#chile
papryczka czile
Zaloguj się aby komentować
Jednym z wyróżniających się stworzeń jest rodzaj "chodzącej" ryby, z wyłupiastymi oczami i skórą, która wygląda na szydełkowaną. Jest to rodzaj ropuchy morskiej - rodzaj głębinowej żabnicy słynącej z ponurego wyrazu twarzy i świecącej przynęty, która zwisa przed jej twarzą, aby przyciągnąć zdobycz. Jego przypominająca serwetkę skóra składa się z małych igieł, które prawdopodobnie zapewniają ochronę i otwory na narządy zmysłów.
Ropucha morska ma zmodyfikowane płetwy, które pozwalają jej chodzić po dnie morskim - częściowo jako strategia łowiecka, a częściowo dlatego, że jest to bardziej energooszczędne niż pływanie.
Nadal dość mało o nich wiemy.
Pierwsze 2 zdjęcia, wliczając mema to ta "nowa" ropucha, a 3 kolejne to ziomeczki z tej samej rodziny. Prace nad oceną, czy "nowa" jest "nowa" nadal trwają, ale te ryby znaleziono w dość odizolowanym miejscu i stąd założenie, że są bardziej odpryskiem, niż częścią większej całości.
------------------------------
https://www.nationalgeographic.com/animals/article/walking-fish-deep-sea-new-species-chile
> #sowietetate < Tag do obserwowania i blokowania
#ciekawostki #chile #ryby #natura #spongebob
@DziwnaSowa te oczy na pierwszych zdjęciach XDDD
Ładne to nie jest.
@Hoszin Gdyby ta ropucha morska potrafiła czytać, byłoby jej bardzo przykro.
@Hoszin jakby go wyjąć na powierzchnię to dopiero by się przystojniak zrobił
@DziwnaSowa no rzeczywiście podobna do tej całej Seleny Gomez
Zaloguj się aby komentować
Zostań Patronem Hejto i tylko dla Patronów
- Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
- Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
- Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
- Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Były prezydent Chile zmarł we wtorek w katastrofie śmigłowca. Miał 74 lata
https://twitter.com/YoannaGB/status/1756239604326285466?s=19
#wiadomosciswiat #chile #amerykapoludniowa
@Johnnoosh ano.
@smierdakow to jest przypierdzielanie się ale rzeczywiście zginął. Ktoś zmarł od choroby czy od przyczyn naturalnych, w wypadku się ginie.
*I nie wszyscy. Ricardo Lagosa nie było.
@pinhead masz rację, zamiast niego jest przewodniczący senatu, nikomu w tym internecie nie można wierzyć (╯ ͠° ͟ʖ ͡°)╯┻━┻
Przywódca Chile był jeden...
Zaloguj się aby komentować
Boliwia zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem, oskarżając go o „zbrodnie przeciwko ludzkości” w Gazie.
Natomiast Chile i Kolumbia odwołały swoich ambasadorów w Izraelu, krytykując izraelską ofensywę wojskową przeciwko terrorystom Hamasu.
https://www.timesofisrael.com/bolivia-cuts-ties-with-israel-accusing-it-of-crimes-against-humanity-in-gaza/
#wiadomosciswiat #izrael #wojna #boliwia #chile #kolumbia
Abstrahując od tej całej wojny to my powinniśmy wydalić już dawno ambasadora Izraela. Polityka zagraniczna to polityka adekwatnych odpowiedzi na zachowanie władz innych krajów.
Zaloguj się aby komentować
Prywatny licznik: 37+1=38
Tytuł: Strefa mroku
Autor: Nona Fernández
Kategoria: powieść
Wydawnictwo: ArtRage
ISBN: 9788396340238
Liczba stron: 232
Ocena: 7/10
Książek reportażowych czy powieści o tragediach południowoamerykańskich dyktatur na półkach jest z całą pewnością bez liku. Domyślam się, że to był główny powód tego, że autorka postanowiła nieco bardziej pobawić się treścią i stworzyć ni to reportaż, ni to powieść. Książka bowiem oparta jest w największej mierze o życie autorki, zgłębiającej zbrodnie chilijskiej dyktatury, doprowadzającej do zniknięć i tragicznej śmierci wielu tysięcy obywateli. Osią z kolei jest wspomnienie żołnierza Sił Specjalnych Andrésa Antonio Valenzuela Moralesa, który w szczycie dyktatury wyznaje reporterce jednej z chilijskich gazet "Torturowałem"
W związku z tym, w ciągu całej książki wielokrotnie zmieniamy ramy czasowe, niczym w Incepcji — raz jesteśmy w teraźniejszości i spoglądamy oczami autorki na niepozorny budynek, po chwili towarzyszymy Moralesowi w jego próbie opuszczenia państwa dokonującego zbrodni na własnych obywatelach, by finalnie być świadkami popełnianych również przez niego zbrodni na osobach mających niewłaściwe poglądy i spojrzenie na świat. Wszystko to "w ramach" programu telewizyjnego, od którego wziął się tytuł książki — niemniej nie znam się na tym, więc ciężko mi to ocenić.
