#chile

0
44
Szlak Ślimaka – najwolniejsza trasa w Ameryce Południowej

Ameryka Południowa jest pełna spektakularnych tras, które prowadzą przez dzikie dżungle, majestatyczne góry i malownicze wybrzeża. Jednak wśród nich istnieje jedna droga, która wyróżnia się swoją niezwykłą charakterystyką – Szlak Ślimaka (Camino del Caracol). Choć nazwa sugeruje powolność, to w rzeczywistości odnosi się do krętej i wymagającej natury tej trasy.

Gdzie znajduje się Szlak Ślimaka?

Szlak Ślimaka to potoczna nazwa odcinka drogi w Andach, łączącego Chile i Argentynę. Oficjalnie znany jako Droga Międzynarodowa 60, prowadzi przez przełęcz Cristo Redentor na wysokości ponad 3200 metrów n.p.m. Trasa ta biegnie przez jedne z najbardziej spektakularnych krajobrazów kontynentu, mijając ośnieżone szczyty, głębokie wąwozy i surowe, górskie pustkowia.

Dlaczego nazywa się „Ślimak”?

Droga zyskała swoją nazwę ze względu na charakterystyczne serpentyny, które przypominają spiralę ślimaka. Kierowcy muszą pokonać kilkadziesiąt ostrych zakrętów, często przy bardzo ograniczonej widoczności i zmieniających się warunkach pogodowych. Zimą trasa może być zasypana śniegiem, a latem upalne temperatury dodatkowo utrudniają podróż.

Wyzwania i atrakcje

Podróżujący tą trasą muszą przygotować się na ekstremalne warunki – nagłe zmiany temperatury, silne wiatry i konieczność dostosowania się do dużych wysokości. Pomimo trudności, przejazd tą trasą dostarcza niezapomnianych widoków i adrenaliny. Na trasie można zobaczyć między innymi Pomnik Chrystusa Odkupiciela Andów, symbol pokoju między Chile a Argentyną, który znajduje się na samej przełęczy.

Popularność wśród turystów

Mimo trudności, Szlak Ślimaka przyciąga miłośników motoryzacji, rowerzystów i turystów pieszych. Każdy, kto pokona tę trasę, może pochwalić się niezwykłą przygodą, jaką oferuje jeden z najbardziej spektakularnych górskich szlaków na świecie. Choć jazda po tej drodze wymaga cierpliwości i ostrożności, nagrodą są zapierające dech w piersiach widoki i niepowtarzalna atmosfera Andów.

Dla tych, którzy szukają wyzwań i niezapomnianych wrażeń, Camino del Caracol to jedno z miejsc, które warto odwiedzić przynajmniej raz w życiu.

#ciekawostki #gruparatowaniapoziomu #qualitycontent #chile #argentyna
149b4517-090b-402f-90cb-c773ddbb9a90
3

@mehow W sam raz na trip po pijaku

@mehow Ładny podjazd treningowy dla kolarzy.

@mehow można trochę sprostować?

To jest główna droga tranzytowa między Chile i Argentyną, przez paso los Libertadores (i pod tą nazwą funkcjonuje)

Pomnik wymieniony w tekście, jest na starej drodze, obecnie ruch prowadzi tunelem, dla ułatwienia podróży zimą.

Oprócz tego, obok jest nieużywana linia kolejowa.


Na rower to tak 2/10, ruch ciężarówek jest straszny. Tylko dla desperatów, którym się spieszy na samolot. Każda inna przełęcz andyjska będzie lepsza do jazdy.

Zaloguj się aby komentować

"The Present" to nagrodzony w 2023 roku film dokumentalny przedstawiający historię Dimitriego Poffé, 34-letniego francuskiego podróżnika który opuścił rodzinną Francję aby wyruszyć w rowerową podróż z Mexico City do Ushuaia po tym jak uzyskał pozytywny wynik testu na chorobę Huntingtona. Choroba Huntingtona jest rzadką, dziedziczną i nieuleczalną chorobą neurodegeneracyjną.

Ojciec Dimitriego zmarł z powodu choroby Huntingtona 20 lat temu, a u jego siostry objawy rozwijają się od 13 lat. Według badań u Dimitrija pierwsze objawy powinny być widoczne między 35 a 40 rokiem życia.

