🎅HejtoPaka ruszyła! Weź udział w drugiej edycji świątecznej wymiany prezentów na Hejto❄️

Zgłaszam się
Problemów starliner'a ciąg dalszy.
NASA zadecydowała, że starliner wróci na ziemię bezzałogowo. Astronauci wrócą na ziemię za pomocą SpaceX Crew Dragon w lutym 2025.

Czy to misja ratunkowa?

źródło i więcej.
https://www.youtube.com/watch?v=Cwn3fSKA7_8

#starliner #spacex #nasa #Boeing #nauka

Zaloguj się aby komentować

#kosmos #boeing
Sprzedawajcie akcje boeinga, astronauci ze Starlinera będą wracali następnym planowym Dragonem XD a Starliner ma wrócić bez załogi, w aktualnie nieokreślonym terminie.
American_Psycho

Co za gówno xD Takie wielkie korpo i kapsuły porządnej zrobić nie mogą xD Boeing się kończy chyba, zbyt korporacyjne się zrobiło.

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XIX
NIECH SIE ŚMIEJĄ SILNI I MĄDRZY

Pewnego ranka, po tym jak lekarze zakończyli swoje obchody po różnych oddziałach, nagle postanowiłem coś zacząć. Ci dwaj chłopcy wciąż czyścili swój wymyślony brud i rozprawiali się z wyimaginowanymi wszami. Byłem zadowolony, że ludzka, materialna wiedza nie może być dla nich żadnym wsparciem. Wstając, zdecydowanie poszedłem i stanąłem między ich dwoma łóżkami, wybierając moment, w którym asystenci i siostry na chwilę opuścili pokój. Spojrzałem im prosto w oczy, przemówiłem i skierowałem do nich ten imperatyw: 

"Sieti limpidi, alzatevi!". ("Jesteście oczyszczeni, powstańcie!"). 

Na to polecenie natychmiast powstali ze swoich łóżek. Być może powinienem być zdumiony tą manifestacją mojej Bożej Mocy. Wręcz przeciwnie, nie było dla mnie nic zaskakującego ani nienaturalnego w tym wydarzeniu. Ci chłopcy po prostu uwierzyli w to, co im powiedziałem. Do tego czasu nikt inny nie mówił im prawdy z pełnym przekonaniem, że mogą ją zrozumieć. Chociaż lekarze wielokrotnie próbowali przekazać im fakt, że ich ciała są teraz czyste i zdrowe, brakowało akcentu "tego cichego głosu", który mógł zostać naprawiony tylko przez niezachwiane przekonanie, że mają moc na zawołanie, aby uczynić tych żołnierzy zdrowymi. 

Uzdrowieni w ten sposób mężczyźni zaczęli chodzić po oddziałach. Nakazałem im jednak, aby nikomu nie mówili, w jaki sposób dokonało się ich wybawienie i usiedli, czekając na rozwój wypadków. 

W ciągu kilku minut do pokoju wszedł opiekun, niosąc zwykłą miskę z wodą, nowe mydło i czysty ręcznik, ale ku jego zdumieniu łóżka były puste, a pacjentów nigdzie nie było widać. Zaskoczony i zdezorientowany wybiegł z oddziału, by powiadomić swoich przełożonych tak szybko, że wylał połowę wody na podłogę. Obaj chłopcy w międzyczasie smakowali nowości powrotu do normalności i cieszyli się nią. Lekarze i pielęgniarki biegali tu i tam po oddziałach w poszukiwaniu obu mężczyzn, ale oni w międzyczasie wrócili do pokoju. 

Kazano nam wszystkim położyć się do łóżek, a obaj mężczyźni zostali poproszeni o wyjaśnienie, w jaki sposób niezwykła zmiana zaszła w ich stanie psychicznym w tak krótkim czasie. Odmówili jednak mówienia, ale lekarze przyłapali ich na spoglądaniu na mnie od czasu do czasu, co doprowadziło ich do wniosku, że mam z tym coś wspólnego i zaczęli mnie przesłuchiwać. Spoglądałem obojętnie na oświetlony słońcem dziedziniec i zachowywałem spokój. 

W miarę upływu dnia powietrze na oddziale zarażało się nieufnością i podejrzliwością. Od tego momentu byłem człowiekiem naznaczonym. Lekarze uważali, że mają rację, wyczuwając, że w jakiś sposób jestem na drugim planie. Następnego ranka podeszli do mojego łóżka z pewną dozą ostrożności i rezerwy, w rzeczywistości wręcz służalczości. Te pełne szacunku wizyty w końcu sprowadziły się do zapytania, co chcę zamówić na posiłki na dany dzień, ponieważ były one serwowane à la carte. Pewnego ranka moje maniery mnie zawiodły i ironicznie zauważyłem, że to raczej niezwykłe, by wyżsi oficerowie medyczni pełnili rolę stewardów w jadalni. Nie spodobał im się mój humor, ale nawet nie próbowali dać mi uprzejmej riposty, ponieważ nie byli jeszcze gotowi, by wywołać dyskusję. (...)

Nie trzeba było długo czekać, aby pokazać, że mój czyn coś zapoczątkował. Tego dnia telefony pracowały w nadgodzinach, przesyłając wiadomości z klasztoru Renato. Główne władze medyczne w kwaterze głównej doszły do wniosku, że wszyscy w Renato tracą głowę z powodu dziwnego zastosowania czarnej magii i że konieczne jest podjęcie natychmiastowych działań. Było już zbyt wiele głupich przypadków. Zmiana na lepsze stanu pacjentów, którzy myśleli, że są brudni, a mieszkaniec obwisłego łóżka był czymś więcej, niż te wyższe władze medyczne mogły znieść. Co dziwne dla nich, niektórzy oficerowie medyczni, którzy byli również niezaprzeczalnie inteligentnymi, normalnymi istotami, byli teraz gotowi potwierdzić, że faktycznie wydarzyło się coś niezwykłego, coś, co nosiło znamiona nadprzyrodzonego. Ktoś z wyższej kadry medycznej wziął więc byka za rogi i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wszyscy lekarze i personel wojskowy w Renato, nawet szeregowy sanitariusz przydzielony specjalnie do mnie, niejaki Santini, zostali przeniesieni do innych szpitali i lecznic. Jedynym wyjątkiem w przeniesieniu były zakonnice, które nie podlegały jurysdykcji wojskowej. Nasz szpital został powierzony zupełnie nowemu personelowi, składającemu się z ludzi wystarczająco silnych, by nie ulec żadnemu zarażeniu ani w najmniejszym stopniu nie dać się zwieść chorym umysłom.

W międzyczasie w szpitalu zapanowało istne zamieszanie. Rozkazy były wydawane i równie szybko odwoływane. Wszyscy byli kompletnie zdezorientowani. Nikt zdawał się nie rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi?. Był dwudziesty czwarty stycznia. Pacjent w siódmym łóżku zaczął przyjmować pokarmy stałe bez przymusu czy namawiania. Nawet usiadł i uśmiechnął się. Szybko dochodził do siebie i odzyskiwał równowagę psychiczną, w tym samym czasie jego dawni dręczyciele tracili swoją i stawali się zdezorientowani i oszołomieni. 

Następnego ranka wydarzyło się coś jeszcze dziwniejszego. Podszedł do mnie mężczyzna ubrany w szlafrok, jakby był pensjonariuszem, ale zupełnie obcy, i zaczął omawiać sprawy z poprzednich dni. Mówił w tak elegancki sposób, że zdradzało to jego tożsamość. W trakcie swojej rozmowy, która przybrała formę przyjacielskiej porady, zasugerował, że gdybym zdecydował się porzucić swoją altruistyczną działalność, poszedł do lekarzy (zaoferował nawet, że będzie mi towarzyszył) i powiedział im, że jest mi przykro z powodu kłopotów, jakie sprawiam, natychmiast odesłaliby mnie do domu na długie zwolnienie lekarskie i zamknęli sprawę. Podziękowałem mu, skwitowałem to kilkoma zgryźliwymi zdaniami i powiedziałem, żeby przekazał moje wyrazy uznania lekarzom. 

"W takim razie", odparł, "cały świat będzie się z ciebie śmiał". 

"Niech się śmieją silni i mądrzy" - odpowiedziałem natychmiast, cytując zdanie świętego Augustyna z jego uczonych wyznań. 

Wyszedł z pokoju i, jak się okazało, zniknął mi z oczu na zawsze. Tego samego popołudnia przedstawił mi się kapitan Vincenzo Bianchi, nowy lekarz przydzielony do naszego oddziału. Mówił dość dobrze po angielsku i prowadziliśmy przyjemną rozmowę na ogólne tematy, od pogody po wojnę, z Nowym Jorkiem w tle. W końcu rozmowa zeszła na temat zawirowań, które miały miejsce, a wszystko to, jak zaczął pośrednio sugerować, było spowodowane pewnymi tajemniczymi hipnotycznymi lub diabolicznymi sztuczkami, które opanowałem. 

Próbowałem mu wszystko wyjaśnić. To była strata czasu. Nie próbował ukryć faktu, że nie wierzył w moje twierdzenia, że wszystko, co zrobiłem, a raczej do czego zostałem zainspirowany, było podyktowane duchem służby bezbronnej i nieszczęśliwej ludzkości. Mój idealizm nie robił na nim dobrego wrażenia. W pewnym momencie naszej długiej, daremnej dyskusji spojrzał mi prosto i szczerze w twarz i wypowiedział dokładnie te słowa: 

"Jesteś szalony, mój chłopcze - tak, szalony prorok". 

Odpowiedziałem bardzo chłodno, że byłem przygotowany na taką opinię z jego strony i w rzeczywistości byłem przekonany, że wyrażenie to nie tylko pochodziło z jego serca, ale bez wątpienia uosabiało opinię świata na temat wszystkich ludzi mojego pokroju, którzy ośmieliliby się być prorokami i odstępcami w tych modernistycznych, racjonalistycznych i materialistycznych czasach. Zwróciłem mu uwagę, że w dzisiejszych czasach wyższej nauki, gdyby Chrystus kiedykolwiek osobiście przyszedł na ziemię jako zwykły człowiek pozbawiony swoich nadprzyrodzonych mocy, aby głosić swoje przesłanie pokoju wśród ludzi dobrej woli, nie byłby już poddawany hańbie krzyża. Jego prześladowcy nie zawahaliby się ubrać Go w kaftan bezpieczeństwa, zbadać Go pod kątem reakcji Wassermana, sprawdzić Jego ciśnienie krwi i odruchy kolanowe, poprosić Go w końcu o wypowiedzenie serii niefonetycznych dźwięków, a następnie zaświadczyć, że miał beznadziejne halucynacje. Był zmuszony zgodzić się, że miałem rację w swoich szacunkach. Te ostatnie myśli zakończyły dyskusję. 

Następnego ranka, dwudziestego szóstego, przyniesiono mi mundur i polecono ubrać się i przygotować do wyjazdu w nieznane miejsce. Byłem gotowy w mgnieniu oka. Oficer przyszedł do mojego oddziału i eskortował mnie do prywatnego gabinetu kapitana Bianchi. Z wielkim szacunkiem wstał, gdy zostałem wprowadzony. Zasalutowałem zgodnie z regulaminem i oznajmiłem, że jestem na jego rozkazy.

Przez kilka chwil wahał się, czy zacząć mówić, jakby nie wiedział, co powiedzieć. W końcu zapytał, czy wiem, dokąd zmierzam. Tak się złożyło, że stałem naprzeciwko jego biurka. Spojrzałem więc na niego i odpowiedziałem: 

"Oczywiście, kapitanie, ten szalony prorok jest wysyłany tam, gdzie jego miejsce, do szpitala dla obłąkanych". 

Był zaskoczony tym stwierdzeniem i zapytał, skąd to wiem. Odpowiedziałem: 

"To proste. Czy dokumenty dotyczące przekazania nie leżą już przed twoimi oczami?". Dokumenty faktycznie leżały na jego biurku. Wskazałem je i zacząłem czytać do góry nogami, tak jak musiałem to robić z pozycji stojącej: 

"Kapral Vincenzo D'Aquila, oddany pod obserwację i zamknięty w Cywilnym Prowincjonalnym Zakładzie Psychiatrycznym San Osvaldo, Udine objawy: tyfus mózgowy typu maniakalnego niebezpieczny dla siebie i innych...". 

Spojrzał na mnie ze zdumieniem i oświadczył: 

"Jeśli potrafisz czytać z taką łatwością w swojej pozycji, kapralu, twój umysł jest z pewnością jasny; myślę, że nie jesteś taki szalony". 

Ostatnią część zdania wypowiedział cicho, jakby bał się, że ktoś go podsłucha, i nerwowo zdjął okulary. Sumienie nie dawało mu spokoju. Zaczął mnie przepraszać. Powiedział, że nie jest odpowiedzialny za tę sytuację. Otrzymał rozkaz, by uznać mnie za niepoczytalnego zgodnie z instrukcjami swoich przełożonych i jako dobry żołnierz nie mógł zrobić nic poza wykonaniem rozkazu. Odpowiedziałem, że w pełni rozumiem jego stanowisko. Zapewniłem go również, że nie mam nic przeciwko niemu ani nikomu innemu. 

Uścisnął mi serdecznie dłoń i wyprowadził na otwarty dziedziniec, gdzie czekał na mnie ambulans - nowa, elegancka maszyna, która miała mnie zabrać.
6b3353a6-43ce-4b7e-9e76-5d43ccce3e2f

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XVIII
SZALONY ŚWIAT

Było już trochę po siódmej. Ponieważ nie pozwolono mi wstać przed poranną inspekcją medyczną, zacząłem się rozglądać i byłem pod wrażeniem nieskazitelnej czystości oraz niezwykłego porządku i ładu wokół mnie. Odkryłem, że dziesięć łóżek na moim oddziale było zajętych. Jednak pozostała część sceny, która natychmiast ukazała się moim oczom, była wyjątkowo przygnębiająca. 

Po mojej prawej stronie byłem zaskoczony i zszokowany, obserwując kilka bardzo żałosnych ofiar wojny: dwóch z tych młodych ludzi było w ciągłym stanie napięcia psychicznego, ofiarami chronicznego koszmaru wiecznego brudu. Żyli w halucynacji, że ich ciała są szambem pełnym brudu! Jednemu z nich wydawało się, że jest pełen robactwa i wszy. Co dziesięć minut w dzień - i w nocy - nagle wstawał ze swojego czystego, białego łóżka, przerzucał poduszkę przez głowę i kładł ją sobie na kolanach. Przeszukiwał poduszkę dokładnie przez siedem sekund, a następnie dostrzegał pełzające po niej wszy (tak mu się wydawało). Przystąpiłby teraz do zdecydowanego wyciągnięcia wszy i zmiażdżenia jej między paznokciami kciuka, a następnie pozbyłby się jej bardzo ekspresyjnym gestem.Następnie wzdychał z ulgą, po czym z poczuciem fizycznej satysfakcji odkładał poduszkę na właściwe miejsce, relaksował się i zasypiał, by obudzić się dokładnie dziesięć minut później i powtórzyć cały proces. Wyobraź sobie, w jakim niekończącym się napięciu nerwowym i fizycznym trwała ta biedna psychiczna ofiara cywilizacji ludzkości! 

Chłopiec obok niego był również obciążony podobnym mentalnym utrapieniem. Co dziesięć minut, o każdej porze dnia i nocy, pielęgniarz, a raczej grupa pielęgniarzy na zmianę, dwanaście tuzinów razy dziennie, przynosiła białą emaliowaną miskę z letnią wodą, nowe cienkie mydło i czysty złożony ręcznik. Chłopiec pośpiesznie mył ręce, pocierając je i spłukując z determinacją, podobnie robił z twarzą i szyją, brał ręcznik i dokładnie się osuszał. Kiedy był już zadowolony, że został oczyszczony, on również, podobnie jak jego kumpel w nieszczęściu, wydał głośne westchnienie ulgi i pocieszenia i położył głowę na plecach, aby odpocząć przez dziesięć minut lub do czasu, gdy nadszedł czas na kolejne mycie czystą wodą, nowym mydłem i kolejnym złożonym, nieużywanym ręcznikiem. 

Ich męka zdawała się nie mieć końca. Kilka kolejnych godzin snu było niemożliwością dla każdego z chłopaków. Jeśli to nie były wyrafinowane męki, to nie mogłem wymyślić nic gorszego. 

W trzecim przypadku obsesja była wręcz dramatyczna. Ten wstrząśnięty pociskami młodzieniec w okresowych odstępach czasu ulegał napadom epileptycznym, w których powtarzał w pantomimie atak przeciw wrogowi pod kamuflażem, czołgając się po podłodze szpitala jak po okopie, czego kulminacją był okrzyk wojenny "Avanti Savoia!", po którym zapadał bezsensownie w trans. Potem oczywiście był podnoszony i kładziony z powrotem do łóżka. Bez względu na to, kiedy nadeszło jedno z tych zaklęć, uznano za dopuszczalne, aby pozwolić nieszczęsnemu pacjentowi na zbudowanie całego oddziału tym torturującym spektaklem! 

Ci trzej chłopcy (i inni oprócz nich) nie mogli liczyć na żadną trwałą ulgę, jeśli chodzi o lekarzy. Nauka najwyraźniej nie posunęła się w tej kwestii wystarczająco daleko. Byli całkowicie bezradni. Moim zdaniem lepiej byłoby dla nich, gdyby znaleźli śmierć na polu bitwy, niż żyć w nieskończoność w tym nieznośnym stanie. 

Ludzka nauka nie mogła nic zrobić dla tych nieszczęsnych żołnierskich wraków króla. Nie zamierzam opisywać innych podobnych makabrycznych widoków. Niech te przypadki wystarczą za przykłady. Kontemplacja tych biednych chłopców doprowadziła mój umysł do wściekłego wrzenia z powodu rozpaczliwej sytuacji ludzkości w ogóle. 

Czy było możliwe, że żaden z tej niezliczonej rzeszy nie mógł poprowadzić lub wskazać drogi do zbawienia? Czy apel nieodłącznie związany z trudną sytuacją ludzkości, która stała się tak rozpaczliwa, nie przekonałby naszego Boga i Stwórcy, aby zainspirował kogoś, czy to króla, czy prostaka, do wezwania bliźnich do opamiętania się? Czy to możliwe, że spośród tak wielu milionów ludzi nie znajdzie się ani jeden, którego ludzkość posłucha i będzie posłuszna jego wezwaniu do powstrzymania tego szaleństwa? Takiego, który byłby gotów oddać życie jako Człowiek Pokoju, a nie Człowiek Wojny? 

Oto nadarzyła się największa od wieków okazja dla człowieka wiary - proroka! Jest to wzniosłe do rozważenia, pomyślałem i z Bożą łaską, dlaczego nie miałoby to być możliwe? Z drugiej strony, kto teraz myśli o tym Bogu i Źródle wszelkiej mądrości. Dlaczego tylko biedni i ignoranci, tak, tylko motłoch złożony ze słabych głupców, nadal szczerze i uczciwie pielęgnuje wiarę swoich ojców, bez żadnych mentalnych zastrzeżeń! 

Aby być popularnym w tym wieku małpowania małpy, należy porzucić wiarę naszych ojców jako tępy przesąd i bzdurę. Spaceruj z inteligencją; bądź modny i na bieżąco z duchem czasu; przyznaj, że nasze pokrewieństwo z małpami i gorylami nie jest tak odległe; spróbuj zrozumieć i wchłonąć resztę kultury i racjonalizmu dnia - a świat jest nasz! 

Jestem gotów przyznać, że jeśli chodzi o te przejawy erudycji, jestem głupcem i zbytnim ignorantem, by nie woleć zaakceptować oświadczenia Księgi Rodzaju, że pochodzę od Boga i wierzę w zmartwychwstanie ciała i powtórne przyjście Chrystusa w całej Jego chwale, by sądzić żywych i umarłych. Moi dobrzy przyjaciele, którzy nie podzielają moich myśli w tym względzie, są mile widziani w swoich efemerycznych teoriach i pustych formułach, które muszą jeszcze przejść przez tygiel czasu. 

