Zdjęcie w tle
George_Stark

George_Stark

Autorytet
  • 426wpisy
  • 2597komentarzy
Podchodząc, jak to mamy w naszej kawiarni #zafirewallem w zwyczaju, do zasad z pełnym i całkowicie im należnym szacunkiem, napisałem kolejny sonet w konkursie #nasonety . Tym razem jednak napisałem ten sonet całkowicie na temat, bo to sonet o miłości jest, tak jak, zgodnie z zasadami, o miłości ten sonet miał być.

I tylko się zastanawiam czy to jest już turpizm, czy jeszcze nie jest?

***

Krótka historia równie krótkiej miłości

Zaczyna palcami, a kończy się piętą,
jest w typie egipskim , a ty ten typ wolisz.
No więc się sposobisz: i włosy ogolisz,
i sam sandał wzujesz. Z skarpetą ściągniętą.

Najpierw długi spacer: ścieżką polną, krętą
szliście w tych sandałach wśród maków, kąkoli.
Ach! Dźwięk jej podeszwy! – jak gdyby gumolit?
Więc się w dół spojrzałeś. A tam: miłość! Piękno!

A cóż tam za zapach! Ale to nie kwiecie
tak ci tam pachniało, to aromat przecież
inny się rozchodził od oblubienicy.

Lecz długo się sobą nie nacieszyliście
bo wtedy na randkę na basen poszliście,
a klapków nie wzięliście. Dostała grzybicy.

EDIT:

#diriposta

I jeszcze mi teraz, już po publikacji, więc nie będę zmieniał tam wyżej, a tylko tutaj dopiszę, przyszedł do głowy alternatywny tytuł, być może lepszy nawet, a brzmi on Miłość podologiczna
moderacja_sie_nie_myje

@George_Stark Turpizm jak w mordę strzelił, bardzo zgrabnie napisany sonecik

UmytaPacha

@George_Stark ಠ_ಠ

George_Stark

@moderacja_sie_nie_myje Dziekuję bardzo.

@UmytaPacha No co?

Zaloguj się aby komentować

Każde miasto ma jakieś swoje własne legendy i podania przechowane w zbiorowej pamięci jego mieszkańców i ustnie przekazywane z pokolenia na pokolenie. Dlaczegóż więc i Grudziądz, choć miastem jest, jakim jest, trzeba to jednak przyznać, nie miał by również mieć i swoich własnych? Kontynuując więc mój bieżący cykl tematyczny chciałem Państwa zaznajomić z pewnym podaniem ludowym, przekazywanym w tym Grudziądzu z pokolenia na pokolenie (to tak zwana historia mówiona, jak opowiadają jedni, albo, jak mówią inni, historia opowiadana) bo być może jesteście Państwo ciekawi jak się tam to wszystko zaczęło. A mówią, że było to tam kiedyś właśnie tak:

***

Co ma wisieć nie utonie?

W mieście położonym nad rzeką przeklętą
(nad tą co się wije wedle własnej woli)
była i przestępczość, i był alkoholizm.
By to wszystko zwalczyć – uchwałę podjęto.

Tak więc nad tą rzeką budowę zaczęto,
parę tylko godzin: szubienica stoi,
a miast wiechy na niej, co budowy stroi,
linę tam na koniec w pętlę zaciągnięto.

I czekają pod nią przestępcy, obwiesie,
słowem jednym rzekłszy: wszechgrudziądzkie kwiecie.
A kolejka dłuuuga do tej szubienicy!

O budowniczowie! Coś pomyliliście!
Lina się urwała! Ciało w wodę bryźnie!
I skazany tonie, a nie, jak miał: wisi.

***

#nasonety
#zafirewallem
moll

@George_Stark cykl grudziądzki zapadnie mocno w pamięć

splash545

@George_Stark liczyłem na tego typu końcówkę

fonfi

@George_Stark Z każdym wytworem, nie wiedzieć czemu, nabieram coraz większej ochoty na wycieczkę do Grudziądza

Zaloguj się aby komentować

1140 + 1 = 1141

Tytuł: Piercing
Autor: Ryū Murakami
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10

#bookmeter

Wszyscy pokazują innym swoje rany, zupełnie jak kulturyści z dumą prężący muskuły na zawodach. I, co niewiarygodne, każdy święcie wierzy, że jeśli tylko je pokaże, rany znikną.

Dziś jesteśmy już dużo bardziej cywilizowani niż, dajmy na to, tacy Spartanie. Dziś już nie zabijamy własnych dzieci, nie zostawiamy ich na śmierć*, kiedy są słabe i uważamy, że mogłyby sobie nie poradzić w życiu. Dziś już jesteśmy dużo bardziej cywilizowani i w związku z tym postępujemy inaczej. Dziś chronimy życie naszych dzieci, a tylko zaszczepiamy w nich traumy, z którymi później muszą sobie przez resztę życia radzić.

Z traumami można radzić sobie na różne sposoby – można je wyprzeć, można je zagłuszyć, być może da się je nawet wyleczyć. Ale można też (trzeba?) z nimi żyć, a one wtedy czasami się odzywają. I takim przypadkiem zajął się właśnie pan Murakami – wziął na warsztat dwie osoby i dwie traumy i mocno je w tych dwóch osobach wyciągnął. Takie prawo literatury, a może nawet i jej zadanie.

Już od dłuższego czasu chciałem napisać historię, w której dochodzi do spotkania mężczyzny pragnącego popełnić morderstwo i kobiety i skłonnościach samobójczych – takimi słowami zaczyna się posłowie do Piercingu i to w zasadzie jest stwierdzenie, którym można całą tę książkę opisać. Bo nie ma w niej wiele ponad to spotkanie i wydarzenia, które do niego, pośrednio bądź bezpośrednio, doprowadziły. Zwykle takie podejście autora nie podoba mi się, spotyka się z moim sprzeciwem. Lubię, kiedy świat jest rozbudowany, kiedy coś jeszcze się dzieje. Ale nie tutaj. Tutaj, w Piercingu, wydaje mi się, że dodanie czegokolwiek więcej osłabiłoby wymowę tej historii.

Ta książka przepełniona jest uczuciami, choć są to uczucia z gatunku tych, których chciałoby się chyba w życiu jak najmniej. Jest w niej wszystko, jest w niej strach, jest niepewność, jest zwątpienie, jest bezsilność i są zachowania autodestrukcyjne, a wszystko to, co w niej jest, podniesione jest bardzo wysoko. Czytanie tej książki powoduje niepokój, być może przez to, co zostało w niej opisane, być może przez to jak to zostało opisane, najpewniej jednak przez połączenie jednego z drugim. A już przedstawienie widzenia świata, odbioru tej samej sytuacji przez oboje bohaterów, a każdego z nich na swój, przefiltrowany przez ich traumy sposób, niemal zmusza do tego żeby książkę odłożyć i przynajmniej chwilę od niej odpocząć.

***

Zrobiła na mnie wrażenie ta książka, silne wrażenie na mnie zrobiła. I tak zapisałem te kilka zdań wyżej, i siedzę sobie teraz, i próbuję pozbierać myśli, i zastanawiam się co jeszcze mógłbym tutaj więcej o niej napisać. I nic mi na jej temat nie przychodzi do głowy, a przynajmniej nic takiego, co umiałbym jakoś sensownie zapisać. Przychodzi mi za to do głowy coś innego, przychodzi mi do głowy cytat z pana Vonneguta, z jego Rzeźni numer 5: o masakrze nie sposób powiedzieć nic inteligentnego. I może tak samo jest właśnie z tymi najmroczniejszymi zakamarkami człowieka? Że nie da się o nich nic inteligentnego napisać? Że można je jedynie przeżyć? Najlepiej jednak wyłącznie jako ktoś z zewnątrz, jako obserwator, jako odbiorca, na przykład literatury. Bo, aż chciałoby się, sobie i innym, życzyć, żeby nie było ich nigdzie indziej.

===

* - Choć z tym zostawianiem dzieci na śmierć, to, jak się okazuje, nie było do końca tak, jak to mówili w szkole (w szkole kłamali?! – cóż za zaskoczenie! znowu!). Słyszałem to z kilku różnych źródeł, a tutaj , na poparcie twierdzenia, artykuł znaleziony na szybko; wygląda nieźle, całkiem wiarygodnie, ma nawet bibliografię, co w Internecie nie jest znowu aż tak oczywiste. A napisałem tam na początku tak o tej Sparcie, no bo mi takie stwierdzenie po prostu retorycznie do rozpoczęcia wpisu pasowało.
d1d41d54-5e44-4c99-b27a-34bde8fe09e9

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
1139 + 1 = 1140

Tytuł: Drugie imię. Septologia I-II
Autor: Jon Fosse
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10

#bookmeter

i myślę, że o tym Åsleik i ja rozmawialiśmy już tyle razy I wszedł Wiesiek i że są rzeczy, do których dobrze jest ciągle wracać w rozmowie, a inne są nudne, kiedy się stale do nich wraca