Podczas swojej przygody w Ameryce Południowej Dimitri odwiedza badaczy, stowarzyszenia i osoby dotknięte chorobą, aby podnieść świadomość i podzielić się przesłaniem nadziei.

https://youtu.be/Mk7XhetRcN0?si=cNd6TSB7T95QWZzo

#rower #patagonia #chile #zdrowie
0

Zaloguj się aby komentować

Ziomka niżej, który używa płetw do chodzenia po dnie morskim znaleziono w pobliżu Sala y Gómez w Chile. Nie jest to pierwszy tego typu przypadek, ale kolejny, który urealnia SpongeBoba. Używając angielskiej terminologii (bo ta Polska bywa cholernie nieintuicyjna) należy on do rodziny morskich ropuch.

Jednym z wyróżniających się stworzeń jest rodzaj "chodzącej" ryby, z wyłupiastymi oczami i skórą, która wygląda na szydełkowaną. Jest to rodzaj ropuchy morskiej - rodzaj głębinowej żabnicy słynącej z ponurego wyrazu twarzy i świecącej przynęty, która zwisa przed jej twarzą, aby przyciągnąć zdobycz. Jego przypominająca serwetkę skóra składa się z małych igieł, które prawdopodobnie zapewniają ochronę i otwory na narządy zmysłów.

Ropucha morska ma zmodyfikowane płetwy, które pozwalają jej chodzić po dnie morskim - częściowo jako strategia łowiecka, a częściowo dlatego, że jest to bardziej energooszczędne niż pływanie.

Nadal dość mało o nich wiemy.
Pierwsze 2 zdjęcia, wliczając mema to ta "nowa" ropucha, a 3 kolejne to ziomeczki z tej samej rodziny. Prace nad oceną, czy "nowa" jest "nowa" nadal trwają, ale te ryby znaleziono w dość odizolowanym miejscu i stąd założenie, że są bardziej odpryskiem, niż częścią większej całości.

------------------------------
https://www.nationalgeographic.com/animals/article/walking-fish-deep-sea-new-species-chile

> #sowietetate < Tag do obserwowania i blokowania
#ciekawostki #chile #ryby #natura #spongebob
b5953018-3b39-4427-98e5-795cbe35ac36
0da1a0d8-6485-4718-8f48-02437526cb9d
f4e0a889-0520-4cc9-a424-cfcb7a5a489e
30efa236-7182-4310-bc3d-56601aac5960
403c8c1d-747f-4630-997d-f1eb6cf206ef
6

@DziwnaSowa te oczy na pierwszych zdjęciach XDDD

Ładne to nie jest.

@Hoszin Gdyby ta ropucha morska potrafiła czytać, byłoby jej bardzo przykro.

@Hoszin jakby go wyjąć na powierzchnię to dopiero by się przystojniak zrobił

@DziwnaSowa no rzeczywiście podobna do tej całej Seleny Gomez

Zaloguj się aby komentować

@Johnnoosh ano.


@smierdakow to jest przypierdzielanie się ale rzeczywiście zginął. Ktoś zmarł od choroby czy od przyczyn naturalnych, w wypadku się ginie.

*I nie wszyscy. Ricardo Lagosa nie było.

@pinhead masz rację, zamiast niego jest przewodniczący senatu, nikomu w tym internecie nie można wierzyć (╯ ͠° ͟ʖ ͡°)╯┻━┻

Przywódca Chile był jeden...

Zaloguj się aby komentować

Ameryka Południowa sprzeciwia się Izraelowi.

Boliwia zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem, oskarżając go o „zbrodnie przeciwko ludzkości” w Gazie.

Natomiast Chile i Kolumbia odwołały swoich ambasadorów w Izraelu, krytykując izraelską ofensywę wojskową przeciwko terrorystom Hamasu.

https://www.timesofisrael.com/bolivia-cuts-ties-with-israel-accusing-it-of-crimes-against-humanity-in-gaza/

#wiadomosciswiat #izrael #wojna #boliwia #chile #kolumbia
4

Abstrahując od tej całej wojny to my powinniśmy wydalić już dawno ambasadora Izraela. Polityka zagraniczna to polityka adekwatnych odpowiedzi na zachowanie władz innych krajów.