Wezwać ludzkość, by tak rzec, z powrotem na ziemię, tak, być może da się to zrobić, rozmyślałem, ale czym innym jest wezwanie, a czym innym jego wysłuchanie. Przez kilka następnych dni - wracając do mojej narracji - zostałem poproszony o pozostanie w łóżku. Najwyraźniej nie osiągnięto dokładnego porozumienia co do mojego stanu fizycznego - i być może stanu psychicznego.
c7376183-1670-41f4-ac6d-3aa9d39ef09e

Zaloguj się aby komentować

Ten post dedykuję wszystkim wyznawcom chłopskiego rozumu i innym myślicielom "specjalistom" od uzależnień.
Pisałem już, że parę dni temu mi umarła znajoma z terapii, uzależniona od dożylnych opioidów. Pomyślicie sobie pewnie "no to teraz, drogi Zjedzonku, masz przestrogę czym się kończy ćpanie". A wiecie jak w praktyce to wygląda? No na pewno nie tak. W zasadzie to często się zdarza, że śmierć bliskiej osoby (nieważne czy uzależnionej) tylko sprawia, że osoba czynnie uzależniona (czyli stosująca swoją "poison of choice") włazi głębiej do dupy w której się znajduje. A jeśli mówimy o osobie uzależnionej w abstynencji to takie wydarzenie może spowodować nawrót. Nie będę robił posta na 10 stron A4 bo nie ma sensu. Jeśli ktoś będzie chciał zrozumieć albo dowiedzieć się więcej to pytajcie. Kto pyta, nie błądzi, a ja postaram się jak najlepiej odpowiedzieć.
#smierc #uzaleznienie #psychiatria #psychologia #medycyna
Może wydawać się to dziwne, ale uzależnienie i jego mechanizmy mogą być prawdziwą gratką dla pasjonatów psychologii.
ZmiksowanaFretka

@Zjedzon nic nowego, ćpuna wszystko popycha do ćpania

GrindFaterAnona

Jeśli ktoś będzie chciał zrozumieć albo dowiedzieć się więcej to pytajcie. 

@Zjedzon chciałbym zrozumieć dlaczego jest tak jak piszesz. dlaczego tak jest?

DexterFromLab

@Zjedzon kurcze współczuję. Śmierć to ciężka sprawa. Żadne słowa nic tutaj nie pomogą, każdy sam musi zmierzyć się ze swoim cierpieniem. Wałcz o siebie, bo warto. Ja też jestem na granicy i ciągle balansuje chociaż jeszcze nie mam uzależnień. Ale kto wie może się coś pojawić

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry,
Dziś wylosowało się zdjęcie Kolonii wykonane w 1945. Fotografia ukazuje ogromne zniszczenia, które dotknęły miasto w wyniku alianckich nalotów bombowych. Na pierwszym planie dominuje Katedra Kolońska (Kölner Dom) – gotycka katedra, której budowa rozpoczęła się w XII i trwała 600lat. Świątynia, pomimo otaczających ją zniszczeń, stoi niemal nietknięta.

#historia #niemcy #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #iiwojnaswiatowa
ca7017ca-c9d6-4d77-b5e9-caa383de2bb1
em-te

@Rzeznik były rozkazy by ją omijać

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry,
Poniższa fotka pochodzi z końcowego okresu wojny. Przedstawia amerykańskich żołnierzy badających kadłub niemieckiego czołgu E-100. Pojazd ten miał ważyć ponad 100 ton i był najcięższym z całej serii E, czyli serii która miała zastąpić dotychczasowe wozy bojowe używane przez III Rzeszę.

#czolgi #iiwojnaswiatowa #historia #ciekawostki
423d7bcf-f1e9-4ccb-950f-62c29f799116
Eternit_z_azbestu

Konstrukcja kompletnie bezsensu poza megalomanią. Czołg zbyt ciężki dla jakiejś sensownej logistyki, normalne wagony by nie dały rady, przez większość mostów by nie przejechał, grzązłby w błocie. Na polu bitwy byłby jednym wielkim celem.

bori

@Eternit_z_azbestu Śmiem twierdzić że objawem megalomanii były czołgi Tygrys II czy pojazdy Jagdtiger, które były zupełnie niepraktyczne i nieefektywne, a projekt E-100 był objawem szaleństwa

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XVI (ostatnia)

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Życie‎ ‎publiczne‎ ‎Kalisza‎ ‎koncentruje‎ ‎się‎ ‎dziś na‎ ‎trotuarze‎ ‎przed‎ ‎kamienicą‎ ‎Michla‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Stawiszyńskiej,‎ ‎gdzie‎ ‎mieści‎ ‎się‎ ‎komendantura‎ ‎i‎ ‎„Magistrat‎ ‎miasta‎ ‎Kalisza" ‎—‎ ‎Jakoż‎ ‎w‎ ‎oczekiwaniu‎ ‎na pozwolenie‎ ‎wywiezienia‎ ‎nieco‎ ‎zapasów‎ ‎i‎ ‎bielizny z‎ ‎miasta,‎ ‎zastaję‎ ‎tam‎ ‎garść‎ ‎znajomych.‎ ‎Część‎ ‎powróciła‎ ‎ze‎ ‎wsi,‎ ‎niewielu‎ ‎zaś‎ ‎takich,‎ ‎co‎ ‎przetrwało całą‎ ‎tragedję‎ ‎kaliską,‎ ‎w‎ ‎porównaniu‎ ‎z‎ ‎którą‎ ‎chyba pogrom‎ ‎Magdeburga‎ ‎przez‎ ‎żołdacto‎ ‎Tilly’ego‎ ‎pod czas‎ ‎Wojny‎ ‎Trzydziestoletniej‎ ‎iść‎ ‎może
Dowiaduje‎ ‎się‎ ‎nieco‎ ‎szczegółów‎ ‎tej‎ ‎okropnej historji‎ ‎miasta.

W‎ ‎sobotę‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ 1914 roku ‎przed‎ ‎wieczorem,‎ ‎opowiadają‎ ‎naoczni‎ ‎świadkowie,‎ ‎silne‎ ‎oddziały‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎sasów‎ ‎weszły‎ ‎do‎ ‎miasta.‎ ‎Za‎ ‎wojskiem ciągnęły‎ ‎setki‎ ‎podwód,‎ ‎spędzonych‎ ‎z‎ ‎okolicy. Żołnierze‎ ‎podzieleni‎ ‎na‎ ‎małe‎ ‎grupy‎ ‎rozeszli‎ ‎się‎ ‎po mieście‎ ‎całem,‎ ‎wszędzie‎ ‎wypędzając‎ ‎z‎ ‎domów mieszkańców.‎ ‎

„Alle‎ ‎heraus"‎ ‎"„Alle‎ ‎weg“!‎ ‎były‎ ‎jedyne‎ ‎słowa,‎ ‎które‎ ‎słyszano.‎ 

‎Wypędziwszy‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎mieszkańców,‎ ‎niemcy‎ ‎rozpoczęli‎ ‎rabunek mieszkań‎ ‎i‎ ‎sklepów.‎ ‎Rabowane‎ ‎rzeczy‎ ‎składano na‎ ‎podwody‎ ‎i‎ ‎wywożono‎ ‎szosą‎ ‎Skalmierzycką. W‎ ‎razie‎ ‎najmniejszego‎ ‎oporu‎ ‎mordowano‎ ‎bez‎ ‎litości. — Wymordowano‎ ‎np.‎ ‎rodzinę‎ ‎kupca‎ ‎Kapłana z‎ ‎rodziców‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎złożoną. Z‎ ‎mieszkań‎ ‎zabierano‎ ‎kosztowności,‎ ‎bieliznę,‎ ‎garderobę‎ ‎i‎ ‎pościel;‎ ‎same‎ ‎zaś‎ ‎mieszkania‎ ‎stosownie‎ ‎do‎ ‎humoru‎ ‎rabusiów — albo‎ ‎demolowano,‎ ‎jak‎ ‎np.‎ ‎stylowo‎ ‎umeblowane‎ ‎mieszkanie‎ ‎adwokata‎ ‎Kożuchowskiego,‎ ‎albo też,‎ ‎porozrzucawszy‎ ‎rzeczy,‎ ‎pozostawiano‎ ‎w‎ ‎spokoju.

Rabunek‎ ‎trwał‎ ‎prawie‎ ‎dwa‎ ‎dni‎ ‎w‎ ‎oczach osłupiałych‎ ‎z‎ ‎przerażenia‎ ‎mieszkańców,‎ ‎poczem zaczęto‎ ‎palić‎ ‎domy.‎ ‎Znowu‎ ‎usunąwszy‎ ‎ludność, żołnierze‎ ‎jeździli‎ ‎na‎ ‎wozach‎ ‎z‎ ‎beczkami‎ ‎nafty,‎ ‎oblewali‎ ‎schody,‎ ‎sienie‎ ‎i‎ ‎wogóle‎ ‎dostępne‎ ‎dla‎ ‎nich wnętrza‎ ‎domów,‎ ‎poczem‎ ‎zapalali‎ ‎i‎ ‎jechali‎ ‎dalej...Gasić‎ ‎ogień‎ ‎zakazano‎ ‎pod‎ ‎karą‎ ‎śmierci...‎ ‎do‎ ‎próbujących‎ ‎cośkolwiek‎ ‎wynieść‎ ‎z‎ ‎mieszkań‎ ‎zagrożonych,‎ ‎strzelano... 

Wkrótce‎ ‎też‎ ‎Kalisz‎ ‎przedstawiał‎ ‎jedno‎ ‎jezioro ognia,‎ ‎gryzący‎ ‎dym‎ ‎wypełniał‎ ‎okolicę‎ ‎w‎ ‎kilkunasto wiorstowym‎ ‎promieniu.‎ ‎—‎ ‎Wiatr‎ ‎daleko‎ ‎unosił strzępy‎ ‎papierów‎ ‎i‎ ‎wszelakich‎ ‎rzeczy...‎ ‎Widok‎ ‎był tak‎ ‎straszliwy,‎ ‎że‎ ‎mieszkańcy‎ ‎okoliczni‎ ‎nie‎ ‎mogąc znieść‎ ‎jego‎ ‎grozy,‎ ‎uciekali‎ ‎w‎ ‎panice.‎ ‎Tak‎ ‎np.— opowiada‎ ‎mi‎ ‎p.‎ ‎Chrystowska — w‎ ‎ogromnej‎ ‎i‎ ‎bogatej‎ ‎kolonji‎ ‎Tłokińskiej‎ ‎nie‎ ‎pozostał‎ ‎ani‎ ‎jeden‎ ‎mieszkaniec...‎ ‎W‎ ‎chatach‎ ‎tej‎ ‎wsi‎ ‎jedynie‎ ‎obrazy‎ ‎świętych‎ ‎wystawione‎ ‎w‎ ‎oknach,‎ ‎świadczyły,‎ ‎że‎ ‎mają one‎ ‎właścicieli,‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎dni‎ ‎trzeba‎ ‎było‎ ‎na‎ ‎uspokojenie‎ ‎się‎ ‎jakie‎ ‎takie‎ ‎ludności...‎ 

‎Pożar‎ ‎Kalisza trwał‎ ‎tydzień‎ ‎bez‎ ‎mała.‎ ‎Zaznaczyć‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎niemcy‎ ‎oszczędzali‎ ‎gmachy‎ ‎rządowe,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎poza pocztą,‎ ‎ani‎ ‎jeden‎ ‎nie‎ ‎spłonął,‎ ‎a‎ ‎jedynie‎ ‎Bank‎ ‎Państwa‎ ‎został‎ ‎poważniej‎ ‎uszkodzony.‎ ‎Za‎ ‎to‎ ‎mienie osób‎ ‎prywatnych‎ ‎i‎ ‎społeczne‎ ‎niszczono‎ ‎zaciekle: poza‎ ‎domem‎ ‎Tow.‎ ‎Pożyczkowo-Oszczędnościowego‎ ‎spłonęły:‎ ‎nowo‎ ‎wybudowany‎ ‎„Pałac‎ ‎Pracy“ kaliski — Dom‎ ‎Rzemieślników‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎stacja‎ ‎telefonów‎ ‎miejskich,‎ ‎Dyrekcja‎ ‎szczegółowa‎ ‎T. K.‎ ‎Z.,‎ ‎Klub‎ ‎wioślarski‎ ‎i‎ ‎w.‎ ‎in.‎ ‎Podpalano‎ ‎widocznie,‎ ‎lecz‎ ‎ogień‎ ‎zgasł‎ ‎w‎ ‎gmachu‎ ‎Tow.‎ ‎Muzycznego, kolebce‎ ‎życia‎ ‎korporacyjnego‎ ‎Kalisza... Śmiało‎ ‎też‎ ‎można‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że‎ ‎niemal wszyscy‎ ‎kupcy‎ ‎i‎ ‎przemysłowcy‎ ‎kaliscy‎ ‎są‎ ‎dziś mniej‎ ‎lub‎ ‎więcej‎ ‎bankrutami,‎ ‎bardzo‎ ‎często‎ ‎zupełnemi,‎ ‎a‎ ‎przynajmniej‎ ‎połowa‎ ‎ludności‎ ‎straciła wszystko,‎ ‎co‎ ‎posiadała. 

Pożądane‎ ‎przez‎ ‎nas‎ ‎pozwolenie‎ ‎na‎ ‎wywóz rzeczy‎ ‎okazało‎ ‎się‎ ‎niedościgłym‎ ‎ideałem...‎ ‎Towarzysz‎ ‎nasz‎ ‎inż.‎ ‎M.‎ ‎zaczyna‎ ‎w‎ ‎pięknym‎ ‎djalekcie berlińskim‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎miną,‎ ‎nad‎ ‎wyraz‎ ‎uprzejmą‎ ‎prosić służbowego‎ ‎rycerza‎ ‎o‎ ‎pozwolenie‎ ‎widzenia‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎komendantem.

„Weg!‎ ‎weg!‎ ‎weg!“‎ ‎raptem‎ ‎krzyczy‎ ‎w‎ ‎odpowiedzi‎ ‎zagabnięty‎ ‎i‎ ‎równocześnie‎ ‎bagnet‎ ‎saski zmierza‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎żołądka‎ ‎uprzejmego‎ ‎p.‎ ‎M. 

Oczywiście,‎ ‎p.‎ ‎M.‎ ‎nie‎ ‎kontynuował‎ ‎rozmowy, a‎ ‎ja‎ ‎wobec‎ ‎tak‎ ‎krańcowej‎ ‎treściwości‎ ‎dawnego sprzymierzeńca‎ ‎z‎ ‎pod‎ ‎Raszyna‎ ‎nawet‎ ‎jej‎ ‎nie‎ ‎zaczynałem. Że‎ ‎zaś‎ ‎wywieźć‎ ‎potrzebne‎ ‎nam‎ ‎rzeczy‎ ‎postanowiliśmy‎ ‎koniecznie,‎ ‎radzi‎ ‎nie‎ ‎radzi,‎ ‎musieliśmy zaryzykować‎ ‎nielegalność. 

Z‎ ‎minami‎ ‎lordów‎ ‎naładowaliśmy‎ ‎tobołkami bryczki‎ ‎i‎ ‎jedziemy‎ ‎przez‎ ‎kordony.‎ ‎Na‎ ‎pierwszej bryczce‎ ‎siedział‎ ‎przybyły‎ ‎z‎ ‎nami‎ ‎łaskawie‎ ‎sąsiad Kalisza‎ ‎p.‎ ‎Ch.‎ ‎mający‎ ‎stały‎ ‎glejt‎ ‎i‎ ‎bywający‎ ‎często‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Jako‎ ‎znajomy‎ ‎ekwipaż,‎ ‎puszczały też‎ ‎kordony‎ ‎jego‎ ‎bryczkę,‎ ‎my‎ ‎zaś‎ ‎z‎ ‎dumą‎ ‎oświadczyliśmy‎ ‎zaczepiającej‎ ‎nas‎ ‎warcie,‎ ‎że‎ ‎jesteśmy z‎ ‎nim‎ ‎nierozłączni.‎ ‎Już,‎ ‎już‎ ‎dojeżdżaliśmy‎ ‎do‎ ‎ostatniej‎ ‎barykady‎ ‎na‎ ‎szosie,‎ ‎gdy‎ ‎nagle... 

„Halt!‎ ‎Alle‎ ‎zuriick“! Robimy‎ ‎kwaśne‎ ‎zweifel‎ ‎miny...Jakiś‎ ‎grzeczny‎ ‎sas‎ ‎objaśnia‎ ‎nas,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎przykrością‎ ‎wypuścić‎ ‎nas‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎bowiem‎ ‎przejazd‎ ‎absolutnie‎ ‎dla‎ ‎wszystkich‎ ‎zamknięty.‎ ‎„Die Russen‎ ‎kommen“!‎ ‎rzuca‎ ‎tajemniczo. Mimo‎ ‎należnej‎ ‎za‎ ‎taką‎ ‎troskę‎ ‎o‎ ‎naszą‎ ‎skórę wdzięczności‎ ‎—‎ ‎klniemy‎ ‎w‎ ‎duchu‎ ‎tego‎ ‎najuprzejmiejszego‎ ‎z‎ ‎niemców‎ ‎okropnie...‎ ‎Ale‎ ‎trudno... 

Zawracamy‎ ‎konie...‎ ‎Lecz,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎chwilach‎ ‎dziejowych‎ ‎człowiek‎ ‎orjentuje‎ ‎się‎ ‎szybko,‎ ‎skręcamy‎ ‎za więzieniem‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎Turecką...‎ ‎mijamy‎ ‎znów‎ ‎kilka‎ ‎kordonów,‎ ‎które‎ ‎jakoś‎ ‎nas‎ ‎nie‎ ‎zaczepiają...‎ ‎widzimy‎ ‎obozujących‎ ‎obok‎ ‎szosy‎ ‎sasów,‎ ‎wyprzedzamy‎ ‎jakiegoś‎ ‎zielonego‎ ‎kawalerzystę‎ ‎z‎ ‎piką,‎ ‎już,‎ ‎już domy‎ ‎rzadsze,‎ ‎wreszcie‎ ‎przez‎ ‎niedawno‎ ‎przez‎ ‎nas opuszczone,‎ ‎a‎ ‎dziś‎ ‎zdemolowane‎ ‎gruntownie‎ ‎letnisko‎ ‎nasze‎ ‎—‎ ‎Pólko,‎ ‎wydostajemy‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎boczną drogę...

Uff!‎ ‎jesteśmy‎ ‎wreszcie‎ ‎za‎ ‎miastem‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎przebyciu‎ ‎mili‎ ‎zakazanemi‎ ‎piaszczystemi‎ ‎drożynami stajemy‎ ‎nakoniec‎ ‎w‎ ‎gościnnym‎ ‎dworze‎ ‎Tłokińskim.‎ ‎Dajemy‎ ‎koniskom‎ ‎wypocząć,‎ ‎a‎ ‎sami‎ ‎zabieramy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎gustem‎ ‎do‎ ‎podwieczorku... Nagle‎ ‎nowa‎ ‎przeszkoda,‎ ‎przychodzi‎ ‎wieść,‎ ‎że rozbici‎ ‎prusacy‎ ‎w‎ ‎odwrocie‎ ‎cofają‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Kaliszowi...‎ ‎Jak‎ ‎się‎ ‎wiedzie,‎ ‎to‎ ‎się‎ ‎wiedzie...‎ ‎

Zacni‎ ‎państwo‎ ‎Chr.‎ ‎ani‎ ‎słyszeć‎ ‎chcą‎ ‎o‎ ‎wypuszczeniu‎ ‎nas wobec‎ ‎tego‎ ‎od‎ ‎siebie,‎ ‎szczególniej‎ ‎przed‎ ‎zbliżającą się‎ ‎nocą.‎ ‎My‎ ‎jednak,‎ ‎rozzuchwaleni‎ ‎dotychczasowem‎ ‎powodzeniem‎ ‎nie‎ ‎chcemy‎ ‎ryzyka‎ ‎na‎ ‎dwa dni‎ ‎rozkładać...‎ ‎Wydostaliśmy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎Kalisza,‎ ‎co przecie‎ ‎było‎ ‎trudniejsze...‎ ‎Przemkniemy‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎nocy‎ ‎właśnie‎ ‎między‎ ‎oddziałami,‎ ‎niemcy‎ ‎zresztą‎ ‎więcej‎ ‎chyba‎ ‎o‎ ‎sobie,‎ ‎niż‎ ‎o‎ ‎nas‎ ‎będą‎ ‎myśleli...‎ ‎Okolica‎ ‎znana,‎ ‎kraj‎ ‎własny...‎ ‎Myśl‎ ‎o‎ ‎niepokoju‎ ‎oczekujących‎ ‎nas‎ ‎rodzin...‎ ‎Leżące‎ ‎przed‎ ‎nami‎ ‎nieomal 5‎ ‎mil‎ ‎drogi,‎ ‎z‎ ‎koniecznością‎ ‎możliwego‎ ‎kołowania dla‎ ‎omijania‎ ‎prusaków — wreszcie‎ ‎—‎ ‎rezolutna‎ ‎determinacja‎ ‎p.‎ ‎inżynierowej‎ ‎M.‎ ‎przeważają‎ ‎szalę wątpliwości...

