1070 + 1 = 1071
Tytuł: Wieczny Grunwald
Autor: Szczepan Twardoch
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10
#bookmeter
A jednak jesteśmy do siebie podobni dzięki Przedzwiecznemu Grunwaldowi. Jedynym, dlaczego istniejemy, jest walka ze sobą nawzajem. Nikt już nie zastanawia się, o co walczymy, bo przecież żyjemy po to żeby walczyć […]
Jest taki utwór muzyczny, który bardzo lubię, wykonywany kiedyś przez amerykańską supergrupę muzyki country,
The Highwaymen, składającą się z panów Johnnego Casha, Williego Nelsona, Waylona Jenningsa i Krisa Krisstofersona, a nazywa się on
Highwayman i w
polskiej wersji wykonany był ramach projektu
Psychocountry przez panów Macieja Maleńczuka, Gienka Loskę, Adama Darskiego – Nergala oraz Johna Portera; ci dwaj ostatni stworzyli zresztą wspólnie równie kapitalny projekt
Me and that man , który nie tylko mnie swojego czasu zachwycił, ale również zaskoczył tym, jak daleko leżał od, mało jednak podobającego mi się, rodzimego dla pana Darskiego
Behemotha . Ale dość już tych muzycznych dygresji, bo zaraz musiałbym ten wpis opatrzyć jeszcze tagiem #muzyka ; ups…
W każdym razie utwór ten podoba mi się ogromnie nie tylko ze względu na jego ściśle muzyczne walory, ale również ze względu na jego wartość literacką, na historię, którą opowiada, na tę koncepcję życia po życiu, który to motyw jest jednym z tych, jakie w literaturze pociągają mnie najmocniej, jak choćby
historia Żyda Wiecznego Tułacza . Nie piszę o tym wszystkim przypadkowo, nie piszę też o tym wszystkim tylko po to, żeby ten wpis był dłuższy, a tym samym wyglądał na mądrzejszy. Piszę o tym wszystkim po to, bo tę koncepcję odnajduję również w książce pana Szczepana Twardocha pod tytułem
Wieczny Grunwald. I choć pozycja ta oparta jest o tę koncepcję, to autor wykorzystuje ją w inny sposób niż te, z którymi miałem przyjemność się do tej pory spotkać. No i dodaje do tej koncepcji jeszcze kilka innych.
Paszko, główny bohater tej opowieści, bastert króla Kazimiera, syn swojej maćki, kurwy, choć kiedy został poczęty, maćka jego kurwą jeszcze nie była, bo była wtedy córką niemieckiego kupca z Norymberku, kurwą stała się dopiero później, umiera pod Grunwaldem. Umiera wtedy po raz pierwszy zabity ciosem litewskiej wekiery. Umiera wtedy po raz pierwszy, bo później umiera jeszcze wiele razy. To jego pierwsze życie, jego
istne światowanie, jak je nazywa jest głównym wątkiem tej powieści
powieści zza końca czasów, jak głosił podtytuł pierwszego jej wydania. Poznając historię tego
istnego światowania czytelnik przenosi się wraz z Paszką do innych
wątków czasu, które Paszko przeżywa. Nie że jedne po drugich, przeżywa je równocześnie.
***
[…] i wszyscy po obu stronach granicy, którą starłem, pracowali gigantycznym wysiłkiem dla ostatecznego celu eliminacji wszystkich […]
I właśnie jednym z takich wątków czasu jest
Przezwieczny Grunwald,
Ewiges Tannenberg, przyszłość aantropicznej ludzkości, w której na świecie pozostały tylko Germania i Matka Polska, które zjednoczyły w sobie swoich obywateli, których ci obywatele stali się jednym, choć stali się tym jednym inaczej. I jedynym ich celem jest walka ze sobą nawzajem. Wizja to dość dziwna, ale mocno niepokojąca, może właśnie z tego powodu, że, w moim rozumieniu, wyprowadzona jednak z rzeczywistości?
Autor często wykonuje przeskoki w czasie o kilka wieków, często wykonuje te przeskoki w najmniej spodziewanym momencie, na przykład w momencie, kiedy powinna zacząć się scena w XIV wieku, bo wszystko do niej zmierza i nagle okazuje się, że zaczyna się scena ponad sześćset lat później, choć biorą w niej udział ci sami bohaterowie, i że dotyczy ona w zasadzie tej samej sprawy, bo pośród miriad
wątków czasu, w których przyszło Paszce umierać, musiało się przecież zdarzyć tak, że pewne wydarzenia były do siebie podobne, a może nawet i takie same. I wraz z czasem akcji zmienia się język, bo ta wspaniała średniowieczna stylizacja przemienia się w język jak najbardziej współczesny, tak jak wóz drabiniasty przemienia się w Astona Martina, a samostrzał przemienia się maxima. Autor zaś narrację prowadzi na tyle sprawnie, że, choć po chwilowej czasami konsternacji, udało mi się jednak w tym czasowym zamieszaniu nie pogubić.
Wieczny Grunwald, tak czytałem, jest właśnie tą powieścią, w której pan Twardoch znalazł swój język. Język, który tak mi się podoba, ten język zwykle niespieszny, z licznymi powtórzeniami, ze skupieniem się na szczególne, ten język powieści, który uważam za najbardziej chyba immersyjny wśród wszystkich języków autorów, których znam i których niekiedy cenię bardzo wysoko. Z książek wydanych przez
Wiecznym Grunwaldem (nie ma ich znowu tak wiele, cztery zaledwie, według Wikipedii) znam tylko
Epifanię wikarego Trzaski i rzeczywiście, choć też ogromnie mi się podobała, językowo bliżej jest
Ostatniemu Grunwaldowi do powieści późniejszych, takich jak
Morfina,
Drach czy
Pokora.