Podsumowując — książka bardzo dobra, na pierwsze zetknięcie się z tematem chilijskiej dyktatury wydaje mi się bardzo dobra. Niemniej jeśli dla kogoś to już nie jest pierwszyzna, to po prostu brakuje większych konkretów i faktów i można po niej pozostać z niedosytem.
Wygenerowano za pomocą https://bookmeter.vercel.app/
#bookmeter #ksiazki #czytajzhejto #chile #dyktatura
Zaloguj się aby komentować
https://www.tiktok.com/@king_2four/video/7263214034647010606
#chile #wiadomosciswiat #tvklamie #propaganda #nwo #teoriespiskowe
amatorszczyzna, masz coś lepszego?
Zaloguj się aby komentować
#muzyka #pop #amerykapoludniowa #chile
https://www.youtube.com/watch?v=OsS_XFnjklY
@Gnojokok Wiele nie straciliśmy, sądząc po tym utworze…
@sierzant_armii_12_malp ok o gustach się nie dyskutuje
Zaloguj się aby komentować
https://space24.pl/nauka-i-edukacja/nowe-obserwatoria-polskiej-agencji-kosmicznej
#astronomia #polsa #RPA. #Space24 #kosmos #technologia #Polska #Chile #Australia #Afryka #teleskop
Zaloguj się aby komentować
#astrofotografia #kosmos #chile #fotografia
Zaloguj się aby komentować
Doleciałem tam w piątek wieczorem i tak się jakoś zgadałem z poznaną na lotnisku niecały miesiąc wcześniej Chilijką, że skoczyłem z nią i jej przyjaciółmi na miasto, a potem zlądowaliśmy na domówce. Z góry ostrzegam przed chilijskimi karcianymi drinking games, bo nieopacznie zaliczyłem zgona na kanapie i z poczuciem wstydu wracałem prawie nad ranem do hostelu. W związku z tym kolejny dzień polegał głównie na leczeniu kaca i krótkim spacerze, w trakcie którego po raz pierwszy zetknąłem się z psią agresją wycelowaną w moją stronę. I tak jak przez poprzedni miesiąc sfory bezpańskich psów nawet krzywo na mnie nie spojrzały, tak w centrum Santiago wściekle rzucił się w stronę moich nogawek pies wielkości i wyglądu wyrośniętego szczura. Pies niby był trzymany na smyczy przez właścicielkę, ale ta bardziej była zainteresowana telefonem, więc gdybym nie odbił na chwilę na trawnik, doszłoby do bliskiego spotkania psiego pyska z moją nogą. Jaka byłaby dynamika tego spotkania - nie wiem, ale się domyślam.
Na niedzielę miałem zaplanowane oglądanie świątyni Bahai, którą polecało mi mnóstwo osób, i tak jak widać ze zdjęć - jest to prawdziwa perełka architektury. Świątynia jest położona na obrzeżach miasta, co wymagało pewnych kombinacji, żeby się do niej tanio dostać. Dopiero jadąc autobusem z przesiadkami zacząłem trochę czytać na temat tego miejsca i ku memu przerażeniu okazało się, że nie można tam po prostu podejść i sobie popatrzyć na budynek, lecz trzeba mieć bilet wstępu, by w ogóle dostać się w pobliże świątyni. Oczywiście wszystkie bilety na ten dzień były już wyprzedane, więc wyglądało na to, że tłukę się komunikacją miejską po próżnicy. Trudno - pomyślałem - podjadę, może się uda.
