Część XIII
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednie części pod tagiem #LichtAusMesserRaus
Następna noc [11 na 12 listopada 1918] jest bezsenna i niespokojna.
Zamierzamy wyruszyć wczesnym rankiem, aby przekroczyć granicę z Holandią. Dwa samochody tylko z najbardziej niezbędnym bagażem. Rozmawialiśmy o tym przez wiele dni, a w nocy nie myślałem o niczym innym, ale teraz, gdy stoi to przede mną w całej swojej rzeczywistości, trudno mi to sobie uświadomić.
Chciałbym opuścić kwaterę główną Trzeciej Armii po cichu i bez zbędnych słów. To, co można powiedzieć, zostało powiedziane. Każdy wojskowy obowiązek został wypełniony do ostatniej chwili. Dowództwo Grupy Armii, które dotychczas mi powierzono, przeszło w ręce generała porucznika von Einem wraz z nadejściem zawieszenia broni. Odejście jest surowym przymusem. Po co jeszcze bardziej obciążać serce?
Ale kiedy wchodzę do sali, cały personel kwatery głównej jest tam w pełnych mundurach i hełmach, nawet urzędnicy i sanitariusze. Przed nimi, opierając się na swojej szabli, stoi stary generał pułkownik von Einem; obok niego jest jego szef sztabu, mój dobry Klewitz, ten wspaniały żołnierz, nigdy nie zrażony, chociaż sprawy były często tak czarne! Tylko że w jego mocnych rysach jest coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem.
Einem mówi krzepiące, głębokie słowa, wiarę w nową przyszłość! Trzy wiwaty na cześć głównodowodzącego Grupy Armii wypełniają salę i rozbrzmiewają nad moją głową. Głównodowodzącego Grupy Armii? Czy nadal nim jestem? Być może w tej chwili generał-feldmarszałek trzyma w rękach mój list z rezygnacją.
Nie mogę mówić, nie mogę odpowiedzieć. Ściskam dłonie starych, sprawdzonych oficerów i widzę łzy na policzkach żołnierzy. Musimy ruszać.
Po drodze musimy zatrzymać się w sztabie Pierwszej Armii, który ma swoją kwaterę w malowniczym zamku Rochefort w Ardenach, niedaleko Namur. Tam, u generała von Eberhardta, który przez długi czas był zaufanym dowódcą mojej Grupy Armii, muszę spotkać się z moim szefem sztabu. W ten sposób mam kolejne gorzkie pożegnanie z nim, z człowiekiem, który w najtrudniejszym okresie wojny stał najbliżej mnie jako mój wojskowy asystent i doradca, i któremu za wszystko, co dał mi jako żołnierz i człowiek, jestem tak głęboko wdzięczny. Wszyscy jesteśmy głęboko poruszeni, gdy podpisuję ostatni rozkaz armii do moich żołnierzy.
A teraz nadszedł moment rozstania. Ledwo mogę się oderwać. Ale to moi ludzie muszą mnie ponaglać. Müldner od jakiegoś czasu trzyma dla mnie w pogotowiu czapkę, szarą czapkę piechoty; sądzi, jak przypuszczam, że w tej udręce i roztargnieniu nie zauważę, co to jest; chce mnie w nią przebrać, w swojej czułej trosce wyobrażając sobie, że będę bezpieczniejszy i trudniejszy do rozpoznania w tym nieprzyzwyczajonym kolorze.
„Nie, chcę moją husarską czapkę także na tę ostatnią podróż! Nikt nie zrobi mi krzywdy!”
A teraz udają, że nie mogą jej znaleźć. Ale ja czekam i w końcu czarna czapka z trupią główką pojawia się, a ja ponownie ją zakładam. Spoglądam w ich wierne oczy; możemy tylko pokiwać głowami; słowa grzęzną w gardle. Schulenburg szarpnął się:
„Jeśli zobaczysz mojego pana i cesarza tam w Holandii”, potem i on się załamuje.
Silnik warczy i ruszamy. Przejeżdżamy przez tyły dwóch rozpadających się armii, obszarów, które w szalonym pośpiechu odłączają się od mocno ugruntowanego porządku czteroletniej kampanii. Nasze samochody są szare; wiozą moich trzech wiernych towarzyszy i mnie do samego końca. Z przodu jadą Müller i Müldner, a ja z chorym Zobeltitzem w drugim samochodzie. Wszędzie są żołnierze, salutują i krzyczą. Nie, miałem rację; nikt nie będzie mi przeszkadzał. Odwzajemniam ich saluty i nie mogę przestać myśleć: „Gdybyście tylko wiedzieli, jak się teraz czuję”.
