535 + 1 = 536
Tytuł: Korona śniegu i krwi
Autor: Elżbieta Cherezińska
Kategoria: powieść historyczna
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Format: audiobook
ISBN: 9788375069945
Liczba stron: 768
Ocena: 4/10
Życie i czasy Przemysła II, pierwszego króla po rozbiciu dzielnicowym.
W ramach krótkiego opisu fabuły, powinnam napisać więcej, niż powyższe zdanie, jednak nie jestem w stanie. Od początku dużym problemem, jaki miałam z tą książką, był fakt, iż bardzo mało tu wyrazistych intryg i konfliktów fabularnych, które definiowałyby opowiadaną historię. W pierwszej połowie książki jedynym tak naprawdę konfliktem fabularnym jest nienawiść pomiędzy Mechtyldą a Lukardis. W drugiej połowie zawiązuje się parę innych intryg, lecz nie wydają się one wpływać znacząco na fabułę - większość wydarzeń nadal dzieje się sama z siebie, mocą imperatywu historycznego (ten jeden plus, że autorka zrobiła research i dość wiernie opisała wydarzenia), a nie jest efektem konkretnych działań lub zaniechań bohaterów, czego przecież powinno się wymagać od powieści historycznej.
Moim zdaniem, owo rozmycie fabularne wynika z tego, że autorka od początku wprowadza pierdyliard POV i skacze między nimi jak małpa na gumie. Ledwie poznaliśmy jakąś postać i nie orientujemy się jeszcze, w jakim celu pojawia się na kartach powieści, myk, pora na kolejne POV. Nie muszę chyba mówić, że taka praktyka nie dość, że utrudnia polubienie/znienawidzenie postaci, to torpeduje dobre prowadzenie historii i kreślenie intryg. Dla porównania: w audiobookowej wersji czytanej przez Filipa Kosiora i słuchanej na prędkości 1.0, przeciętna długość POV to 10-15 minut; w audiobookowych adaptacjach trylogii Pierwszego Prawa, czyli innej historii z dynamicznymi intrygami i zmieniającymi się POV, jeden rozdział, obejmujący zazwyczaj POV pojedynczej postaci, to już jakieś 30-45 minut.
Trzecią bolączką tej powieści są wątki i elementy fantastyczne. Tutaj zacznę od słowiańskich wierzeń, które według opisu wydawcy powinny odgrywać dużą rolę w fabule. Z tego, co czytałam w różnych źródłach, w XIII wieku rodzimowierstwo nie było jeszcze tak do końca wyplenione, zwłaszcza na peryferiach państwa Piastów, czyli Pomorzu i Mazowszu. Liczyłam więc na pogłebiony i prawdopodobny historycznie opis pokątnego wyznawania dawnej wiary. Tymczasem za cały „wątek słowiański” robi tutaj wannabe Loża Czarodziejek, które planują sparzyć Lukardis z jej przyrodnim bratem, by wyhodować Lechitę al Gaiba, a gdy im to się nie udaje, zwyczajnie porzucają swój program eugeniczny i zaczynają korzystać z blasków (lecz nie cieni) życia kurtyzan. O wiele, wiele, wiele więcej miejsca poświęcono za to magicznym zwierzętom herbowym. W ogóle, co to miało niby być z tymi ożywionymi symbolami herbowymi, jakiś Disney dla ubogich? xDD
Generalnie, w życiu wychodzę z założenia, że jeśli coś jest określane i reklamowane w mediach jako „polskie [x]”, to jest znacznie gorsze od oryginału. Niestety, także w tym wypadku, powieść szumnie określana „polską Grą o tron” stoi kilka poziomów niżej od uniwersum Martina. Sorry, ale jak dla mnie, same a’la średniowieczne realia, sceny morenki (w tym przypadku kiczowate), postacie ladacznic, książęta geje i baby karmiące piersią dobrze już wyrośnięte dzieci nie wystarczą, by stworzyć dzieło mogące dorównywać GoT. Oj szkoda, po lekturze świetnej
Sydonii i tylu pozytywnych recenzjach zamieszczonych w necie przez fanów powieści liczyłam na naprawdę porywającą serię, która trafi do mojej biblioteczki.
Tutaj jeszcze słowo odnośnie audiobooka i jednocześnie przesłanie do pracowników wydawnictwa Aleksandria, jeśli jakimś niepojętym cudem natrafią kiedyś na ten wpis: plis, wycinajcie w montażu odgłosy picia lektorów xD
Opublikowano za pomocą
https://bookmeter.xyz
#bookmeter