więc miłe doznania ogółem. Do tego mogłem się dowolnie bawić częściami których nie jedliśmy, a jedliśmy większość - jednym z moich ulubionych dań była jajecznica ze świeżym mózgiem (sam nie wiem czy świńskim czy cielęcym, a może z obu tych zwierząt). W każdym razie z niejadalnych rzeczy, były flaki, jądra, oczy, kopyta i jakieś tam jeszcze rzeczy niezidentyfikowane przeze mnie. Ciekawostką było dla mnie że jakiś element już dawno oddzielony od reszty potrafił jeszcze po godzinie się samoistnie poruszyć, jakiś mięsień zapulsować czy coś. Rozkrawałem sobie te rzeczy, gniotłem itd. Nadal byłem wtedy przekonany że zabijanie jest łatwe, nie ma w tym nic ohydnego.
Przyjeżdżał też do nas wujek z Niemiec z ciotką. Wujek ten lubił gołąbki i sam je przyrządzał. Nie chodzi bynajmniej o takie gołąbki jakie znacie ze swojej kuchni. Kupował żywe gołębie, następnie gołymi rękoma odrywał im głowy a potem skubał, oprawiał i jedliśmy. Odrywanie głów gołymi rękami, czego byłem często świadkiem wydawało mi się drastyczne, ale też normalne. Na tyle normalne, że mam z tym związaną też zabawną historyjkę. Jeden z naszych sąsiadów miał na nazwisko Gołąbek. Jak nas odwiedził i usłyszałem, że przyszedł pan Gołąbek to rzuciłem tekstem: O przyszedł Gołąbek, fajnie, zabijemy Gołąbka. Nawet nie zdążyłem się zorientować jak stary mnie chwycił i zaczął okładać, tak, że miałem sine całe plecy nad dupą i poruszanie się sprawiało mi ból przez co najmniej tydzień. Kłamałem, że ta historia jest zabawna, przynajmniej nie dla mnie, dzisiaj za takie coś odbiera się rodzicom dzieci i słusznie, ale w moim domu panowało zawsze prawo strachu - nie odpierdalaj bo dostaniesz wpierdol.
Poza śmiercią z powodu uboju, zdarzały się też oczywiście przypadki, że zwierzęta padały na rożne choroby albo ze starości, ale też niekiedy ginęły w szczególnych okolicznościach jak przejechanie traktorem (nie mieliśmy traktora, ale czasem ktoś nam przywoził na przykład słomę), lub zagryzienie przez lisa albo inne dzikie zwierzę. Dwa razy zdarzyło się, że wilczur jednego z sąsiadów mu się zerwał i wpadł na nasze podwórko, pozagryzał lub poranił wiele zwierząt w tym naszą kochaną suczkę Nukę. Jako że mieliśmy zwykle 3 psy, to jeden największy siedział w kojcu, drugi średni był na łańcuchu przypięty za stodołą na odludziu, żeby odstraszać leśnych drapieżników, a jeden latał luzem. W tamtym czasie była to Nuka, która oba te razy prawdopodobnie broniła innych zwierząt przed obcym psem i oba razy została ciężko ranna w tej walce, miała wygryzioną dziurę w plecach. W obu przypadkach związanych z psem sąsiada, byłem pierwszą osobą z rodziny, która wróciła do domu i nakryła go na gorącym uczynku, po czym uciekał. Na szczęście wolał uciec przede mną niż mnie zaatakować a byłem zawsze niedużym gówniakiem. W każdym razie pamiętam jak robiłem wtedy inwentaryzację strat przed powrotem rodziców do domu (to było normalne że zostawałem sam w domu jako gówniak albo wracałem do pustego). Nie umiałem wtedy jeszcze dobrze pisać, w dodatku nazywałem zwierzęta po śląsku, więc sporządzona przeze mnie lista martwych zwierząt po ataku wyglądała dziwnie. Nie znałem wtedy głosek sz, cz, ż itp. nie ogarniałem że litery "y" i "e" to dwa różne dźwięki, a do tego w śląskim słyszy się głoski, których do dzisiaj nie wiedziałbym jak zapisać. Pamiętam jak zapłakany odczytywałem rodzicom tą listę, bo nikt poza mną nie potrafił tego rozczytać xd