Przeładowujemy‎ ‎tobołki‎ ‎i‎ ‎paczki‎ ‎na‎ ‎bryczkę i,‎ ‎nadrabiając‎ ‎humorem,‎ ‎siadamy...‎ ‎Ostatnie‎ ‎perswazje...‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎—‎ ‎chyłkiem‎ ‎ruszamy,‎ ‎żegnani tysiącem‎ ‎życzeń...
Nad‎ ‎nami — wark‎ ‎motoru,‎ ‎tak‎ ‎od‎ ‎chwili‎ ‎wybuchu‎ ‎wojny‎ ‎znany‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎stronach,‎ ‎to‎ ‎eskortuje‎ ‎nas‎ ‎przez‎ ‎czas‎ ‎jakiś‎ ‎samolot.‎ ‎Przypuszczamy jednak,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎więcej‎ ‎my‎ ‎na‎ ‎niego,‎ ‎niż‎ ‎on‎ ‎na nas,‎ ‎zwraca‎ ‎uwagi.‎ ‎Wkrótce‎ ‎też‎ ‎znika‎ ‎w‎ ‎stronie Błaszek. 

Dojechaliśmy‎ ‎do‎ ‎domu‎ ‎zupełnie‎ ‎bez‎ ‎przygód. Na‎ ‎zakończenie‎ ‎dodam,‎ ‎że‎ ‎trudno‎ ‎sobie wyobrazić,‎ ‎jak‎ ‎straszną‎ ‎nienawiść‎ ‎ku‎ ‎prusakom i‎ ‎wogóle‎ ‎—‎ ‎niemcom,‎ ‎wznieciły‎ ‎wypadki‎ ‎kaliskie wśród‎ ‎ludu‎ ‎okolicznego.‎ ‎Słysząc‎ ‎rozmowy‎ ‎chłopskie‎ ‎i‎ ‎obserwując‎ ‎ich‎ ‎zachowanie,‎ ‎widziało‎ ‎się,‎ ‎jak przyrodzona‎ ‎każdemu‎ ‎słowianinowi‎ ‎odwieczna niechęć‎ ‎rasowa‎ ‎pod‎ ‎wpływem‎ ‎dokonanego‎ ‎zwierzęcego,‎ ‎bezmyślnego‎ ‎okrucieństwa,‎ ‎przeradzała‎ ‎się w‎ ‎żywiołową‎ ‎nienawiść. 

„Żeby‎ ‎tak‎ ‎nas‎ ‎powołano‎ ‎—‎ ‎od‎ ‎małego‎ ‎—‎ ‎do starego‎ ‎szlibyśmy‎ ‎dźgać‎ ‎tych‎ ‎złodziei‎ ‎i‎ ‎rozbójników‎ ‎“ — to‎ ‎był‎ ‎głos‎ ‎powszechny. 

Jakoż‎ ‎i‎ ‎„dźgał“‎ ‎chłop,‎ ‎gdzie‎ ‎się‎ ‎tylko‎ ‎dało. Gdy‎ ‎w‎ ‎okolicy‎ ‎spadł‎ ‎samolot‎ ‎i‎ ‎lotnicy‎ ‎pruscy,‎ ‎spaliwszy‎ ‎go,‎ ‎ukryli‎ ‎się...‎ ‎kilka‎ ‎wsi‎ ‎samorzutnie‎ ‎urządziło‎ ‎obławę...Biada‎ ‎było‎ ‎pojedynczym‎ ‎niemcom,‎ ‎przemykającym‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎swoim...‎ ‎Trudno‎ ‎też‎ ‎było‎ ‎wyobrazić‎ ‎sobie‎ ‎strach‎ ‎podjazdów‎ ‎niemieckich,‎ ‎zapuszczających‎ ‎się‎ ‎dalej...‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎obrazek. Pod‎ ‎cmentarzem‎ ‎jednej‎ ‎z‎ ‎wiosek‎ ‎nocował podjazd‎ ‎kilku‎ ‎ułanów;‎ ‎mimo‎ ‎blizkości‎ ‎wsi,‎ ‎żadnemu‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎nie‎ ‎przyszła‎ ‎myśl‎ ‎zażądania‎ ‎noclegu... Przez‎ ‎całą‎ ‎noc‎ ‎nie‎ ‎zmrużyli‎ ‎oka.‎ ‎Tymczasem‎ ‎we dworze — parobcy‎ ‎formalnie‎ ‎oblegali‎ ‎dziedzica. —‎ ‎„Niech‎ ‎jaśnie‎ ‎Pan‎ ‎pozwoli‎ ‎zadżgać‎ ‎tych zbójów —błagają — konie‎ ‎to‎ ‎my‎ ‎już‎ ‎jaśnie‎ ‎panu‎ ‎do fornalki‎ ‎oddamy,‎ ‎a‎ ‎co‎ ‎przy‎ ‎nich‎ ‎weźmiemy‎ ‎—‎ ‎ta i‎ ‎zakopiemy — a‎ ‎przecie‎ ‎pomsta‎ ‎im‎ ‎się‎ ‎należy“... 

Nienawiścią‎ ‎tą‎ ‎można‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎tłomaczyć‎ ‎klęski podjazdowe‎ ‎niemców‎ ‎zaszłe‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎sierpnia i‎ ‎początkach‎ ‎września‎ ‎w‎ ‎Kaliskiem.‎ ‎Ani‎ ‎o‎ ‎przewodniku,‎ ‎ani‎ ‎o‎ ‎informacjach‎ ‎niemcy‎ ‎nie‎ ‎mogli nawet‎ ‎marzyć,‎ ‎podczas‎ ‎gdy,‎ ‎rosjanie‎ ‎mieli‎ ‎to‎ ‎na każde‎ ‎zawołanie...
I‎ ‎nie‎ ‎mogły‎ ‎tej‎ ‎nienawiści‎ ‎żywiołowej‎ ‎osłabić‎ ‎zastępy‎ ‎landwery‎ ‎poznańskiej,‎ ‎maszerujące z‎ ‎korpusem‎ ‎saskim‎ ‎w‎ ‎głąb‎ ‎Królestwa‎ ‎za‎ ‎Wartę...Bodaj‎ ‎też,‎ ‎czy‎ ‎chłop‎ ‎nasz‎ ‎zastanowił‎ ‎się‎ ‎choć chwilę,‎ ‎gdy‎ ‎patrzał‎ ‎osłupiałemi‎ ‎ze‎ ‎zdumienia‎ ‎oczami‎ ‎na‎ ‎kościół‎ ‎w‎ ‎Kalinowej,‎ ‎wypełniony‎ ‎„prusakami“,‎ ‎co‎ ‎zatrzymawszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎pochodzie‎ ‎przeciw „‎naszym‎‎“ — poszli‎ ‎na‎ ‎nieszpory‎ ‎i‎ ‎wespół‎ ‎z‎ ‎rzetelnemi‎ ‎parafjanami‎ ‎z‎ ‎Kobylnik,‎ ‎Góry,‎ ‎Habierowa, a‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎Kalinowej‎ ‎samej‎ ‎śpiewali:‎ ‎„Święty‎ ‎Boże... Święty‎ ‎mocny...‎ ‎Święty‎ ‎a‎ ‎nieśmiertelny...‎ ‎zmiłuj się‎ ‎nad‎ ‎nami“...

Do‎ ‎dziejowych‎ ‎porachunków‎ ‎polsko-pruskich przybyła‎ ‎nowa‎ ‎straszna‎ ‎i‎ ‎trudna‎ ‎do‎ ‎wyrównania pozycja!...
82cf042d-4289-4941-bf12-15c3d2afbbfe
21d592ee-b953-4439-831a-231b829e1a40
80cf4eab-debb-4f0e-8aa1-fb110b14ca92
01551047-d7a5-43b0-ba26-ad9ba187a9dd
Carthago

@Hans.Kropson Dziękuję

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Między‎ ‎Hydropatją‎ ‎a‎ ‎bramą‎ ‎od‎ ‎placu‎ ‎ś.‎ ‎Józefa,‎ ‎ziemia‎ ‎rozkopana i‎ ‎wznosi‎ ‎się‎ ‎niewielki‎ ‎pagórek. Tu‎ ‎zakopali‎ ‎zabitych‎ ‎w‎ ‎parku‎ ‎podczas‎ ‎strzelaniny;‎ ‎leży‎ ‎ze‎ ‎trzydzieści‎ ‎osób,‎ ‎ledwie‎ ‎ich‎ ‎zasypali‎ ‎wapnem,‎ ‎bez‎ ‎trumien. Od‎ ‎spotykanych‎ ‎na‎ ‎ulicy,‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎takich,‎ ‎co zobaczywszy‎ ‎mnie‎ ‎z‎ ‎okna,‎ ‎wybiegli‎ ‎z‎ ‎domu,‎ ‎znajomych‎ ‎dowiaduję‎ ‎się‎ ‎straszliwych‎ ‎szczegółów‎ ‎katastrofy.‎ ‎Przygnębienie‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎panują‎ ‎dotąd wszechwładnie,‎ ‎a‎ ‎niepodobna‎ ‎sobie‎ ‎wręcz‎ ‎wyobrazić,‎ ‎jakim‎ ‎był‎ ‎nastrój‎ ‎mieszkańców‎ ‎Kalisza,‎ ‎którzy przetrwali‎ ‎cały‎ ‎tydzień‎ ‎strzelaniny,‎ ‎bombardowań i‎ ‎rabunków‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Dość‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że,‎ ‎dopytując‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎swoich‎ ‎znajomych,‎ ‎dowiadują‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎kilku‎ ‎wypadkach‎ ‎obłąkania,‎ ‎kilku‎ ‎samobójstw.‎ ‎Między‎ ‎innemi,‎ ‎nie‎ ‎zdoławszy‎ ‎przenieść‎ ‎okropności chwili,‎ ‎wyczerpawszy‎ ‎znać‎ ‎całą‎ ‎siłę‎ ‎nerwów,‎ ‎samobójstwem‎ ‎zakończyła‎ ‎ceniona‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎bardzo‎ ‎i‎ ‎zasłużona‎ ‎działaczka‎ ‎na‎ ‎polu‎ ‎oświatowem, nauczycielka‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎S. 

Dodajmy,‎ ‎że‎ ‎trupy‎ ‎i‎ ‎rannych,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎części, zbierali‎ ‎z‎ ‎ulic‎ ‎dobrowolni‎ ‎i‎ ‎często‎ ‎własnoręcznie nawet‎ ‎grzebali‎ ‎samarytanie,‎ ‎którzy‎ ‎wytrwali‎ ‎na stanowisku‎ ‎do‎ ‎końca‎ ‎niemal.‎ ‎Nazwiska‎ ‎tych‎ ‎bohaterów — te‎ ‎chociaż,‎ ‎których‎ ‎mogłem‎ ‎się‎ ‎dowiedzieć przytaczam.‎ ‎Byli‎ ‎to:‎ ‎obywatel‎ ‎i‎ ‎właściciel‎ ‎pierwszorzędnego‎ ‎zakładu‎ ‎tapicerskiego‎ ‎p.‎ ‎Szpecht, który‎ ‎po‎ ‎pogromie‎ ‎szpitala,‎ ‎chorych‎ ‎wziął‎ ‎do swojej‎ ‎kamienicy,‎ ‎pomocnik‎ ‎rejenta‎ ‎Wągrowski, zarządzający‎ ‎drukarnią‎ ‎„Kaliszanina“,‎ ‎Piotrowski i‎ ‎elektrotechnik‎ ‎Lebiedziński‎ ‎—‎ ‎czynny‎ ‎od‎ ‎pierwszej‎ ‎strasznej‎ ‎nocy,‎ ‎wraz‎ ‎ze‎ ‎znanym‎ ‎już‎ ‎nam „karbonarjuszem“‎ ‎Zaborowskim,‎ ‎rannym‎ ‎nawet przy‎ ‎pełnieniu‎ ‎swych‎ ‎obowiązków.‎ ‎Na‎ ‎podkreślenie‎ ‎też‎ ‎zasługuje‎ ‎bohaterstwo‎ ‎naczelnika‎ ‎ochotniczej‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎p.‎ ‎St.‎ ‎Mrowińskiego,‎ ‎który wytrwał‎ ‎na‎ ‎stanowisku,‎ ‎utrzymując‎ ‎porządek w‎ ‎mieście,‎ ‎organizując‎ ‎milicję‎ ‎i‎.‎t.‎d.,‎ ‎przez‎ ‎czas cały‎ ‎niemal‎ ‎kaliskiego‎ ‎piekła...

Że‎ ‎pełnienie‎ ‎choćby‎ ‎najbardziej‎ ‎humanitarnych‎ ‎obowiązków‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎połączone‎ ‎było ze‎ ‎straszliwem‎ ‎niebezpieczeństwem‎ ‎dowodzi‎ ‎los szpitala‎ ‎św.‎ ‎Trójcy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Szpital‎ ‎ten,‎ ‎wbrew elementarnym‎ ‎pojęciom‎ ‎cywilizacji‎ ‎i‎ ‎surowo‎ ‎przestrzeganym‎ ‎nawet‎ ‎u‎ ‎barbarzyńców‎ ‎zasadom‎ ‎praw wojennych,‎ ‎został‎ ‎napadnięty‎ ‎i‎ ‎zdemolowany, li‎ ‎tylko‎ ‎wskutek‎ ‎znów‎ ‎bezdennego‎ ‎tchórzostwa niemców. Oto,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎rzecz‎ ‎miała‎ ‎według‎ ‎opowiadania naocznych‎ ‎świadków‎ ‎lekarzy‎ ‎szpitalnych. 

Szpital‎ ‎zbombardowany‎ ‎już‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎w ogóle,‎ ‎jak‎ ‎opowiada‎ ‎naczelny‎ ‎jego‎ ‎lekarz‎ ‎dr.‎ ‎Dreszer,‎ ‎był‎ ‎przedmiotem‎ ‎jakichś‎ ‎dziwacznych‎ ‎a‎ ‎ciągłych‎ ‎napadów‎ ‎żołnierskich.‎ ‎Niemal‎ ‎co‎ ‎noc‎ ‎wpadali‎ ‎na‎ ‎rewizję‎ ‎niemcy,‎ ‎to‎ ‎znów‎ ‎widząc‎ ‎ślepe drzwi,‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎nie‎ ‎dobijali‎ ‎się,‎ ‎a‎ ‎następnie,‎ ‎gdy otwierano‎ ‎im‎ ‎inne,‎ ‎złościli‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎przykładając‎ ‎lufę rewolweru‎ ‎do‎ ‎głowy,‎ ‎oświadczali,‎ ‎że‎ ‎drzwi‎ ‎tendencyjnie‎ ‎są‎ ‎zamykane‎ ‎przed‎ ‎nimi‎ ‎i‎.‎t.‎d. Kiedyś‎ ‎zabito‎ ‎stróża,‎ ‎a‎ ‎sanitarjusz‎ ‎z‎ ‎nim‎ ‎będący‎ ‎ledwie‎ ‎uratował‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎wraz z‎ ‎nim‎ ‎upadł‎ ‎i‎ ‎osłaniał‎ ‎się‎ ‎trupem,‎ ‎innym‎ ‎znów razem‎ ‎jakiś‎ ‎oficer‎ ‎kazał‎ ‎żołnierzowi‎ ‎pchnąć‎ ‎dr. D.‎ ‎bagnetem,‎ ‎dopiero‎ ‎na‎ ‎zwróconą‎ ‎przez‎ ‎żołnierza‎ ‎uwagę:‎ ‎„Herr‎ ‎Leutenanter‎ ‎hat‎ ‎den‎ ‎rothen Kreuz“ — rozkaz‎ ‎odwołał...Takie‎ ‎postępowanie‎ ‎doprowadziło‎ ‎wszystkich w‎ ‎szpitalu‎ ‎do‎ ‎stanu‎ ‎niemożliwego‎ ‎zdenerwowania, tymbardziej,‎ ‎że‎ ‎ulegali‎ ‎mu‎ ‎wszyscy‎ ‎niemal‎ ‎lekarze.‎ ‎Wreszcie‎ ‎zaszedł‎ ‎fakt‎ ‎wręcz‎ ‎niepodobny‎ ‎do wiary.

Jakoś‎ ‎po‎ ‎ostatniem‎ ‎bombardowaniu — opowiada‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎lekarzy‎ ‎szpitalnych‎ ‎—‎ ‎późnym‎ ‎wieczorem‎ ‎przechodziło‎ ‎obok‎ ‎szpitala‎ ‎kilkunastu‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Nagle‎ ‎rozlegają‎ ‎się‎ ‎strzały,‎ ‎żołnierze‎ ‎rzucają się‎ ‎jak‎ ‎szaleni‎ ‎do‎ ‎drzwi‎ ‎szpitalnych,‎ ‎dobijają‎ ‎się, usługujący‎ ‎chłopak‎ ‎im‎ ‎otwiera.‎ ‎Chwyta‎ ‎go‎ ‎jakiś podoficer‎ ‎i‎ ‎strzela‎ ‎dwukrotnie‎ ‎z‎ ‎rewolweru — szczęściem‎ ‎chybia.‎ ‎W‎ ‎tejże‎ ‎samej‎ ‎chwili‎ ‎inni‎ ‎niemcy zatrzaskują‎ ‎drzwi,‎ ‎wpadają‎ ‎do‎ ‎poczekalni,‎ ‎rzucają karabiny,‎ ‎biegną‎ ‎w‎ ‎dzikim‎ ‎popłochu‎ ‎do‎ ‎sal‎ ‎i‎ ‎wyskakują‎ ‎przez‎ ‎okna,‎ ‎wielu‎ ‎pada,‎ ‎zrywają‎ ‎się,‎ ‎lecą dalej,‎ ‎w‎ ‎ucieczce‎ ‎wobec‎ ‎oniemiałych‎ ‎chorych i‎ ‎służby.

Niedługo‎ ‎nowe‎ ‎strzały — grad‎ ‎kul‎ ‎posypał‎ ‎się w‎ ‎okna‎ ‎szpitalne.‎ ‎Chorzy‎ ‎w‎ ‎dzikiem‎ ‎przerażeniu pozrywali‎ ‎się,‎ ‎kryjąc‎ ‎się‎ ‎pod‎ ‎łóżka,‎ ‎wszyscy‎ ‎rzucili‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎podłogę.‎ ‎Okropne‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia zmieszały‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎terkotem‎ ‎karabinów‎ ‎i‎ ‎brzękiem wybijanych‎ ‎kulami‎ ‎okien.‎ ‎Dym‎ ‎i‎ ‎kurz‎ ‎oślepiał obecnych.‎ ‎Wkrótce‎ ‎przez‎ ‎wywalone‎ ‎kolbami‎ ‎drzwi niemcy‎ ‎wpadli‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎brutalnie‎ ‎przewracając wszystko‎ ‎do‎ ‎góry‎ ‎nogami.‎ ‎„Stąd‎ ‎strzelano‎ ‎do‎ ‎nas“! Próżne‎ ‎były‎ ‎tłomaczenia‎ ‎lekarzy,‎ ‎opowiadanie o‎ ‎strzałach‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎żołnierzy,‎ ‎którzy‎ ‎właśnie przez‎ ‎szpital‎ ‎uciekali,‎ ‎pokazywano‎ ‎karabiny,‎ ‎porzucone‎ ‎tornistry...‎ 

‎Rewizja,‎ ‎jak‎ ‎najściślejsza‎ ‎nic nie‎ ‎wykryła‎ ‎oczywiście,‎ ‎mimo‎ ‎to,‎ ‎kazano‎ ‎wychodzić‎ ‎wszystkim‎ ‎mężczyznom.‎ ‎Prócz‎ ‎ciężej‎ ‎chorych, którzy‎ ‎absolutnie‎ ‎nie‎ ‎mogli‎ ‎się‎ ‎ruszyć,‎ ‎(między innemi,‎ ‎wspomnianemu‎ ‎już‎ ‎właścicielowi‎ ‎Hydropatji,‎ ‎inż.‎ ‎O.‎ ‎zrewidowano‎ ‎bandaże)‎ ‎wywleczono wszystkich‎ ‎i‎ ‎lekarzy,‎ ‎sanitarjuszy,‎ ‎służbę.‎ ‎Dr.‎ ‎S. np.‎ ‎został‎ ‎wzięty‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎trzema‎ ‎synami,‎ ‎uczniami‎ ‎szkół‎ ‎średnich,‎ ‎najmłodszy‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎miał‎ ‎12 lat‎ ‎zaledwie‎ ‎—‎ ‎otoczono‎ ‎ich‎ ‎kordonem,‎ ‎wyprowadzono‎ ‎za‎ ‎miasto‎ ‎i‎ ‎poczęto‎ ‎robić‎ ‎przygotowania‎ ‎do rozstrzelania.‎ ‎

Egzekucji‎ ‎jednak‎ ‎zaniechano‎ ‎i‎ ‎pozwolono‎ ‎wracać.‎ ‎Powracających‎ ‎znów‎ ‎napadnięto i‎ ‎zawleczono‎ ‎w‎ ‎to‎ ‎samo‎ ‎miejsce. — Dopiero‎ ‎dr.‎ ‎D. dobrze‎ ‎umiejący‎ ‎po‎ ‎niemiecku,‎ ‎zdołał‎ ‎sprawę‎ ‎jakoś‎ ‎wyjaśnić‎ ‎—‎ ‎puszczono‎ ‎ich‎ ‎znowu,‎ ‎nakazując okrążyć‎ ‎miasto. — Po‎ ‎trzech‎ ‎godzinach‎ ‎nareszcie‎ ‎— ujrzano‎ ‎ich‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎w‎ ‎szpitalu,‎ ‎gdzie‎ ‎opłakiwano‎ ‎biedaków,‎ ‎jako‎ ‎rozstrzelanych. Nie‎ ‎koniec‎ ‎na‎ ‎tem!‎ ‎W‎ ‎jakąś‎ ‎godzinę‎ ‎niemcy znienacka‎ ‎podpalają‎ ‎szpital.‎ ‎Ledwie‎ ‎uratowano chorych...