I miałem się wtedy zabrać za coś zupełnie innego, za Łabędzie pana Dehnela miałem się wtedy zabrać, i te Łabędzie miałem zamiar przeczytać, ale zanim się za te Łabędzie zabrałem to czytałem sobie wcześniej jakieś artykuły w Internecie i trafiłem wtedy na artykuł, w którym omawiano kwestię narracji w utworach literackich, a konkretnie to omawiano w nim kwestię stosowania powtórzeń w narracji, i nawet chciałem dać tutaj link do tego artykułu, bo wydał mi się ten artykuł ogromnie ciekawy, ale już teraz nie potrafię go odnaleźć, więc jeśli ktoś chce mi uwierzyć, to będzie musiał mi uwierzyć na słowo

a ten artykuł trafił do mnie chyba w odpowiednim czasie, bo oprócz tego, że temat sposobów prowadzenia narracji niezwykle mnie interesuje w ogóle, to w dodatku byłem wtedy świeżo po lekturze Siedmiu księżyców Maalego Almeidy, książki, w której narracja była prowadzona wspaniale, choć autor, pan Shehan Karunatilaka, akurat powtórzeń w niej nie stosował, stosował za to inne środki, a jeszcze wcześniej, przed tymi Siedmioma księżycami Maalego Almeidy, to czytałem Wieczny Grunwald pana Szczepana Twardocha, i tam autor stosował w narracji powtórzenia i inne wspaniałe środki narracyjne też tam w tym Wiecznym Grunwaldzie stosował i te wszystkie środki narracyjne sprawiły, że narracja w Wiecznym Grunwaldzie też niesamowicie mnie urzekła, bo w ogóle sposób prowadzenia narracji przez pana Szczepana Twardocha ogromnie mnie urzeka

a w tym artykule, który omawiał kwestię stosowania powtórzeń w narracji spory fragment poświęcone były ubiegłorocznemu nobliście, panu Jonowi Fosse, a ja przypomniałem sobie, że miałem też przecież kiedyś w planach, i że nawet na czytniku już od dawna miałem, jego Septologię, miałem ją w planach od wtedy, od kiedy próbnie przeczytałem jego Białość, bo do książek i do autorów nagradzanych, na wszelki jednak wypadek, to podchodzę z pewnym dystansem

i przypomniałem sobie wtedy tę Białość pana Fosse, przypomniałem sobie też wrażenia jakich doznałem wtedy przy tej lekturze, a później przeczytałem to, co jakiś czas temu po przeczytaniu tej Białości napisałem i to, co pamiętałem, co sobie wtedy przypomniałem, w całości pokrywało się z tym, co wtedy napisałem, a dla mnie to oznacza, że ta Białość była, przynajmniej w moim odbiorze, bardzo dobrą książką, co pozwalało mi mieć z kolei nadzieję, że i inne utwory autorstwa pana Fosse trafią w mój gust

i w ten właśnie sposób nastąpiła zmiana w moim czytelniczym harmonogramie i Łabędzie pana Dehnela przełożyłem na jakieś bliżej nieokreślone „później”, a zabrałem się za pierwsze dwa tomy Septologii pana Fosse, wydane, tak jak i w oryginalnej wersji norweskiej, w jednym wspólnym tomie, pod jednym wspólnym tytułem Drugie imię

i ta książka zachwyciła mnie już od pierwszych stron, a w zasadzie to już od pierwszych zdań mnie ona zachwyciła, tak sposobem prowadzenia narracji, bo ten, oprócz tego, że jest inny i nietypowy, co samo w sobie nie jest jeszcze, według mnie, ani zaletą, ani wartością, choć nie jest również wadą, ale ciągle mam przecież jeszcze w pamięci pana Saramago, u którego ta, stosowana również przez pana Fosse, pewna gramatyczna nonszalancja mnie odrzucała, to u pana Fosse ta narracja płynie, a nie dość, że płynie i jest to przyjemne, to jeszcze u pana Fosse ta narracja bardzo przystaje do treści

przystaje ta nietypowa, oszczędna i nierozbudowana narracja do treści, która również, przynajmniej na pierwszy rzut oka, jest oszczędna i nierozbudowana, bo tak naprawdę w tych dwóch pierwszych tomach Septologii nie dzieje się wiele, choć precyzyjniej będzie chyba powiedzieć, że te dwa pierwsze tomy nie opisują wielu wydarzeń, bo jednak uważam, że mimo niewielu wydarzeń, to dzieje się tam w tych dwóch pierwszych tomach Septologii bardzo dużo

--- !!!SPOILER!!! ---
ale delikatny, bo chyba nie o treść w tej książce chodzi

a tę treść dwóch pierwszych tomów Septologii stanowi wgląd w myśli narratora i głównego bohatera powieści, malarza imieniem Asle, niepijącego alkoholika, mężczyzny w dość jednak zaawansowanym już wieku, z rzadkimi, siwymi włosami spiętymi w koński ogon (proszę sobie porównać ze zdjęciem autora), który wraca z miasta Bjørgvin do swojego domu w Dylgja, gdzie rozmawia ze swoim sąsiadem Åsleikiem, a później, tego samego dnia jeszcze, pomimo zmęczenia, ponownie wraca do Bjørgvin, żeby spotkać się ze swoim innym znajomym, również z malarzem, również imieniem imieniem Asle, również mężczyzną w dość jednak zaawansowanym już wieku, z rzadkimi, siwymi włosami spiętymi w koński ogon, tyle, że ten drugi Asle jest alkoholikiem pijącym, jest alkoholikiem, który nie potrafi już bez alkoholu funkcjonować

a później ten drugi Asle trafia do szpitala, a pierwszy Asle zabiera spotyka kobietę imieniem Silje, albo może Guro, która go zna, a on nie wie czy ją zna, bo sobie jej nie przypomina i jeszcze zabiera z mieszkania pijącego Asle psa imieniem Brage i nie za bardzo ma co z nim zrobić, bo spędza noc w hotelu i nie wie, czy może tego psa zabrać tam do tego hotelu ze sobą, choć jest przecież częstym gościem tego hotelu i na pewno by mu na to w drodze wyjątku pozwolono

ale Asle nie zabiera tego psa ze sobą do hotelu, zostawia go u kobiety imieniem Guro, która mieszka w Wąskim Zaułku 5, albo w Wąskim Zaułku 3, Asle tego nie jest pewien, bo zawsze miał problem z liczbami i być może właśnie dlatego został malarzem

a później Asle zbowu wraca do Dylgja

w międzyczasie zaś jeszcze Asle obserwuje świat, a te jego obserwacje przywołują wspomnienia, tak wspomnienia z dzieciństwa, jak i wspomnienia jego nieżyjącej już żony Ales, co zresztą w pewnym momencie prowadzi do fantastycznej sceny ukazującej jego tęsknotę za tą nieżyjącą już jego żoną Ales, do sceny, kiedy to Asle w końcu wraca do Dylgja i tam próbuje we własnym łóżku zasnąć, ale nie bardzo mu się to udaj

i jest jeszcze w tej opowieści, w tym strumieniu myśli Aslego, coś, co sprawia, że nie jest to, a przynajmniej nie do końca jest, jakaś oniryczna wizja, bo razem z tymi wszystkimi opisanymi wyżej myślami przeplatają się u niego myśli codzienne, jak choćby te o zostawionych na stole sześciu siatach z zakupami

--- KONIEC SPOILERA ---

ta książka pozwala zajrzeć do myśli człowieka, tak mi się wydaje, i to jest w niej piękne, i piękne jest w niej też to, jak ten ciąg myśli został przez autora odwzorowany, bo, mimo pozornego chaosu, odnalazłem się w nim doskonale, bo wydaje mi się, że i ja myślę bardzo podobnie: że jedna myśl przywodzi drugą, na zasadzie skojarzenia, ale za chwilę coś mnie rozprasza i wtedy myślę już o czymś zupełnie innym, choć sam nie pamiętam przecież dlaczego akurat o tym pomyślałem i wtedy zaczynam się zastanawiać skąd mi właściwie przyszło do głowy to, o czym akurat teraz myślę…
6527ba1d-8aab-42de-a05b-b10023608b93

Zaloguj się aby komentować

1137 + 1 = 1138

Tytuł: Siedem księżyców Maalego Almeidy
Autor: Shehan Karunatilaka
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 5/10

#bookmeter

Przerobić tamilskie nazwisko na syngaleskie to żaden kłopot, wystarczy z samego końca usunąć spółgłoskę.

Na początku mnie ta książka zachwyciła. Zachwyciła mnie swoją narracją i nawet nie chodzi mi tutaj o tę rzadko spotykaną i dość trudną w realizacji narrację drugoosobową, która w Siedmiu książycach Maalego Almeidy wyszła autorowi (do spółki, oczywiście, z tłumaczem, panem Mariuszem Gądkiem, jeśli mowa o polskim wydaniu, a takie przecież czytałem) wyśmienicie. Mówiąc o zachwycie narracją mam tutaj na myśli pewną jej filmowość – choć przecież filmów mało oglądam, ale tak mi się właśnie skojarzyło. Otóż, przynajmniej na początku książki, tam jest to najbardziej odczuwalne, pan Karunatilaka opowiada zaczynając od szerokiego planu. Tym szerokim planem jest opis jakiejś dzielnicy Kolombo, czasami budynku. Później plan się zawęża. Jeśli wcześniej był opis dzielnicy, następuje opis jakiegoś jej fragmentu – czasami drzewa, czasami plaży nad jeziorem; jeśli wcześniej był opis budynku, następuje opis jakiegoś w tym budynku pomieszczenia. Czasami bezpośrednio, czasami autor prowadzi czytelnika za pomocą opisu do tego pomieszczenia przez korytarze. I nagle pada jakieś zdanie, rozpoczyna się dialog. I właśnie wtedy zaczyna się kolejna scena. Dodając go tego wszystkiego jeszcze plastyczność tych opisów, którymi operuje pan Karunatilaka, efekt jest naprawdę kapitalny, zachwyciłem się nim*. Być może nawet zachwyciłem się nim aż za bardzo.

To była kolejna książka, po którą pewnie nigdy bym nie sięgnął, gdyby nie spotkania kieleckiego Klubu z Kawą nad Książką, w którym to właśnie ta pozycja była tematem ostatniego spotkania. I siedziałem tak sobie w czasie tej dyskusji, i przysłuchiwałem się o czym tam ludzie mówią dzieląc się swoimi wrażeniami z lektury i zastanawiałem się wtedy, czy my na pewno tę samą książkę przeczytaliśmy. Bo niemal nic z tych tematów, które zostały tam podniesione ja w czasie czytania nie zauważyłem. Okazało się, że pouciekały mi pewne wątki, pomylili mi się bohaterowie, części rzeczy nie zauważyłem, a być może nie zrozumiałem. To, z czym się absolutnie zgadzam, a co też w czasie tej rozmowy nieraz padało, to stwierdzenie, że tę książkę czyta się ciężko, a czyta się ją ciężko ze względu na mnogość bohaterów, na ogrom walczących ze sobą frakcji i (ale teraz to już wyłącznie moje zdanie) na jej baśniowość (co, przynajmniej dla niektórych, może być zaletą). W sprawie tych dwóch pierwszych kwestii, przynajmniej zdaniem tych, którzy książkę przesłuchali, ona wydaje się być lepiej przyswajalna kiedy się ją czyta, kiedy można sobie wrócić choćby do wplecionego w fabułę spisu organizacji zaangażowanych w walkę w opisywanym świecie, na targanej wojną domową Sri Lance w roku 1990.

I choć uważam, że pomysł na przedstawienie krainy Pomiędzy, pewnego rodzaju pośmiertnej poczekalni dla zmarłych, pan Karunatilaka miał wspaniały, choć, o czym już pisałem, bardzo doceniam narrację, książki, jako całości, nie uznaję za taką, która szczególnie przypadła mi do gustu. Nie polubiłem postaci głównego bohatera, była dla mnie dość nijaka (choć, na spotkaniu padały takie opinie, być może ona miała taka być), nie widziałem u niej jakiegoś celu ani sensu jego działań. Trochę gubiłem się w tej całej baśniowości i polityce nie bardzo znanej mi części świata. Nie znalazłem jakiejś większej przyjemności w poznawaniu treści tej historii, nie emocjonowałem się co będzie dalej. Momentami w ogóle nawet na to nie czekałem.

