Wiedźma, która praktykowała jogę
Pogłaszcz kotka
Magii nikt, no może prawie nikt - poza specjalistkami od magii urody - nie ma wypisanej na twarzy. Z pewnością nie miała jej wypisanej w żadnym widocznym (ani nawet niewidocznym) miejscu Jowita…
Poznałyśmy się w trakcie zajęć jogi. Praktyka 2-3 razy w tygodniu doskonale działała na moje skołatane nerwy młodszej księgowej. Technika, precyzja, harmonia i kojący głos prowadzącej zajęcia Magdy były mieszanką, pozwalającą naprawdę się odprężyć. Widok ćwiczącej Jowity poniekąd też.
Kojarzycie osoby tak niezborne, że boicie się, że zrobią sobie same krzywdę przy wykonywaniu najprostszych ćwiczeń gimnastycznych? Oraz takie, które niezależnie od sytuacji nie tracą dobrego humoru i pokładów niezdrowego optymizmu? Tym właśnie była praktyka jogi w wykonaniu Jowity. Widowiskiem totalnego braku gracji czy choć odrobiny koordynacji, połączonego z prywatną fontanną niczym nieskrępowanej radości. Widowiskiem, które choć rozgrywało się gdzieś na tyłach sali, przyciągało jak magnes ukradkowe spojrzenia i uśmieszki politowania w wykonaniu całej grupy. W tym moje.
Jowita na jogę wpadała sama. Praktycznie z nikim nie rozmawiała, czasami tylko wymieniając uśmiechy i drobne słowa powitania. Była kimś w rodzaju naszej maskotki. Lekko niezgrabna i gapowata, błądząca myślami wiecznie gdzieś daleko, zaraz po zakończeniu zajęć odpływała wraz z innymi w kierunku szatni i widziałyśmy się dopiero w trakcie kolejnej wspólnej praktyki.
Trwało to kilka tygodni, gdy w końcu zebrała się na odwagę i poza mierzeniem mnie dziwnie przeszywającym wzrokiem, zdecydowała się podejść i powiedzieć:
-Pogłaszcz w końcu kotka.
Po rzuconej w ten sposób uwadze po prostu odwróciła się na pięcie, prawie się wywracając i odeszła, a ja nie miałam pojęcia, skąd wiedziała o tym cholernym sierściuchu, który prześladował mnie od pół roku.
No tak, zapomniałam wspomnieć…
Jakieś pół roku temu udało mi się znaleźć i wynająć przyjemne mieszkanko, kilka minut drogi spacerem od biurowca, w którym mieści się filia mojego korpo. Nowe osiedle, trochę kiepsko skomunikowane z centrum, ale za to jeszcze chwilowo ciche i spokojne, póki nie zabudują widoku na otaczające pola kolejnymi kilkupiętrowymi budynkami.
W każdym razie, krótko po mojej przeprowadzce, na osiedlu pojawił się kot (a może był wcześniej, ale ja go poznałam trochę później?). Wielki i śmierdzący bury dachowiec. W czasie swoich codziennych “obchodów” terytorium, w trakcie których wygląda jak udzielny pan na włościach, obnosi się z całym tym swoim kocurzym majestatem oraz wszystkimi starymi bliznami i nowymi ranami, jakby były to co najmniej wojskowe ordery. Tej parszywej kociej mordy boją się nawet okoliczne psy. Ostatni kozak, który próbował Alemu (bo tak kotka “ochrzczono” na osiedlu) szczeknąć w nos, skończył z tak pokiereszowanym pazurami pyskiem, że weterynarz miał co szyć przez dobre dwie godziny. Od tego incydentu zarówno psy jak i co bardziej zdroworozsądkowi mieszkańcy, schodzili nadętemu grubasowi z drogi.
Ale on upatrzył sobie mnie!
Codziennie, w drodze do pracy, mijałam go siedzącego na schodkach prowadzących do sutereny miejscowego sklepu ostatniej potrzeby. Siedział i łypał na mnie co najmniej jednym zdrowym okiem, w zależności od wyniku ostatniego sparingu z bliżej nieznanymi przeciwnikami (tak, Ali według miejscowej legendy potrafił rozprawić się z nawet 4 psami na raz). Po prostu siedział i nawet nie mrugnął, póki nie zniknęłam za zakrętem osiedlowej dróżki. I wcale nie patrzył na mnie jakoś przyjacielsko!