Gdy wysiadłem z finalnego autobusu, udałem się pod bramę wjazdową na teren kompleksu świątyni. Oczywiście już na wstępie spytali czy mam rezerwację, a gdy odpowiedziałem przecząco, zaprosili bym wrócił nazajutrz, bo na kolejny dzień jakieś wolne miejsca jeszcze były. Gdy zrobiłem oczy kota ze Shreka i wytłumaczyłem, że kolejnego dnia rano lecę już do dalekiej Polski i nigdy już nie wrócę do Ameryki Południowej, strażnicy zaczęli coś ze sobą rozmawiać. W końcu powiedzieli, że spróbują się dowiedzieć od osób z góry, czy może uda się zrobić wyjątek, ale mam wrócić za godzinę, bo teraz jest przerwa obiadowa. Tliła się więc nadzieja na powodzenie mojej misji.
Postanowiłem znaleźć jakąś knajpę w międzyczasie i też wrzucić coś na ząb. Okazało się to niebanalne, bo rejon w którym stoi świątynia to faktyczne obrzeża stolicy i pierwsze dwa miejsca, które sugerowała Google Mapa okazały się być zwykłymi sklepami, a ja chciałem zjeść coś na ciepło. W końcu znalazłem jakąś spelunlowatą jadłodajnię, w której zrobiłem piorunujące wrażenie na właścicielce kilkoma słowami rzuconymi po hiszpańsku. Szkoda, że jedzenie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Choć najważniejsze, że nie zrobiło piorunującego wrażenia na moich jelitach i zwieraczu.
Wracałem w stronę bramy do kompleksu świątyni i rozglądałem się trochę po uliczkach. Nie czułem się zbyt pewnie, bo zdecydowanie nie była to turystyczna okolica mimo relatywnej bliskości samej świątyni. Po chodnikach chodziło trochę żulowatych osobników i chilijskich sebiksów. Starałem się mieć oczy dookoła głowy.
Przechodziłem akurat obok przystanku, gdy podjechał autobus, z którego wysiadło sumarycznie może z 10 osób różnej płci i wieku. Na końcu wysiadł taki mały śmieszny grubasek z plecaczkiem, lat ok. 8, i zaczął nieco pokracznie biec w stronę przejścia dla pieszych, znajdującego się przed autobusem. Zwróciłem na chłopaka uwagę ze względu na jego specyficzny bieg i pomyślałem sobie, że takie właśnie dzieciaki są często pośmiewiskiem w szkole i mają problemy z pewnością siebie. Grubasek dobiegł do przejścia i nagle schylił się po coś, jakby chciał tym rzucić w stronę grupki dzieciaków po drugiej stronie ulicy. Autobus właśnie ruszał i był już 2 metry od przejścia, gdy grubasek wziął zamach. Pomyślałem sobie - dzieciaku, uważaj na autobus, bo jeszcze przypadkiem w niego trafisz!
Jebs! Pokaźny kamień z hukiem rozbił przednią szybę autobusu. Jebs! Kolejny kamień wylądował na bocznej szybie toczącego się pojazdu. Nie było w tym przypadku. Grubasek z furią sięgnął po kolejny kamień, który tym razem wpadł do środka, gdzieś w okolice kierowcy. Patrzyłem na to totalnie zamurowany. Grubasek koślawym truchtem oddalał się w nieznanym mi kierunku, a ja stałem jak słup soli raptem 5 metrów obok. To nie tak, że nie chciałem zareagować - już po pierwszym rzucie spiąłem mięśnie w gotowości do schwycenia małego wandala, ale w miejscu zatrzymała mnie reakcja tych 10 pasażerów, którzy wysiedli razem z grubaskiem. A raczej ich brak reakcji. A może nawet słyszałem śmiechy. Zbyt dobrze już nie pamiętam - po prostu poczułem, że może rzucanie się na miejscowego chłopaka na jego terenie, w otoczeniu jego ludzi, w dzielnicy, w której nawet łażenie w dzień jakoś nie należało do bezstresowych, nie jest najlepszym pomysłem. Pozostałem więc biernym obserwatorem. Całe szczęście kierowcy chyba się nic nie stało, bo kontynuował bardzo powolną jazdę w stronę zajezdni autobusowej nieopodal.