Tutaj przychodzi mi do głowy jeszcze jedna myśl, dość dla mnie zaskakująca. O ile zawsze wydawało mi się, że bardziej od spraw świata przedstawionego interesuje mnie los bohatera, tak tutaj było zupełnie odwrotnie, dużo ciekawsze było dla mnie nawet szperanie gdzieś w dodatkowych materiałach i zapoznawanie się, choćby z grubsza nawet, z kontekstem dotyczącym świata przedstawionego. Czy wpływ na to miał bohater powieści, tytułowy Maali Almeida, który był dla mnie, jak pisałem, dość nieciekawy, czy było to wynikiem próby zrozumienia kolejnego konfliktu na tle etnicznym (tak zresztą podobnego w swojej istocie do innych, które wybuchały między ludami różnego pochodzenia zamieszkującymi to samo terytorium), tego nie wiem. No ale tak było i to właśnie kilka przemyśleń na temat tej wojny domowej będzie tym, co mi po lekturze tej książki zostanie.

Książki na spotkania kieleckiego Klubu z Kawą nad Książką wybierane są w taki sposób, że na koniec dyskusji każdy z uczestników podaje swoją propozycję, a następnie spośród tych propozycji losowana jest jedna, która będzie omawiana przy kolejnej okazji. Kolejne okazje zaś zaczynają się od pytania do osoby, która poprzednio zaproponowała wylosowaną książkę, a pytanie to brzmi mniej więcej „dlaczego ta książka?”. Ta książka, Siedem księżyców Maalego Almeidy, została, jak się okazało, zaproponowana ze względu na ładną okładkę (choć proponująca przyznała później, że książka jej się podobała). Do tej opinii dotyczącej ładnej okładki bym się przychylił bo, o i ile cały ten buddyjsko-hinduski region nie jest dla mnie jakoś szczególnie pociągający ani kulturowo ani historycznie, tak moje wrażenia estetyczne związane z tamtejszą sztuką są zgoła inne. I właśnie dlatego uważam, że, zaraz po sposobie narracji, to właśnie ilustracja na okładce jest największą zaletą tej, nagrodzonej jednak Bookerem, książki.



* - Jako że książka Siedem księżyców Maalego Almeidy została nagrodzona w roku 2022 Nagrodą Bookera, to, już po lekturze, sięgnąłem sobie do uzasadnienia werdyktu i przeczytałem, że autora doceniono między innymi za przezabawną śmiałość jego technik narracyjnych. Tam sobie myślę, że jest to dobra wiadomość również i dla mnie, bo ze zbieżności tych swoich wrażeń z werdyktem komisji wnioskuję, że być może kiedyś, w jakiejś tam przyszłości, i mnie może udać się zasiąść w kapitule jakiejś tam nagrody literackiej? A może nawet i jakąś własną ustanowić? Bo, jak się okazuje, mam po temu jakieś tam kompetencje.
7874dc6e-910f-47ff-98c7-4caea09a862a
bojowonastawionaowca

@George_Stark jestem ciekaw jak wpłynęła na to praca tłumacza, u mnie na półce stoi angielski oryginał (i to kupiony jeszcze przed Bookerem, bo mój obszar geograficzny ) jak kiedyś się za nią wezmę, to wrzucę

Zaloguj się aby komentować

Skoro pan Adam Mickiewicz miał swój cykl sonetów krymskich, no to i ja chyba też swój cykl sonetów mogę mieć, prawda? Tyle, że ja to akurat nie o Krymie…

***

Promocja miasta

W XIII wieku zaczęli od grodu,
a tu dziś, proszę: miasto-utopia!
W oparach silnego, gnilnego smrodu
Grudziądz się brzegiem Wisły rozciąga.

Specjalność strażaków tam: nurkowanie.
I odławiają zwłoki w tej wodzie,
a później na pokład i: – Hej! Kapitanie!
Przez Wisłę, jak przez Styks, niosą je łodzie.

Prezydent zaś miasta, by budżet wypełnić,
turystów chciał ściągnąć, pomysł kolejny,
tym razem jednak – nie całkiem od rzeczy.

Więc taką reklamę by można im nagrać:
chcesz pozbyć się męża? Teściowej? Szwagra?
To złap za kołnierz, wypierdol do rzeki!

***

#nasonety
#zafirewallem
UmytaPacha

@George_Stark jesteś pierwszym na świecie artystą piszącym cykl o Grudziądzu, jakie to uczucie?

splash545

@George_Stark wspaniały

fonfi

@George_Stark 😍proszę nie przestawaj! Zbierzemy na koniec to wszystko w tomik „Topielce z Grudziądza - studium sonetowane”. Idę założyć zbiórkę na pierwszy nakład bo kolejne, mam pewność, same się z Literackiego Nobla sfinansują 😁

Zaloguj się aby komentować

Najbardziej lubię wytwory spontaniczne. Takie, które przychodzą do głowy niemal same, zaraz po przeczytaniu wiersza di proposta i wystarczy je tylko trochę przypudrować, jakieś tam końcówki im tu i ówdzie podciąć, gdzie indziej konturówką podkreślić to i owo i tyle. I gotowe. One, te wytwory spontaniczne, nie są może techniczne idealne, ale czy o to, o tę techniczną idealność, w tym wszystkim chodzi?

Takim właśnie wytworem spontanicznym zgłaszam swój akces do LV edycji zabawy #nasonety w kawiarni #zafirewallem , licząc jednak na to, że w tej edycji wierszy będzie wysyp, bo wygrywać to bym jej jednak nie chciał.

Dziękuję.

A oto i wytwór spontaniczny wzmiankowany wyżej:

***

Po przeglądzie

Pamiętam siebie, pamiętam za młodu,
pamiętam chłopca zanim zmarkotniał,
pamiętam jeszcze w pełnym go zdrowiu.
Pamiętam. A lepsza byłaby kopia.

Moduły wymontuj mu teraz i zamień,
te które uległy już osteoporozie.
I może weź odśwież mu oprogramowanie?
Żeby psychiczne odzyskać mógł zdrowie.

I płyny też weź mu uzupełnij:
i wiarę, i miłość, i trochę nadziei –
żeby pod górkę nie musiał się męczyć…

I mówisz, że sprawa, by zgryźć ją, zbyt twarda?
Że wina to jest na części embarga?
Cóż. Wspomnieniami będzie się leczyć.

Zaloguj się aby komentować

Zaskakujące bywa to pisanie opowiadań w konkursie #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem ! Ja pisałem zupełnie o czymś innym i miało być to dzieło poważne i ambitne. I kilka prób napisania tego dzieła podjąłem, w zasadzie to drugi tydzień nad nim siedzę i za cholerę ono po napisaniu nie chce być takie, jakie jest w mojej głowie. I dziś właśnie w związku z tym pisaniem odwiedziła mnie moja stara przyjaciółka, przyjaciółka imieniem frustracja, a przyprowadziła też inną dobrą znajomą o imieniu niechęć i, przynajmniej na dziś, tamten koncept porzuciłem. Wziąłem się więc w tej sytuacji, w ramach relaksu i zabawy, tak myślałem bo wcale nie miałem zamiaru tego opowiadania nie tylko publikować, ale nawet nie miałem zamiaru go kończyć, wziąłem się za kolejny z pomysłów, jaki przyszedł mi do głowy zaraz po tym, kiedy tylko przeczytałem temat tej edycji. I siadłem do niego i zacząłem pisać, zupełnie bez żadnego konceptu i planu. No i napisałem, w co sam do końca nie wierzę.

Zanim samo opowiadanie, to tylko jeszcze w kwestii formalnej. Temat tej edycji to Wioska wiecznego dnia, ale, zważywszy na to, że w XV wieku Toruń był znacznie mniejszy niż jest obecnie, myślę, że, patrząc z dzisiejszej perspektywy, można go będzie za wioskę uznać. A jeśli nie będzie można, to proszę mnie za to zdyskwalifikować. Sprzeciwu wnosił nie będę.

Za to w limicie słów się zmieściłem, bowiem słów tych w poniższym opowiadaniu użyłem dokładnie 1814 (wg OpenOffice Writer). I to licząc razem z tytułem!

I wreszcie: koniec pieprzenia, zapraszam do czytania!

***

Rękopis znaleziony w Toruniu

11 maja 1473 roku, licząc według kalendarza ludzkiego

No pieprzony Kopernik, szlag by go trafił! Musiał on to pieprzone słońce wstrzymywać?! Musiał?! A jak już nawet koniecznie je wstrzymywać musiał, to nie mógł on tego gdzie indziej zrobić, tylko nad Toruniem musiał je akurat wstrzymać?

Źle nam tutaj było? Źle nam się tutaj żyło, posługując się już tą ludzką terminologią, bo z kim przestajesz, takim się stajesz w końcu, a nas jest już tutaj coraz mniej przecież i, chcąc nie chcąc, podsłuchuje się tych ludzi, jak już pogadać nie ma z kim, a jak już się tych ludzi podsłuchuje, to, chcąc nie chcąc, przesiąka się tą ich terminologią, tym ich językiem ludzkim, paskudnym, ubogim się przesiąka, przejmuje się te ich dziwne nawyki językowe, sprzeczne nieraz z istotą rzeczy, z logiką nieraz sprzeczne. A nas jest coraz mniej przecież i odseparowani od siebie jesteśmy i coraz mniej jest też już w związku z tym się do kogo odezwać. Nie dalej jak wczoraj przecież… Wczoraj! Wczoraj! Czymże jest wczoraj, kiedy nocy nie ma?! Czym jest wczoraj, kiedy nic jednego dnia od drugiego nie oddziela, kiedy nocy nie ma już przecież wcale? Czym jest teraz wczoraj? Czym jest wczoraj, na Boga! Tfu! Na Boga, na Boga! Już za dużo tych ludzkich obyczajów przejąłem, za dużo tych ich powiedzonek sobie przyswoiłem. Już bluźnić z tego wszystkiego zacząłem, aż język mnie od tego bluźnienia piecze! Aż na języku gorąco mi się robi. A schłodzić go, a ugasić tego pragnienia, co się z tego gorąca na języku bierze, nie ma czym. Nie ma jak tego pragnienia ugasić.