Było‎ ‎to‎ ‎już‎ ‎nad‎ ‎siły‎ ‎ludzkie.‎ ‎Dr.‎ ‎D.‎ ‎doszedł do‎ ‎stanu‎ ‎niemożliwych‎ ‎do‎ ‎zniesienia‎ ‎halucynacji słuchowych‎ ‎i‎ ‎wzrokowych.‎ ‎Kiedyś‎ ‎też,‎ ‎wziąwszy jedynie‎ ‎laskę‎ ‎i‎ ‎kapelusz‎ ‎wyszedł‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎wrócił,‎ ‎inni‎ ‎lekarze‎ ‎również,‎ ‎nie‎ ‎mogąc‎ ‎znieść‎ ‎warunków, opuścili‎ ‎szpital‎ ‎i‎ ‎miasto. Wśród‎ ‎nielicznych‎ ‎chorych‎ ‎pozostał‎ ‎jedyny dr.‎ ‎Sikorski,‎ ‎który‎ ‎bohatersko‎ ‎wytrwał‎ ‎na‎ ‎stanowisku,‎ ‎zarówno‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎szpital‎ ‎znajdował‎ ‎się w‎ ‎prywatnych‎ ‎mieszkaniach‎ ‎domu‎ ‎Szpechta,‎ ‎jak i‎ ‎później‎ ‎w‎ ‎Szkole‎ ‎Realnej. 

Na‎ ‎ogół,‎ ‎straty,‎ ‎jakie‎ ‎poniósł‎ ‎Kalisz,‎ ‎na‎ ‎miljony‎ ‎trzeba‎ ‎obliczać...
Spalona‎ ‎została‎ ‎najbogatsza‎ ‎i‎ ‎najstarsza‎ ‎część miasta — prawdziwe‎ ‎City‎ ‎kaliskie — z‎ ‎największemi sklepami,‎ ‎magazynami...‎ ‎Kilkaset‎ ‎(według‎ ‎prywatnych‎ ‎obliczeń‎ ‎586)‎ ‎kamienic‎ ‎zniszczono‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎zniszczono‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎odbudowanie‎ ‎spalonych musi‎ ‎być‎ ‎poprzedzone‎ ‎przez‎ ‎zupełne‎ ‎rozebranie przepalonych‎ ‎całkowicie,‎ ‎choć‎ ‎sterczących‎ ‎murów... Mimo‎ ‎woli‎ ‎przychodzi‎ ‎na‎ ‎myśl‎ ‎przypuszczenie, czy‎ ‎to‎ ‎nie‎ ‎zgodne‎ ‎z‎ ‎tradycją‎ ‎wszelakich‎ ‎Albrechtów‎ ‎Niedźwiedzi‎ ‎i‎ ‎Krzyżaków‎ ‎przygotowywanie gruntu‎ ‎pod‎ ‎„Neu-Kalisch"‎ ‎—‎ ‎niemiecką‎ ‎dzielnicę pruskiego‎ ‎Kalisza...

Szkód‎ ‎od‎ ‎bombardowania‎ ‎widzieć‎ ‎można‎ ‎niewiele‎ ‎stosunkowo—większą‎ ‎ich‎ ‎część‎ ‎oczywiście — ukrył‎ ‎pożar... Kanonja‎ ‎na‎ ‎pl.‎ ‎Ś-go‎ ‎Józefa‎ ‎rzuca‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oczy dwoma‎ ‎ogromnemi‎ ‎otworami‎ ‎pokaleczona‎ ‎fatalnie,‎ ‎ocalałe‎ ‎domy‎ ‎na‎ ‎ul.‎ ‎Babinej,‎ ‎Nadwodnej,‎ ‎Al. Józefiny,‎ ‎gdzie‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎Friedmana‎ ‎na‎ ‎dachu‎ ‎i‎ ‎trzecim‎ ‎piętrze‎ ‎widać‎ ‎ślady‎ ‎od‎ ‎kilku‎ ‎pocisków...‎ ‎Na Wiejskiej,‎ ‎Nowym‎ ‎Świecie,‎ ‎ocalonej‎ ‎części‎ ‎Wrocławskiego‎ ‎Przedmieścia‎ ‎(między‎ ‎kośc.‎ ‎Reformackim‎ ‎a‎ ‎„Sielanką"),‎ ‎pełno‎ ‎śladów‎ ‎na‎ ‎wyższych‎ ‎piętrach,‎ ‎dziury‎ ‎wybite‎ ‎i‎ ‎tynk‎ ‎opadnięty...‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎wyrwane‎ ‎okno...‎ ‎Co‎ ‎jeszcze‎ ‎uderza,‎ ‎to‎ ‎masa wystrzelonych‎ ‎szyb‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎parterowych‎ ‎mieszkań‎ ‎na‎ ‎ocalonych‎ ‎ulicach.‎ ‎Można‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić,‎ ‎jaki‎ ‎grad‎ ‎kul‎ ‎i‎ ‎kartaczy‎ ‎szedł‎ ‎w‎ ‎pamiętne‎ ‎dni i‎ ‎noce‎ ‎pierwszego‎ ‎tygodnia‎ ‎wojny‎ ‎europejskiej‎ ‎na nieszczęsnych‎ ‎kaliszan,‎ ‎ani‎ ‎spodziewających‎ ‎się tego,‎ ‎że‎ ‎zostaną‎ ‎pierwszemi‎ ‎tej‎ ‎wojny‎ ‎ofiarami... 

Ilości‎ ‎zabitych‎ ‎obliczyć,‎ ‎jak‎ ‎zaznaczyłem‎ ‎już wyżej‎ ‎—‎ ‎niepodobna.‎ ‎Osoby‎ ‎najwięcej‎ ‎zasłużone przy‎ ‎grzebaniu‎ ‎zmarłych‎ ‎i‎ ‎zbieraniu‎ ‎rannych,‎ ‎część tylko‎ ‎ofiar‎ ‎zdołały‎ ‎pogrzebać,‎ ‎a‎ ‎było‎ ‎tego‎ ‎przeszło setka.‎ ‎Znaczną‎ ‎część‎ ‎pozabijanych‎ ‎pod‎ ‎rogatkami pogrzebali‎ ‎chłopi‎ ‎okoliczni,‎ ‎pomordowanych‎ ‎„na Wiatrakach‎ ‎“‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎sobotę‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎wogóle‎ ‎(kilkadziesiąt‎ ‎osób)‎ ‎niemcy. W‎ ‎każdym‎ ‎bądź‎ ‎razie‎ ‎liczba‎ ‎tysiąca‎ ‎ofiar, jaką‎ ‎podaje‎ ‎fama‎ ‎ogólna,‎ ‎jest‎ ‎stanowczo‎ ‎zbyt‎ ‎wysoka.‎ ‎Najprawdopodobniejszą‎ ‎jest‎ ‎cyfra‎ ‎200‎ ‎do‎ ‎250, którą‎ ‎mi‎ ‎podali‎ ‎ludzie‎ ‎bliżej‎ ‎stojący‎ ‎katastrofy i‎ ‎sam‎ ‎prezydent‎ ‎Bukowiński,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎spotkałem się‎ ‎przypadkiem.

Bukowiński‎ ‎stał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎całej‎ ‎katastrofie‎ ‎kaliskiej‎ ‎prawdziwym‎ ‎męczennikiem‎ ‎na‎ ‎swoim‎ ‎stanowisku. Zmaltretowany,‎ ‎uwięziony‎ ‎pod‎ ‎zarzutem,‎ ‎iż właśnie‎ ‎z‎ ‎Ratusza‎ ‎wypadł‎ ‎pierwszy‎ ‎strzał‎ ‎do‎ ‎wojska‎ ‎w‎ ‎ową‎ ‎noc‎ ‎z‎ ‎3‎ ‎na‎ ‎4‎ ‎sierpnia,‎ ‎zagrożony‎ ‎co kilka‎ ‎minut‎ ‎rozstrzelaniem,‎ ‎po‎ ‎tygodniowem‎ ‎więzieniu‎ ‎wrócił‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎innemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎do zniszczonego‎ ‎doszczętnie‎ ‎miasta,‎ ‎które‎ ‎kazano‎ ‎mu doprowadzić‎ ‎do‎ ‎porządku.‎ ‎Niemcy‎ ‎dodali‎ ‎mu w‎ ‎charakterze‎ ‎wice-prezydenta,‎ ‎Michla,‎ ‎oraz‎ ‎radnych,‎ ‎dwu‎ ‎obywateli‎ ‎o‎ ‎niemieckiem‎ ‎brzmieniu nazwiska.‎ ‎Z‎ ‎pomocą‎ ‎p.‎ ‎Mrowińskiego‎ ‎zorganizowana‎ ‎została‎ ‎milicja‎ ‎miejska‎ ‎i‎ ‎jako‎ ‎tako‎ ‎idzie... a‎ ‎Bukowiński‎ ‎wciąż‎ ‎jest‎ ‎odpowiedzialny‎ ‎„głową“ za‎ ‎porządek‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎w‎ ‎1‎/‎2‎ ‎spalonem,‎ ‎całkowi cie‎ ‎zniszczonem‎ ‎i‎ ‎gdzie‎ ‎każdy‎ ‎bez‎ ‎wyjątku‎ ‎żołdak ma‎ ‎prawo‎ ‎życia‎ ‎i‎ ‎śmierci‎ ‎nad‎ ‎każdym‎ ‎cywilem... 

Wygląda‎ ‎też‎ ‎okropnie.‎ ‎Mimo‎ ‎choroby,‎ ‎w‎ ‎rozmowie‎ ‎ze‎ ‎mną‎ ‎skarżył‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎stałe‎ ‎39‎ ‎gorączki‎ ‎—‎ ‎nie może‎ ‎dostać,‎ ‎ani‎ ‎urlopu,‎ ‎ani‎ ‎zwolnienia...‎ ‎Wymizerowany,‎ ‎czarny‎ ‎o‎ ‎pałających‎ ‎gorączką‎ ‎oczach i‎ ‎słabym‎ ‎głosie,‎ ‎robi‎ ‎ten‎ ‎jedyny‎ ‎chyba‎ ‎nawet‎ ‎i‎ ‎dziś prezydent - zakładnik‎ ‎nader‎ ‎bolesne‎ ‎wrażenie.
d19cf2d3-ed12-47d1-a9b0-fa41e811d223
20fd7669-829b-4d76-9cd5-6ad9978d6034
8e09908b-8b2b-43d2-8490-8bd096f7c2e3

Zaloguj się aby komentować

Do tej pory mało się mówi o tym, jak dobry biznes Stany zrobiły na II wojnie światowej. Mało kto zdaje sobie też sprawę z marnej kondycji brytyjskiej gospodarki w tym okresie. Ten fragment omawia obydwie te rzeczy...

Z książki "Churchill. Opowieść o przegranym zwycięzcy" autorstwa Niny Smolar
---------
Gdy w listopadzie 1940 roku ambasador brytyjski w Waszyngtonie, lord Lothian, powiedział otwarcie amerykańskim dziennikarzom: „Panowie, jesteśmy bankrutami. Wszystko, czego teraz potrzebujemy, to waszych pieniędzy”, Roosevelt poprosił go o pokazanie mu brytyjskiego portfolio na nowojorskiej giełdzie. „Bardzo miła skromna lista... Więc, wy chłopcy, jeszcze nie jesteście bankrutami” – skomentował z uśmiechem prezydent. Lista obejmowała pokaźną liczbę akcji przedsiębiorstw przemysłu metalurgicznego, chemicznego, maszynowego i innych. Henry Morgenthau, minister finansów USA, zarządził sprzedaż tych aktywów i aby było szybko, zrobiono to grubo poniżej ich wartości. Z tej okazji wzbogacenia się niskim kosztem skorzystali znajomi prezydenta, między innymi rodzina Kennedych. Courtaulds, jedna z największych firm włókienniczych na świecie, produkująca w USA wiskozę, której akcje zostały wtedy sprzedane, po wojnie po długiej batalii sądowej wygrała od rządu brytyjskiego rekompensatę za poniesioną w wyniku tej wyprzedaży stratę.
Jednocześnie decyzją Churchilla Wielka Brytania przekazywała Stanom Zjednoczonym intelektualny dorobek laboratoriów uniwersyteckich i instytutów, pracujących na potrzeby wojenne, jak między innymi wszystkie szczegóły i techniczne rysunki silnika odrzutowego (po wojnie USA żądały od Wielkiej Brytanii opłaty za licencję na samoloty odrzutowe), radar mikrofalowy czy magnetron, pozwalające na dokładną i szybką lokalizację na przykład zbliżających się samolotów i wiele innych innowacji. Jak stwierdził amerykański historyk, „był to najcenniejszy towar, który kiedykolwiek wylądował na naszym brzegu”. Brytyjczycy mieli nadzieję, że w zamian nieatakowane USA, mając lepsze warunki, będą sprawnie produkować uzbrojenie.
Wychodząc z tego założenia, Churchill nakazał też przekazać Amerykanom najpilniej strzeżoną tajemnicę, dotyczącą badań nad energią atomową. W wyniku prac naukowców z Niemiec w Wielkiej Brytanii okazało się, że do budowy bomby potrzeba o wiele mniej, niż sądzono dotąd, uranu, opanowano metodę wzbogacania go i opisano skutki wybuchu. Brytyjczycy powołali zespół do prac nad wykorzystaniem możliwości bomby – Military Application of Uranium Detonation (MAUD), a cały projekt nazwali kryptonimem Tube Alloys. Amerykanie z wielką rezerwą potraktowali dokumenty o energii atomowej i wnioski brytyjskie, gdyż sądzili, że Anglicy ich kosztem chcą ubić dobry interes. Brytyjczycy z kolei obawiali się, że Amerykanie planują przejąć oraz zmonopolizować militarne i komercyjne wykorzystanie energii jądrowej. Mimo tych obaw dostarczyli wszelkie dane i wysłali do Stanów Zjednoczonych naukowców, pracujących w Wielkiej Brytanii.
[...]
Churchill pod koniec 1940 roku był coraz bardziej rozdrażniony zachowaniem Roosevelta, który nawet po wygraniu trzeciej kadencji prezydenckiej albo nie reagował na błagania o pomoc, albo był niezmiernie opieszały, albo spełnianie prośby kończyło się przekazywaniem starego uzbrojenia przy jednoczesnym bezlitosnym wysysaniu zasobów Wielkiej Brytanii. A przecież robił, co mógł, by prezydent był bardziej łaskawy. Jak zapisał we wspomnieniach: „Żaden mężczyzna nigdy tak wnikliwie nie obserwował każdego kaprysu czy nastroju swojej kochanki, jak ja to robiłem wobec prezydenta Roosevelta”.
Ósmego grudnia 1940 roku Churchill wysłał dramatyczny osobisty list do Roosevelta – „jeden z najważniejszych, jakie kiedykolwiek napisałem”. W nagłówku zaznaczył: „Ściśle tajne. Przechować w sejfie. Żąda się szczególnej ostrożności w dochowaniu tajemnicy tego dokumentu”. Po wstępie pełnym deklaracji lojalności i przekonaniu, że „przyszłość naszych dwóch demokracji i cywilizacji (...) związana jest z przetrwaniem i niezależnością Brytyjskiej Wspólnoty Narodów”, w punktach szczerze, bez owijania w bawełnę, wyliczył problemy prowadzenia samodzielnie wojny przeciw III Rzeszy. W ostatnim, 17. punkcie, napisał: „Kończąc, przejdę do kwestii finansów. Im szybsza i liczniejsza jest dostawa amunicji i statków, które możecie nam przesłać, tym bardziej wyczerpują się nasze dolarowe zasoby (...), z których płacimy za dotychczasowe zakupy (...). Zbliża się moment, w którym nie będziemy już mogli uiszczać należności gotówką za wysyłkę i sprzęt”.
W Waszyngtonie list był czytany wiele razy. Po dwóch dniach namysłu Roosevelt stwierdzi, że Wielka Brytania musi nadal walczyć ze wszystkich sił. Od razu postanowił dostarczyć 10 starych, ale zdolnych do służby, ścigaczy Straży Przybrzeżnej (pod warunkiem, że jeśli Wielka Brytania przegra, to wszystkie okręty Royal Navy staną się własnością amerykańską). Polecił również prawnikom znalezienie sposobu na ominięcie Neutrality Act. I znaleźli. Siedemnastego grudnia Roosevelt na konferencji prasowej przedstawił projekt Lend-Lease (pożyczki lub dzierżawy) jako formy pomocy sąsiedzkiej. „Jeśli sąsiadowi pali się chałupa, to my użyczamy węży do gaszenia pożaru” – tłumaczył dziennikarzom. Poza tym najlepszym sposobem na zapewnienie USA bezpieczeństwa jest dostarczenie Brytyjczykom narzędzi do walki. W dodatku brytyjskie zamówienia są korzystne dla amerykańskiego przemysłu. Dlatego Stany Zjednoczone pożyczą czy wynajmą te węże, za które Anglicy zapłacą lub zwrócą je po wojnie. Artykuł 3(b) precyzował: „Zapłata lub spłata [będzie wymagana] odpowiednio we własności lub w jakikolwiek inny sposób, którego zakres prezydent uzna za wystarczająco korzystny”. Tydzień później Roosevelt w przemówieniu stwierdził, że „Ameryka staje się arsenałem demokracji”.
Ale wpierw trzeba było przekonać Kongres, że Wielka Brytania jest bankrutem, gdyż było to warunkiem zgody na Lend-Lease. Morgenthau, sekretarz skarbu, argumentował na senackiej komisji spraw zagranicznych, że Wielka Brytania została zmuszona do odkrycia najściślej strzeżonych tajemnic finansowych, aby udowodnić głębię swoich potrzeb. „Jestem przekonany – powiedział senatorom – że nie mają aktywów w dolarach poza tymi, które mi ujawnili. Brak możliwości kupowania u nas sprzętu spowoduje, że będą musieli po prostu przestać walczyć”. Podczas dyskusji Lindbergh, sprzeciwiając się Lend-Lease, zaproponował niezwłoczne negocjacje i podpisanie układu o neutralności z Niemcami. „Nie mam nic przeciwko Żydom czy Brytyjczykom, podziwiam obie rasy – powiedział – ale (...) nie są Amerykanami i ich celem jest wciągnięcie nas do wojny. (...) musimy dbać o nasze interesy. Nie możemy pozwolić, by naturalna zaciekłość i uprzedzenia innych narodów prowadziły do zniszczenia naszego kraju”. Jednak nie przekonał senackiej komisji spraw zagranicznych.
Tak więc „ten najbardziej hojny akt”, jak to publicznie określił Churchill, w rzeczywistości rozpoczął się czymś w rodzaju przesłuchania upadłościowego. Ideą Lend-Lease było ścisłe ograniczenie pomocy do umożliwienia kontynuowania walki bez możliwości odzyskania utraconej siły gospodarczej – Wielka Brytania nie mogła eksportować niczego, nawet do państw Wspólnoty, z tego, co otrzymała w ramach programu, ani tego, co sama wytworzyła, jeśli było podobne do dostarczonego sprzętu. I oczywiście zobowiązała się, że po wojnie otworzy swoje rynki dla towarów amerykańskich. W marcu 1941 roku szef Bank of England, Montagu Norman, powiedział: „Dotąd nie zdawałem sobie sprawy, jak całkowicie jesteśmy zależni od amerykańskich »przyjaciół«, którzy (...) miłymi słowami i przyjazną atmosferą zabierają kawałek po kawałku nasze inwestycje i firmy”.
#ekonomia #historia #anglia #usa
Jarasznikos

@Konto_serwisowe Nic dziwnego. Cała Europa postanowiła rozpieprzyć nagromadzony majątek raptem 25 lat wcześniej rozpoczynając I wojnę światową, także trudno się dziwić że zwycięsko z tego konfliktu wyszedł kraj na którego kontynentalną część nie spadła ani jedna bomba.

