Zaskakujące bywa to pisanie opowiadań w konkursie #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem ! Ja pisałem zupełnie o czymś innym i miało być to dzieło poważne i ambitne. I kilka prób napisania tego dzieła podjąłem, w zasadzie to drugi tydzień nad nim siedzę i za cholerę ono po napisaniu nie chce być takie, jakie jest w mojej głowie. I dziś właśnie w związku z tym pisaniem odwiedziła mnie moja stara przyjaciółka, przyjaciółka imieniem frustracja, a przyprowadziła też inną dobrą znajomą o imieniu niechęć i, przynajmniej na dziś, tamten koncept porzuciłem. Wziąłem się więc w tej sytuacji, w ramach relaksu i zabawy, tak myślałem bo wcale nie miałem zamiaru tego opowiadania nie tylko publikować, ale nawet nie miałem zamiaru go kończyć, wziąłem się za kolejny z pomysłów, jaki przyszedł mi do głowy zaraz po tym, kiedy tylko przeczytałem temat tej edycji. I siadłem do niego i zacząłem pisać, zupełnie bez żadnego konceptu i planu. No i napisałem, w co sam do końca nie wierzę.
Zanim samo opowiadanie, to tylko jeszcze w kwestii formalnej. Temat tej edycji to Wioska wiecznego dnia, ale, zważywszy na to, że w XV wieku Toruń był znacznie mniejszy niż jest obecnie, myślę, że, patrząc z dzisiejszej perspektywy, można go będzie za wioskę uznać. A jeśli nie będzie można, to proszę mnie za to zdyskwalifikować. Sprzeciwu wnosił nie będę.
Za to w limicie słów się zmieściłem, bowiem słów tych w poniższym opowiadaniu użyłem dokładnie 1814 (wg OpenOffice Writer). I to licząc razem z tytułem!
I wreszcie: koniec pieprzenia, zapraszam do czytania!
***
Rękopis znaleziony w Toruniu
11 maja 1473 roku, licząc według kalendarza ludzkiego
No pieprzony Kopernik, szlag by go trafił! Musiał on to pieprzone słońce wstrzymywać?! Musiał?! A jak już nawet koniecznie je wstrzymywać musiał, to nie mógł on tego gdzie indziej zrobić, tylko nad Toruniem musiał je akurat wstrzymać?
Źle nam tutaj było? Źle nam się tutaj żyło, posługując się już tą ludzką terminologią, bo z kim przestajesz, takim się stajesz w końcu, a nas jest już tutaj coraz mniej przecież i, chcąc nie chcąc, podsłuchuje się tych ludzi, jak już pogadać nie ma z kim, a jak już się tych ludzi podsłuchuje, to, chcąc nie chcąc, przesiąka się tą ich terminologią, tym ich językiem ludzkim, paskudnym, ubogim się przesiąka, przejmuje się te ich dziwne nawyki językowe, sprzeczne nieraz z istotą rzeczy, z logiką nieraz sprzeczne. A nas jest coraz mniej przecież i odseparowani od siebie jesteśmy i coraz mniej jest też już w związku z tym się do kogo odezwać. Nie dalej jak wczoraj przecież… Wczoraj! Wczoraj! Czymże jest wczoraj, kiedy nocy nie ma?! Czym jest wczoraj, kiedy nic jednego dnia od drugiego nie oddziela, kiedy nocy nie ma już przecież wcale? Czym jest teraz wczoraj? Czym jest wczoraj, na Boga! Tfu! Na Boga, na Boga! Już za dużo tych ludzkich obyczajów przejąłem, za dużo tych ich powiedzonek sobie przyswoiłem. Już bluźnić z tego wszystkiego zacząłem, aż język mnie od tego bluźnienia piecze! Aż na języku gorąco mi się robi. A schłodzić go, a ugasić tego pragnienia, co się z tego gorąca na języku bierze, nie ma czym. Nie ma jak tego pragnienia ugasić.
No ale niech już będzie po ludzku, niech już będzie, że wczoraj, bo ludzie jakoś przecież te dni dalej odmierzają, jakoś rozróżniają jeden od drugiego, jakoś sobie z tym ich rozróżnianiem radzą. Jakoś rozwiązali ten problem, tak jak i rozwiązali do tej pory wszystkie inne problemy, które to samym sobie udało im się wcześniej stworzyć. A skąd to wiem? Skąd wiem, że dalej te dni odmierzają? A podsłuchałem! Tak, podsłuchałem! Tak jak i wszystko inne, to co wiem o świecie od momentu kiedy ten pieprzony Kopernik, szlag by go trafił, wstrzymał to pieprzone słońce, też podsłuchałem stojąc przy zabitym oknie tej mojej piwniczki z winem, do której schowaliśmy się szybko z moim kuzynem Leestatem w nadziei, że jakoś uda nam się przetrwać te ciężkie czasy, które na nas nadeszły. I mówią ci ludzie o wtorku, o środzie mówią i nawet godziny wyznaczają, zegarami wodnymi, zdaje mi się, je wyznaczają, przynajmniej tak wywnioskowałem z tego, co udało mi się z tych ich rozmów podsłuchać.