Z nietypowo padniętymi zwierzętami, jak i tymi padniętymi ze starości postępowałem na 3 sposoby - jakoś tak wyszło, że to ja byłem w domu od tej brudnej roboty, sprzątania truchła. Jednym ze sposobów na pozbycie się zwłok było zakopanie na podwórku - głównie latem, bo ziemia miękka, a miejsca mieliśmy dużo, bo za domem był spory sad. Drugim jeśli był akurat okres grzewczy było spalanie w piecu - głównie koty i kury, pozostałe to zależało czy się zmieszczą w piecu. Trzecim sposobem - według mnie dziwnym ale tak chcieli rodzice, było zawiezienie martwego drobiu do lasu za naszym domem. Celem było, żeby lis się objadł tam i nas nie nachodził. Przypominało mi to ofiarę składaną jakimś bóstwom i nie miało sensu, przecież w naszym interesie było, żeby zagrażające naszemu dobytkowi zwierzęta wyginęły, więc po je dokarmiać, no ale cóż, dostawałem zlecenie to je wykonywałem. Czasem trafiały się nam nietypowe zdechłe zwierzaki jak kuna czy tchórz, znajdywane w sianie. Trupy mnie w każdym razie nie ruszały. Przynajmniej zwierzęce, chociaż ludzkie zwłoki też widywałem, co prawda zawsze w trumnie, więc zadbane, ale też wrażenia na mnie nie robiły.
Jedyne zwierzęta których śmierć mnie martwiła to były psy - jako jedyne u nas zwierzęta dostawały imiona, poza Bercikiem rzecz jasna. Szczególnie mocno dotknęła mnie śmierć Menka. Menek - to imię wymyślił mój wujek chrzestny, który był najzabawniejszym typem w rodzinie. Pamiętam, jak często zdarzało się że nie działał nam telefon stacjonarny (tylko taki mieliśmy - orientowaliśmy się jak ktoś przychodził i mówił że nie może się dodzwonić). Jak się zwykle okazywało, poluzowana była wtyczka od telefonu przy ścianie, nie ta od prądu, tylko od linii telefonicznej. Trwało to przez kilka ładnych lat, aż w końcu rozgryźliśmy to. Niedziałający telefon korelował z wizytami wujka-trola, który zawsze przed wyjściem od nas specjalnie luzował tą wtyczkę. Wracając do Menka, został tak nazwany na życzenie tego wujka, nie pamiętam już skąd wziął to imię, ale było to formą żartu, jak to zwykle u tego wuja. Menka spotkał najgorszy los jaki mógł spotkać psa w naszym gospodarstwie - spędził życie na łańcuchu za stodołą. Ten pies był taki kochany, a tak przez nas tak zaniedbywany, że wyrzucam sobie to do teraz, że mimo iż jako gówniak nie miałem wiele do powiedzenia w domu, w którym panowało prawo starszego i silniejszego, mogłem bardziej lobbować za wolnością dla Menka. Pies który siedział samotnie na łańcuchu, widząc człowieka raz dziennie lub dwa, kiedy dawaliśmy mu jedzenie i wodę, czasem jak się zerwał to zamiast korzystać z wolności, to przybiegał do nas na podwórko, do swoich oprawców, co kończyło się zaciągnięciem go z powrotem na "jego" miejsce. Przez te wszystkie lata największą rozrywką Menka, było co najwyżej obserwowanie kur, które postanowiły się zapuścić tam daleko do niego. Jak dla mnie idealny scenariusz żeby pies zdziczał i był agresywny, tymczasem on pozwalał kurom zjadać sobie jedzenie z miski. Ten ostatni raz kiedy się zerwał z łańcucha to było jakoś tak, że wiedziałem że umiera, nie zaciągnęliśmy go tym razem tam gdzie zawsze ale zrobiłem mu posłanie w wolnym chlewiku i tam z nim przesiadywałem i widziałem jak traci siły z dnia na dzień i wydaje z siebie bolesne dźwięki. Starałem się mu jak najbardziej wynagrodzić marne życie, głaskaniem przez te kilka dni, zanim zdechł. Myślę że ten czas mocno podniósł moją wrażliwość względem zwierząt.