No ale niech już będzie po ludzku, niech już będzie, że wczoraj, bo ludzie jakoś przecież te dni dalej odmierzają, jakoś rozróżniają jeden od drugiego, jakoś sobie z tym ich rozróżnianiem radzą. Jakoś rozwiązali ten problem, tak jak i rozwiązali do tej pory wszystkie inne problemy, które to samym sobie udało im się wcześniej stworzyć. A skąd to wiem? Skąd wiem, że dalej te dni odmierzają? A podsłuchałem! Tak, podsłuchałem! Tak jak i wszystko inne, to co wiem o świecie od momentu kiedy ten pieprzony Kopernik, szlag by go trafił, wstrzymał to pieprzone słońce, też podsłuchałem stojąc przy zabitym oknie tej mojej piwniczki z winem, do której schowaliśmy się szybko z moim kuzynem Leestatem w nadziei, że jakoś uda nam się przetrwać te ciężkie czasy, które na nas nadeszły. I mówią ci ludzie o wtorku, o środzie mówią i nawet godziny wyznaczają, zegarami wodnymi, zdaje mi się, je wyznaczają, przynajmniej tak wywnioskowałem z tego, co udało mi się z tych ich rozmów podsłuchać.

Więc niech już będzie po ludzku, niech już będzie, że wczoraj. Więc wczoraj kuzyn mój, Leestaat, tak już z tego pragnienia wytrzymać nie mógł, tak już go suszyło, że wyszedł z tej swojej trumny, cośmy je sobie tutaj z klepek od beczek z winem rozbitych naprędce i prowizorycznie wykonali, i ręce mu się trzęsły, i o białych nietoperzach coś tam bełkotliwie majaczyć zaczął, i powiedział, że on już dłużej nie da rady, i że niech się dzieje co chce, ale on idzie w miasto, bo musi się napić, bo on już dłużej wytrzyma. Bo inaczej to on zaraz z tego głodu, z tego pragnienia, zwariuje. I poszedł w to miasto, choć go przecież próbowałem przekonywać, ale głuchy był na moje argumenty, i poszedł w to miasto, choć go przecież próbowałem przed tym powstrzymywać, ale nie dałem rady, bo młodszy ode mnie był i z racji tego silniejszy, i kły tylko na mnie wyszczerzył, a ja się wtedy zlękłem i się wycofałem. Do trumny swojej się wycofałem. Takie to ciężkie czasy na nas nadeszły, że kuzyn na kuzyna kły swoje wyszczerza!

I poszedł Leestaat na to miasto, bo powstrzymać go przed tym pójściem na miasto nie dałem rady, i nie chciał mnie wcale słuchać, że przecież kiedyś w końcu ktoś do tej piwniczki, w której złożono zeszłoroczne wino, po to wino przyjść musi, i jakoś do tego czasu wytrzymamy, a kiedy już przyjdzie, to się wówczas podzielimy po równo, sprawiedliwie się podzielimy i na pół tego kogoś wtedy sobie wyssiemy. Ale nie chciał mi Leestaat w to uwierzyć, bo to piwniczka na wino długodojrzewające, pięćdziesiąt lat co najmniej, a złożono je dopiero w zeszłym roku i przez najbliższe czterdzieści dziewięć lat nikt tutaj zaglądać nie będzie, taką żeśmy to kiedyś rozmowę razem z Leestaatem podsłuchali. Więc miał Leestaat rację, że mnie nie posłuchał, bo ja nie miałem racji, bo ja myliłem się, bo myślałem, że te czterdzieści dziewięć lat jakoś uda nam się tutaj wytrzymać, ale teraz już wiem, że tych czterdziestu dziewięciu lat nie uda mi się tutaj wytrzymać. W letargu nawet tych czterdziestu dziewięciu lat nie uda mi się tutaj wytrzymać.

Piszę, że nie uda mi się wytrzymać, a nie, że nie uda nam się wytrzymać, bo Leesteaatowi na pewno już nie uda się wytrzymać, bo Leestaat poszedł przecież wczoraj na miasto, bo Leestaat wyszedł z zamkowych piwnic, mury zamkowe opuścił i na światło słoneczne wyszedł i na tym świetle słonecznym to tam Leestaat wziął i spłonął. I nie ma już Leestaata, więc jemu, zgodnie z logiką, nie uda się wytrzymać, bo on już wcale nie musi nic wytrzymywać, a nawet więcej: on już wcale nie może nic wytrzymywać. A i mnie pewnie też nie uda się wytrzymać, choć zupełnie z innych powodów jednak.

A skąd o tym wiem, że Leestaat spłonął? A podsłuchałem! Tak jak i wszystko inne, to co wiem o świecie od momentu kiedy ten pieprzony Kopernik, szlag by go trafił, wstrzymał to pieprzone słońce, też podsłuchałem, choć żeby podsłuchać co się z Leesterem stało, to wcale nie musiałem nawet przy oknie stawać.
– Gorze! Gorze! Pali się! – krzyczeli ludzie na ulicy, a z tego co później mówili, a ciszej już mówili, więc wtedy musiałem już przy oknie stanąć żeby ich usłyszeć, to wywnioskowałem, że od Leestera strzecha chaty jakiejś się zajęła, a później od tej strzechy następna, i tak kilka kolejnych chat spłonęło zanim ludziom ten pożar ugasić się udało, mniejsza zresztą o to, to nieważne, ważne jest za to to, że Leestaata już nie ma wśród żywych. Tfu! Wśród nieumarłych już go nie ma! Choć, kierując się logiką, to Leestaata również i wśród żywych już nie ma, bo Leestaata nie ma już w ogóle.

No pieprzony Kopernik, szlag by go trafił! Taki niby uczony, mędrzec taki wielki, polihistor taki, a nic o środowisku naturalnym nie pomyślał, zmian w ekosystemie nie przewidział wcale! I nie chodzi już mi nawet tutaj o istoty nadprzyrodzone, już nawet nie o nas, o szlachetne wampiry, mi tutaj chodzi, nawet nie chodzi mi też o te upośledzone utopce z niedalekiego Grudziądza, co to wrony o nich kraczą, też podsłuchałem, że podobno na tym słońcu wysychają, już nawet nie o te fachowcamipółnocnice chodzi, co to słyszę je czasami jak wyją gdzieś na polach, pochowane w tych swoich kryjówkach, cienkimi głosami wyją i powtarzają to swoje zmoraś Mario, i ich głos przenikliwy aż tutaj, do tej mojej zamkowej piwniczki się niesie. Nawet nie o nas w tym wszystkim chodzi! Ale zwierzęta? Zwykłe nocne zwierzęta?! A o zwierzętach nocnych to ten Kopernik pieprzony, polihistor wielki, że szlag by go trafił, pomyślał może?! Nie pomyślał! Nie pomyślał on, uczony wielki, mędrzec pieprzony, żeby szlag go trafił, o zwierzętach nocnych nie pomyślał on wcale! I nie ma już wycia wilków do księżyca, bo i księżyca na niebie też już nie ma, i wilki do niego nie wyją, bo nie mają już do czego wyć, i zeszły te wilki na psy, między ludzi poszły i siedzą teraz na łańcuchach przy budach uwiązane i wyją, z głodu teraz wyją, kiedy ich ludzie nie karmią, z głodu te wilki wyją, bo taka już jest wilcza natura, że wilk wyć musi, więc te wilki wyją, choć i ta ich natura również uległa wypaczeniu, bo między ludzi je pociągnęła, a nie do lasu, tak jak je, zgodnie z porządkiem rzeczy, pociągnąć powinna była!

A nietoperze?! Jest ich tutaj kilka w tej mojej piwniczce, jest kilka, a było ich więcej, więcej ich było wcześniej i latały ogłupiałe, bo przecież dzień był tylko, dzień nieustający, a nietoperz to nocne stworzenie. I tą swoja echolokacją się nawoływały w panice, hałas tylko powodując i spać człowiekowi Tfu! Człowiekowi! Pieprzona ludzka semantyka! I tą swoją echolokacją się nawoływały, usnąć mi przez to nie dając, więc nawet jeśli dało by się w letargu spędzić te czterdzieści dziewięć lat, które miałbym tutaj zostać, to i co z tego, skoro w ten letarg nie można było zapaść? A te nietoperze to później, kiedy już skończyły latać, kiedy skończyły się nawoływać, to zawisały przy stropie głową w dół, swoim nietoperzym zwyczajem i minął jakiś czas, kilka dni może minęł – nie wiem, bo wtedy jeszcze nie podsłuchiwałem, bo wtedy jeszcze Leestaat był tutaj ze mną, wtedy jeszcze nie mieliśmy potrzeby podsłuchiwać ludzi, bo wtedy jeszcze nie zdążyliśmy powiedzieć sobie tego wszystkiego, co mieliśmy sobie do powiedzenia i nie zapadło pomiędzy nami milczenie, bo żaden z nas nie miał już drugiemu nic więcej do powiedzenia – i te nietoperze wtedy zaczęły puszczać się tego stropu i padały martwe na posadzkę, bo martwe z głodu były. I padały tak jeden po drugim martwe z głodu, i ja też wtedy głodny byłem, i martwy też byłem, zgodnie z logiką, ale przede wszystkim byłem wtedy głodny, więc, wstyd się przyznać, ale wziąłem takiego nietoperza martwego i go wyssałem, kiedy Leestaat spał i kiedy na mnie nie patrzył. A niedobry był! Niedobry był ten nietoperz! Jak szczur ten nietoperz smakował. Nie to co krew ludzka, a już szczególnie ludzka krew toruńska, korzennymi przyprawami tak przyjemnie się po języku rozlewająca! A napisałem tam wcześniej, że ten nietoperz niedobry był, że szczurem mi ten nietoperz smakował. A skąd to wiem? Skąd wiem jak szczur smakuje? A wiem to, bo szczura też wyssać kiedyś próbowałem.