Więc niech już będzie po ludzku, niech już będzie, że wczoraj. Więc wczoraj kuzyn mój, Leestaat, tak już z tego pragnienia wytrzymać nie mógł, tak już go suszyło, że wyszedł z tej swojej trumny, cośmy je sobie tutaj z klepek od beczek z winem rozbitych naprędce i prowizorycznie wykonali, i ręce mu się trzęsły, i o białych nietoperzach coś tam bełkotliwie majaczyć zaczął, i powiedział, że on już dłużej nie da rady, i że niech się dzieje co chce, ale on idzie w miasto, bo musi się napić, bo on już dłużej wytrzyma. Bo inaczej to on zaraz z tego głodu, z tego pragnienia, zwariuje. I poszedł w to miasto, choć go przecież próbowałem przekonywać, ale głuchy był na moje argumenty, i poszedł w to miasto, choć go przecież próbowałem przed tym powstrzymywać, ale nie dałem rady, bo młodszy ode mnie był i z racji tego silniejszy, i kły tylko na mnie wyszczerzył, a ja się wtedy zlękłem i się wycofałem. Do trumny swojej się wycofałem. Takie to ciężkie czasy na nas nadeszły, że kuzyn na kuzyna kły swoje wyszczerza!
I poszedł Leestaat na to miasto, bo powstrzymać go przed tym pójściem na miasto nie dałem rady, i nie chciał mnie wcale słuchać, że przecież kiedyś w końcu ktoś do tej piwniczki, w której złożono zeszłoroczne wino, po to wino przyjść musi, i jakoś do tego czasu wytrzymamy, a kiedy już przyjdzie, to się wówczas podzielimy po równo, sprawiedliwie się podzielimy i na pół tego kogoś wtedy sobie wyssiemy. Ale nie chciał mi Leestaat w to uwierzyć, bo to piwniczka na wino długodojrzewające, pięćdziesiąt lat co najmniej, a złożono je dopiero w zeszłym roku i przez najbliższe czterdzieści dziewięć lat nikt tutaj zaglądać nie będzie, taką żeśmy to kiedyś rozmowę razem z Leestaatem podsłuchali. Więc miał Leestaat rację, że mnie nie posłuchał, bo ja nie miałem racji, bo ja myliłem się, bo myślałem, że te czterdzieści dziewięć lat jakoś uda nam się tutaj wytrzymać, ale teraz już wiem, że tych czterdziestu dziewięciu lat nie uda mi się tutaj wytrzymać. W letargu nawet tych czterdziestu dziewięciu lat nie uda mi się tutaj wytrzymać.
Piszę, że nie uda mi się wytrzymać, a nie, że nie uda nam się wytrzymać, bo Leesteaatowi na pewno już nie uda się wytrzymać, bo Leestaat poszedł przecież wczoraj na miasto, bo Leestaat wyszedł z zamkowych piwnic, mury zamkowe opuścił i na światło słoneczne wyszedł i na tym świetle słonecznym to tam Leestaat wziął i spłonął. I nie ma już Leestaata, więc jemu, zgodnie z logiką, nie uda się wytrzymać, bo on już wcale nie musi nic wytrzymywać, a nawet więcej: on już wcale nie może nic wytrzymywać. A i mnie pewnie też nie uda się wytrzymać, choć zupełnie z innych powodów jednak.
A skąd o tym wiem, że Leestaat spłonął? A podsłuchałem! Tak jak i wszystko inne, to co wiem o świecie od momentu kiedy ten pieprzony Kopernik, szlag by go trafił, wstrzymał to pieprzone słońce, też podsłuchałem, choć żeby podsłuchać co się z Leesterem stało, to wcale nie musiałem nawet przy oknie stawać.
– Gorze! Gorze! Pali się! – krzyczeli ludzie na ulicy, a z tego co później mówili, a ciszej już mówili, więc wtedy musiałem już przy oknie stanąć żeby ich usłyszeć, to wywnioskowałem, że od Leestera strzecha chaty jakiejś się zajęła, a później od tej strzechy następna, i tak kilka kolejnych chat spłonęło zanim ludziom ten pożar ugasić się udało, mniejsza zresztą o to, to nieważne, ważne jest za to to, że Leestaata już nie ma wśród żywych. Tfu! Wśród nieumarłych już go nie ma! Choć, kierując się logiką, to Leestaata również i wśród żywych już nie ma, bo Leestaata nie ma już w ogóle.