Wciąż mega zdumiony ruszyłem w stronę bramy do kompleksu świątyni. Miałem szczęście, bo postanowili zrobić dla mnie wyjątek i pozwolili iść dalej. Szedłem więc betonową drogą wiodącą stromo pod górę, aż w końcu po kilku lub kilkunastu minutach marszu ujrzałem w oddali świątynię. Przed nią stał jeszcze budynek, w którym przewodnicy opowiadali historię powstania świątyni oraz samą ideę religii Bahai. Ano właśnie, dość późno zorientowałem się, że jest to świątynia totalnie nieznanego mi kultu, który trochę mi zajeżdżał sektą i dziwiłem się, jak byli w stanie sfinansować tak przepiękną budowlę. Co więcej, takich świątyni jest na świecie jeszcze co najmniej kilka - każda w innym stylu architektoniczym, ale praktycznie wszystkie równie okazałe.
Nie zagłębiałem się w ten temat zanadto, więc wybaczcie brak ciekawostek na temat samej religii lub architektury. Po prostu podziwiałem to miejsce. Jedyne co zapamiętałem, to że niewielka mimo wszystko świątynia miała chyba z 9 wejść, każde było otwarte i symbolizować to miało otwartość religii. Albo może wszystko pokićkałem - najlepiej sami sobie doczytajcie
Usiadłem w środku, wcześniej będąc uprzedzonym, że robienie zdjęć jest zakazane, żeby nie rozpraszać modlących się. Nie mogłem się jednak powstrzymać przed zrobieniem fotki sklepienia - starałem się to zrobić najdyskretniej jak się dało, czyli kładąc telefon na ławie obiektywem w górę i używając samowyzwalacza. W międzyczasie faktycznie dorwać ambony podchodził raz po raz jeden z wiernych czy duchownych (ciężko było stwierdzić) i czytał jakiś werset z ichniejszej świętej księgi.
Świątynia zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie pod względem harmonicznej architektury zarówno budynku jak i krajobrazu. To był całkiem dobry punkt w moim chilijskim planie podróży bez planu. Jednocześnie też ostatni - następnego ranka siedziałem już w samolocie i opuszczałem Amerykę Południową, z myślą, że być może już nigdy do niej nie wrócę. Myliłem się, bo zaledwie nieco ponad dwa miesiące później lądowałem w Buenos Aires, z głównym planem odwiedzenia argentyńskiej części Patagonii. Ale to już historia na osobną serię wpisów.
#polacorojo #podroze #chile #architektura #mojezdjecie
Fajnie tam być kierowcą autobusu
Ciekawa relacja i czekam na kolejne
@Sniffer Proszę o jakiegoś piorunka albo zawołanie później, bo konieczne chcę później wrócić i przeczytać!
@Sniffer wspaniała to była opowieść. Kolejną wyprawę też nam opiszesz, prawda?
@matsonovsky ogólnie będę kontynuował pod tagiem #polacorojo (na którym nota bene jest już ponad 20 wpisów), więc zachęcam do zaobserwowania
@myjourneytojahh - tak, choć pewnie z podobną częstotliwością co w ostatnich tygodniach (jeden wpis na tydzień), bo na więcej nie mam czasu
@Sniffer lepsze to, niż nic.
Będę czekać, jak na odcinek jakiegoś serialu xD
Zaloguj się aby komentować
Prawdopodobnie nowy rekord Guinessa jeśli chodzi o największą odległość od bramki, z jakiej strzelono gola. Dotychczasowy rekord to 96,01 m.
Leandro Requena, druzyna Cobresal, r3-1 przeciw Colo Colo
Chociaż nazwy i nazwisko mogłem pochrzanić xD
#chile #golgif #rekord #pilkanozna i trochę #ekstraklasaboners
@Walenciakowa jeszcze jest trochę zapasu na pobicie
Prawie jak polska liga
@Walenciakowa Kupili 3:0 to będzie 3:0
Zaloguj się aby komentować
znajdującego się w odległości 5 minut marszu od głównej uliczki San Pedro de Atacama na rzecz campingu, do którego trzeba było dreptać jakieś 50 minut wzdłuż prawie całkowicie wyschniętego koryta rzeki, mijając po drodze właściwie jedno wielkie nic. No ok, widać było dookoła pnące się na 2 metry murki, prawdopodobnie kryjące za sobą domostwa miejscowych, ale z zewnątrz wyglądało to wszystko wyjątkowo nieprzystępnie i surowo. Idąc po raz pierwszy w stronę mojego campingu czułem się jak wygnany poza mury miasta banita. Czułem też niesamowity skwar, będący swoistym źródłem dla rzeki potu spływającej z obciążonych bagażem pleców wprost między wzgórza mych jakże jędrnych pośladków.