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XIV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Po‎ ‎kilkunastu‎ ‎dniach‎ ‎nieobecności,‎ ‎musiałem znów‎ ‎przybyć‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎Do‎ ‎wsi,‎ ‎gdzie‎ ‎dzięki serdecznej‎ ‎gościnności‎ ‎właścicieli,‎ ‎ulokowaliśmy się‎ ‎po‎ ‎opuszczeniu‎ ‎Pólka,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎Koźminka przychodziły‎ ‎wieści‎ ‎jaknajokropniejsze‎ ‎i‎ ‎najsprzeczniejsze.‎ ‎Wieści‎ ‎te‎ ‎w‎ ‎połączeniu‎ ‎z‎ ‎widokiem‎ ‎chmur dymu‎ ‎pełzających‎ ‎ponuro‎ ‎nad‎ ‎Kaliszem,‎ ‎nie‎ ‎usposabiały‎ ‎bynajmniej‎ ‎uspakajająco,‎ ‎maszerujący‎ ‎zaś w‎ ‎głąb‎ ‎kraju‎ ‎przez‎ ‎naszą‎ ‎okolicę‎ ‎żołnierze‎ ‎i‎ ‎oficerowie‎ ‎niemieccy‎ ‎nic‎ ‎absolutnie‎ ‎pewnego‎ ‎udzielić‎ ‎nie‎ ‎byli‎ ‎w‎ ‎stanie.‎

„Miasto‎ ‎strzelało‎ ‎do‎ ‎nas — zostało‎ ‎zniszczone‎" — i‎ ‎tyle. ‎

Dla‎ ‎naocznego‎ ‎wreszcie‎ ‎przekonania‎ ‎się,‎ ‎no i‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎możności‎ ‎uratowania‎ ‎jakichś‎ ‎rzeczy, choćby‎ ‎najpotrzebniejszych‎ ‎zdecydowaliśmy‎ ‎się‎ ‎na podróż... Rankiem,‎ ‎w‎ ‎połowie‎ ‎sierpnia‎ 1914 roku ‎wraz‎ ‎z‎ ‎pp.‎ ‎inżynierostwem‎ ‎M.‎ ‎siedliśmy‎ ‎na‎ ‎bryczkę‎ ‎i‎ ‎ruszamy.

Pewne‎ ‎wiadomości‎ ‎zdobywamy‎ ‎wreszcie w‎ ‎Tłokini‎ ‎i‎ ‎pp.‎ ‎Chrystowskich,‎ ‎do‎ ‎których‎ ‎wstępujemy,‎ ‎jako‎ ‎na‎ ‎ostatni‎ ‎etap‎ ‎naszej‎ ‎wyprawy przed‎ ‎wjazdem‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎„Jest‎ ‎źle,‎ ‎bardzo‎ ‎źle, ale‎ ‎jechać‎ ‎można,‎ ‎wyjechać‎ ‎również,‎ ‎wywieźć‎ ‎coś niecoś,‎ ‎byle‎ ‎nie‎ ‎dużo‎ ‎—‎ ‎także‎ ‎można".‎ ‎Słowem‎ ‎— mamy‎ ‎zjeść‎ ‎obiad‎ ‎i‎ ‎ruszać‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎p. Chr.‎ ‎Oto‎ ‎ostateczne‎ ‎zesumowanie‎ ‎wszystkich‎ ‎rozpraw‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎Kalisza. Dictum,‎ ‎factum...‎ 

‎Po‎ ‎obiedzie‎ ‎ruszamy‎ ‎i‎ ‎zjechawszy‎ ‎z‎ ‎bocznej‎ ‎drogi‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎łódzką,‎ ‎odrazu widzimy‎ ‎już‎ ‎kawałek‎ ‎drogi‎ ‎przed‎ ‎Tyńcem — ślady działalności‎ ‎kulturtragerów‎ ‎niemieckich. Cmentarz‎ ‎—‎ ‎stratowany‎ ‎i‎ ‎zasłany‎ ‎słomą — widocznie‎ ‎na‎ ‎nim‎ ‎Niemcy‎ ‎biwakowali,‎ ‎ogrodzenie zniszczone‎ ‎zupełnie.‎ ‎Na‎ ‎szosie‎ ‎za‎ ‎cmentarzem—barykada;‎ ‎pozostawiono‎ ‎wązki‎ ‎tylko‎ ‎przejazd.‎ ‎Za barykadą,‎ ‎dwuch‎ ‎sasów,‎ ‎widocznie‎ ‎z‎ ‎landszturmu w‎ ‎odwiecznych‎ ‎pikielhaubach‎ ‎bez‎ ‎szpiców,‎ ‎na pikielhaubie‎ ‎biały‎ ‎krzyż.‎ ‎Obok,‎ ‎na‎ ‎łączce‎ ‎biwakuje‎ ‎kompanja‎ ‎piechoty.‎ ‎Przy‎ ‎wjeździe‎ ‎na‎ ‎sam Tyniec,‎ ‎atmosfera‎ ‎zdobytego‎ ‎miasta,‎ ‎żołdactwa wszędzie‎ ‎pełno.‎ ‎Tu‎ ‎widać,‎ ‎jak‎ ‎cztery‎ ‎wieprze, gdzieś‎ ‎z‎ ‎pod‎ ‎Drezna‎ ‎czy‎ ‎Lipska,‎ ‎wyniosły‎ ‎sobie przed‎ ‎domek‎ ‎do‎ ‎ogródka‎ ‎stół‎ ‎i‎ ‎rżną‎ ‎w‎ ‎karty‎ ‎pod okiem‎ ‎licznej‎ ‎galerji,‎ ‎tam‎ ‎znów‎ ‎podwórzec‎ ‎wypełniony‎ ‎pociągami‎ ‎wojennemi,‎ ‎na‎ ‎każdym‎ ‎kroku warty,‎ ‎co‎ ‎kilkanaście‎ ‎domów‎ ‎koszary,‎ ‎z‎ ‎których okien‎ ‎wyglądają‎ ‎opasłe‎ ‎gęby‎ ‎z‎ ‎fajami‎ ‎w‎ ‎zębach. Ganc‎ ‎gemiitlich.

Przed‎ ‎komendanturą‎ ‎ruch...‎ ‎Obok‎ ‎drzwi‎ ‎przybity‎ ‎arkusz‎ ‎papieru,‎ ‎na‎ ‎którym‎ ‎atramentem w‎ ‎dwuch‎ ‎językach‎ ‎wypisane‎ ‎„Magistrat‎ ‎miasta Kalisza.‎ ‎“‎ ‎Gospodarz‎ ‎kamienicy,‎ ‎a‎ ‎dziś‎ ‎sam‎ ‎imć wice-prezydent‎ ‎miasta — fabrykant‎ ‎i‎ ‎przedsiębiorca łodzi‎ ‎motorowych,‎ ‎stąd‎ ‎tytułowany‎ ‎„Admirałem" Gustaw‎ ‎Michael,‎ ‎czyni‎ ‎harmider‎ ‎straszliwy,‎ ‎wymyślając‎ ‎na‎ ‎prawo‎ ‎i‎ ‎lewo,‎ ‎każdemu,‎ ‎kto‎ ‎się‎ ‎tylko‎ ‎nawinie.‎ ‎Obok — kilku‎ ‎żołnierzy‎ ‎w‎ ‎pełnym‎ ‎uniformie‎ ‎z‎ ‎bronią‎ ‎i‎ ‎dwuch‎ ‎milicjantów‎ ‎z‎ ‎białemi, ozdobionemi‎ ‎czarnym‎ ‎krzyżem‎ ‎przepaskami‎ ‎na rękawie...

Komendant‎ ‎ma‎ ‎być‎ ‎dopiero‎ ‎o‎ ‎2-ej,‎ ‎idę‎ ‎więc oglądać‎ ‎miasto. Po‎ ‎przejściu‎ ‎mostu‎ ‎Rephanowskiego — odrazu uderza‎ ‎w‎ ‎oczy‎ ‎zegar‎ ‎na‎ ‎wieży‎ ‎Ś-go‎ ‎Józefa‎ ‎—‎ ‎nastawiony‎ ‎na‎ ‎czas‎ ‎środkowo-europejski‎ ‎i‎ ‎widok drzew‎ ‎na‎ ‎skwerze‎ ‎—‎ ‎nieomal‎ ‎ogołoconych‎ ‎z‎ ‎liści, co‎ ‎brunatne‎ ‎i‎ ‎zeschłe‎ ‎walają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemi.. 
Dalej — widok,‎ ‎uderzający‎ ‎grozą:‎ ‎Plac‎ ‎S-go‎ ‎Józefa—ze‎ ‎sterczącym‎ ‎po‎ ‎środku‎ ‎pomnikiem — rosyjsko-pruskiej‎ ‎przyjaźni — spustoszony‎ ‎całkowicie.‎ ‎Poza‎ ‎kirchą‎ ‎luterską‎ ‎i‎ ‎przyległemi‎ ‎gmachami‎ ‎pojezuickiemi‎ ‎(dziś‎ ‎koszary)‎ ‎wszystkie‎ ‎domy‎ ‎wypalone.‎ ‎Ponuro‎ ‎jakoś‎ ‎sterczą‎ ‎okopcone‎ ‎ściany,‎ ‎wewnątrz‎ ‎puste‎ ‎zupełnie — kupa‎ ‎gruzów‎ ‎i‎ ‎popiołu‎ ‎na ziemi,‎ ‎resztki‎ ‎łóżek‎ ‎żelaznych,‎ ‎drutów‎ ‎telefonicznych — ówdzie,‎ ‎jakiś‎ ‎dziwacznie‎ ‎pogięty‎ ‎przedmiot metalowy,‎ ‎to‎ ‎wszystko,‎ ‎co‎ ‎zostało‎ ‎z‎ ‎mieszkań. 
Dawna‎ ‎loża‎ ‎masońska—dwupiętrowy‎ ‎gmach‎ ‎z‎ ‎ładną‎ ‎kolumnadą‎ ‎na‎ ‎froncie‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎ruinie.‎ ‎Z‎ ‎całej‎ ‎kolumnady — sterczy‎ ‎jedna‎ ‎kolumna—wewnątrz‎ ‎domu wszystko‎ ‎zniszczone‎ ‎całkowicie.‎ ‎Ul.‎ ‎Warszawska, Marjańska,‎ ‎tak‎ ‎dawniej‎ ‎pełne‎ ‎ruchu‎ ‎i‎ ‎życia,‎ ‎ze swemi‎ ‎sklepami,‎ ‎zniszczone‎ ‎doszczętnie.‎ ‎Wśród szeregu‎ ‎pogorzelisk,‎ ‎sterczy‎ ‎dziko‎ ‎jakoś‎ ‎wyglądający‎ ‎dom‎ ‎obywatela‎ ‎niemieckiego,‎ ‎p.‎ ‎Tschafke. 
Cukiernia‎ ‎Szauba — ognisko‎ ‎polityków‎ ‎miejscowych, dom‎ ‎Lesserów,‎ ‎miejsce‎ ‎narodzenia‎ ‎Asnyka,‎ ‎księgarnia,‎ ‎poczta—zniszczone‎ ‎najzupełniej.‎ ‎Pusto‎ ‎i‎ ‎głucho,‎ ‎obok‎ ‎przechodzącej‎ ‎gdzieniegdzie‎ ‎postaci‎ ‎jakiegoś‎ ‎mieszkańca‎ ‎Kalisza,‎ ‎widać‎ ‎tylko‎ ‎rozstawionych‎ ‎dość‎ ‎gęsto,‎ ‎a‎ ‎przechadzających‎ ‎się‎ ‎miarowym krokiem‎ ‎szyldwachów‎ ‎saskich. 
Nic‎ ‎się‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎da‎ ‎porównać‎ ‎z‎ ‎wrażeniem, jakiego‎ ‎doznaje‎ ‎ktoś,‎ ‎znający‎ ‎dobrze‎ ‎miasto,‎ ‎wchodząc‎ ‎na‎ ‎Główny‎ ‎Rynek...‎ ‎Ani‎ ‎jednego‎ ‎domu‎ ‎w‎ ‎całości!‎ ‎Rogowy‎ ‎dom,‎ ‎z‎ ‎dawną‎ ‎cukiernią‎ ‎Mejera‎ ‎— giełdą‎ ‎miejscową‎ ‎na‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎Skalmierzyce,‎ ‎zburzony‎ ‎doszczętnie‎ ‎—‎ ‎kupa‎ ‎gruzów‎ ‎z‎ ‎wąziutką‎ ‎ścieżyną‎ ‎po‎ ‎środku,‎ ‎leżąca‎ ‎na‎ ‎ogromnej‎ ‎przestrzeni, to‎ ‎wejście‎ ‎w‎ ‎ul.‎ ‎Łazienną,‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎również wszystkie‎ ‎domy,‎ ‎prócz‎ ‎Korpusu‎ ‎Kadetów‎ ‎i‎ ‎ostatnich‎ ‎przed‎ ‎paskiem‎ ‎kamienic‎ ‎spalone.‎ 
‎Na‎ ‎przeciwległym‎ ‎rogu,‎ ‎wprost‎ ‎al.‎ ‎Kanonickiej,‎ ‎w‎ ‎ruinach ogromnej‎ ‎kamienicy‎ ‎Botkowskiego,‎ ‎uderza‎ ‎w‎ ‎oczy zawieszony‎ ‎nieomal‎ ‎w‎ ‎powietrzu,‎ ‎skarbiec‎ ‎oddziału‎ ‎Ryskiego‎ ‎Banku‎ ‎—‎ ‎obok‎ ‎ruiny‎ ‎historycznej‎ ‎kamienicy,‎ ‎dawnego‎ ‎pałacu‎ ‎biskupów,‎ ‎domu,‎ ‎z‎ ‎którego‎ ‎w‎ ‎1806,‎ ‎jako‎ ‎z‎ ‎głównej‎ ‎kwatery‎ ‎powstańczej jen.‎ ‎Dąbrowski — wezwał‎ ‎Wielkopolskę‎ ‎na‎ ‎prusaka przed‎ ‎108‎ ‎laty.‎ ‎Stara‎ ‎bursa‎ ‎jezuicka‎ ‎ze‎ ‎stylowemi sieniami‎ ‎i‎ ‎podwórzami,‎ ‎co‎ ‎na‎ ‎wiek‎ ‎XVI‎ ‎patrzały, front‎ ‎Dyrekcji‎ ‎szczegółowej,‎ ‎okopcony‎ ‎i‎ ‎zniszczony okrywa‎ ‎kupy‎ ‎gruzów‎ ‎wewnątrz,‎ ‎staroświecki‎ ‎stylowy‎ ‎dom‎ ‎mec.‎ ‎Jeruzelskiego‎ ‎z‎ ‎bogatemi‎ ‎zbiorami‎ ‎właściciela‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎ruinie,‎ ‎okaleczały‎ ‎Ratusz,‎ ‎pokracznie‎ ‎sterczy‎ ‎trupiemi‎ ‎opalonemi‎ ‎murami...‎ ‎
Szereg‎ ‎placówek‎ ‎młodego‎ ‎handlu‎ ‎polskiego:‎ ‎Ziółkowski,‎ ‎Biskupski,‎ ‎Gałczyńska,‎ ‎Kugo,‎ ‎Stitler,‎ ‎Przybylski — sklepy‎ ‎forsownie‎ ‎stawiane‎ ‎na‎ ‎modłę‎ ‎europejską,‎ ‎niedawno‎ ‎rozszerzone‎ ‎i‎ ‎ozdobione‎ ‎olbrzymiemi,‎ ‎jak‎ ‎na‎ ‎Kalisz,‎ ‎wystawami — znikły‎ ‎zupełnie,‎ ‎gruzy‎ ‎i‎ ‎gruzy...‎ ‎Fabryka‎ ‎Mystkowskiego‎ ‎i‎ ‎sklepy‎ ‎jego,‎ ‎ogromny‎ ‎szereg‎ ‎sklepów‎ ‎„Pod‎ ‎Krakusem“ — jedną‎ ‎olbrzymią‎ ‎ruiną....

Głucho,‎ ‎straszliwie‎ ‎jakoś‎ ‎głucho‎ ‎w‎ ‎pustce rozlegają‎ ‎się‎ ‎moje‎ ‎kroki,‎ ‎wśród‎ ‎ruin‎ ‎ładnego Głównego‎ ‎Rynku.‎ ‎Szyldwach‎ ‎saski,‎ ‎koło‎ ‎którego właśnie‎ ‎przechodzę,‎ ‎ze‎ ‎zdziwieniem‎ ‎przygląda‎ ‎się rzadkiemu‎ ‎widocznie‎ ‎przechodniowi‎ ‎w‎ ‎ubraniu bardziej‎ ‎eleganckim... Idę‎ ‎dalej‎ ‎i‎ ‎mijam‎ ‎znów‎ ‎szyldwacha,‎ ‎któremi wogóle‎ ‎gęsto‎ ‎ostawiono‎ ‎ulice,‎ ‎chcę‎ ‎dalej‎ ‎zwiedzićowo‎ ‎trup‎ ‎miasto...
Wąziutka‎ ‎ul.‎ ‎Wrocławska,‎ ‎dla‎ ‎przejścia‎ ‎zamknięta.‎ ‎Puste‎ ‎mury‎ ‎domów‎ ‎walą‎ ‎się‎ ‎raz‎ ‎poraź, jakoż‎ ‎i‎ ‎widzę‎ ‎stojąc‎ ‎obok‎ ‎szyldwacha,‎ ‎jak‎ ‎chmura kurzu‎ ‎wznosi‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎piekielnego‎ ‎łoskotu,‎ ‎odzywającego‎ ‎się‎ ‎echem‎ ‎głuchym‎ ‎w‎ ‎pustkowiu‎ ‎ruin tego‎ ‎dziś‎ ‎prawdziwego‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎trupa,‎ ‎wali‎ ‎się ściana‎ ‎któregoś‎ ‎domu‎ ‎na‎ ‎środek‎ ‎ulicy... 

