1724 + 1 = 1725
Tytuł: Przygody lorda Ślizgacza
Autor: Bruce Dickinson
Tłumacz: Wiesław Marcysiak
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 7/10
#bookmeter
***
– Kerczum, kerczum, kerczum, pss, kerczum, kerczum, pss.
Pan Bruce Dickinson. Absolwent historii na Queen Mary University of London i doktor honoris causa tejże uczelni, choć w dziedzinie muzyki jednak. Licencjonowany pilot samolotów, szermierz, prezenter radiowo-telewizyjny no i obdarzony wspaniałym głosem wokalista bez którego (moim zdaniem) zespół Iron Maiden w ogóle nie ma sensu. Człowiek energiczny, charyzmatyczny i po prostu ciekawy. Nic więc dziwnego, że, kiedy dowiedziałem się, że nakładem wydawnictwa SQN (co prawda w roku 2017, ale ja nie należę do ludzi przesadnie dynamicznych) ukazała się na polskim rynku jego autobiografia, to zachciało mi się ją przeczytać. Coś jednak poszło nie tak.
Pan Bruce Dickinson mówi płynnie w dwóch językach: po angielsku (to jego język ojczysty) oraz po francusku. Po lekturze Przygód lorda Ślizgacza, powieści ukończonej w roku 1987, naszła mnie taka refleksja, że szkoda, że wśród jego rozlicznych zainteresowań nie znalazł się język polski. Wydaje mi się, że mógłby wówczas z powodzeniem dołączyć do naszej wspaniałej kawiarni #zafirewallem, bo poruszane w jego powieści tematy okazały się być wyjątkowo zbieżne z naszą twórczością. Książka opowiada bowiem o sprawach, które są człowiekowi (i ptakom) najbliższe, a więc o seksie i defekacji (kolejność przypadkowa). No i jeszcze trochę o chciwości.
Tematy te, podniosłe i ważkie, przedstawione są w krzywym zwierciadle groteski o krzywiźnie dokładnie takiej, jaką bardzo lubię, a w temacie krzywizn groteskowych jestem niezwykle wybredny. To oczywiście nie jest literatura najwyższych lotów, podejrzewam zresztą, że nie taki był zamiar autora. Sam pan Dickinson we wstępie przyznaje, że powieść powstawała w hotelach w czasie trasy koncertowej. Czuć w tym tekście zabawę i radość autora, która czytelnikowi (jeśli tym czytelnikiem jestem ja) mocno się udziela i chyba właśnie o to w tym wszystkim chodziło. Oczywiście, można wykonać kilka wolt alegorycznych i znaleźć w tej powieści jakieś prawdy uniwersalne albo inne trafne obserwacje (w zasadzie to można tam znaleźć wszystko co się chce, jeśli tylko chce się tego wystarczająco mocno i potrafi się wyszukiwać nieoczywiste – a czasami nielogiczne – skojarzenia, ale tak to się da z każdą książką przcież). Można też na przykład utożsamić się z którymś z bohaterów. To ostatnie spotkało mnie w czasie lektury i to na dodatek już w pierwszym rozdziale! I nie chodzi nawet o to, że lord Iitam chodzi w pończochach i jest prawiczkiem, ale powieść zaczyna się od tego, że rzeczony lord Iitam, główny (chyba) bohater, ma pewien problem, a problemem tym jest brak pieniędzy. No i jak się tutaj w taką powieść nie zaangażować?
Lord Iitam, dwudziesty piąty dziedzic Findidnann, nie poddaje się jednak (działanie bohatera bez względu na przeciwności – samo mięsko literatury!) i organizuje tradycyjne w swojej familii polowanie na kuropatwy (z powieści można również dowiedzieć się jakie te kuropatwy są okropne! – walor edukacyjny). Zaprasza na to polowanie trójkę swoich przyjaciół z dawnych lat, którzy przybywają z żonami (cudowne kobiety!; sami przyjaciele zresztą też niczego sobie) i właśnie w ciągu tych niecałych dwóch dni rozgrywa się cała akcja powieści (coś jak W kręgu Crome pana Aldousa Huxleya), która opiera się na rozmaitego typu akcjach z zaangażowaniem tych części ciała, o których bardzo obrazowo lubił pisać pan Charles Bukowski. A na koniec
---- SPOILER! ---
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
wszyscy umierają. No, prawie wszyscy, bo sam lord Iitam i Lokaj niestety przeżywają, ale tę małą niedogodność autor rekompensuje czytelnikowi stylem, w jakim umierają pozostali bohaterowie, więc mogę mu tę nie do końca satysfakcjonującą końcówkę wybaczyć.