Nie ukrywam, lokalizacja nowego miejsca noclegowego była jednoczesnym przekleństwem i błogosławieństwem. Przekleństwem właśnie ze względu na sporą odległość od miasta, do którego wybierałem się to na zakupy, to na piwo z kolegami poznanymi wcześniej. Błogosławieństwem, bo dzięki tej izolacji miałem naprawdę komfortowe warunkiem do obserwowania gwiazd nocą - wystarczyło wyjść z namiotu i pogapić się w niebo.
Gwoli ścisłości, nie był to zwykły camping lecz glamping. Dla niewtajemniczonych - glam camping, czyli nieco bardziej luksusowy camping z własnymi przestronnymi namiotami na metalowej konstrukcji, a nawet niewielkim basenem zewnętrzym. Dostrzegłem też... teleskopy. Tak, okazało się, że właśnie na ten camping docierała część wycieczek z miasta w celu oglądania czerwonych karłów, mgławic i galaktyk, które oglądałem kilka dni wcześniej. Najlepsze warunki do star gazingu miałem więc poniekąd za darmo w moim nowym miejscu noclegowym. Uściślając - gdybym chciał znów pogapić się przez obiektyw, musiałbym uiścić stosowną opłatę, ale mnie interesowało przede wszystkim niezanieczyszczone sztucznym światłem nocne niebo oglądane gołym okiem, a dokładnie takie warunki oferował mój camping.
Tuż obok campingu wyrastało strome wzgórze z dziwnym łukiem na szczycie oraz sporym pomnikiem z krzyżami nieopodal - to właśnie tę miejscówkę upatrzyłem sobie na zachód słońca. W aplikacji maps.me widziałem dwie ścieżki prowadzące na szczyt. Ta, która zaczynała się tuż obok wyjścia z campingu była chyba bardziej hipotetyczna niż prawdziwa - wejścia bronił wysoki płot z metalową siatką, uszkodzoną w kilku miejscach. Początku drugiej ścieżki nie chciało mi się szukać (szacowany czas dojścia do jej startu - pół godziny), bo nie miałem pewności czy nie zastanę podobnego widoku. Pozostało więc przecisnąć się przez dziurę w siatce i piąć w górę po stromym terenie nieco na czuja.
Wejście zajęło mi prawie pół godziny. Ze szczytu rozpościerał się przyjemny widok, choć na prawdziwy spektakl wciąż czekałem. Ustawiłem moje goPro do nagrywania timelapsu zachodu słońca i czekałem. Miałem ze sobą butelkę wina, ulubioną muzykę i kłęby własnych myśli.
Podczas samego zachodu słońca nagle pojawiło się na szczycie kilka dodatkowych osób, które dotarły drugą ścieżką (z góry było ją całkiem dobrze widać, w przeciwieństwie do tej którą przyszedłem - ta praktycznie nie istniała). Brak samotności trochę mnie zasmucił, bo zamiast spokojnej kontemplacji wkurzałem się na fakt zepsucia mojego timelapsu przez ich sylwetki. No ale kij z tym. Skupiłem się na zachodzie słońca i niebie, które przybrało te niesamowite barwy jakieś 20 minut później. W międzyczasie wpadłem na pomysł zrobienia sobie zdjęcia samowyzwalaczem, czego efekty możecie podziwiać na głównym zdjęciu. Jak na tylko jedną próbę chyba całkiem nieźle.
Jedyne czego żałowałem, to że nie było ani jednej chmurki na niebie, bo to wtedy wschody czy zachody słońca są najpiękniejsze. Ale nie narzekałem. Wciąż byłem oniemiały intensywnością pomarańczu na niebie, którego źródłem był najpewniej unoszący się w powietrzu pył pustynny, załamujący światło słoneczne.
Gdy zachód dobiegł końca pomyślałem sobie - koniecznie muszę wrócić tu na wschód słońca! Tylko czy będzie chciało mi się wstawać super wcześnie rano? Jednocześnie skonstatowałem, że jest to genialne miejsce na obserwowanie nocnego nieba. A że od dawna marzyłem o spędzeniu nocy pod gołym niebem, pomyślałem - why not both?