Zaloguj się aby komentować

534 + 1 = 535
Prywatny licznik: 37+1=38

Tytuł: Strefa mroku
Autor: Nona Fernández
Kategoria: powieść
Wydawnictwo: ArtRage
ISBN: 9788396340238
Liczba stron: 232
Ocena: 7/10

Książek reportażowych czy powieści o tragediach południowoamerykańskich dyktatur na półkach jest z całą pewnością bez liku. Domyślam się, że to był główny powód tego, że autorka postanowiła nieco bardziej pobawić się treścią i stworzyć ni to reportaż, ni to powieść. Książka bowiem oparta jest w największej mierze o życie autorki, zgłębiającej zbrodnie chilijskiej dyktatury, doprowadzającej do zniknięć i tragicznej śmierci wielu tysięcy obywateli. Osią z kolei jest wspomnienie żołnierza Sił Specjalnych Andrésa Antonio Valenzuela Moralesa, który w szczycie dyktatury wyznaje reporterce jednej z chilijskich gazet "Torturowałem"

W związku z tym, w ciągu całej książki wielokrotnie zmieniamy ramy czasowe, niczym w Incepcji — raz jesteśmy w teraźniejszości i spoglądamy oczami autorki na niepozorny budynek, po chwili towarzyszymy Moralesowi w jego próbie opuszczenia państwa dokonującego zbrodni na własnych obywatelach, by finalnie być świadkami popełnianych również przez niego zbrodni na osobach mających niewłaściwe poglądy i spojrzenie na świat. Wszystko to "w ramach" programu telewizyjnego, od którego wziął się tytuł książki — niemniej nie znam się na tym, więc ciężko mi to ocenić.

Podsumowując — książka bardzo dobra, na pierwsze zetknięcie się z tematem chilijskiej dyktatury wydaje mi się bardzo dobra. Niemniej jeśli dla kogoś to już nie jest pierwszyzna, to po prostu brakuje większych konkretów i faktów i można po niej pozostać z niedosytem.

Wygenerowano za pomocą https://bookmeter.vercel.app/

#bookmeter #ksiazki #czytajzhejto #chile #dyktatura
b29733ec-f7c8-4384-b651-6b3866018b7e
0