***
Nocami często wypada ze swojej kwatery, półnagi, wykrzykuje obelgi i strzela w powietrze, pijany bezsilną zazdrością rogacza co najmniej tak mocno jak wódką, po potem płacze i woła w noc: „Ja cię kocham, kurwo jedna, kocham!”. I płacze, aż ktoś się nad nim ulituje i zaprowadzi na kwaterę_._
Co mi się jeszcze w tym
Ostatnim Grunwaldzie podobało? Oprócz rzeczy wspomnianych wyżej, a więc języka i immersji, podobało mi się też to, co podoba mi się w innych powieściach pana Twardocha. Szczegół. Tak szczegół, jeśli chodzi o przedmioty, jak i o bohaterów. Pisałem chyba o tym już kiedyś przy okazji jakiejś innej książki tego autora, powtórzę więc teraz. Zachwyca mnie u pana Twardocha to, że niemal każdy (a później chyba już każdy, bez niemal, ale w
Wiecznym Grunwladzie jeszcze nie) bohater, choćby epizodyczny, choćby taki, który pojawia się tylko w jednej scenie, w kilku zaledwie zdaniach, jest jakoś zdefiniowany. Jest jakiś, ma jakąś historię. I zachwyca mnie to, w jaki sposób ta „jakoś” bohatera jest przez pana Twardocha ukazywana. Właśnie za pomocą szczegółu. Jak w tym cytacie wyżej. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak niewielu słów do tego potrzeba.
Podobała mi się jeszcze podniesiona w książce problematyka, dla mnie dotycząca wyboru, jaki człowiek podejmuje i tego, że czasami wydaje się, z różnych względów, tego wyboru nie ma, choć on jest, tyle że się go, z różnych względów, nie widzi. I podobało mi się też to, że, czytając posłowie autora, napisane po jedenastu latach i zamieszczone w tym trzecim wydaniu
Wiecznego Grunwaldu, okazało się, że chyba się w rozumieniu tej powieści z autorem rozminęliśmy. Co nie oznacza, że nie ma on w swojej interpretacji racji. Tak samo jak nie oznacza, że i ja tej racji nie mogę mieć. Zresztą, w tym eseju pan Twardoch, opisując jedną ze scen
Fausta, zaznacza, podobnie jak pan Oscar Wilde w wstępie do
Portretu Greya, że każdy może interpretować literaturę tak jak chce. Korzystam więc z tego prawa i, uznając argumenty autora, pozwalam sobie rozumieć tę powieść po swojemu.
Podobały mi się w tej książce dygresje, kolejna rzecz, która w twórczości pana Twardocha bardzo mi się podoba. Szczególnie zaś zwrócił moją uwagę fragment, u mnie na czytniku, przy moim formatowaniu, na stronie 32, nie umiem podać dokładniej, opowieść nie jest bowiem podzielona na rozdziały, kiedy Paszko rozważa, a może zwraca uwagę współczesnemu (nie jemu, prędzej współczesnemu autorowi) czytelnikowi na niezrozumiałe mu, sprzeczne z logiką i być może nawet obłudne podejście tego czytelnika do tematu śmierci (nie będę cytował, bo to długie). Tutaj dwie rzeczy: po pierwsze, to od razu przypomniał mi się wspaniały tekst pana Stasiuka pod tytułem
Suka, zamieszczony w zbiorze
Grochów, oraz
tutaj, na stronie internetowej Tygodnika Powszechnego , który to tekst w wymowie jest dość zbliżony, przynajmniej fragmentami, do monologu Paszki i, po drugie, dało mi obraz tego jak wiele rzeczy przyjmujemy bo po prostu „takie są”, „tak się robi”, „tak jest”, albo „tak było”, choć to ostatnie akurat niekoniecznie jest prawdą, czego, przynajmniej w temacie umierania, z
Ostatniego Grunwaldu również można się dowiedzieć.
Podobał mi się w tej książce humor, choć nie było go dużo i był raczej dyskretny, ale urzekł mnie na przykład papież Otto DCLXVI. Choć mnie czasami niewiele potrzeba do tego, żeby się uśmiechnąć.
***
Dla mnie, który, nie ukrywam, twórczość pana Twardocha cenię bardzo wysoko,
Wieczny Grunwald był ciekawy nie tylko ze względu na to, że była to po prostu świetna lektura, ale też dlatego, że pozwolił mi w jakimś stopniu prześledzić to jak autor dochodził do tego sposobu uprawiania (albo rozumienia) literatury, jakim zachwycił mnie wówczas, kiedy czytałem pierwsze jego książki, które wpadły w moje ręce, a które nie były przecież pierwszymi książkami, które napisał, i jakim nadal mnie zachwyca. I myślę, że dobrze się stało, że nie czytałem tego jego dorobku chronologicznie, że ten
Wieczny Grunwald trafił u mnie na podbudowę opartą na znajomości późniejszych pozycji pana Twardocha. Wiedziałem czego się spodziewać, wiedziałem, czego szukać i, myślę, że wrażenia z kolejnych, być może dojrzalszych, utworów tego autora wykształciły u mnie jakiś rodzaj patrzenia albo zrozumienia tego, jak na tę twórczość patrzeć. Nawet jeśli jest to tylko moje zrozumienie, niekoniecznie zgodne z zamysłem autora.
A więc, być może, rację miał pan Orwell, który w
Braku tchu twierdził, że, jakimś dziwnym trafem, odpowiednie książki wpadają nam w ręce w odpowiednim czasie.