Plan był prosty - wrócić na camping, spakować śpiwór oraz karimatę i wrócić w to samo miejsce na noc. Może był to pomysł głupawy, bo jednak nocą na pustyni bywa zimno, w dodatku teoretycznie tu też mówiło się o występowaniu pum w górach (w co do tej pory nie chce mi się wierzyć), ale butelka wypitego wina dodała mi animuszu, więc ruszyłem nieistniejącą ścieżką w dół. No właśnie - jako że ścieżka za bardzo nie istniała, szedłem na czuja oświetlając sobie drogę gównianą czołówką z Decathlonu, która pomagała mi dostrzec jedynie to, co było bezpośrednio pod moimi stopami, ale nie była bezużyteczna w kontekście zrozumienia co zastanę za metrów paręnaście. Tym sposobem zboczyłem z nieistniejącej, choć w miarę wygodnej ścieżki, którą właziłem na górę, a zamiast tego trafiłem do żlebu z niepewnymi kamieniami pod stopami.
Co może się stać, gdy opierdzieli się w pojedynkę całą butelkę wina i schodzi się stromym żlebem po ciemku? Bingo - wypierdoliłem się po podkręceniu kostki na jednym ze zdradliwych kamieni. Szczęśliwie poza bólem stawu skokowego, zdartą skórą na goleniu i zranianą dumą nic mi nie było, więc kontynuowałem zejście.
Na campingu szybko spakowałem niezbędne rzeczy i ponownie ruszyłem w mozolną drogę pod górę. Tym razem udało się uniknąć trudnego terenu, a panujący dookoła chłód sprawiał, że wchodziło mi się przyjemniej niż poprzednio. W końcu dotarłem na szczyt.
Rozłożyłem karimatę i śpiwór oraz wpełzłem do środka. Miałem ze sobą nawet kolejną butelkę wina, którym miałem się raczyć oglądając rozgwieżdżone niebo. Z tym że leżąc tak i wpatrując się przez kilkanaście minut w firmament w ciepłym śpiworze w absolutnej ciszy, nagle poczułem, że zaczyna morzyć mnie sen. Walczyłem jeszcze z powiekami przez jakiś czas, ale zrobiło mi się tak błogo, mimo leżenia w absolutnie nieosłoniętym i narażonym na ataki prawdziwych i wyimaginowanych wrogów miejscu, że koniec końców poddałem się i zasnąłem, wcześniej ustawiając jednak budzik na 40 minut przed wschodem słońca.
Przyznam, że spałem jak zabity, więc gdy zadzwonił budzik średnio chciało mi się wyjść ze śpiwora, zwłaszcza że wciąż było co najwyżej szaro i nieciekawie. Nie chciałem jednak znów zasnąć i ryzykować przegapienia wschodu słońca, więc obserwowałem okolicę - najpierw na leżąco, a ostatecznie w pozycji wyprostowanej (choć raczej zgarbionej i zziębniętej). W końcu niebo zaczęło nabierać dość dziwnych kolorów, a złoto wciąż czającego się pod linią horyzontu słońca rozlało się nierównomiernie po firmamencie.
Zanim jeszcze słońce w końcu pojawiło się na niebie, przebiegłem się w stronę drugiego szczytu wzgórza z pomnikiem krzyży, które oglądałem też dzień wcześniej. Ku mojemu zdziwieniu, pośrodku ścieżki, nieopodal mojego miejsca noclegowego, widniałalo świeże i niemałe gówno pochodzenia zwierzęcego. Świeże, to znaczy na pewno nie było go wieczorem. Kto je tam zostawił w nocy oznaczając teren? Pies? Puma? Cholera wie. W każdym razie przez chwilę poczułem się nieco nieswojo, że zwierzę to mogło, albo i podeszło mnie obwąchać.
W końcu słońce zawitało na niebie, dodając uroku pomarszczonym wzgórzom Valle de la Luna za pomocą gry światłocienia. Naprawdę, nie chciało mi się stamtąd schodzić. Było absolutnie przepięknie. Spędziłem tam chyba kolejną godzinę zanim się w końcu udałem się w dół. Tego dnia miałem już opuszczać San Pedro de Atacama i lecieć ponownie do Santiago de Chile na ostatnie dwa dni w Ameryce Południowej. Ale o ostatnim weekendzie w chilijskiej stolicy opowiem w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #chile #atacama #mojezdjecie
@Sniffer nie lubię spać bezpośrednio na glebie, bo insekty. W Chile mrówki były na tyle agresywne, że w nocy przegryzły mi podłogę i zrobiły ścieżkę pod karimatą. Musiałem się przenieść parę metrów w środku nocy.