Nasza trasa wiedzie przez Andenne do Tongern. Belgijska ziemia; wszędzie w miastach powiewają belgijskie flagi, a ludność świętuje święto. Co więcej, wygląd naszych rodaków zmienia się wraz z oddalaniem się od frontu. Tłumy mężczyzn, którzy kiedyś byli żołnierzami, teraz dryfują bez dyscypliny. Okrzyki, które nie są już przyjazne, witają nasze uszy. Nieustannie powtarzane są głupie slogany z tamtych czasów; zuchwalstwo i przechwałki, każdy zuchwalec próbuje prześcignąć drugiego w okazywaniu buntu i niesubordynacji, krzycząc:
„ Wyciągamy noże!”[oryg. Messer Raus!] „Idź po niego!” „Krew sie leje!"
Ale nigdzie się nie zatrzymujemy. W pewnym miejscu mijamy transport bydła prowadzony przez żołnierzy Landsturmu. Jeden ze staruszków, przechodząc blisko samochodu i wymachując czerwoną flagą nad swoimi wołami, przeklina mnie na całego; oficerowie, jak mówi, są winni temu wszystkiemu; trzymali go dzień, w którym jest na wpół głodny!
To naprawdę zbyt wiele dla mnie i tak obrzucam nieszczęśnika wyzwiskami, że drżący i biały jak prześcieradło oddaje salut za salutem. Nędzny motłoch, który nigdy nie stawił czoła wrogowi, a teraz bawi się w rewolucję!
Tuż przed Vroenhoven widzimy ostatnie niemieckie oddziały; są to oddziały Landsturmu, uciekające w kierunku domu.
W pobliżu Vroenhoven zatrzymujemy się przy holenderskim drucie kolczastym. Moje serce bije głośno, gdy wyskakuję z samochodu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że kilka kroków przede mną jest decydujących. Bezlitosne i dręczące sceny z ostatnich kilku dni znów przelatują mi przez myśl: Spa, cesarz, marszałek polny, twarz Grönera, mój Schulenburg, adiutant i niezłomny przeciwnik wszystkich innych; list ojca i decyzja z Berlina, która zwalnia mnie ze służby i usuwa mi grunt spod nóg. Nie, tak musi być; tak musi być; nie ma innej drogi. Nagle przyszły mi do głowy słowa, które generał von Falkenhayn zwykł do mnie wołać, gdy jako chłopiec musiałem pokonać jakąś trudną przeszkodę na koniu:
„Przerzuć najpierw serce, reszta pójdzie za tobą”.
Następnie robię kilka kroków przed sobą. Niewyraźne, zamazane i niepewne jest moje wrażenie tego, co nastąpiło później. Otaczają mnie ludzie, towarzysze (Müller, śmiertelnie poważny i Müldner, opanowany, żołnierski, praktyczny i jasny jak zawsze) i nieznajomi.
Jest wśród nich młody, całkowicie normalny holenderski oficer, który na początku jest tak zaskoczony, że nie może pojąć sytuacji i nie wie, co z nami zrobić. Ale widzi, że nie możemy tu zostać; w konsekwencji zostajemy zabrani przez strażnika do małej gospody, gdzie sympatyczna i cicha obsługa podaje nam gorącą kawę.
W międzyczasie dzwonią do Maastricht. Wraca młody oficer. Sam jest przytłoczony ciążącym na nim obowiązkiem: musi zażądać oddania naszej broni. Następuje chwila intensywnej goryczy, którą można znieść tylko dzięki taktowi proszącego. Baron von Hünefeld i baron Grote przybywają z Maastricht. Wkrótce przybywa pułkownik Schroder z żandarmerii wojskowej wraz ze swoim adiutantem. Nasz dalszy los leży w jego rękach. Działa energicznie. Dzwonią telefony i wysyłane są telegramy. Raporty, zapytania, przepisy, których należy przestrzegać. W ten sposób nasze przeznaczenie zaczyna się kształtować. W każdym razie najpierw musimy udać się do prefektury w Maastricht i czekać na decyzję rządu w rezydencji gubernatora prowincji Limburg.
Zaloguj się aby komentować