Zaloguj się aby komentować

@Gnojokok Wiele nie straciliśmy, sądząc po tym utworze…

@sierzant_armii_12_malp ok o gustach się nie dyskutuje

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Świątynia Bahai w Santiago de Chile była ostatnim punktem mojej podróży po Chile. Oczywiście nie wracałem do chilijskiej stolicy tylko po to, żeby ją zobaczyć - po prostu po opuszczeniu pustyni Atacama musiałem się jakoś dostać na Dominikanę (skąd później wracałem do Polski), a najsensowniejsze i najtańsze loty wymagały spędzenia weekendu w Santiago właśnie.
Doleciałem tam w piątek wieczorem i tak się jakoś zgadałem z poznaną na lotnisku niecały miesiąc wcześniej Chilijką, że skoczyłem z nią i jej przyjaciółmi na miasto, a potem zlądowaliśmy na domówce. Z góry ostrzegam przed chilijskimi karcianymi drinking games, bo nieopacznie zaliczyłem zgona na kanapie i z poczuciem wstydu wracałem prawie nad ranem do hostelu. W związku z tym kolejny dzień polegał głównie na leczeniu kaca i krótkim spacerze, w trakcie którego po raz pierwszy zetknąłem się z psią agresją wycelowaną w moją stronę. I tak jak przez poprzedni miesiąc sfory bezpańskich psów nawet krzywo na mnie nie spojrzały, tak w centrum Santiago wściekle rzucił się w stronę moich nogawek pies wielkości i wyglądu wyrośniętego szczura. Pies niby był trzymany na smyczy przez właścicielkę, ale ta bardziej była zainteresowana telefonem, więc gdybym nie odbił na chwilę na trawnik, doszłoby do bliskiego spotkania psiego pyska z moją nogą. Jaka byłaby dynamika tego spotkania - nie wiem, ale się domyślam.
Na niedzielę miałem zaplanowane oglądanie świątyni Bahai, którą polecało mi mnóstwo osób, i tak jak widać ze zdjęć - jest to prawdziwa perełka architektury. Świątynia jest położona na obrzeżach miasta, co wymagało pewnych kombinacji, żeby się do niej tanio dostać. Dopiero jadąc autobusem z przesiadkami zacząłem trochę czytać na temat tego miejsca i ku memu przerażeniu okazało się, że nie można tam po prostu podejść i sobie popatrzyć na budynek, lecz trzeba mieć bilet wstępu, by w ogóle dostać się w pobliże świątyni. Oczywiście wszystkie bilety na ten dzień były już wyprzedane, więc wyglądało na to, że tłukę się komunikacją miejską po próżnicy. Trudno - pomyślałem - podjadę, może się uda.
Gdy wysiadłem z finalnego autobusu, udałem się pod bramę wjazdową na teren kompleksu świątyni. Oczywiście już na wstępie spytali czy mam rezerwację, a gdy odpowiedziałem przecząco, zaprosili bym wrócił nazajutrz, bo na kolejny dzień jakieś wolne miejsca jeszcze były. Gdy zrobiłem oczy kota ze Shreka i wytłumaczyłem, że kolejnego dnia rano lecę już do dalekiej Polski i nigdy już nie wrócę do Ameryki Południowej, strażnicy zaczęli coś ze sobą rozmawiać. W końcu powiedzieli, że spróbują się dowiedzieć od osób z góry, czy może uda się zrobić wyjątek, ale mam wrócić za godzinę, bo teraz jest przerwa obiadowa. Tliła się więc nadzieja na powodzenie mojej misji.
Postanowiłem znaleźć jakąś knajpę w międzyczasie i też wrzucić coś na ząb. Okazało się to niebanalne, bo rejon w którym stoi świątynia to faktyczne obrzeża stolicy i pierwsze dwa miejsca, które sugerowała Google Mapa okazały się być zwykłymi sklepami, a ja chciałem zjeść coś na ciepło. W końcu znalazłem jakąś spelunlowatą jadłodajnię, w której zrobiłem piorunujące wrażenie na właścicielce kilkoma słowami rzuconymi po hiszpańsku. Szkoda, że jedzenie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Choć najważniejsze, że nie zrobiło piorunującego wrażenia na moich jelitach i zwieraczu.
Wracałem w stronę bramy do kompleksu świątyni i rozglądałem się trochę po uliczkach. Nie czułem się zbyt pewnie, bo zdecydowanie nie była to turystyczna okolica mimo relatywnej bliskości samej świątyni. Po chodnikach chodziło trochę żulowatych osobników i chilijskich sebiksów. Starałem się mieć oczy dookoła głowy.
Przechodziłem akurat obok przystanku, gdy podjechał autobus, z którego wysiadło sumarycznie może z 10 osób różnej płci i wieku. Na końcu wysiadł taki mały śmieszny grubasek z plecaczkiem, lat ok. 8, i zaczął nieco pokracznie biec w stronę przejścia dla pieszych, znajdującego się przed autobusem. Zwróciłem na chłopaka uwagę ze względu na jego specyficzny bieg i pomyślałem sobie, że takie właśnie dzieciaki są często pośmiewiskiem w szkole i mają problemy z pewnością siebie. Grubasek dobiegł do przejścia i nagle schylił się po coś, jakby chciał tym rzucić w stronę grupki dzieciaków po drugiej stronie ulicy. Autobus właśnie ruszał i był już 2 metry od przejścia, gdy grubasek wziął zamach. Pomyślałem sobie - dzieciaku, uważaj na autobus, bo jeszcze przypadkiem w niego trafisz!