Pieprzony Kopernik, polihistor wielki, szlag by go trafił! I mnie już nic z tego nie przyjdzie, ale liczę tylko na to, że zemsta go dosięgnie tam, w tym jego Fromborku, do którego podobno się udał, jak podsłuchałem, bo tak ludzie gadają, bo mówią tutaj o nim, bo chwalą go na ulicy tutaj, nie wiadomo tylko za co. Ale nie dosięgnie go zemsta z rąk wampirzych, bo jedno, że nijak wyjść nam na zewnątrz, kiedy nocy nie ma, po kryptach tylko, jak który miał szczęście, albo piwnicach, jeśli, jak ja, tego szczęścia nie miał, kryć się musimy, a drugie, że, nawet jakby już wyjść któremu się z tego jego legowiska udało, to ten Kopernik cały, szlag by go trafił, jest przecież kanonikiem. Krzyż srebrny na piersi nosi i wampiry przez to przystępu do niego żadnego nie mają. Cała nadzieja więc we fromborskich południcach, i w tym, że i one również, tak jak i te nasze, których usłyszałem lament, co też się po polach niesie i aż tutaj, do tej mojej piwnicy dochodzi, że i one również są na tego pieprzonego Kopernika wściekłe, bo i one sobie z brakiem odpoczynku poradzić nie potrafią.
splash545

@George_Stark mieszkańcy Bydgoszczy do tej pory uważają Toruń za wioskę.

splash545

@George_Stark super pomysł, a sposób narracji jeszcze lepszy!

ciszej

@George_Stark piorun w ciemno i jeszcze tu wrócę xd

Zaloguj się aby komentować

Przyszło mi chyba potraktować to zwycięstwo we wczorajszej edycji zabawy #naczteryrymy w kawiarni #zafirewallem jako pewien rodzaj rekompensaty za opisaną w niej poniesioną stratę. Cóż, dobre i to. Taka nagroda pocieszenia.

***

A dziś proszę bawić się tak:

rymy: statek – kołysanie – majtek – kapitanie
temat: piraci z Zalewu Szczecińskiego

***

Zasady są chyba wszystkim znane, więc proszę ich przestrzegać (albo i nie), a jeśli ktoś ma zamiar dołączyć, to pewnie się w nich połapie. A jeśli się w nich nie połapie, to zalecam kogoś o nie zapytać.

To chyba tyle.

Słodkiej zabawy!
crs333

@George_Stark


Kiedy w końcu na tych falach ustanie statek,

Kiedy w końcu zakończy się to kołysanie,

Kiedy w końcu krzyknie ten Kajtek bez majtek,

Kiedy w końcu powie "Bartek kapitanie!"

bartek555

@George_Stark gowniarzu zasrany xDddd

patryk-pis

Pełen paprykarza szczecińskiego statek

Wprawił jednego kotka w zatoki kołysanie

Zauważył tego czarnuszka rudy majtek

I krzyknął piskliwym głosem: To KOT, panie Kapitanie.

Zaloguj się aby komentować

Ponieważ zapadł już wieczór przedwczesny, jak to zwykle tą fatalną porą roku się zdarza, to oderwałem się od pisania opowiadania, choć z trudem, bo temat wspaniały, choć dość trudny. Przynajmniej dla mnie. Ale oderwałem się i tak w ramach relaksu napisałem sobie wiersza (pisanie wierszy przychodzi mi coś ostatnio łatwiej niż pisanie prozy), którym chciałbym się pochwali… Podzielić! Podzielić bym się nim chciał! Podzielić.

A skoro w kawiarence bawimy się słowami, to tak mi o pewnej funkcji słów napisało:

***

Gustavo
czyli Jak mówić prawdę

Przed państwem Gustavo, mistrz pantomimy!
Bez pytań proszę, i tak nie odpowie,
mówienie to nie jest jego dziedzina,
mówienie, pszepaństwa, zostawcie wy sobie.

Metodą ekspresji jest dlań jego ciało:
wypowiedź mimiki, mięśni drgających,
i przekaz ten jasny jest, jest zrozumiały,
choć sam Gustavo jest ciągle milczący.

Na rynkach miejskich i w gwarnych ulicach
zabawia klaunadą ludzi miejscowych
ktoś tam się śmieje, ktoś wzruszon wzdycha,
ktoś inny ukradkiem łzy zbiera spod powiek.

A kiedy męczono go pytań litanią,
to raz odpowiedział. Że słowa kłamią.

***

#nasonety
#zafirewallem
splash545

@George_Stark super

Zaloguj się aby komentować

1070 + 1 = 1071

Tytuł: Wieczny Grunwald
Autor: Szczepan Twardoch
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10

#bookmeter

A jednak jesteśmy do siebie podobni dzięki Przedzwiecznemu Grunwaldowi. Jedynym, dlaczego istniejemy, jest walka ze sobą nawzajem. Nikt już nie zastanawia się, o co walczymy, bo przecież żyjemy po to żeby walczyć […]

Jest taki utwór muzyczny, który bardzo lubię, wykonywany kiedyś przez amerykańską supergrupę muzyki country, The Highwaymen, składającą się z panów Johnnego Casha, Williego Nelsona, Waylona Jenningsa i Krisa Krisstofersona, a nazywa się on Highwayman i w polskiej wersji wykonany był ramach projektu Psychocountry przez panów Macieja Maleńczuka, Gienka Loskę, Adama Darskiego – Nergala oraz Johna Portera; ci dwaj ostatni stworzyli zresztą wspólnie równie kapitalny projekt Me and that man , który nie tylko mnie swojego czasu zachwycił, ale również zaskoczył tym, jak daleko leżał od, mało jednak podobającego mi się, rodzimego dla pana Darskiego Behemotha . Ale dość już tych muzycznych dygresji, bo zaraz musiałbym ten wpis opatrzyć jeszcze tagiem #muzyka ; ups…

W każdym razie utwór ten podoba mi się ogromnie nie tylko ze względu na jego ściśle muzyczne walory, ale również ze względu na jego wartość literacką, na historię, którą opowiada, na tę koncepcję życia po życiu, który to motyw jest jednym z tych, jakie w literaturze pociągają mnie najmocniej, jak choćby historia Żyda Wiecznego Tułacza . Nie piszę o tym wszystkim przypadkowo, nie piszę też o tym wszystkim tylko po to, żeby ten wpis był dłuższy, a tym samym wyglądał na mądrzejszy. Piszę o tym wszystkim po to, bo tę koncepcję odnajduję również w książce pana Szczepana Twardocha pod tytułem Wieczny Grunwald. I choć pozycja ta oparta jest o tę koncepcję, to autor wykorzystuje ją w inny sposób niż te, z którymi miałem przyjemność się do tej pory spotkać. No i dodaje do tej koncepcji jeszcze kilka innych.

Paszko, główny bohater tej opowieści, bastert króla Kazimiera, syn swojej maćki, kurwy, choć kiedy został poczęty, maćka jego kurwą jeszcze nie była, bo była wtedy córką niemieckiego kupca z Norymberku, kurwą stała się dopiero później, umiera pod Grunwaldem. Umiera wtedy po raz pierwszy zabity ciosem litewskiej wekiery. Umiera wtedy po raz pierwszy, bo później umiera jeszcze wiele razy. To jego pierwsze życie, jego istne światowanie, jak je nazywa jest głównym wątkiem tej powieści powieści zza końca czasów, jak głosił podtytuł pierwszego jej wydania. Poznając historię tego istnego światowania czytelnik przenosi się wraz z Paszką do innych wątków czasu, które Paszko przeżywa. Nie że jedne po drugich, przeżywa je równocześnie.

***

[…] i wszyscy po obu stronach granicy, którą starłem, pracowali gigantycznym wysiłkiem dla ostatecznego celu eliminacji wszystkich […]

I właśnie jednym z takich wątków czasu jest Przezwieczny Grunwald, Ewiges Tannenberg, przyszłość aantropicznej ludzkości, w której na świecie pozostały tylko Germania i Matka Polska, które zjednoczyły w sobie swoich obywateli, których ci obywatele stali się jednym, choć stali się tym jednym inaczej. I jedynym ich celem jest walka ze sobą nawzajem. Wizja to dość dziwna, ale mocno niepokojąca, może właśnie z tego powodu, że, w moim rozumieniu, wyprowadzona jednak z rzeczywistości?

Autor często wykonuje przeskoki w czasie o kilka wieków, często wykonuje te przeskoki w najmniej spodziewanym momencie, na przykład w momencie, kiedy powinna zacząć się scena w XIV wieku, bo wszystko do niej zmierza i nagle okazuje się, że zaczyna się scena ponad sześćset lat później, choć biorą w niej udział ci sami bohaterowie, i że dotyczy ona w zasadzie tej samej sprawy, bo pośród miriad wątków czasu, w których przyszło Paszce umierać, musiało się przecież zdarzyć tak, że pewne wydarzenia były do siebie podobne, a może nawet i takie same. I wraz z czasem akcji zmienia się język, bo ta wspaniała średniowieczna stylizacja przemienia się w język jak najbardziej współczesny, tak jak wóz drabiniasty przemienia się w Astona Martina, a samostrzał przemienia się maxima. Autor zaś narrację prowadzi na tyle sprawnie, że, choć po chwilowej czasami konsternacji, udało mi się jednak w tym czasowym zamieszaniu nie pogubić.

Wieczny Grunwald, tak czytałem, jest właśnie tą powieścią, w której pan Twardoch znalazł swój język. Język, który tak mi się podoba, ten język zwykle niespieszny, z licznymi powtórzeniami, ze skupieniem się na szczególne, ten język powieści, który uważam za najbardziej chyba immersyjny wśród wszystkich języków autorów, których znam i których niekiedy cenię bardzo wysoko. Z książek wydanych przez Wiecznym Grunwaldem (nie ma ich znowu tak wiele, cztery zaledwie, według Wikipedii) znam tylko Epifanię wikarego Trzaski i rzeczywiście, choć też ogromnie mi się podobała, językowo bliżej jest Ostatniemu Grunwaldowi do powieści późniejszych, takich jak Morfina, Drach czy Pokora.

***

Nocami często wypada ze swojej kwatery, półnagi, wykrzykuje obelgi i strzela w powietrze, pijany bezsilną zazdrością rogacza co najmniej tak mocno jak wódką, po potem płacze i woła w noc: „Ja cię kocham, kurwo jedna, kocham!”. I płacze, aż ktoś się nad nim ulituje i zaprowadzi na kwaterę_._

Co mi się jeszcze w tym Ostatnim Grunwaldzie podobało? Oprócz rzeczy wspomnianych wyżej, a więc języka i immersji, podobało mi się też to, co podoba mi się w innych powieściach pana Twardocha. Szczegół. Tak szczegół, jeśli chodzi o przedmioty, jak i o bohaterów. Pisałem chyba o tym już kiedyś przy okazji jakiejś innej książki tego autora, powtórzę więc teraz. Zachwyca mnie u pana Twardocha to, że niemal każdy (a później chyba już każdy, bez niemal, ale w Wiecznym Grunwladzie jeszcze nie) bohater, choćby epizodyczny, choćby taki, który pojawia się tylko w jednej scenie, w kilku zaledwie zdaniach, jest jakoś zdefiniowany. Jest jakiś, ma jakąś historię. I zachwyca mnie to, w jaki sposób ta „jakoś” bohatera jest przez pana Twardocha ukazywana. Właśnie za pomocą szczegółu. Jak w tym cytacie wyżej. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak niewielu słów do tego potrzeba.