I teraz wyobraźcie sobie radę, żeby taką kreaturę wziąć i pogłaskać!? Może jeszcze saszetę wyjąć z torebki i poczęstować?
Ale nie dawało mi to spokoju. Borze szumiący, jak mi to nie dawało spokoju! Przez dobre dwa tygodnie chodziłam struta. I patrzyłam niemal co dzień na tą zalegającą na schodkach kupę sierści. A on gapił się na mnie. Wciąż tak samo nieprzyjemnie. Raz nawet prawie się przy nim zatrzymałam. Śmierdział bardziej niż zwykle. I chyba wyczuł co chcę zrobić, bo na mnie fuknął. Przerażona odskoczyłam i złamałam obcas na nierównej kostce chodnikowej. Pierwszy raz spóźniłam się do pracy. Kuśtykanie do domu na szybką zmianę obuwia też miłe nie było.
Jowity od czasu jej błyskotliwego wystąpienia w sprawie kotka nie widywałam na jodze. Na początku nie zwróciłam na to uwagi, jednak po jej jakichś 3 kolejnych absencjach nie tylko mnie brakowało pokracznej dziewczyny, zmagającej się z własna materią gdzieś w odległym zakątku sali. Irytowało mnie to i podskórnie czułam, że jest to powiązane z pogłaskaniem kotka.
Raz kozie śmierć! Postanowiłam pogłaskać Alego następnego dnia rano.
I wiecie co? Zrobiłam to! Podeszłam to tego przerośniętego mruczka, zignorowałam ostrzegawcze prychnięcie i go pogłaskałam. Po tym wielkim, lepiącym się od krwi i błota parszywym łbie. A zaraz potem tego pożałowałam…
Alemu Jowita najwidoczniej wcześniej nie powiedziała: Daj się pogłaskać tej miłej pani, bo kocur jak tylko poczuł moją dłoń na swoim czerepie zaatakował. Wywinął się zwinnie spod mojej dłoni i rzucił się na nią, jakby od tego zależało jego życie.
Potem nastała miotła. Pani Renia, właścicielka sklepiku, widząc co się dzieje, ruszyła mi z odsieczą ze swoją miotłą. Choć przy okazji nabiła mi pokaźnego guza na czole (zbyt szeroki zamach), udało jej się kilkoma energicznymi pacnięciami trzonka zmusić kocura do taktycznego odwrotu. Zaraz potem odstawiła miotłę do sklepu, zdjęła firmowy fartuch i odstawiła mnie na SOR. Pełna poczekalnia, długa kolejka i ja sama, bo co pani Renia będzie ze mną siedziała. Interes się sam nie zakręci!
I tam poznałam Pawła. Dosiadł się obok. Z wybitym kciukiem. Trochę pogadaliśmy - kolejki do lekarza łączą ludzi. Wypiliśmy po podłej herbacie ze szpitalnego automatu.
Izbę przyjęć opuściliśmy razem; ja z kilkoma szwami i obolała po zastrzykach przeciw tężcowi i wściekliźnie, a on z usztywniaczem na ręce.
Umówiliśmy się też na następną herbatę…
I jeszcze jedną...
Kilka kolejnych…
Paweł okazał się być koneserem tego napoju (gustował głównie w czarnych herbatach) i po kwartale znajomości postanowił podzielić się ze mną sekretnym źródłem swoich najlepszych herbat.
W trakcie spaceru po starówce weszliśmy do niewielkiego sklepiku, ulokowanego w jednej z bocznych uliczek. Aromat suszonych liści był wyczuwalny już z kilku metrów, a po przestąpieniu progu zakręciło mi się w nosie.
Zanim zdążyliśmy się przywitać, Jowita odezwała się, ze śmiechem, do mnie słowami:
-O, widzę, że w końcu pogłaskałaś kotka.
------
973 słowa (według dokumentów google)
#zafirewallem