Jebs! Pokaźny kamień z hukiem rozbił przednią szybę autobusu. Jebs! Kolejny kamień wylądował na bocznej szybie toczącego się pojazdu. Nie było w tym przypadku. Grubasek z furią sięgnął po kolejny kamień, który tym razem wpadł do środka, gdzieś w okolice kierowcy. Patrzyłem na to totalnie zamurowany. Grubasek koślawym truchtem oddalał się w nieznanym mi kierunku, a ja stałem jak słup soli raptem 5 metrów obok. To nie tak, że nie chciałem zareagować - już po pierwszym rzucie spiąłem mięśnie w gotowości do schwycenia małego wandala, ale w miejscu zatrzymała mnie reakcja tych 10 pasażerów, którzy wysiedli razem z grubaskiem. A raczej ich brak reakcji. A może nawet słyszałem śmiechy. Zbyt dobrze już nie pamiętam - po prostu poczułem, że może rzucanie się na miejscowego chłopaka na jego terenie, w otoczeniu jego ludzi, w dzielnicy, w której nawet łażenie w dzień jakoś nie należało do bezstresowych, nie jest najlepszym pomysłem. Pozostałem więc biernym obserwatorem. Całe szczęście kierowcy chyba się nic nie stało, bo kontynuował bardzo powolną jazdę w stronę zajezdni autobusowej nieopodal.
Wciąż mega zdumiony ruszyłem w stronę bramy do kompleksu świątyni. Miałem szczęście, bo postanowili zrobić dla mnie wyjątek i pozwolili iść dalej. Szedłem więc betonową drogą wiodącą stromo pod górę, aż w końcu po kilku lub kilkunastu minutach marszu ujrzałem w oddali świątynię. Przed nią stał jeszcze budynek, w którym przewodnicy opowiadali historię powstania świątyni oraz samą ideę religii Bahai. Ano właśnie, dość późno zorientowałem się, że jest to świątynia totalnie nieznanego mi kultu, który trochę mi zajeżdżał sektą i dziwiłem się, jak byli w stanie sfinansować tak przepiękną budowlę. Co więcej, takich świątyni jest na świecie jeszcze co najmniej kilka - każda w innym stylu architektoniczym, ale praktycznie wszystkie równie okazałe.
Nie zagłębiałem się w ten temat zanadto, więc wybaczcie brak ciekawostek na temat samej religii lub architektury. Po prostu podziwiałem to miejsce. Jedyne co zapamiętałem, to że niewielka mimo wszystko świątynia miała chyba z 9 wejść, każde było otwarte i symbolizować to miało otwartość religii. Albo może wszystko pokićkałem - najlepiej sami sobie doczytajcie
Usiadłem w środku, wcześniej będąc uprzedzonym, że robienie zdjęć jest zakazane, żeby nie rozpraszać modlących się. Nie mogłem się jednak powstrzymać przed zrobieniem fotki sklepienia - starałem się to zrobić najdyskretniej jak się dało, czyli kładąc telefon na ławie obiektywem w górę i używając samowyzwalacza. W międzyczasie faktycznie dorwać ambony podchodził raz po raz jeden z wiernych czy duchownych (ciężko było stwierdzić) i czytał jakiś werset z ichniejszej świętej księgi.
Świątynia zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie pod względem harmonicznej architektury zarówno budynku jak i krajobrazu. To był całkiem dobry punkt w moim chilijskim planie podróży bez planu. Jednocześnie też ostatni - następnego ranka siedziałem już w samolocie i opuszczałem Amerykę Południową, z myślą, że być może już nigdy do niej nie wrócę. Myliłem się, bo zaledwie nieco ponad dwa miesiące później lądowałem w Buenos Aires, z głównym planem odwiedzenia argentyńskiej części Patagonii. Ale to już historia na osobną serię wpisów.
#polacorojo #podroze #chile #architektura #mojezdjecie
652e7517-e658-4deb-b323-ca6296e5e1c1
31a84a60-7688-4f18-afd8-95b7ee2a77d0
60b6695c-946b-4ebd-9e78-8c248f8f098c
144f440b-a079-4f00-add0-2ca94d86aab6
d3cda4f4-dc68-478d-b67e-12f328e13b6d
11

Fajnie tam być kierowcą autobusu

Ciekawa relacja i czekam na kolejne

@Sniffer Proszę o jakiegoś piorunka albo zawołanie później, bo konieczne chcę później wrócić i przeczytać!

@Sniffer wspaniała to była opowieść. Kolejną wyprawę też nam opiszesz, prawda?

@matsonovsky ogólnie będę kontynuował pod tagiem #polacorojo (na którym nota bene jest już ponad 20 wpisów), więc zachęcam do zaobserwowania


@myjourneytojahh - tak, choć pewnie z podobną częstotliwością co w ostatnich tygodniach (jeden wpis na tydzień), bo na więcej nie mam czasu

@Sniffer lepsze to, niż nic.

Będę czekać, jak na odcinek jakiegoś serialu xD

Zaloguj się aby komentować

Następna