I namiot za 2k dziurawy po 4 nocy
@globalbus ulala, pech max. Wyczuły żarcie?
@Sniffer raczej "zapach świeżości". Najbardziej podziurawily pokrowiec leżący luzem w przedsionku.
Zaloguj się aby komentować
Pisałem, że nie miałem żadnych oczekiwań - ok, poprawka - miałem oczekiwania, że zobaczę ten cały porzucony autobus na środku pustyni, bo wyglądał dość klimatycznie. Choć tak jak się można spodziewać, gromadzą się wokół niego niewielkie tłumy, stąd o fajną fotę na Instagrama ciężko (wiem wiem, znowu cringe i atencja, ale tak się niektórzy ludzie zachowują poza hejto czy portalem na W, w tym ja - można mnie już z błotem mieszać i stygmatyzować).
Jaka jest historia tego autobusu? Jak do tego doszło? Nie wiem. Ale dość już cytowania Zenka Martyniuka. Faktycznie niezbyt pamiętam historię opowiedzianą przez przewodnika po hiszpańsku, bo jak już niejednokrotnie wspominałem - przeciętny lokalny pies rozumiał więcej słów niż ja. Jedyne co wiem, to nie była to historia jak w filmie Into the wild (choć wizualnie można mieć z nim skojarzenia i czasem się wykorzystuje to podobieństwo w ulotkach reklamujących wycieczki w to miejsce). Niektóre źródła podają, że był to bus wożący ludzi do wyrobisk soli, inna, że busem podróżowało jakieś tam małżeństwo podróżników i po prostu im się on rozkraczył nie do naprawy na środku pustyni (ale bez żadnego tragicznego zakończenia). Mogłem się pokusić o stworzenie jakiejś niesamowitej i absurdalnej pasty i na koniec napisać "tak naprawdę wszystko to zmyśliłem, bo nie wiem jak było naprawdę", ale mi się nie chce
Właściwie nie wiem, czy pamiętam cokolwiek znaczącego z tej wyprawy. Miało być podjechanie pod busa - było. Miało być łażenie wśród dziwnych formacji skalnych bogatych w sól - było. Miało być łażenie po piaszczystej wydmie - było. Na koniec mieliśmy oglądać zachód słońca w ładnym miejscu i to też w sumie było, ale zrobione po łebkach. Co mam na myśli? Otóż zachód słońca to jedno (żółta kulka chowa się za horyzontem), a feria barw na nieboskłonie to drugie. Drugie występowało na pustyni Atacama co najmniej 20 minut po pierwszym - wówczas kolor nieba robił się najpierw intensywnie pomarańczowy, a potem przechodził w mieszaninę różu, fioletu i żółci. To był naprawdę wspaniały spektakl, no ale... tego akurat podczas wycieczki nie było, bo 5 minut po zachodzie spakowali nas do autokaru i wwieźli do miasteczka, co zajęło drugie pięć minut, bo znów trochę poszli na łatwiznę i wybrali pierwsze lepsze wzgórze poza miastem.
Co więcej, z miejscówki, którą wybrali na zachód słońca widziałem jak na dłoni Altos de Quitor - miejsce, na które sam chciałem się wczłapać pieszo kolejnego dnia na zachód słońca właśnie i tam, niepopędzany przez nikogo, siedzieć ile dusza zapragnie i to najpewniej w samotności, bo nie prowadziła tamtędy żadna samochodowa droga. Ale o tym w kolejnym wpisie, ostatnim już z Atacamy i najpewniej przedostatnim z całego Chile.
#polacorojo #podroze #atacama #chile
@pastowany_tapir niektórzy znają język polski XDDD
@Esubane z tego samego skisłem
Jako bezsensowną i nikomu nie potrzebną ciekawostkę dodam, że założycielem Pierdas Ruchas był Pedro Jebieraz Alerano. Polski szlachcic czyli Pietrek herbu Okurwajużponiedziałek.
Zaloguj się aby komentować