„To‎ ‎już‎ ‎trzeci‎ ‎dziś“ — objaśnia‎ ‎mnie‎ ‎łaskawie szyldwach,‎ ‎jakiś‎ ‎widocznie‎ ‎dobroduszny‎ ‎burger z‎ ‎zapadłej‎ ‎saskiej‎ ‎dzielnicy,‎ ‎przedzierzgnięty‎ ‎dziś w‎ ‎uczestnika‎ ‎najdzikszego‎ ‎chyba‎ ‎jak‎ ‎dotąd‎ ‎objawu‎ ‎toczącej‎ ‎się‎ ‎wojny,‎ ‎rabunku‎ ‎i‎ ‎zniszczenia‎ ‎bezbronnego‎ ‎Kalisza... 
Rzucam‎ ‎okiem‎ ‎na‎ ‎wypalone:‎ ‎Rozmurek,‎ ‎gdzie sterczy‎ ‎sieroco‎ ‎ocalona‎ ‎jakimś‎ ‎dziwnym‎ ‎trafem kamienica‎ ‎rej.‎ ‎Cybulskiego,‎ ‎ul.‎ ‎Złotą,‎ ‎spaloną‎ ‎częściowo,‎ ‎Kanoniczną,‎ ‎przechodzę‎ ‎ocalonemi‎ ‎od‎ ‎pożaru,‎ ‎choć‎ ‎widocznie‎ ‎splądrowanemi‎ ‎i‎ ‎zrabowanemi‎ ‎ulicami‎ ‎i‎ ‎poza‎ ‎kanałem‎ ‎Prosny,‎ ‎w‎ ‎funkcjonującym‎ ‎dziś‎ ‎jedynym‎ ‎kaliskim‎ ‎sklepie‎ ‎kolonjalnym‎ ‎p.‎ ‎Łukowskiej‎ ‎kupuję‎ ‎kilka‎ ‎sprawunków,‎ ‎mijam‎ ‎gmach‎ ‎szkoły‎ ‎Realnej,‎ ‎przekształcony‎ ‎obecnie na‎ ‎szpital.‎ ‎

Spalony‎ ‎nowiutki‎ ‎i‎ ‎ładny‎ ‎gmach‎ ‎Tow. Pożyczkowo-Oszczędnościowego,‎ ‎kościół‎ ‎Reformatów,‎ ‎częściowo‎ ‎zburzony,‎ ‎ostrzelany‎ ‎z‎ ‎powybijanemi‎ ‎od‎ ‎kul‎ ‎karabinowych‎ ‎oknami‎ ‎szpital‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎niedawno‎ ‎rozszerzoną‎ ‎na‎ ‎tym‎ ‎miejscu‎ ‎ul. Wrocławską,‎ ‎gdzie‎ ‎jedynie‎ ‎dwa‎ ‎gmachy‎ ‎—‎ ‎willa Waigta‎ ‎i‎ ‎nowobudujący‎ ‎się‎ ‎Bank‎ ‎Handlowy,‎ ‎ocalały‎ ‎i‎ ‎wchodzę‎ ‎w‎ ‎perłę‎ ‎ulic‎ ‎Kalisza,‎ ‎Al.‎ ‎Józefiny. 
Tu‎ ‎stosunkowo‎ ‎szkód‎ ‎najmniej.‎ ‎Spalony‎ ‎rogowy‎ ‎ogromny‎ ‎dom‎ ‎Oppenhejma,‎ ‎ładny‎ ‎teatr miejski‎ ‎nad‎ ‎Prosną,‎ ‎parter‎ ‎gmachu‎ ‎Banku‎ ‎Państwa,‎ ‎sklepy‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎Reina‎ ‎za‎ ‎Sądem‎ ‎Okręgowym i‎ ‎widocznie‎ ‎próbowano‎ ‎podpalić‎ ‎dawny‎ ‎„Folusz“ Rephanowski.‎ ‎Po‎ ‎za‎ ‎tym‎ ‎wszystko‎ ‎ocalało,‎ ‎lecz nosi‎ ‎widoczne‎ ‎ślady‎ ‎bombardowania‎ ‎i‎ ‎rabunku. Przykre‎ ‎tylko‎ ‎wrażenie‎ ‎okropnie‎ ‎robi‎ ‎pustka‎ ‎zupełna‎ ‎i‎ ‎drzewa‎ ‎z‎ ‎zeschłemi‎ ‎od‎ ‎pożaru‎ ‎liśćmi. Park‎ ‎—‎ ‎ów‎ ‎słynny‎ ‎park‎ ‎kaliski,‎ ‎artystycznie wręcz‎ ‎utrzymany‎ ‎i‎ ‎hodowany‎ ‎starannie‎ ‎od‎ ‎dłuższego‎ ‎czasu,‎ ‎zapuszczony,‎ ‎zdeptany,‎ ‎ze‎ ‎śladami‎ ‎biwaków,‎ ‎smutne‎ ‎czyni‎ ‎wrażenie.‎ ‎
33d56dd0-6df4-4127-88e1-62f2eb99b0fd
e63b991d-26e5-47f3-9afc-09030a6c4135
2dc50a25-a8cb-45df-9923-906ccc830dc8
d4928067-6a99-489b-ae39-27cc6d9582af
425d8dd5-372f-4b48-b0c7-6880bb71d1a2

Zaloguj się aby komentować

Są wśród nas różne tęgie głowy, może ktoś zna odpowiedź. Wszystkie szklanki po roku od zakupu wyglądają tak jak na zdjęciu. Szklanki z różnych źródeł. Z IKEA, z Dino, po Nutelli. Nie idzie tego niczym domyć, nawet zalewanie octem na noc - są do wywalenia. To nie są zmatowienia jak normalnie po paru latach mycia starych szklanek w zmywarce, tylko takie jakby poziomy wyżarte przez wodę, która tam stała nalana i nie wypita od razu.

Czy to zależy od szkła, czy zakup jakiegoś specjalnego, droższego (jakiego?) coś zmieni? Pijemy Cisowiankę i jakieś różne soki, kompoty.

EDIT: Tabletki w zmywarce to finish ultimate all in one, mamy w domu zainstalowany zmiękczacz wody.

#hejtopomoc
2bff3499-d3fe-4da4-be26-e1bd2238299d
cododiaska

Za szybko kręcisz łyżką przy mieszaniu, kawitacja to podstępne zjawisko. Spytaj naszych hejtowych #marynarz

korfos

Przecież każdy tu ci pisze że to od zbyt miękkiej wody, a ty kompletnie nie słuchasz. Masz zmiękczacz w domu i dodatkowo stosujesz zmiękczacz, który jest w tabletkach no to się nie dziw że takie coś się dzieje.

Giban

@GazelkaFarelka Wygląda jakby jakiś lakier schodził

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XIII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Siedmdziesięciotysięczne‎ ‎blizko,‎ ‎jedne‎ ‎z‎ ‎najbogatszych‎ ‎w‎ ‎Królestwie‎ ‎miasto,‎ ‎wyludniło‎ ‎się niemal‎ ‎zupełnie...‎ ‎Tłumy,‎ ‎nieprzeliczone‎ ‎zda‎ ‎się tłumy,‎ ‎w‎ ‎straszliwej‎ ‎panice‎ ‎szły,‎ ‎lub‎ ‎biegły,‎ ‎szosami,‎ ‎drogami‎ ‎lub‎ ‎wręcz‎ ‎przez‎ ‎pola‎ ‎i‎ ‎łęgi‎ ‎z‎ ‎tobołkami‎ ‎na‎ ‎plecach:‎ ‎Panie‎ ‎w‎ ‎domowych‎ ‎ubraniach‎ ‎bez‎ ‎kapeluszy,‎ ‎mężczyźni,‎ ‎ubrani‎ ‎byle‎ ‎jak, objuczeni‎ ‎pakunkami,‎ ‎chorzy,‎ ‎wlokący‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎prowadzeni‎ ‎przez‎ ‎krewnych,‎ ‎dzieci‎ ‎płaczące‎ ‎i‎ ‎rozwrzeszczane‎ ‎w‎ ‎niebogłosy...‎ ‎wszystko‎ ‎to‎ ‎biegło‎ ‎lub szło,‎ ‎wymijane‎ ‎przez‎ ‎napchane‎ ‎ludźmi‎ ‎i‎ ‎tobołami wozy,‎ ‎dorożki,‎ ‎zajęte‎ ‎przez‎ ‎niemożliwą‎ ‎do‎ ‎pomyślenia‎ ‎ilość‎ ‎pasażerów,‎ ‎omnibusy‎ ‎podążające‎ ‎byle dalej,‎ ‎byle‎ ‎dalej‎ ‎w‎ ‎niesłychanej‎ ‎wręcz‎ ‎panice... Najokropniejsze‎ ‎wieści‎ ‎rozpuszczają‎ ‎uciekinierzy.

„Na‎ ‎miłość‎ ‎boską—uciekajcie,‎ ‎uciekajcie.‎ ‎Prusacy‎ ‎gonią,‎ ‎za‎ ‎chwilę‎ ‎tu‎ ‎będą.‎ ‎Gazownia‎ ‎wysadzona‎ ‎w‎ ‎powietrze‎". „Kościół‎ ‎św.‎ ‎Józefa‎ ‎już‎ ‎całkiem‎ ‎rozwalony. Ratusz,‎ ‎Trybunał,‎ ‎Gubernia,‎ ‎Monopol‎ ‎spalone,‎ ‎teraz‎ ‎palą‎ ‎domy“ — opowiada‎ ‎ktoś,‎ ‎co‎ ‎przed‎ ‎chwilą wydostał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎miasta. „Wszystkich‎ ‎mężczyzn‎ ‎zabrali‎ ‎i‎ ‎teraz‎ ‎ich‎ ‎rozstrzeliwują‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach.‎ ‎O‎ ‎Jezu!‎ ‎Jezu! — jęczy jakaś‎ ‎otyła‎ ‎jejmość,‎ ‎ledwie‎ ‎będąca‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎maszerować. „I‎ ‎wszystkich‎ ‎księży‎ ‎pomordowali — kainy“‎ ‎— dodaje‎ ‎ktoś.—„Mój‎ ‎Boże—staruszek‎ ‎reformat‎ ‎ledwie dychał,‎ ‎jak‎ ‎go‎ ‎dżgali‎ ‎sztykiem,‎ ‎a‎ ‎ksiądz‎ ‎Adamczyk nikiej‎ ‎padlina‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎rzucony"‎ ‎—‎ ‎dorzuca‎ ‎znów inna‎ ‎kobiecina‎ ‎ubogo‎ ‎ubrana. „Panie‎ ‎mecenasie,‎ ‎na‎ ‎miły‎ ‎Bóg‎ ‎dostańcie‎ ‎koni, dzieci‎ ‎moje‎ ‎nie‎ ‎dojdą‎ ‎w‎ ‎żaden‎ ‎sposób.‎ ‎Łotry‎ ‎prusacy,‎ ‎palą‎ ‎Trybunał‎ ‎ledwie‎ ‎z‎ ‎życiem‎ ‎nas‎ ‎wypuścili"‎ — woła‎ ‎zdenerwowany‎ ‎do‎ ‎najwyższego‎ ‎stopnia‎ ‎archiwista‎ ‎Sądu‎ ‎Okręgowego‎ ‎B.,‎ ‎nieomal‎ ‎biegnąc‎ ‎z‎ ‎córką‎ ‎i‎ ‎synkiem... Na‎ ‎zapytanie,‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎działo‎ ‎jak‎ ‎wychodzili,‎ ‎żaden‎ ‎nieomal‎ ‎z‎ ‎uciekinierów‎ ‎nie‎ ‎jest w‎ ‎stanie‎ ‎odpowiedzieć. 

Pożar,‎ ‎który‎ ‎wówczas,‎ ‎jak‎ ‎wiadomo‎ ‎zniszczył jedynie‎ ‎gmach‎ ‎magistratu‎ ‎w‎ ‎wyobraźni‎ ‎ogarnięte go‎ ‎paniką‎ ‎tłumu,‎ ‎przybierał‎ ‎rozmiary‎ ‎niesłychane.‎ ‎Według‎ ‎słów‎ ‎zbiegów‎ ‎sądząc,‎ ‎możnaby‎ ‎było uważać‎ ‎połowę‎ ‎miasta‎ ‎za‎ ‎spaloną‎ ‎lub‎ ‎zburzoną pociskami‎ ‎podczas‎ ‎bombardowania. Wogóle,‎ ‎stan‎ ‎psychiczny‎ ‎tłumów,‎ ‎co‎ ‎opuściły Kalisz,‎ ‎okropny.‎ ‎Całe‎ ‎szczęście,‎ ‎że‎ ‎otwartą‎ ‎była duża‎ ‎przestrzeń‎ ‎przecięta‎ ‎szosami‎ ‎Łódzką,‎ ‎Turecką‎ ‎i‎ ‎Konińską‎ ‎i‎ ‎mnóstwem‎ ‎dróg,‎ ‎gdyż‎ ‎inaczej‎ ‎tłumy,‎ ‎cisnące‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎jakiejbądź‎ ‎jednej‎ ‎drodze,‎ ‎mogłyby‎ ‎spowodować‎ ‎niesłychaną‎ ‎katastrofę.‎ ‎Na‎ ‎nic szły‎ ‎wszelkie‎ ‎próby‎ ‎uspakajania,‎ ‎przedsiębrane przez‎ ‎nieliczne‎ ‎przytomniejsze‎ ‎jednostki,‎ ‎lub‎ ‎przez nas,‎ ‎co‎ ‎bombardowanie‎ ‎nocne‎ ‎obserwowaliśmy zdaleka‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎byliśmy‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎ulec‎ ‎powszechnej panice.‎ ‎Panika‎ ‎ta‎ ‎chwilami‎ ‎przybierała‎ ‎postać zbiorowego‎ ‎obłędu.‎ ‎Choć‎ ‎i‎ ‎pojedyńczych‎ ‎wypadków‎ ‎obłędu‎ ‎nie‎ ‎brakło. Wśród‎ ‎mijających‎ ‎Pólko‎ ‎grup‎ ‎widzę‎ ‎sporo osób,‎ ‎ogarniętych‎ ‎obłąkaniem.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎szybko idzie‎ ‎z‎ ‎innemi‎ ‎wykrzywiony‎ ‎dziko‎ ‎jakoś‎ ‎dobry znajomy‎ ‎mój‎ ‎R.‎ ‎„Ho,‎ ‎ho,‎ ‎ho — chałupa‎ ‎verfall,‎ ‎verfall!“‎ ‎—‎ ‎woła‎ ‎do‎ ‎mnie,‎ ‎kłaniając‎ ‎się‎ ‎szarmancko — „verfall‎ ‎chałupa,‎ ‎verfall,‎ ‎verfall" — powtarza‎ ‎dalej... „Panie‎ ‎mecenasie — krzyczy‎ ‎niedługo‎ ‎po‎ ‎nim klient‎ ‎mój‎ ‎W. — bierz‎ ‎się‎ ‎pan‎ ‎teraz‎ ‎za‎ ‎mojego‎ ‎ojca, czas‎ ‎wielki‎ ‎na‎ ‎to“! Błędny‎ ‎wyraz‎ ‎oczu,‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎wykrzywiona‎ ‎twarz,‎ ‎świadczą‎ ‎wymownie‎ ‎o‎ ‎nienormalnym‎ ‎stanie‎ ‎biedaka. Owdzie,‎ ‎żydówka‎ ‎stara,‎ ‎ledwie‎ ‎ją‎ ‎mogą‎ ‎utrzymać‎ ‎dwie‎ ‎osoby,‎ ‎rzuca‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎malignie.‎ ‎Pół ślepa,‎ ‎zaropiałe‎ ‎oczy,‎ ‎peruka,‎ ‎pociesznie‎ ‎przekrzywiona,‎ ‎odkrywa‎ ‎wstrętne‎ ‎rzadkie‎ ‎siwe‎ ‎kosmyki. Wrzask‎ ‎jakiś‎ ‎nieludzki‎ ‎wyrywa‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎jej‎ ‎gardzieli... Takich‎ ‎scen‎ ‎mnóstwo.‎ ‎Nerwy‎ ‎współczesnego człowieka‎ ‎widocznie‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎znieść‎ ‎okropności‎ ‎wojny...‎ ‎Niemal‎ ‎połowa‎ ‎uciekających‎ ‎robi wrażenie‎ ‎pijanych...

Jak‎ ‎dla‎ ‎kontrastu,‎ ‎spotkać‎ ‎można‎ ‎sceny‎ ‎mimo całej‎ ‎grozy‎ ‎sytuacji‎ ‎wywołujące‎ ‎uśmiech‎ ‎na‎ ‎twarz mimowolny...‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎truchcikiem‎ ‎biegnie‎ ‎jakiś starowina‎ ‎bez‎ ‎czapki,‎ ‎dźwigając‎ ‎pod‎ ‎pachą...‎ ‎kota. To‎ ‎znowu‎ ‎kłusem‎ ‎biegnie‎ ‎bardzo‎ ‎solidny‎ ‎kupiec kaliski‎ ‎W.‎ ‎w‎ ‎najbardziej‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎można‎ ‎sobie wyobrazić‎ ‎zaniedbanem‎ ‎ubraniu,‎ ‎a‎ ‎z‎ ‎tyłu,‎ ‎za‎ ‎chałat‎ ‎męża‎ ‎przytrzymując,‎ ‎biegnie‎ ‎sapiąc‎ ‎i‎ ‎krzycząc otyła‎ ‎jego‎ ‎żona‎ ‎z‎ ‎dziećmi.‎ ‎Tam‎ ‎znów‎ ‎idzie‎ ‎młoda para:‎ ‎on‎ ‎dźwiga‎ ‎„na‎ ‎barana“‎ ‎małego‎ ‎synka,‎ ‎ona zaś‎ ‎z‎ ‎gracją‎ ‎niesie...‎ ‎klatkę‎ ‎z‎ ‎kanarkiem.‎ ‎Wreszcie...‎ ‎grupa,‎ ‎na‎ ‎jej‎ ‎czele‎ ‎brnie‎ ‎po‎ ‎błocie‎ ‎grenadjerskim‎ ‎krokiem,‎ ‎z‎ ‎potężną‎ ‎pierzyną‎ ‎na‎ ‎plecach,‎ ‎kaliski‎ ‎arbiter‎ ‎elegantiarum‎ ‎„prezes‎ ‎prezesów znany‎ ‎z‎ ‎powagi‎ ‎i‎ ‎zalet‎ ‎towarzyskich‎ ‎mecenas‎ ‎Z.,‎ ‎tuż za‎ ‎nim‎ ‎obładowany‎ ‎rzetelnie‎ ‎ex-komendant‎ ‎wolnego‎ ‎miasta‎ ‎Kalisza‎ ‎M.‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎inżynierostwo Szt.‎ ‎oboje‎ ‎niezwykle‎ ‎dorodnej‎ ‎postaci,‎ ‎dziś‎ ‎biorą formalny‎ ‎rekord‎ ‎pieszy,‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎wreszcie — dawny zakładnik‎ ‎pruski‎ ‎—‎ ‎fabrykant‎ ‎Handtke,‎ ‎który,‎ ‎jak zresztą‎ ‎większość‎ ‎uciekinierów‎ ‎uratował‎ ‎zaledwie letni‎ ‎garnitur.

Wśród‎ ‎tego‎ ‎popłochu‎ ‎nowa‎ ‎wieść‎ ‎przychodzi.‎ ‎„W‎ ‎Skarszewie‎ ‎dragoni‎ ‎rosyjscy!‎ ‎Każą‎ ‎"opuszczać‎ ‎domy‎ ‎podmiejskie,‎ ‎będzie‎ ‎bitwa“! Skarszew‎ ‎leży‎ ‎o‎ ‎trzy‎ ‎wiorsty‎ ‎od‎ ‎nas‎ ‎zaledwie,‎ ‎wielki‎ ‎więc‎ ‎czas‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎nas. Zapanowawszy‎ ‎nad‎ ‎sytuacją,‎ ‎rodzina‎ ‎bowiem włodarza‎ ‎Szczepana,‎ ‎co‎ ‎miała‎ ‎z‎ ‎nami‎ ‎jechać,‎ ‎dostaje‎ ‎jakiegoś‎ ‎zbiorowego‎ ‎ataku‎ ‎oporu‎ ‎i‎ ‎histerji, chcąc‎ ‎uciekać‎ ‎w‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎ruszamy. Dobrze‎ ‎znany‎ ‎Kaliszowi‎ ‎omnibus‎ ‎„Kalisz - Pólko“,‎ ‎którym‎ ‎codzień‎ ‎kilkanaścioro‎ ‎dzieci‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎przybywało‎ ‎na‎ ‎„zagonki“‎ ‎do‎ ‎Pólka,‎ ‎wypełniony‎ ‎po‎ ‎brzegi‎ ‎dziatwą‎ ‎i‎ ‎niewiastami,‎ ‎wyjeżdża‎ ‎na szosę,‎ ‎za‎ ‎nim‎ ‎idzie‎ ‎wóz‎ ‎wypchany‎ ‎z‎ ‎najpotrzebniejszemi‎ ‎rzeczami‎ ‎kilku‎ ‎rodzin — za‎ ‎wozem‎ ‎dwie krowy,‎ ‎co‎ ‎ani‎ ‎rusz‎ ‎nie‎ ‎chcą‎ ‎nagiąć‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ogólnego‎ ‎nastroju‎ ‎trwogi‎ ‎i‎ ‎pośpiechu,‎ ‎ociągając‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎rycząc,‎ ‎mężczyźni‎ ‎bądź‎ ‎przy‎ ‎koniach,‎ ‎bądź‎ ‎z‎ ‎tyłu, no‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎chwili‎ ‎wpadamy‎ ‎w‎ ‎szeroki‎ ‎potok‎ ‎uciekającego‎ ‎tłumu.