Anyway, przeczytaliście już kilka stron dygresji, więc pora opisać sytuacje, o których tak właściwie chciałem napisać. Pierwsza sytuacja wydarzyła się kiedy byłem w liceum, miałem więc wtedy z jakieś 17 lat. Nadal hodowaliśmy wiele zwierząt którymi pomagałem się zajmować przed i po szkole. Mama nie pracowała, więc głównie to ona wymyślała w jaki sposób odbywa się życie naszych zwierząt, podczas gdy reszta domowników była w szkole lub w pracy. Decydowała na przykład kiedy małe kurki można zacząć wypuszczać na dwór w skrzyni (żeby koty ich nie zeżarły), a kiedy można zacząć je puszczać luzem itp.
Pewnego dnia poinstruowała mnie dokładnie, co mam zrobić po szkole, bo jej nie będzie w domu. Instrukcja brzmiała tak: te małe kurziki (tak nazywaliśmy malutkie kurczaczki) będą w skrzyni na dworze. Odsuń cegły z siatki, zdejmij siatkę i dolewaj im wody i dosypuj paszy, zasłoń znowu i uważaj żeby ci cegła nie wpadła do środka. Wróciłem więc ze szkoły i poszedłem wykonywać obowiązki (poza tymi kurzikami, mieliśmy jeszcze kilka innych skrzyń z innymi zwierzątkami do oporządzenia lub też kurami ale większymi, instrukcje do nich pominąłem bo są nieistotne, w każdym razie chciałem zaznaczyć że miałem do zrobienia sporo, więc chciałem to zrobić jak najszybciej i zająć się jakimiś sprawami jakimi tam się mogłem jako nastolatek zajmować, komputerem czy coś). W każdym razie poszedłem do tej skrzyni i stwierdziłem że nie muszę odsuwać cegieł mimo ostrzeżeń żeby mi żadna cegła nie wpadła do środku, bo siatka jest elastyczna, wystarczy, że ją odegnę i włożę rękę do środka i zrobię co trzeba.
Odgiąłem lekko siatkę i oczywiście cegła wpadła mi do środka xd Małe kurczaczki wykazały się niesamowitym refleksem i mimo, że cegła spadała wprost w ich największe skupisko, to rozpierzchły się w moment, a mi ulżyło, że żadnego nie trafiłem. Po podniesieniu cegły okazało się jednak, że nie wszystkie uciekły. Były tam dwa kurczaczki, jeden leżał sflaczały, podniosłem go, popiskiwał cichutko, a z łebka kapały mu krople krwi. Jedna taka kropla to spory procent jego krwi, więc po chwili zdechł. Drugi natomiast po podniesienie cegły, ku mojemu zdziwieniu wstał. Wziąłem go na ręce i (jak to mawia Borek) ...niestety. Okazało, że ma pęknięty bok i wystają z niego jego małe flaki. Lata wychowania mnie w strachu, sprawiły że w jakimś stopniu słuchałem się rodziców, ale ich nie szanowałem. Z tego powodu wiedziałem, że nie mogę powiedzieć im prawdy, tylko będę kłamał.
Powiecie, że to głupota, to tylko dwa kurczaczki z kilkudziesięciu, jednak po latach ciągle tych samych scenariuszy w domu wiedziałem, że skończy się krzykiem w moim kierunku, a może i latającymi w moim kierunku przedmiotami, a nawet rękoczynami ze strony mojej starej, mimo że była już wtedy ode mnie niższa, to w jej głowie wciąż mogła wyładowywać na dzieciach swoją agresję, zwłaszcza w tak uzasadnionych sytuacjach kiedy dopuściłem się nieposłuszeństwa, bo było jasno zaznaczone, żeby najpierw odsunąć cegły, ale mi się nie chciało. Jest to jednym z powodów, dlaczego się do nich teraz nie odzywam, ale to temat na całkiem inną rozprawkę. Wracamy do sytuacji: mam na dłoni małego kurczaczka, stojącego na własnych nogach, jeszcze nie opierzonego, tylko w puchu, któremu wystają flaki i który otwiera dziubek jakby chciał piszczeć ale nie wydobywa się z niego żaden dźwięk. Plan w mojej głowie wyglądał następująco - zabiję go i razem z tym drugim zakopię w gnoju (tak postępowaliśmy z bardzo małymi stworzonkami bo najszybciej). Następnie przestawię skrzynię z pozostałymi do cienia i powiem, że zastałem dwa martwe, pewnie z powodu upału. Plan prosty i w moim odczuciu doskonały. Zaniosłem oba kurczaczki i położyłem na gnoju i żywego i martwego. Wziąłem łopatę i wielki zamach.