Podobała mi się jeszcze podniesiona w książce problematyka, dla mnie dotycząca wyboru, jaki człowiek podejmuje i tego, że czasami wydaje się, z różnych względów, tego wyboru nie ma, choć on jest, tyle że się go, z różnych względów, nie widzi. I podobało mi się też to, że, czytając posłowie autora, napisane po jedenastu latach i zamieszczone w tym trzecim wydaniu Wiecznego Grunwaldu, okazało się, że chyba się w rozumieniu tej powieści z autorem rozminęliśmy. Co nie oznacza, że nie ma on w swojej interpretacji racji. Tak samo jak nie oznacza, że i ja tej racji nie mogę mieć. Zresztą, w tym eseju pan Twardoch, opisując jedną ze scen Fausta, zaznacza, podobnie jak pan Oscar Wilde w wstępie do Portretu Greya, że każdy może interpretować literaturę tak jak chce. Korzystam więc z tego prawa i, uznając argumenty autora, pozwalam sobie rozumieć tę powieść po swojemu.

Podobały mi się w tej książce dygresje, kolejna rzecz, która w twórczości pana Twardocha bardzo mi się podoba. Szczególnie zaś zwrócił moją uwagę fragment, u mnie na czytniku, przy moim formatowaniu, na stronie 32, nie umiem podać dokładniej, opowieść nie jest bowiem podzielona na rozdziały, kiedy Paszko rozważa, a może zwraca uwagę współczesnemu (nie jemu, prędzej współczesnemu autorowi) czytelnikowi na niezrozumiałe mu, sprzeczne z logiką i być może nawet obłudne podejście tego czytelnika do tematu śmierci (nie będę cytował, bo to długie). Tutaj dwie rzeczy: po pierwsze, to od razu przypomniał mi się wspaniały tekst pana Stasiuka pod tytułem Suka, zamieszczony w zbiorze Grochów, oraz tutaj, na stronie internetowej Tygodnika Powszechnego , który to tekst w wymowie jest dość zbliżony, przynajmniej fragmentami, do monologu Paszki i, po drugie, dało mi obraz tego jak wiele rzeczy przyjmujemy bo po prostu „takie są”, „tak się robi”, „tak jest”, albo „tak było”, choć to ostatnie akurat niekoniecznie jest prawdą, czego, przynajmniej w temacie umierania, z Ostatniego Grunwaldu również można się dowiedzieć.

Podobał mi się w tej książce humor, choć nie było go dużo i był raczej dyskretny, ale urzekł mnie na przykład papież Otto DCLXVI. Choć mnie czasami niewiele potrzeba do tego, żeby się uśmiechnąć.

***

Dla mnie, który, nie ukrywam, twórczość pana Twardocha cenię bardzo wysoko, Wieczny Grunwald był ciekawy nie tylko ze względu na to, że była to po prostu świetna lektura, ale też dlatego, że pozwolił mi w jakimś stopniu prześledzić to jak autor dochodził do tego sposobu uprawiania (albo rozumienia) literatury, jakim zachwycił mnie wówczas, kiedy czytałem pierwsze jego książki, które wpadły w moje ręce, a które nie były przecież pierwszymi książkami, które napisał, i jakim nadal mnie zachwyca. I myślę, że dobrze się stało, że nie czytałem tego jego dorobku chronologicznie, że ten Wieczny Grunwald trafił u mnie na podbudowę opartą na znajomości późniejszych pozycji pana Twardocha. Wiedziałem czego się spodziewać, wiedziałem, czego szukać i, myślę, że wrażenia z kolejnych, być może dojrzalszych, utworów tego autora wykształciły u mnie jakiś rodzaj patrzenia albo zrozumienia tego, jak na tę twórczość patrzeć. Nawet jeśli jest to tylko moje zrozumienie, niekoniecznie zgodne z zamysłem autora.

A więc, być może, rację miał pan Orwell, który w Braku tchu twierdził, że, jakimś dziwnym trafem, odpowiednie książki wpadają nam w ręce w odpowiednim czasie.
1a1fe303-cad0-476a-8aff-63a65642cc38
4Sfor

Zajebisty utwór, towarzyszy mi od gówniaka, kiedy to jeszcze słuchałem go na Kasprzaku odtwarzanym z Agfy

Zaloguj się aby komentować

1068 + 1 = 1069

Tytuł: Obiturianci
Autor: Weronika Stencel
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 3/10

#bookmeter

Kiszone Miasteczko rozkwita podczas corocznego święta Bebonów! Obok cepeliady, maskarady i muskulady odbywa się również słynne Bebonarium, czyli pokazy najgłupszych istot o pomieszanych tożsamościach. Święto otwiera uroczysty deszcz guzikowy spuszczany z góry przez olbrzymie koparki. Ach, jak dudni wtedy nagła ulewa guzikowa!

No i nie mam pojęcia co mógłbym o tej książce napisać. Tak mi się czasami zdarza, że nie mam pojęcia co mógłbym o niedawno przeczytanej książce napisać, a zdarza mi się to w dwóch przypadkach: kiedy książka tak mnie zachwyciła, że po lekturze myśli nie dają się poskładać w jakąś logiczną całość, że jest ich aż tyle, że nie dają mi spokoju i nie wiem wtedy nawet od czego miałbym zacząć, albo też wówczas kiedy książka tak bardzo mi się nie podobała, że usilnie prubuję zrozumieć po co w ogóle skończyłem ją czytać. I, niestety, jeśli chodzi o Obituriantów, jest to akurat ten drugi przypadek.

To bardzo miłe kiedy ktoś zaprasza mnie do świata swojej wyobraźni, zawsze chętnie z takich zaproszeń korzystam. I nie ma przy tym znaczenia, biorąc za przykład tych Obituriantów, czy jest to świat wyobraźni autorki, pani Stencel, czy też świat jej bohatera, klauna-brzuchomówcy Riperta. Gorzej jest wtedy, kiedy, jak w przypadku Obituriantów właśnie, trafiam do świata, w którym nie potrafię się odnaleźć. Kiedy ten świat jest albo tak daleki od mojego świata, albo tak zagmatwany i nieprawdopodobny, że nie wiem gdzie jestem. I, chyba rzecz dużo ważniejsza, nie wiem po co w ogóle tam jestem. Nie wspominając już o tym, że, choć wiem co się w tym świecie dzieje, autorka mnie przecież o tym informuje, to nie mam pojęcia dlaczego to się dzieje.

I takie właśnie mam wrażenia po lekturze Obituriantów, książki, do której przeczytania skusiły mnie przedpremierowe zapowiedzi. Nie tylko te wychwalające utwór debiutantki, ale też podjęta przez nią tematyka. Bo ja bardzo lubię wszelkiej maści błaznów, trefnisiów, żartownisiów. Klaunadę lubię po prostu. Mój, delikatnie mówiąc, brak zachwytu nad książką pani Stancel zasadza się, tak mi się wydaje, na różnym pojmowaniu tego, czym klaunada jest. Dla mnie klaunada jest bowiem formą sztuki najbliższą rzeczywistości, dla pani Stencel zaś – podkreślam: to moje zdanie, li tylko na podstawie lektury jej książki! – wygląda na to klaunada jest daleką wycieczką w najgłębsze (najwyższe?) pokłady wyobraźni. Wyobraźni, której być może mi brakuje.

Obiturianci to tylko 122 strony, zawierające w dodatku kilka rysunków autorki, co sprawia, że tego tekstu wcale nie ma tam dużo. A jednak zeszło mi z tą książką dość długo w relacji do jej objętości, bo nie udało się jej mnie porwać. Ona cała jest napisana mniej więcej tak jak ten cytat otwierający wpis i na dłuższą metę było to dla mnie męczące.

Na plus zdecydowanie zaliczyłbym plastyczność języka, bo to mi się podobało, jak i kilka pomysłów, takich jak nieproszony gość, który dostał się do tej krainy wyobraźni czy relacja Riperta z rodzicami i wynikające z niej brzuchomówstwo. Jednak dla mnie to wszystko mało. I być może rację ma osoba, która zamieściła jedyną do tej pory opinię na LubimyCzytac o tym, że to wszystko za bardzo pędzi. Bo, już niezależnie od moich czytelniczych preferencji, uważam, że jest w tej autorce potencjał. Warto jednak byłoby też pomyśleć trochę o czytelniku i, mając go na uwadze, trochę w swojej opowieści zwolnić. Pozwolić mu się w niej zadomowić.
bc87ce48-0f8c-4c2b-abfb-2a057094d38d

Zaloguj się aby komentować

Nigdy tam nie byłem. Nie przejeżdżałem nie tylko przez, ale nie przejeżdżałem nawet i obok. Słyszałem jednak to i owo, a to, co słyszałem, w zupełności wystarcza mi do tego, żeby twierdzić, że jest to miasto-absurd. A skoro edycja o absurdach, no to proszę:

***

Tyber Kujawsko-Pomorski

A gdyby na świecie były same Rzymy?
Myśl mnie taka naszła i się nad nią głowię:
jakaż by musiała dróg być plątanina!
Nie mówiąc już o długo trwającej budowie.

Każde wówczas miasto by własnego miało
jakiegoś cesarza – tylu panujących!
I by się zabójstwa częściej też zdarzały;
już nie tylko marcem, a każdym miesiącem.

Lecz są inne sposoby ode w plecy sztycha:
wźmy choćby Grudziądz i zwyczaj miejscowy.
Tam: kogoś utopić i zostać władyką! –
tak ten Rzym grudziądzki wyobrażam sobie.

Tylko rzece, jak miastu, zmieniono by miano.
Wisłę, konsekwentnie, Tybrem by nazwano.

***

#nasonety
#zafirewallem
#diriposta
splash545

@George_Stark piękne

George_Stark

@splash545


piękne 


To o wierszu czy o Grudziądzu? Bo mam wątpliwości czy dziękować.

splash545

@George_Stark o wierszu

Zaloguj się aby komentować

No dobrze, chyba ostatni mój wytwór #diriposta w tej edycji:

***

Sielanka czereśniowa

…a latem to zrywaliśmy w tym sadzie czereśnie
(choć sad był sąsiada, przyznam z uczciwości),
a który biegł wolniej, no to miał nieszczęście,
bo sąsiad ojcowskie prawa sobie rościł.