Na‎ ‎dobitkę‎ ‎zaczyna‎ ‎padać‎ ‎deszcz,‎ ‎kapuśniak coraz‎ ‎mocniejszy‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎smagani‎ ‎przez‎ ‎bezlitośne niebo,‎ ‎a‎ ‎pędzeni‎ ‎oczekiwaniem‎ ‎bitwy‎ ‎i‎ ‎strachem przed‎ ‎prusakami,‎ ‎idziemy‎ ‎z‎ ‎początku‎ ‎szosą,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wjeżdżamy‎ ‎w‎ ‎piaszczystą‎ ‎drogę,‎ ‎prowadzącą‎ ‎przez‎ ‎Dembe‎ ‎i‎ ‎Nakwasin‎ ‎do‎ ‎pierwszego‎ ‎etapu‎ ‎naszej‎ ‎podróży — Koźminka. Wszędzie‎ ‎tłumy:‎ ‎zwaliska‎ ‎starej‎ ‎karczmy‎ ‎pod Skarszewem‎ ‎wypełnione‎ ‎po‎ ‎brzegi,‎ ‎w‎ ‎lesie‎ ‎moc uciekinierów,‎ ‎chroniących‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎deszczem‎ ‎pod drzewami,‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎leżących‎ ‎bezsilnie‎ ‎ze‎ ‎zmęczenia... Mijamy‎ ‎możliwie‎ ‎szybko‎ ‎tłumy‎ ‎uciekinierów, gdy‎ ‎nagle‎ ‎spostrzegamy,‎ ‎że‎ ‎usunęliśmy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎Pólka‎ ‎w‎ ‎samą‎ ‎porę.‎ ‎Między‎ ‎drzewami‎ ‎wyraźnie‎ ‎widzimy‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎dyskretnie‎ ‎szare‎ ‎bluzy‎ ‎i‎ ‎okrągłe‎ ‎czapki‎ ‎dragonów‎ ‎rosyjskich.‎ ‎Większy‎ ‎ich‎ ‎oddział‎ ‎biwakuje‎ ‎zapewne‎ ‎w‎ ‎lesie. Drugi‎ ‎niewielki‎ ‎podjazd‎ ‎spotykamy‎ ‎w‎ ‎Dembem,‎ ‎przepełnionym‎ ‎uciekinierami.‎ ‎Po‎ ‎chałupach, stajniach,‎ ‎oborach,‎ ‎zabudowaniach‎ ‎dworskich, wszędzie‎ ‎widać‎ ‎biwakujących‎ ‎kaliszan.‎ ‎Poczciwi chłopi‎ ‎przyjmują‎ ‎ich‎ ‎i‎ ‎pomieszczają,‎ ‎jak‎ ‎mogą. Widzimy,‎ ‎jak‎ ‎zbity‎ ‎tłum‎ ‎otacza‎ ‎podjazd‎ ‎dragoński.‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎dragonów‎ ‎coś‎ ‎mówi‎ ‎—‎ ‎poczem — wszyscy‎ ‎zdejmują‎ ‎furażerki,‎ ‎kłaniają‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎odjeżdżają‎ ‎wyciągniętym‎ ‎kłusem.‎ ‎Wśród‎ ‎publiczności wszczyna‎ ‎się‎ ‎rwetes.‎ ‎Śpieszę‎ ‎dowiedzieć‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎co chodzi.‎ ‎Okazuje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎dragoni‎ ‎nakazują‎ ‎wszystkim‎ ‎mieszkańcom‎ ‎opuszczać‎ ‎chałupy‎ ‎i‎ ‎wynosić‎ ‎się aż‎ ‎po‎ ‎Koźminek,‎ ‎bo‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎godzin‎ ‎będzie‎ ‎tu‎ ‎wielka‎ ‎bitwa.

Nowy‎ ‎wybuch‎ ‎paniki;‎ ‎do‎ ‎uciekinierów‎ ‎kaliskich‎ ‎przyłączają‎ ‎się‎ ‎chłopi‎ ‎z‎ ‎Dembego‎ ‎i‎ ‎kolonji poblizkiej.‎ ‎Zaczyna‎ ‎się‎ ‎płacz‎ ‎i‎ ‎rozterka.‎ ‎Tłum w‎ ‎zamieszaniu‎ ‎rusza‎ ‎dalej,‎ ‎lecz‎ ‎wkrótce‎ ‎po‎ ‎odjeździe‎ ‎dragonów,‎ ‎widzimy‎ ‎rwącą‎ ‎przez‎ ‎pole‎ ‎powrotną‎ ‎falę‎ ‎uciekinierów‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Nakwasina. „Uciekajcie‎ ‎za‎ ‎Wartę — tu‎ ‎każą‎ ‎wszystko‎ ‎opróżniać,‎ ‎palić‎ ‎będą“! — wołają.‎ ‎„W‎ ‎Koźminku‎ ‎15‎ ‎tysięcy‎ ‎ludzi‎ ‎obozuje‎ ‎na‎ ‎rynku,‎ ‎głód‎ ‎i‎ ‎choroby“!‎ ‎dorzuca‎ ‎ktoś‎ ‎inny.
Oczywista‎ ‎nieprawda!‎ ‎A‎ ‎jednak‎ ‎panika‎ ‎się wzmaga,‎ ‎ogromna‎ ‎część‎ ‎uciekających‎ ‎tłumów‎ ‎rwie nazad‎ ‎ku‎ ‎szosie,‎ ‎aby‎ ‎oddalić‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎najwięcej‎ ‎od Kalisza.‎ ‎Do‎ ‎uciekinierów‎ ‎kaliskich‎ ‎przyłączają‎ ‎się uciekający‎ ‎przed‎ ‎zapowiedzianą‎ ‎bitwą‎ ‎chłopi... Płacz‎ ‎i‎ ‎zamieszanie‎ ‎wzmagają‎ ‎się... Mimo‎ ‎wszystko,‎ ‎opanowujemy‎ ‎nerwy‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎dalej,‎ ‎stosunkowo‎ ‎niewielka‎ ‎garść‎ ‎dotrzymuje‎ ‎nam‎ ‎placu...‎ ‎Reszta‎ ‎uciekła‎ ‎w‎ ‎inną‎ ‎stronę — ku‎ ‎Turkowi... Napotykamy‎ ‎po‎ ‎drodze‎ ‎pełno‎ ‎ludzi‎ ‎z‎ ‎sił‎ ‎zupełnie‎ ‎opadłych,‎ ‎śpiących‎ ‎na‎ ‎mokrej‎ ‎ziemi‎ ‎przy drodze‎ ‎lub‎ ‎w‎ ‎lasku,‎ ‎obojętnych‎ ‎na‎ ‎wszystko... Wreszcie‎ ‎po‎ ‎kilkugodzinnej‎ ‎podróży‎ ‎dopełzamy‎ ‎nareszcie‎ ‎do‎ ‎owego‎ ‎Koźminka. Uderza‎ ‎nas‎ ‎przede wsz‎y‎stkim‎ ‎wrażenie‎ ‎zupełnego‎ ‎spokoju,‎ ‎jaki‎ ‎panuje‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Mieszkańcy,‎ ‎coprawda‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎powychodzili z‎ ‎domów,‎ ‎rozmawiają‎ ‎z‎ ‎uciekinierami,‎ ‎ale‎ ‎ani‎ ‎śladu‎ ‎popłochu,‎ ‎na‎ ‎jaki‎ ‎patrzymy‎ ‎od‎ ‎dni‎ ‎kilku.‎ ‎Patrole‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎na‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎ulicach... W‎ ‎Koźminku‎ ‎natychmiast‎ ‎prawie‎ ‎znaleźliśmy niezgorsze‎ ‎wcale‎ ‎przyporzysko‎ ‎w‎ ‎miejscowej‎ ‎szkole‎ ‎początkowej,‎ ‎a‎ ‎dzięki‎ ‎gościnności‎ ‎zacnego‎ ‎nauczyciela‎ ‎i‎ ‎jego‎ ‎rodziny,‎ ‎nie‎ ‎brakło‎ ‎nam‎ ‎nieomal niczego‎ ‎na‎ ‎tym‎ ‎kilkogodzinnym‎ ‎etapie. Znajomych‎ ‎znaleźliśmy‎ ‎sporo,‎ ‎przeważnie‎ ‎jednak‎ ‎takich,‎ ‎którzy‎ ‎wyjechali‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎jeszcze przed‎ ‎piątkowem‎ ‎bombardowaniem.
db2b46a0-f307-4d5f-9bd4-23258e7bd5e8
caeac684-1e42-4249-a920-eb327a4cab6b
bc22fdad-1f27-4c70-927a-6ba44241b3cd

Zaloguj się aby komentować

"Król Kultur", "Brat Przywódca", "Przywódca Rewolucji", "Przewodnik do Ery Mas" został wywleczony z rury kanalizacyjnej i za chwilę zostanie zlinczowany. „Co ja wam zrobiłem?” pyta niedługo przed śmiercią.

To zaskakujące, że tak niewinne pytanie zadaje brutalny dyktator rozwrzeszczanemu tłumowi czterdzieści dwa lata po tym, jak zaprowadził w kraju swoje okrutne rządy. Brak jakiejkolwiek samoświadomości słychać właściwie w każdej sylabie.

Jedynym usprawiedliwieniem dla Mu’ammar al-Kaddafiego jest to, że zadając je, był w stanie paniki. Jego wrogowie – ludzie w rodzaju tych, których bezlitośnie mordował w swoich najlepszych latach za choćby samą myśl, że mogliby podnieść na niego rękę; tych, którym kiedyś nawet nie przyszłoby do głowy, żeby spojrzeć mu w oczy, a co dopiero dotknąć niegodną dłonią zwykłego śmiertelnika jego boskiej powłoki – w końcu go osaczyli. Jego los zależał teraz od kogoś innego.

Mając zaledwie dwadzieścia siedem lat, w 1969 roku doszedł do władzy po bezkrwawym zamachu stanu. Ostatniego libijskiego monarchę zastąpił chłopiec, który z całą pewnością widział siebie jako króla. Kaddafi przejął kraj, stojąc na czele grupki niższych oficerów – przekonał ich, żeby przekroczyli swoje uprawnienia i zagarnęli wszystko. Zanim ktokolwiek zdołał się zastanowić, jak mu się to udało, on już siedział na tronie, na którym miał spędzić resztę życia.

Fundamentem, dzięki któremu Kaddafi utrzymywał się przy władzy, było połączenie kultu, chaosu i okrucieństwa. Głównie okrucieństwa.

Zasklepił się w środku własnego mitu o swojej nadprzyrodzonej mocy i prowadzącej go wyższej filozoficznej sile. „Jestem chwałą, której Libia nie może pozwolić odejść i której Libijczycy nie mogą pozwolić odejść, ani naród arabski, ani naród islamski, ani Afryka, ani Ameryka Łacińska”, oświadczył kiedyś Kaddafi. Wydał swoje przemyślenia na temat rządów w formie zwoju zatytułowanego Zielona książeczka i była to lektura obowiązkowo czytana w szkole. Kaddafi uważał, że jego oryginalna filozofia opiera się na rozwijaniu wyższej teorii, ponad socjalizmem i kapitalizmem, budowanej wokół „siły ludu”.

Przekonany o swojej wielkiej chwale, śnił o zjednoczeniu kontynentu pod jednym panowaniem: jego własnym. Kaddafi marzył o tym, że pewnego dnia stanie na czele „Stanów Zjednoczonych Afryki”, i rozpaczliwie pragnął, by kontynent obdarzył go najwyższym tytułem Króla Królów Afryki.

Jego chaotyczność oraz nieprzewidywalność pomagały mu wzmocnić żelazny uścisk, w którym trzymał Libię. Pułkownik najlepiej wykonywał swoją robotę, kiedy wszystko wokół niego wymykało się spod kontroli; naród wiecznie był oślepiony, a on zawsze pozostawał w oku wzbudzanego przez siebie cyklonu.

Ludność Libii, licząca około pięciu milionów, powinna była opływać w bogactwa pochodzące z eksportu ropy, ale gdzie się podziewały te pieniądze, stanowiło nierozwiązaną zagadkę, prawdopodobnie rozpływały się gdzieś pomiędzy jego prywatną kieszenią a niebywale kosztownymi bezmyślnymi projektami. Jednocześnie sprowadził na swoich rodaków finansową katastrofę, w jednej chwili ogłaszając, że nie ma żadnego powodu, aby Libijczycy mieli na koncie więcej niż trzy tysiące dolarów. Wszystko ponad to, był o tym przekonany, powinno zasilić rząd – administrację, którą tworzył w zasadzie głównie on.

Ekscentryczne wyskoki były częścią jego strategii – rzeczywistością, którą wymyślał, aby sprawić, żeby świat postrzegał go raczej jako „szalonego wujaszka” niż obłąkanego despotę. Miłość Kaddafiego do falbaniastych strojów i do botoksu w późniejszych latach sprawiła, że stanowił osobliwy widok na światowej scenie. Dokądkolwiek jechał, podróżował z wielkim beduińskim namiotem, w którym podejmował gości i czasem sypiał. Utrzymywał kręcącą się wokoło niego grupkę ochroniarek i publicznie obwieszczał swoją miłość do sekretarz stanu USA Condoleezzy Rice. W jego domu po jego śmierci napastnicy znaleźli album ze zdjęciami wyłącznie pani sekretarz stanu Rice.

Władzę Kaddafiego cementowała nieustanna kampania bezmyślnego okrucieństwa i brutalnych represji – rozpętana przeciw jego rodakom i każdemu innemu narodowi zwracającemu jego złowrogą uwagę, z jawnie okazywaną, szczerą radością, na co względnie niewielu znanych z historii dyktatorów na całym świecie by się zdecydowało. Tak to wymyślił, by Libijczycy nigdy nie wiedzieli, na kogo padnie jego gniew – i ten nieobliczalny chaos pomógł skutecznie stłumić zorganizowaną opozycję.

W latach siedemdziesiątych bez przerwy transmitowano w telewizji wieszanie skazańców; ciała pozostawiano na ulicach, żeby ostrzec tych, którzy ośmieliliby się organizować przeciwko niemu ze względu na stosowaną przez niego przemoc. „Egzekucja jest przeznaczeniem każdego, kto tworzy dowolną partię polityczną” – oznajmił Kaddafi w 1974 roku.

Setki ludzi – dziennikarzy, polityków, prawników, naukowców – było rutynowo torturowanych i znikało, w miarę jak represje stawały się coraz powszechniejsze. Wiele nieudanych zamachów stanu wywołało u niego paranoję. Kaddafi systematycznie przeprowadzał czystki pośród wyższych oficerów, zabijał każdego żołnierza podejrzanego o knucie przeciwko niemu. Około tysiąca dwustu pensjonariuszy więzienia Abu Salim – wielu z nich było więźniami politycznymi – zostało zbiorowo straconych w 1996 roku.

Działający kiedyś na jego zlecenie zabójca powiedział BBC w 2014 roku, że miał przynieść Kaddafiemu kilka głów jego rywali, bo dyktator lubił przechowywać je w zamrażarce w pałacu i oglądać je sobie, kiedy naszła go taka ochota.

Gniew Kaddafiego rozciągał się daleko poza granice Libii. W latach osiemdziesiątych Libia stała się jednym z krajów najhojniej sponsorujących światowy terroryzm. Finansowała grupy partyzanckie na całym kontynencie, odbierając potem długi, gdy za jej gotówkę inicjowano zamachy stanu w różnych miejscach Afryki. Szczodrość Kaddafiego znalazła też drogę do kieszeni Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Najgorszym ze sponsorowanych przez niego okrucieństw było podłożenie w 1988 roku bomby w samolocie Pan Am, lot 103, kiedy to eksplozja Boeinga 747 nad Lockerbie spowodowała śmierć dwustu siedemdziesięciu osób z dwudziestu jeden krajów.

Poddany trwającemu dziesięć lat ostracyzmowi, znalazł jednak drogę do łask Zachodu, kiedy w latach dziewięćdziesiątych obiecał, że przestanie sponsorować terrorystów.

Odnowione przez Kaddafiego relacje dyplomatyczne nie mogły go już uratować, gdy rewolucje Wiosny Arabskiej uruchomiły proces obalania dyktatorów. Kiedy wybuchające powstania – to w Libii wszczęto w lutym 2011 roku – zaczęły oplątywać starą elitę regionu, Kaddafi nie zamierzał po cichu uciekać pod osłoną nocy. Przeciwnie, kiedy rebelia szybko się rozszerzała, wyszedł przed kamery, grożąc, że rozdepcze dysydenckie „karaluchy” prowadzące antyrządowe protesty w Benghazi. Obiecał zrobić to „dom po domu”.

Jego przemowa dała zachodnim aliantom pretekst, którego potrzebowali, żeby naruszyć libijską przestrzeń powietrzną i cofnąć jego konwój, kiedy starał się znaleźć schronienie przed rosnącym tłumem.

W końcu zginął z rąk ludzi, w których sercach żył – jak kiedyś twierdził. Ale nawet nadchodząca śmierć nie była w stanie przynieść mu zbawiennej jasności umysłu, która umykała mu przez całe dorosłe życie.

Co ja wam zrobiłem? – zapytał.

Może jednak pułkownik Muammar Kaddafi miał szczęście, że jego egzekutorzy nie odpowiedzieli na to pytanie. Gdyby tłum zadał sobie ten trud i jedne po drugich wymienił wszystkie jego nikczemne czyny, mogliby się zdecydować raczej przedłużyć jego cierpienie, niż pozwolić mu na szybką śmierć, który to przywilej Kaddafi rzadko przyznawał swoim wrogom.

Z książki Afryka to nie państwo.

https://youtu.be/HNqBLmJLOJU?si=OlmjY_5n0tNEAY6c

#czytajzhejto #historia #afryka #libia
e9b25e5d-e48c-47f7-ba7d-bfa2cda88ab2
LaskazPolski

Dzięki za źródło, poszukam tej książki, bo temat ciekawy

pierdonauta_kosmolony

O ile pamiętam to najpierw był bagnet w pupę a potem kulka w łeb.

enkamayo

Tekst dość tendencyjny.

Nie czytałem w całości, ale czy jest tam wspomniane, że ten sam pan wprowadził bezplatą edukację i opiekę zdrowotną, czy zrównanie statusu kobiet z mężczyznami?

smierdakow

@enkamayo piszesz o komunistach w Polsce? No przecież kochamy ich

Fly_agaric

@smierdakow Co nie zmienia faktu, ze tekst napisany z nieznośnie tendencyjną manierą. Serio cię to nie męczyło przy czytaniu? Przecież to, jak literatura wczesnego socrealizmu...

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jeżeli‎ ‎ktokolwiek‎ ‎z‎ ‎Kaliszan‎ ‎trzymał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎nerwami‎ ‎dobrze‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎dni‎ ‎ubiegłych,‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎noc z‎ ‎7‎ ‎na‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎zmusiła‎ ‎go‎ ‎do‎ ‎kapitulacji‎ ‎zupełnej.‎ ‎Bombardowanie‎ ‎całkowicie‎ ‎bezbronnego,‎ ‎leżącego‎ ‎w‎ ‎kotlinie,‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎zboczach‎ ‎gór,‎ ‎otaczających‎ ‎tę‎ ‎kotlinę,‎ ‎miasta,‎ ‎rozpoczęte‎ ‎koło‎ ‎w‎ ‎pół‎ ‎do 12-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎w‎ ‎piątek‎ ‎trwało‎ ‎do‎ ‎godziny‎ 6-ej rano,‎ ‎bez‎ ‎najmniejszej‎ ‎przerwy.‎ ‎Owszem,‎ ‎prusacy jakgdyby‎ ‎siląc‎ ‎się‎ ‎możliwie‎ ‎groźniej‎ ‎przemówić do‎ ‎wyobraźni‎ ‎Kaliszan,‎ ‎podtrzymywali‎ ‎ogień‎ ‎niemal‎ ‎bezustannie,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎nawet‎ ‎niemożliwe‎ ‎było zauważyć‎ ‎przerwy‎ ‎kilkuminutowe‎ ‎między‎ ‎strzałami‎ ‎sekcji,‎ ‎jakie‎ ‎obserwowaliśmy‎ ‎podczas‎ ‎bombardowania‎ ‎poprzedniego‎ ‎dnia‎ ‎wieczorem.‎ ‎Prawdopodobnie‎ ‎nadeszły‎ ‎prusakom‎ ‎nowe‎ ‎baterje‎ ‎dział polowych,‎ ‎absolutną‎ ‎bowiem‎ ‎niemożliwością‎ ‎było by‎ ‎przypuścić,‎ ‎że‎ ‎całonocny‎ ‎ogień,‎ ‎przyczem‎ ‎wypuszczono‎ ‎kilkaset‎ ‎pocisków,‎ ‎podtrzymywała‎ ‎jedna baterja.‎ 

‎Na‎ ‎szczęście,‎ ‎strzelano‎ ‎wyłącznie‎ ‎granatami‎ ‎lub‎ ‎szrapnelami,‎ ‎inaczej‎ ‎bowiem‎ ‎napewno‎ ‎całe miasto‎ ‎poszłoby‎ ‎z‎ ‎dymem.‎ ‎O‎ ‎tem‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎wiedzieli‎ ‎biedni‎ ‎kaliszanie,‎ ‎tulący‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎śmiertelnej trwodze‎ ‎po‎ ‎piwnicach‎ ‎przez‎ ‎noc‎ ‎całą‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎każdej chwili‎ ‎przy‎ ‎każdym‎ ‎nowym‎ ‎strzale‎ ‎i‎ ‎nowym‎ ‎świście‎ ‎lecącego‎ ‎pocisku‎ ‎wyglądający‎ ‎śmierci.‎ ‎Kto‎ ‎też noc‎ ‎tę‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎przetrzymał,‎ ‎zaiste‎ ‎dobre‎ ‎musiał mieć‎ ‎nerwy.‎ ‎Szkody‎ ‎też‎ ‎były‎ ‎bez‎ ‎porównania‎ ‎znaczniejsze,‎ ‎niż‎ ‎dawniej.‎ ‎Ucierpiały‎ ‎bardzo‎ ‎Tyniec‎ ‎— gdzie‎ ‎np.‎ ‎dom‎ ‎May’a‎ ‎został‎ ‎na wpół‎ ‎zburzony, Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎który‎ ‎oświetlony‎ ‎pożarem‎ ‎Ratusza stał‎ ‎się‎ ‎wyborną‎ ‎tarczą‎ ‎dla‎ ‎pocisków‎ ‎pruskich, kilka‎ ‎domów‎ ‎przy‎ ‎Alei‎ ‎Józefiny,‎ ‎gęsto‎ ‎skupione domostwa‎ ‎dzielnicy‎ ‎żydowskiej,‎ ‎a‎ ‎również‎ ‎i‎ ‎główne‎ ‎arterja‎ ‎miasta,‎ ‎biegnące‎ ‎przez‎ ‎całą‎ ‎jego‎ ‎długość ulice:‎ ‎Wrocławska‎ ‎i‎ ‎Warszawska.‎ ‎Ofiar‎ ‎w‎ ‎ludziach zdaje‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎wcale,‎ ‎chyba‎ ‎gdziebądź‎ ‎po przedmieściach‎ ‎w‎ ‎małych‎ ‎domkach.

