To nie będzie ankieta (nawet bym nie wiedział, jak ją zrobić). Będzie rozpytanie, jak technika dochodzeniowa. Kilka dni temu pewien tomeczek wrzucił fotkę owada, który mu zimował w chałupie. Rzecz będzie zatem o robakach.
Rodową posiadłość ziemską z lepszym lub gorszym skutkiem obserwuję coś koło dwudziestu lat. Polska powiatowa, wieś położona z dala od głównych szlaków komunikacyjnych, prawie zadupie. Niegdyś rolnicza, po śmierci starych gospodarzy, którzy oddali ziemię za emeryturę, zarastająca laskami i krzaczorami.
Mniejsza o to.
Na początku było normalnie. W upał, bywało, dokuczały muchy, uciął ślepak (giez) wieczorem przypałętał się jakiś komar, nic ponad normę. Chodziło się boso do wysuszenia i pękania pięt, bez krępującej odzieży. Pierwsze, jakieś piętnaście lat temu, wkroczyły meszki. Nieliczni autochtoni twierdzili, że nigdy czegoś takiego nie było. Zakradły się po cichu i perfidnie. Coś swędziało, obejrzałem się dokładniej, w newralgicznych miejscach, gdzie unerwienie jest słabe zobaczyłem wygryzione dziury i płynącą krew. Ścierwo bolało, a odpowiednia liczba ukąszeń zapewniała rozrywkę w postaci kurowania altacetem spuchniętych kończyn. Potem niepomiernie wzrosła liczba much końskich, osadzonych punktowo. Każde wejście w strefę zasiedloną było i jest walką o życie. Na domiar złego do towarzystwa zjawiły się równie gryźliwe muchy z kolorowymi skrzydełkami – te były wszędzie, bez wyraźnie umiejscowionych terytoriów agresji. Dwa lata pod rząd osiedlały mi się osy ziemne, na szczęście bez incydentów, chociaż uchodzą za wysoce drażliwe. Jakieś sześć lat temu rozpruł się worek z kleszczami. Zapomnij o porannej kawie i spacerze boso po rosie. Wiosną i latem popylam po włościach w kaloszach i nie ma zmiłuj. Jak się muszę położyć albo klęknąć w trawie, to najpierw idzie plandeka. Dopiero koło września się uspokaja, chociaż i tak nietrudno złapać skurwola. Do tej pory, szczęśliwie, tylko raz antybiotyki.
Cztery lata temu wyroiły się chrząszcze majowe – ale jak! Wszystko było nimi oblepione, wygryzły liście z części drzew, nawet na modrzewiu siedziały setkami. W tak zwanym międzyczasie miałem inwazję takich nieszkodliwych, ale upierdliwych motylkociem z zielonymi, przezroczystymi skrzydełkami. Dziesiątkami instalowały się w każdym kącie. I biedronek. Stałe przeloty szerszeni stały się codziennością, ale nigdzie w pobliżu nie zbudowały gniazda, więc sobie współżyjemy. Chociaż jak jest taki cymbał za bardzo namolny, widać że kombinuje w sprawie nowego mieszkania, to dostaje w łeb packą. Osy – normalka. Wpadają i są przekonane, że posiadłość należy do nich, nie do mnie. Bodaj trzy lata temu w populacji much wyraźnie zaznaczyły obecność te zielone, ścierwnice. Nie gryzie toto, ale męczy bzyczeniem okrutnie. Dwa lata temu to już apokalipsa: przywędrowały wielkie muchy czarno-żółte, wielkości szerszenia, z aparatem gębowym tego rozmiaru, że jakby się która wgryzła, to do kości. W końcu lata zaatakowały strzyżaki, a później – ostateczny przebój przyrodniczy: wtyk amerykański. No to jest podmiot szatana, bo się wciśnie wszędzie i każdą dziurką, a przy próbie usunięcia śmierdzi. Wybijam toto, ale mam wrażenie, że za każdego zabitego szturmują trzy inne.
No i z tym wszystkim dałoby się żyć, gdyby nie to, że atakują jak nakręcone, pchają się do oczu i nosa, bzyczą, brzęczą i gryzą. Są niewiarygodnie namolne, odrobina potu (nie do uniknięcia przy pracach fizycznych) i – mam wrażenie – zlatują się jak do gówna. Komary przy tych wszystkich stworach to małe miki – ot, pokręcą się wieczorem do dziesiątej, jedenastej, pobrzęczą, ukąszą czasem i idą spać.
W związku z czym musiałem zmienić wzorce zachowań: od pełnych ubrań nawet w upał, przez mnóstwo czasu spędzanego na wybijaniu ścierwa, po aktywność przerywaną, z pauzami na ucieczkę do schronu i odsapnięcie. To nie tak, że nie da się żyć, ale wyraźnie jest trudniej.
Ciekaw jestem, czy ktoś ma podobne obserwacje.
Jakie widzę przyczyny?
Uprawa ziemi znacznie się zmniejszyła, nie jest odwracana w corocznym cyklu, więc wszystko co składa jaja do ziemi może się tam rozwijać bez przeszkód. Zarastające połacie tworzą wspaniały mikroklimat dla robactwa. Pestycydy zostały zabronione, pozostające do dyspozycji rolasów środki ochrony roślin są drogie, więc się ich mniej zużywa. No i chyba ocieplenie klimatu. Zimy nie wybijają sensownego procentu populacji, więc robaki mogą się pieprzyć i rozmnażać bez przeszkód. Ptaki są, ale niespecjalnie je interesuje białko owadzie. Kiedyś zostawiłem sporą kupkę wybranych pędraków, ale żaden szpak czy inna wrona się nie pofatygowały do stołówki.
Co o tym sądzicie?
Wydumana martyrologia?
#srodowisko #wies #narzekanie