Jak któregoś dorwał za to przewinienie,
na ławkę prowadził (stała podle okien)
i karę wymierzał, jak gdyby sumienie
gdzie się kończą plecy miał złapany chłopiec.

Później się na pośladkach pręgi odznaczały
od sąsiadowego kijka brzozowego.
I piekły nas te pręgi! Jak one szczypały!

Ale nie dał rady oduczyć nas tego,
no bo te czereśnie! Istne niebo w gębie!
Szliśmy całą zgrają. Jak dziki w żołędzie.

***

#nasonety
#zafirewallem
splash545

Jak się u Was nazywał taki proceder? U mnie chodziło się na złodziejkę.

George_Stark

@splash545 Też tak się mówiło.


A ten drugi, to co sąsiad robił, to sie nazywało po prostu "wpierdol".

splash545

@George_Stark haha

A pytam bo wiem, że w kuj-pom mówili, że chodzili na pachtę.

George_Stark

@splash545 @Wrzoo @moll


Koniec dyskusji!


I robią mi nagle halo tu wielkie!

A toć to wiadomo, że na złodziejkę

chodziło się, jak Pan Bóg przykazał.


Nie będzie mi jedna z drugą tu wmawiać

z tym swoim, nazwijmy to może: „znawstwem”,

że do sąsiada się chodzi na pachtę!


Wszak to wiadomo, lecz rzucę faktem:

że kiedy coś bierzesz, co twoje nie jest,

to jesteś złodziejką! (Tudzież: złodziejem)


No chyba że w Gdańsku. Tam jakiś diabeł

ich mógł podkusić. I poszli na szaber.

fonfi

@George_Stark "sonety czwartkowe"...

Zaloguj się aby komentować

Baśń osobista

Papierowi ludzie w papierowym mieście
pełni rozmaitych z papieru emocji:
papierowy smutek, papierowe szczęście.
A ty, z krwi i z kości, czasem im zazdrościsz

gdy śledzisz ich losy, być może z wzruszeniem,
być może z radością, albo z łzą pod okiem?
I, być może, popadasz nad swoim istnieniem
w zadumę. I wypływasz myślą na wody szerokie:

i marzysz by ci się w życiu sceny układały
tak jak u Perraulta czy u Basilego,
żeby się zdarzenia ze sobą splatały
i do końca zmierzały. Raczej szczęśliwego.

I tych marzeń się, niestety, nigdy nie pozbędziesz:
Wróżko! Matko Chrzestna! Do mnie też przybędziesz?

#nasonety
#zafirewallem

Zaloguj się aby komentować

1053 + 1 = 1054

(przy okazji naprawiam licznik, bo coś tam po drodze się pogubiło; teraz powinno być chyba dobrze)

Tytuł: Konopielka
Autor: Edward Redliński
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10

#bookmeter #ksiazki

A Pana Boga możno chwalić i w stodole, mówio tato, kiedyś ludzi całkiem nie umieli pacierzow, a pobożnie żyli. Aż im czort księdza nasłał, nu i dowiedzieli się, co to grzech, co pacierz i zaczęli się kościoły, procesji, ołtarzy.

Nie jestem specjalistą od gwar, a już zwłaszcza od gwary podlaskiej, nie mam pojęcia wobec tego na ile autor w tej powieści język odtworzył a na ile stworzył, ale zgrzytów żadnych nie wyłapałem – nie było w niej wtrąceń, które kojarzyłbym z innymi regionami, jak to się często przy narracji prowadzonej gwarą zdarza. Bo tak, pierwszą rzeczą, która mnie w tym utworze zachwyciła był język, którym ta historia jest opowiedziana. Bo Konopielka to powieść zaliczana do nurtu literatury chłopskiej i jest ponoć uważana za jedną z najwybitniejszych tego nurtu pozycję.

Co, oprócz języka, urzeka w tej powieści to wspaniale odwzorowana wiejska mentalność. I nie chodzi tylko o ludowe spojrzenie na przyniesiony (pod przymusem jednak) postęp, ale w ogóle o chłopski sposób myślenia, który ma w sobie tyleż uroku co zabobonu, ale i krzywd też niesie ze sobą całkiem sporo. Bo mieszkańcy Taplar, wsi, w której rozgrywa się akcja Konopielki, żyją tak jak żyli ich ojcowie, dziadowie, pradziadowie. Rozumieją świat po swojemu, a wszystko bodaj co robią, robią dlatego, że zawsze się tak robiło i robią to też w taki sposób, w jaki robiło się to zawsze, bo inaczej nie jest po bożemu (albo nie po krześcijańsku, bo to przecież na jedno wychodzi). A jednak zmiany zachodzą. No bo przecież zachodzić muszą.

Ze wsią, tą niemal współczesną, bo taką mniej więcej sprzed dwudziestu – trzydziestu lat mam wiele wspólnego i, choć wydaje mi się, że dość dobrze znam tę wiejską mentalność, to i tak byłem pod wrażeniem, a może nawet zdziwiony, jak niewiele się w samej esencji tego wiejskiego pojmowania świata zmieniło. I, mimo że wtedy na wsi były już wtedy od dawna i szkoły, i elektryczność, i samochody i maszyny, a później to nawet i Internet już się zdarzał, to sposób myślenia gdzieś tam jednak, wydaje mi się, przetrwał.

Cała ta opowiedziana przez pana Redlińskiego historia jest pięknie zapleciona i pokazuje nie tylko przemianę bohatera, ale też i jego słabość (albo siłę? – to zależy z której strony na tę przemianę spojrzeć). Ale i w szczegółach ta powieść potrafi urzekać. Mnie urzekła, poza tym co opisałem wyżej, właśnie tymi szczegółami. Jak wspaniałe opowieści przechowywane były w pamięci mieszkańców Taplar, a które to opowieści autor postanowił czytelnikowi ustami bohaterów przedstawić! Jak przyjemnie czytało mi się o tym dlaczego Pan Jezus został ukrzyżowany przez kurę; dlaczego człowiek nie zna dnia swojej śmierci, choć kiedyś znał; dlaczego żyto ma tylko jeden kłos, choć kiedyś miało tych kłosów więcej. Nie mam pojęcia czy pan Redliński historie te zaczerpnął z lokalnego folkloru czy też je sobie wymyślił. Mnie zachwyciły, bez problemu potrafiłem mu w nie uwierzyć (w znaczeniu, że bohaterowie tak myśleli, nie że tak było) i mnie to do zachwytu całkowicie wystarcza.

Tak sobie czytam, że ta książka poddawana była krytyce, że zarzucano autorowi próby ośmieszenia mieszkańców wsi, że świat przedstawiony nie przystawał do świata rzeczywistego. Że w roku 1973, kiedy Konopielka została wydana, nie było już takich wsi jak opisanej w niej Taplary. I była to prawda, bo akcja powieści umiejscowiona jest znacznie wcześniej niż ten rok 1973 kiedy została wydana. Dość zabawnym wydał mi się fakt, o którym czytałem, że zarzuty te wysuwały osoby, które nie zadały sobie trudu analizy utworu, osadzenia go w kontekście. I zauważam tutaj pewną uniwersalność Konopielki, bo jeśli Taplar nie traktować dosłownie, to może być to opowieść nie tylko o małości, zabobonności czy pewnej głupiej i naiwnej bucie wiejskiego chłopa, ale o małości, zabobonności czy pewnej głupiej bucie człowieka w ogóle. Tak jakby każdy z nas, mniej lub bardziej, z tych konopielkowych Taplar pochodził.

To oczywiście moja interpretacja (czy wniosek), jedna zresztą z wielu, tak wielu moich, jak i wielu możliwych, bo uważam, że Konopielka jest lekturą mocno wielowarstwową i dlatego z tak ogromną przyjemnością ją czytałem.

Aha, i ogromnie podoba mi się też okładka tego wydania, które ściągnąłem sobie z Legimi, wydanego nakładem wydawnictwa Estymator. Choć, jeśli ktoś chciałby sobie tę książkę przeczytać, to można ją ściągnąć ze strony WolneLektury . I przy okazji, tak na marginesie: zastanawia mnie tylko jak to jest z tymi prawami autorskimi? Utwory, z tego co wiem, przechodzą do domeny publicznej siedemdziesiąt lat po śmierci twórcy. A pan Redliński zmarł przecież w tym roku (nie chciałem napisać "dopiero").
8645291a-977a-4586-a5ae-f2881cfa46e0
lokurva

lubię wracać do ekranizacji a nie pomyślałem żeby przeczytać, czas to zmienić

Olmec

Słucham teraz tego audiobooka. Fajny lektor, który dodaje smaku.

DerMirker

Dzięki za polecenie, będę ją miał na uwadze

Zaloguj się aby komentować

Zanim wytwór, to chciałem tylko podziękować koledze @splash545 za inspirację .

***

Ballada o Grudziądzu

To będzie opowieść o pewnym mieście
co, wbrew logice, nad Wisłą się mości;
a niesamowite trzeba mieć szczęście
ażeby w nim dożyć choć wczesnej starości.

Tam pasją mieszkańców jest bowiem topienie;
do wody wrzucają i żywych, i zwłoki.
Jeziora, rzeki, kałuże, strumienie –
dnia nie ma takiego, by ktoś się nie topił!

Tam wszystkie bodaj mielizny i skały
upstrzone ciałami koloru sinego;
tam jakieś piranie by im się przydały,
no ale nie mają klimatu do tego.

Więc jeśli, mój drogi, przez Grudziądz się przejdziesz,
napotkasz zwłoki. Bo one są wszędzie!

***

#nasonety
#zafirewallem
Patkapsychopatka

@George_Stark ale się uczepiłeś tego Grudziadza

George_Stark

@Patkapsychopatka Jakby kolega nie prowokował, to tkwiłbym dalej w kryzysie twórczym.

Zaloguj się aby komentować

1046 + 1 = 1047

Tytuł: Koniec dzieciństwa
Autor: Arthur C. Clarke
Kategoria: fantasy, science fiction
Ocena: 6/10

#bookmeter

Nie czuł żalu z powodu tego, że praca całego jego życia poszła właśnie na marne. Trudził się, by zabrać człowieka do gwiazd, a tymczasem gwiazdy – te zimne, obojętne gwiazdy – przybyły do niego.