No pieprzony Kopernik, szlag by go trafił! Taki niby uczony, mędrzec taki wielki, polihistor taki, a nic o środowisku naturalnym nie pomyślał, zmian w ekosystemie nie przewidział wcale! I nie chodzi już mi nawet tutaj o istoty nadprzyrodzone, już nawet nie o nas, o szlachetne wampiry, mi tutaj chodzi, nawet nie chodzi mi też o te upośledzone utopce z niedalekiego Grudziądza, co to wrony o nich kraczą, też podsłuchałem, że podobno na tym słońcu wysychają, już nawet nie o te fachowcamipółnocnice chodzi, co to słyszę je czasami jak wyją gdzieś na polach, pochowane w tych swoich kryjówkach, cienkimi głosami wyją i powtarzają to swoje zmoraś Mario, i ich głos przenikliwy aż tutaj, do tej mojej zamkowej piwniczki się niesie. Nawet nie o nas w tym wszystkim chodzi! Ale zwierzęta? Zwykłe nocne zwierzęta?! A o zwierzętach nocnych to ten Kopernik pieprzony, polihistor wielki, że szlag by go trafił, pomyślał może?! Nie pomyślał! Nie pomyślał on, uczony wielki, mędrzec pieprzony, żeby szlag go trafił, o zwierzętach nocnych nie pomyślał on wcale! I nie ma już wycia wilków do księżyca, bo i księżyca na niebie też już nie ma, i wilki do niego nie wyją, bo nie mają już do czego wyć, i zeszły te wilki na psy, między ludzi poszły i siedzą teraz na łańcuchach przy budach uwiązane i wyją, z głodu teraz wyją, kiedy ich ludzie nie karmią, z głodu te wilki wyją, bo taka już jest wilcza natura, że wilk wyć musi, więc te wilki wyją, choć i ta ich natura również uległa wypaczeniu, bo między ludzi je pociągnęła, a nie do lasu, tak jak je, zgodnie z porządkiem rzeczy, pociągnąć powinna była!
A nietoperze?! Jest ich tutaj kilka w tej mojej piwniczce, jest kilka, a było ich więcej, więcej ich było wcześniej i latały ogłupiałe, bo przecież dzień był tylko, dzień nieustający, a nietoperz to nocne stworzenie. I tą swoja echolokacją się nawoływały w panice, hałas tylko powodując i spać człowiekowi Tfu! Człowiekowi! Pieprzona ludzka semantyka! I tą swoją echolokacją się nawoływały, usnąć mi przez to nie dając, więc nawet jeśli dało by się w letargu spędzić te czterdzieści dziewięć lat, które miałbym tutaj zostać, to i co z tego, skoro w ten letarg nie można było zapaść? A te nietoperze to później, kiedy już skończyły latać, kiedy skończyły się nawoływać, to zawisały przy stropie głową w dół, swoim nietoperzym zwyczajem i minął jakiś czas, kilka dni może minęł – nie wiem, bo wtedy jeszcze nie podsłuchiwałem, bo wtedy jeszcze Leestaat był tutaj ze mną, wtedy jeszcze nie mieliśmy potrzeby podsłuchiwać ludzi, bo wtedy jeszcze nie zdążyliśmy powiedzieć sobie tego wszystkiego, co mieliśmy sobie do powiedzenia i nie zapadło pomiędzy nami milczenie, bo żaden z nas nie miał już drugiemu nic więcej do powiedzenia – i te nietoperze wtedy zaczęły puszczać się tego stropu i padały martwe na posadzkę, bo martwe z głodu były. I padały tak jeden po drugim martwe z głodu, i ja też wtedy głodny byłem, i martwy też byłem, zgodnie z logiką, ale przede wszystkim byłem wtedy głodny, więc, wstyd się przyznać, ale wziąłem takiego nietoperza martwego i go wyssałem, kiedy Leestaat spał i kiedy na mnie nie patrzył. A niedobry był! Niedobry był ten nietoperz! Jak szczur ten nietoperz smakował. Nie to co krew ludzka, a już szczególnie ludzka krew toruńska, korzennymi przyprawami tak przyjemnie się po języku rozlewająca! A napisałem tam wcześniej, że ten nietoperz niedobry był, że szczurem mi ten nietoperz smakował. A skąd to wiem? Skąd wiem jak szczur smakuje? A wiem to, bo szczura też wyssać kiedyś próbowałem.
Pieprzony Kopernik, polihistor wielki, szlag by go trafił! I mnie już nic z tego nie przyjdzie, ale liczę tylko na to, że zemsta go dosięgnie tam, w tym jego Fromborku, do którego podobno się udał, jak podsłuchałem, bo tak ludzie gadają, bo mówią tutaj o nim, bo chwalą go na ulicy tutaj, nie wiadomo tylko za co. Ale nie dosięgnie go zemsta z rąk wampirzych, bo jedno, że nijak wyjść nam na zewnątrz, kiedy nocy nie ma, po kryptach tylko, jak który miał szczęście, albo piwnicach, jeśli, jak ja, tego szczęścia nie miał, kryć się musimy, a drugie, że, nawet jakby już wyjść któremu się z tego jego legowiska udało, to ten Kopernik cały, szlag by go trafił, jest przecież kanonikiem. Krzyż srebrny na piersi nosi i wampiry przez to przystępu do niego żadnego nie mają. Cała nadzieja więc we fromborskich południcach, i w tym, że i one również, tak jak i te nasze, których usłyszałem lament, co też się po polach niesie i aż tutaj, do tej mojej piwnicy dochodzi, że i one również są na tego pieprzonego Kopernika wściekłe, bo i one sobie z brakiem odpoczynku poradzić nie potrafią.