I w tym momencie zaczęły się dziać ze mną "dziwne" rzeczy. Patrzyłem na tą małą puchatą kulkę i miałem wyrzuty sumienia, że go zabijam, że ginie przez mój błąd. Stałem tak kilka minut próbując się zmusić do zadania śmiertelnego ciosu i nie mogłem. Zacząłem płakać, potem już machać łopatą w jego kierunku ale za każdym razem się zatrzymując. Odkładałem łopatę, chodziłem w kółko, brałem głębokie oddechy i podejmowałem kolejne próby. Przypominałem sobie odcinanie głów większym ptakom i fakt, że przecież niedługo będę sam tym katem i zawsze byłem przekonany o tym, że wtedy się nie zawaham, a teraz stoję nad takim, którego i tak się nie da uratować i płaczę. W końcu wziąłem łopatę w ręce po raz kolejny i zacząłem uderzać w kurczaka z całych sił chyba z 10 razy - chciałem mieć pewność że nie żyje i nie cierpi dalej. Zrobiłem to - zabiłem go, ale jakim kosztem. Dalszą część planu wykonałem bez problemów, ale ten moment pozostaje ze mną do dzisiaj.
Druga sytuacja, tutaj już bez większych wstępów. Byłem już na studiach (powiedzmy, że miałem ze 22 lata) i nie mieszkałem z rodzicami, ale czasem zjeżdżałem na weekend. Było już ciemno gdy usłyszalem jakieś popiskiwanie. Zorientowałem się, że pies złapał szczura i go męczy na podwórku. Pies kiedy mnie zobaczył stracił zainteresowanie szczurem i go zostawił wycieńczonego. Poszedłem do domu powiedzieć, że na dworze leży szczur jeszcze żywy na co usłyszałem: to go zabij. No to zapaliłem sobie światło na dworze, teraz widziałem go lepiej, nie było widać ran na jego ciele, leżał na boku, był spory i wychodzące z orbit oko mu błyszczało w świetle żarówki na rogu domu. Chwyciłem gruby kostur, długości jakiegoś półtora metra, wziąłem zamach taki sam jak kiedyś nad kurczakiem łopatą i...tak...zamarłem znowu. Zobaczyłem siebie sprzed paru lat i tego kurczaczka i znowu poczułem że nie mogę. Powtarzałem sobie, że to inna sytuacja, kurczaczek ginął z mojej winy, a szczur to szkodnik. Zaczęła mnie obrzydzać myśl o uderzeniu w niego, wyobraziłem sobie, że szczur pod uderzeniem kija się rozbryzguje i ta myśl mnie przerażała. Znowu tam stałem i znowu nie mogłem odebrać życia. Szczur chyba nie był ranny, a raczej w głębokim szoku po ataku psa, bo po kilku minutach obrócił się z boku na brzuch, było widać jak mu nadal wali serce. Zaczął być coraz bardziej ruchliwy i zdałem sobie sprawę, że jak go zaraz nie wykończę to sobie po prostu odejdzie. Zebrałem się w sobie i uderzyłem go z całych sił raz, drugi i kolejne. Zacząłem znowu wściekle w niego uderzać czasem trafiając czasem nie, wszystko było tak samo jak 5 lat wcześniej. Zaskoczyło mnie, że okazał się twardszy niż myślałem, nie rozbryzgnął się, a odczucia jakie w dłoniach miałem uderzając kijem były jakbym uderzał w poduszkę. W końcu przestałem uderzać, a on przestał żyć. Nie pamiętam co zrobiłem z truchłem. Wróciłem do domu z traumą, ale nikomu nic nie mówiłem.
Mając na uwadze te dwie sytuacje, myślę że nie byłbym w stanie zabić człowieka, chyba że adrenalina albo coś nie wiem. Ten dosyć obszerny zarys sytuacji, dokładniejszy niż opisy przyrody w "Chłopach" zamieściłem, po to, żeby uświadomić wam, że jestem raczej w grupie osób które powinny być do zabijania lepiej przygotowane niż większość społeczeństwa, a więc sądzę, że też większość z was nie byłaby w stanie tego zrobić. No chyba, że ze mnie jest wyjątkowa cipa xd