Mam w czytniku zawsze, tak na wszelki wypadek, gdybym potrzebował zrobić sobie przerwę od wikłania się razem z bohaterami czytanych powieści w moralne dylematy czy rozgrzebywania ludzkiej natury ażeby dotrzeć do jej najmroczniejszych zakamarków, kilka książek lżejszych. Jakieś fantasy, może nawet i kryminał jakiś się znajdzie, coś może od pani Fannie Flagg, która dla mnie sama w sobie jest gatunkiem literackim. Trochę się zdziwiłem skąd się u mnie wzięła fantastyka naukowa, bo za tym to akurat nie przepadam. No ale, potrzebowałem zrobić sobie przerwę od tych poważnych lektur, a Koniec dzieciństwa, to – koniec końców – w końcu klasyka, to pomyślałem sobie, że w zasadzie to czemu by nie?

Ta klasyczna książka opowiada o klasycznym problemie jaki stawia sobie literatura fantastycznonaukowa, a więc o pierwszym kontakcie. Normalnie, nad największymi miastami pojawiają się statki kosmiczne, a obca cywilizacja (zwana przez ludzi Zwierzchnikami) która przekazuje swoje polecania ludzkości za pośrednictwem sekretarza generalnego ONZ doprowadza do złotego wieku na Ziemi. Znikają wszystkie problemy: wojny, głód, choroby; powstaje jeden kraj: Federacja Światowa, a językiem urzędowym całej planety zostaje język angielski. I tak sobie to wszystko trwało i było pięknie i ludzie byli konsumentami, bo produkcja została zautomatyzowana, aż okazało się jakie to rzeczywiste cele tym Zwierzchnikom przyświecają. Dlaczego tutaj przybyli.

Jest w tej książce kilka ciekawych koncepcji (może na tym polega literatura sf?), nad kilkoma rzeczami zdarzyło mi się nawet zastanowić i całkiem przyjemnie mi się ją czytało – nie był to zmarnowany czas. Nie do końca chyba zrozumiałem jej zakończenie, nie w znaczeniu symbolicznym, jak te rzeczy nad którymi się zastanawiałem, ale nie wiem o co chodziło autorowi. No ale – jakaś tam wizja była i spójność historii została nienaruszona. Tylko tyle i aż tyle.

I jeszcze – to bardziej dla tych, którzy czytali i znają tę historię – taka piosenka mi się przypomniała w miarę tego co tam w tym Końcu dzieciństwa zachodziło.
b8e6d8a1-f0d8-473b-9a8c-beac93ec5f21

Zaloguj się aby komentować

1045 + 1 = 1046

Tytuł: Obcy
Autor: Albert Camus
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10

#bookmeter

Pomyślałem, że kolejną niedzielę mam już za sobą, że mama jest teraz pochowana, że wrócę do pracy i że właściwie nic się nie zmieniło.

To jest jedna z tych książek do których po kilku latach wróciłem. Wyłoniła się gdzieś z odmętów mojej pamięci jak Afrodyta z morza i za nic nie chciała mi dać spokoju. Podobno tak jest, że kiedy jakiś utwór muzyczny chodzi człowiekowi po głowie należy go przesłuchać i wówczas sytuacja się normuje. Może z książkami jest podobnie?

Nihilizm, brak uczuć, beznamiętność – nie są to zasadniczo najlepsze tematy na książki. Literatura, tak jak każda chyba inna forma sztuki posługuje się emocjami i w tym właśnie tkwi jej siła. Choć, jak pan Camus udowadnia, można też inaczej.

Z tymi emocjami to chodzi o reakcję czytelnika, o wzbudzenie jego empatii, o współodczuwanie wraz z bohaterem. Są na to nawet podobno jakieś badania, że w mózgu zaangażowanego czytelnika bohaterowie literaccy znajdują się dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdują się rzeczywiści ludzie z którymi czytelnik wchodził w rzeczywistym świecie w rzeczywiste interakcje. Nasz mózg na poziomie emocjonalnym nie odróżnia tego to wymyślone od tego co prawdziwe.

I tutaj pojawia się pan Meursault, bohater Obcego pana Camusa. Dzisiaj umarła mama. A może wczoraj, nie wiem. – Takimi zdaniami rozpoczyna tę swoją opowieść, gdyż autor zdecydował się uczynić bohatera również narratorem i narrację poprowadzić pierwszoosobowo. I tak ten pan Meursault opowiada o kolejnych zdarzeniach, które nie mają znaczenia. Rzeczy po prostu się dzieją: matka pana Meursault zostaje pochowana, on wraca do siebie, poznaje kobietę, rozmawia z sąsiadami, wyjeżdża za miasto. Choć równie dobrze te rzeczy mogłyby się nie dziać. Nie ma to przecież znaczenia.

Więc może w sztuce nie chodzi o emocje, ale o reakcję? Bo emocji w tej książce nie ma wcale, a reakcja czytelnika na to co się dzieje jakaś jest. U mnie była mocna. To dlatego tę książkę zapamiętałem i to dlatego do niej wróciłem.
688e6c19-3e9e-4b07-a2c6-7dbf971d6db6
To_Stan_Umyslu

@George_Stark akcja dzieje się przed czy po "Obcy, ósmy pasażer Nostromo"?

voy.Wu

@To_Stan_Umyslu przed. jest też polski spin-off

7580a9e4-7583-4356-9e92-62f5a5475abc
rith

@George_Stark to teraz idąc za ciosem jeszcze Dżuma i Upadek ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Też bym sobie z chęcią przeczytał, ale poczekam z Obcym do lata. Jakoś w lato mi się wspaniale zawsze czyta książki Camusa.

George_Stark

@rith


Dżumę mam już na czytniku, a z Upadkiem poczekam aż mi się abonament Legimi skończy, bo póki jeszcze mogę to doczytam co tam naściągałem przed cięciami katalogowymi.

krzysiek34011

@George_Stark czytałeś te nowe wydania bo widzę nowa okładkę

George_Stark

@krzysiek34011 Tak. Zawsze dodaję okładkę tego wydania, które czytałem.

Zaloguj się aby komentować

1040 + 1 = 1041

Tytuł: Rozdroże kruków
Autor: Andrzej Sapkowski
Kategoria: fantasy, science fiction
Ocena: 6/10

#bookmeter

– Klątwę – perorował jeden z mieszczan, ten, który trzymał dziewkę na sznurze – wiadomo, niweczy jedynie śmierć tego, kto klątwę rzucił. Z tamtą dziewką, cośmy ją obwiesili, pomyłka wyszła, bo ona wisi, a klątwa cięgiem działa.

Nie ma Jaskra!

I, choć nie powinno to dziwić, bo przecież ta opowieść dotyczy młodości Geralta, a ten poznaje Jaska dużo później, to i tak pytam: jaki jest sens pisać cokolwiek w świecie wiedźmina bez Jaskra?!

***

A tak poważnie (choć poważnie tego Jaskra tam nie ma, tak jak nie ma ani Yennefer, ani Triss, ani Zoltana, ani Yarpena, ani Ciri – to akurat na szczęście! – a Vesemir i Eskel są tylko wspomnieni) to wyszło całkiem nieźle. Szczególnie zważywszy to, że powieść pisze się chyba inaczej niż rozplanowaną na kilka tomów sagę czy opowiadania.

Bo, w istocie, jest nieźle, ale jest inaczej. Jeśli miałbym porównywać to do wcześniejszych (wydawniczo) tomów ze świata wiedźmina, to z Rozdroża kruków bliżej jest do opowiadań niż do sagi. I nawet nie chodzi o chronologię wydarzeń (opowiadania dzieją się przecież przed sagą), ale o samo to jak ta książka jest napisana. Bo ta powieść jest to kilka oddzielnych wydarzeń (opowiadań?) spiętych jednym wątkiem fabularnym, który gdzieś się tam między nimi pojawia.

Lektura sprawiła mi sporo przyjemności, ale już nie porwała tak jak kiedyś – tutaj w dalszym ciągu odnoszę się do swoich wspomnień związanych z opowiadaniami. Niby jest w tym Rozdrożu kruków wiele z tego co w innych tekstach ze tego świata: są dość wyraźne postaci (co ciekawe, raczej te poboczne; i chyba mniej wyraźne niż gdzie indziej, nie tylko w sadze, ale i w opowiadaniach; ten Preston Holt, mimo dość dramatycznej historii, był dla mnie jednak bardzo nijaki), niby są świetnie wkomponowane obserwacje na temat ludzkiej natury (jak choćby ten cytat otwierający wpis), ale czegoś mi brakowało. I tak zastanawiając się czym mogło być to, czego mi brakowało dochodzę do wniosku, że może brakowało mi humoru? Bo nie znalazłem go wiele, a przecież wcześniej te historie były nim tak wspaniale okraszone (żeby wspomnieć choćby napis wyryty na świętym dębie Bleobherisie). Albo brakowało mi głębi świata? Bo, z tego co pamiętam, nawet w opowiadaniach czuło się (i robiło to ogromne wrażenie) te zależności i napięcia w skomplikowanym świecie skonfliktowanych jednak królestw. Tutaj, takie miałem wrażenie, plan został strasznie zawężony do miejsca akcji i spraw, które tej akcji bezpośrednio tylko dotyczą. Jakby poza tym nic więcej nie istniało.

I tak mogę sobie narzekać „że kiedyś to było”, zastanawiając się jednak, czy to może Geralt jest za młody, czy to pan Sapkowski jednak wyczerpał ten świat, jak sam zresztą kiedyś podobno twierdził, czy to może ja jestem już na to wszystko za stary?

Wydaje mi się, że ta książka to próba (w mojej ocenie dość udana) opowiedzenia o tym dlaczego Geralt był taki, jaki był. Jeśli rzeczywiście miała to być opowieść skupiona wyłącznie na Geralcie, to tak, uważam, że to wyszło. W takim świetle wspaniale wybrzmiewa szczególnie ostatnia scena Rozdroża kruków pięknie spinając nie tę opowieść, ale jej bohatera.

Tylko tego całego świata jakoś trochę żal.
5ecb04e3-8d90-42b4-a28d-ece143145fe8
SirkkaAurinko

I bardzo dobrze, że są nowe twarze w świecie Wiedźmina, i tylko trochę o Nenneke. Rzeczywiście brakuje więcej humoru. Ale jak już pisałem ogólnie bardzo dobre przygody młodego Geralta :)

Zaloguj się aby komentować

Następna