Przerażenie‎ ‎ludności,‎ ‎trzymanej‎ ‎przez‎ ‎noc‎ ‎całą‎ ‎pod‎ ‎kompletnym‎ ‎gradem‎ ‎pocisków,‎ ‎było‎ ‎nie do‎ ‎opisania.‎ ‎To‎ ‎też‎ ‎gdy‎ ‎tylko‎ ‎ustało‎ ‎bombardowanie,‎ ‎wnet‎ ‎tłumy‎ ‎całe‎ ‎wyległy,‎ ‎chwytając‎ ‎co‎ ‎było pod‎ ‎ręką‎ ‎i‎ ‎uciekając‎ ‎na‎ ‎wszystkie‎ ‎strony.‎ ‎Przerażenie‎ ‎i‎ ‎panikę‎ ‎spotęgowała‎ ‎jeszcze‎ ‎wieść‎ ‎o‎ ‎nowem okrucieństwie‎ ‎prusaków.‎ ‎

Koło‎ ‎godziny‎ ‎7-ej‎ ‎rano do‎ ‎miasta‎ ‎wpadły‎ ‎silne‎ ‎oddziały‎ ‎piechoty‎ ‎i‎ ‎ułanów,‎ ‎rozpoczynając‎ ‎formalną‎ ‎razzię‎ ‎w‎ ‎zachodnich dzielnicach‎ ‎miasta:‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎Wydorach, Nowym‎ ‎Swiecie,‎ ‎Rypinku‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.‎ ‎Żołnierze‎ ‎wpadali do‎ ‎domów,‎ ‎przetrząsali‎ ‎mieszkania,‎ ‎wybijając‎ ‎drzwi zamknięte,‎ ‎wyciągali‎ ‎z‎ ‎piwnic‎ ‎i‎ ‎suteren‎ ‎ukrywających‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎mieszkańców‎ ‎i‎ ‎aresztowali‎ ‎wszystkich‎ ‎mężczyzn,‎ ‎począwszy‎ ‎od‎ ‎chłopców‎ ‎kilkunastoletnich,‎ ‎a‎ ‎kończąc‎ ‎na‎ ‎starcach.‎ ‎Aresztowanych‎ ‎spędzono‎ ‎do‎ ‎kupy‎ ‎i‎ ‎tłukąc‎ ‎kolbami,‎ ‎pędzono‎ ‎za‎ ‎miasto. 

Gdy‎ ‎pierwsza‎ ‎partja‎ ‎złożona‎ ‎z‎ ‎83‎ ‎mężczyzn stanęła‎ ‎„na‎ ‎Wiatrakach“,‎ ‎żołnierze‎ ‎zaczęli‎ ‎rachować‎ ‎aresztowanych,‎ ‎odprowadzając‎ ‎co‎ ‎dziesiątego na‎ ‎stronę.‎ ‎Za‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎w‎ ‎oczach‎ ‎przerażonych towarzyszy‎ ‎i‎ ‎nadciągającej‎ ‎nowej‎ ‎partji — dziewięciu‎ ‎ludzi‎ ‎legło‎ ‎krwią‎ ‎zbroczonych‎ ‎pod‎ ‎salwą.‎ ‎Dwurzucających‎ ‎się‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎dobito‎ ‎wystrzałami‎ ‎z‎ ‎rewolwerów. Natychmiast‎ ‎zarządzono‎ ‎grzebanie,‎ ‎brańcom, oczekującym‎ ‎swojej‎ ‎kolei,‎ ‎kazano‎ ‎kopać‎ ‎doły,‎ ‎tuż za‎ ‎leżącemi‎ ‎trupami... Tymczasem‎ ‎nadciągały‎ ‎nowe‎ ‎partje,‎ ‎wywleczonych‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎brańców.‎ ‎Można‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić‎ ‎ich‎ ‎uczucia‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎nieludzkie,‎ ‎gdy‎ ‎bliżsi poza‎ ‎gęstym‎ ‎kordonem‎ ‎żołnierzy,‎ ‎ujrzeli‎ ‎walające się‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎pierwsze‎ ‎trupy‎ ‎i‎ ‎kopane‎ ‎doły...‎ ‎Zwłaszcza‎ ‎przerażenie‎ ‎wzrosło,‎ ‎gdy‎ ‎niewiadomo‎ ‎z‎ ‎jakiego‎ ‎powodu‎ ‎opodal‎ ‎znów‎ ‎zabrzmiała‎ ‎salwa,‎ ‎a‎ ‎dalej‎ ‎pojedyncze‎ ‎wystrzały... Ani‎ ‎na‎ ‎chwilę‎ ‎wątpić‎ ‎nie‎ ‎można‎ ‎było,‎ ‎że dzicz‎ ‎niemiecka‎ ‎przystąpiła‎ ‎do‎ ‎wykonania‎ ‎barbarzyńskiej‎ ‎zapowiedzi‎ ‎Preuskera‎ ‎—‎ ‎dziesiątkowania mieszkańców.‎ ‎W‎ ‎takiej‎ ‎torturze‎ ‎psychicznej,‎ ‎mogącej‎ ‎stargać‎ ‎nie‎ ‎wiem‎ ‎jakie‎ ‎nerwy,‎ ‎biedaków w‎ ‎liczbie‎ ‎koło‎ ‎800‎ ‎przetrzymano‎ ‎kilka‎ ‎godzin.‎ ‎Położenie‎ ‎stało‎ ‎się‎ ‎tem‎ ‎nieznośniejsze,‎ ‎że‎ ‎wielu‎ ‎przypędzono‎ ‎nieubranych‎ ‎lub‎ ‎nawpół‎ ‎ubranych,‎ ‎a‎ ‎zimno‎ ‎było‎ ‎dotkliwe‎ ‎i‎ ‎wkrótce‎ ‎zaczął‎ ‎mżyć‎ ‎gęsty deszcz,‎ ‎kapuśniaczek.

Dzikiego‎ ‎jednak‎ ‎dziesiątkowania‎ ‎nie‎ ‎kontynuowano.‎ ‎Do‎ ‎wykopanego‎ ‎dołu‎ ‎zepchnięto‎ ‎ciała rozstrzelanych,‎ ‎wylosowanych‎ ‎z‎ ‎pierwszej‎ ‎partji, później‎ ‎jeszcze‎ ‎kilka‎ ‎innych‎ ‎trupów,‎ ‎ofiar‎ ‎zamordowanych‎ ‎już‎ ‎na‎ ‎polu,‎ ‎posypano‎ ‎wapnem‎ ‎i‎ ‎zaczęto‎ ‎zasypywać.‎ ‎Nadzieja‎ ‎zaczęła‎ ‎świtać‎ ‎w‎ ‎sercach‎ ‎przerażonego‎ ‎tłumu... I‎ ‎straszną‎ ‎jest‎ ‎psychologja‎ ‎bierności‎ ‎i‎ ‎niewoli...‎ ‎

Tłum,‎ ‎koło‎ ‎800‎ ‎brańców,‎ ‎wyłącznie‎ ‎mężczyzn,‎ ‎stał‎ ‎zbitą‎ ‎masą,‎ ‎otoczony‎ ‎kordonem‎ ‎rozciągniętej‎ ‎szeroko‎ ‎kompanji‎ ‎piechoty...‎ ‎kilkudziesięciu żołdaków,‎ ‎stało‎ ‎po‎za‎ ‎tem.‎ ‎Tłum,‎ ‎przeznaczony na‎ ‎straszny‎ ‎los‎ ‎dziesiątkowania...‎ ‎przed‎ ‎oczami tych‎ ‎ludzi‎ ‎kopano‎ ‎groby...‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎zaświtał‎ ‎odruch walki...‎ ‎nie‎ ‎powstała‎ ‎myśl‎ ‎wyrwania‎ ‎choćby‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎karabinów,‎ ‎choćby‎ ‎przerwania‎ ‎kordonu‎ ‎i‎ ‎ucieczki...‎ ‎Byłoby‎ ‎to‎ ‎szaleństwo‎ ‎rozpaczy... ofiary‎ ‎większe‎ ‎może...‎ ‎znane‎ ‎drogi,‎ ‎miasto‎ ‎tuż obok‎ ‎siedmdziesięciotysięczne...‎ ‎prusaków‎ ‎zaledwie garstka,‎ ‎rabusiów‎ ‎bezwzględnych‎ ‎i‎ ‎morderców... W‎ ‎ciągu‎ ‎kilku‎ ‎godzin‎ ‎tysiączna‎ ‎blizko,‎ ‎rzesza‎ ‎stała,‎ ‎smagana‎ ‎deszczem,‎ ‎pod‎ ‎grozą‎ ‎śmierci... Wreszcie‎ ‎przybywa‎ ‎jakiś‎ ‎generał,‎ ‎coś‎ ‎przemawia, czego‎ ‎nawet‎ ‎najbliżsi‎ ‎słyszeć‎ ‎dokładnie‎ ‎nie‎ ‎mogli; kordony‎ ‎ściągają...‎ ‎Tłum‎ ‎brańców‎ ‎szybko‎ ‎powraca‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎skąd‎ ‎już‎ ‎od‎ ‎7-ej‎ ‎rano‎ ‎rwał‎ ‎na‎ ‎północ‎ ‎nieskończony,‎ ‎zdawało‎ ‎się,‎ ‎potok‎ ‎uciekających...

Obrazu‎ ‎tej‎ ‎ucieczki‎ ‎nie‎ ‎podobna‎ ‎zapomnieć temu,‎ ‎kto‎ ‎go‎ ‎widział!
c72baf62-7a67-47a8-857c-27ecb990d218
5dab5e36-952a-4eef-bb6c-c6cbfd35787c
ce433f34-bae7-4743-8fb5-f558fd121c47

Zaloguj się aby komentować

Paul Kagame rządzi Rwandą od ponad 20 lat, cały świat jest pod wrażeniem wyników gospodarczych kraju. Czy krwawy dyktator może być dobrym przywódcą?

Prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, do tego żylasty, prezydent Rwandy ma posturę człowieka, o którego obawiałbyś się w razie mocniejszego podmuchu wiatru. Kagame emanuje energią kogoś grającego w zespole na tamburynie albo osoby, która uważnie studiuje warunki sprzedaży, zanim nabędzie znicz.

Kagame dorastał w obozie dla uchodźców w Ugandzie. Jego rodzina znalazła się pośród tysięcy Tutsi zmuszonych do ucieczki z Rwandy w 1959 roku, kiedy Hutu – reprezentujący około osiemdziesięciu procent populacji kraju – przemocą przejęli władzę od rządzącej Rwandą od wieków monarchii Tutsi. Napięcia pomiędzy obiema grupami etnicznymi celowo podsycano w okresie kolonialnym, ponieważ Niemcy, a później Belgia faworyzowały władzę mniejszości Tutsi, utrwalając tym samym podział klasowy w całym kraju.

To w Ugandzie Kagame jako młody chłopak zaczął planować swoją zemstę. Krótko po trzydziestce awansował na dowódcę Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego (RFP) – sił rebelianckich Tutsi w Ugandzie, które planowały usunięcie rwandyjskiego rządu, na którego czele stali Hutu. RFP zaatakował Rwandę w 1990 roku, rozpoczynając czteroletnią wojnę o władzę.

W kwietniu 1994 roku, po wspieranych przez ONZ negocjacjach pokojowych z RFP, samolot z rwandyjskim prezydentem Juvénalem Habyarimaną, Hutu, na pokładzie został zestrzelony rakietą. Choć ciągle nie wiemy, kto ją wystrzelił – zarówno ekstremiści Tutsi, jak i Hutu mieli ku temu własne powody – zabicie Habyarimany stało się pretekstem, którego potrzebowali silni liderzy Hutu, żeby zrobić to, co od dawna chcieli zrobić: zorganizować totalną eksterminację wszystkich Tutsi.

A więc z przerażającą, skrupulatną skutecznością, chodząc od drzwi do drzwi, właśnie do tego się zabrali. W zaledwie sto dni około miliona Tutsi, mężczyzn, kobiet i dzieci – oraz każdy Hutu, który starał się powstrzymać masakrę – zostało zaszlachtowanych.
Ludobójstwo skończyło się dopiero wtedy, gdy RFP Kagamego przy pomocy ugandyjskiej armii przejął kontrolę nad stolicą, Kigali, w lipcu tego roku, zmuszając miliony Hutu do ucieczki do sąsiedniego Zairu, obecnie Demokratycznej Republiki Konga.

W nowym układzie władzy Kagame jako dowódca wojska był w zasadzie najpotężniejszym człowiekiem w Rwandzie. Potrzebował sześciu lat, żeby dopasować tytuł do rzeczywistości. Sfrustrowany swoim malejącym wpływem na kraj, prezydent Pasteur Bizimungu na początku 2000 roku złożył rezygnację. Kagame został zaprzysiężony na prezydenta miesiąc później.

Nagle na czele Rwandy stanął dowódca wojskowy uformowany przez pobyt w biednym obozie dla uchodźców, wygnany tam przez te siły, które później dokonały jednego z najbardziej przerażających ludobójstw w historii, mając za jedyny cel zniszczenie całego jego klanu.
Historia uczy nas, że w takiej sytuacji powinny od razu nastąpić rewanżystowskie rządy niepohamowanej destrukcji, domagające się od Hutu zapłaty za ich zbrodnie. Rzeczywistość jednakże nie mogła być bardziej odmienna.

Kagame szybko porzucił swoje wojskowe maniery na rzecz spokojnego i pokojowego stylu oksfordzkiego profesora. Zaangażował się bez reszty w rozważne zarządzanie, przeglądanie raportów finansowych i najnowszych teorii rozwoju.

W rezultacie niewiele krajów przez ostatnie dwadzieścia lat mogło się pochwalić takim rozwojem gospodarczym i społecznym jak Rwanda. Pod rządami Kagamego gospodarka kraju wzrastała średnio osiem procent rocznie, i eksperci twierdzą, że ten trend będzie trwał. Jego rząd wprowadził państwowy system opieki zdrowotnej i zainicjował znaczące reformy systemu szkolnictwa. Nazywana Singapurem Afryki Rwanda znalazła się obecnie wśród czterdziestu najlepszych miejsc na świecie do robienia interesów. Jej miasta są jednymi z najbezpieczniejszych na kontynencie. Z ponad sześćdziesięcioprocentowym przedstawicielstwem Rwanda ma zdecydowanie najwięcej kobiet w parlamencie w stosunku do jakiegokolwiek rządu na świecie. W ramach swojej narodowej inicjatywy „Vision 2050” Rwanda – kraj bez dostępu do morza, ze skromną ilością poszukiwanych na rynkach bogactw naturalnych – planuje w ciągu następnych trzydziestu lat stać się krajem o wysokim PKB.

Jednak osiągnięciem Kagamego, które robi największe wrażenie, jest niewątpliwie to, w jaki sposób zahamował brutalne napięcia na tle etnicznym – a trzeba pamiętać, że te z łatwością mogły już dawno temu zniszczyć kraj. Dokonał tego częściowo przez uchwalenie prawa przeciw mowie nienawiści powiązanej z etnicznością oraz przepisów, których interpretacja każe uznać za nielegalne – a w każdym razie niewskazane – identyfikowanie się według grup etnicznych. Wprowadził te zarządzenia w okresie pokoju politycznego i stabilizacji, kiedy spodziewano się czegoś przeciwnego, przy okazji głosząc przebaczenie i tolerancję.

Sposób sprawowania rządów przez Kagamego jest niemal powszechnie wychwalany. Regularnie bywa ekspertem na szczytach międzynarodowych i na uniwersytetach; został zasypany doktoratami honoris causa, a pośród jego największych admiratorów znajdują się tacy ludzie jak Bill Clinton, Bill Gates i Tony Blair.

Ten podziw przyciąga zaś nie tylko płomienne słowa, ale także twardą walutę. Niemal połowa rwandyjskiego budżetu pochodzi z pomocy zagranicznej, i są to fundusze, które rządy Zachodu i organizacje pozarządowe uważają za dobrze wydane pieniądze.
I z tego powodu „New York Times” określił Kagamego jako „ulubionego silnego człowieka globalnej elity”.

I oto dotarliśmy do komplikacji.

Zasługi Kagamego nie są tak zupełnie krystaliczne. Może być popularny w całej Rwandzie, ale kwestii utrzymania władzy nie zostawił czystemu wyborczemu przypadkowi. Kagame nie jest uważany za dyktatora. Czy jego rządy są autorytarne? Być może. Jest tyranem? Może. Czy jest człowiekiem silnym? Z całą pewnością. Lecz niezupełnie jest dyktatorem. Skutecznie utrzymuje się przy władzy od ponad dwudziestu lat dzięki wygrywanym wyborom. Raz jednak powiedział o swoich politycznych oponentach: „Wielu z nich ma skłonność do umierania”.

Organizacje broniące praw człowieka od lat spisują dane wielu dziesiątek jego prominentnych i mniej znanych politycznych wrogów, którzy nagle zostali znalezieni martwi albo na wiele lat trafili do więzienia po tym, jak skrytykowali jego rządy. Jeden z jego największych krytyków, Paul Rusesabagina – którego bohaterskie czyny podczas ludobójstwa z 1994 roku zainspirowały film Hotel Rwanda – został aresztowany i skazany za rzekome czyny terrorystyczne w 2021 roku.

Żadna z tych rzeczy nie jest jakąś szczególną tajemnicą dla świata Zachodu. W 2013 roku Departament Stanu USA zauważył na temat Rwandy: „Najważniejszym problemem, jeśli chodzi o przestrzeganie praw człowieka w kraju, pozostaje ściganie przez rząd przeciwników politycznych i obrońców praw człowieka, którzy padają ofiarą prześladowań, aresztowań i nadużyć; nieposzanowanie rządów prawa przez siły bezpieczeństwa i sądownicze; [i] ograniczanie wolności obywatelskich".

Anegdot o ostrym charakterze Kagamego jest bez liku, od raportów na temat jego zdolności do przemiany w ciągu kilku sekund ze spokojnego profesora we wrzeszczącego tyrana, do historyjek o tym, jak osobiście chłosta ministrów, którym nie udało się osiągnąć wyznaczonych celów.

Pozostający u władzy przez ponad dwie dekady, obecnie żwawy sześćdziesięciokilkulatek, Kagame będzie koło osiemdziesiątki przy kolejnym poważnym sprawdzianie swoich rządów. Miał odejść w 2017 roku po wypełnieniu konstytucyjnego maksimum dwóch siedmioletnich kadencji. Szczęśliwie dla niego parlament wprowadził poprawkę do konstytucji, co oznacza, że będzie mógł rządzić do 2034 roku.

Przeprowadzane dotąd wybory nie były modelowym przykładem tych wolnych i uczciwych. Kagame często startuje w zasadzie bez przeciwnika, więc wciąż pojawiają się oskarżenia, że wyborcy, którzy mają zamiar wybrać innych kandydatów są wyprowadzani z błędu przez żołnierzy przy lokalach wyborczych. Pojawiają się nawet sugestie, że zakaz publicznego wyrażania się źle o innych grupach etnicznych jest próbą przykrycia wszelkich wewnętrznych sprzeciwów wobec tego, że Tutsi – którzy stanowią niespełna czternaście procent społeczeństwa – przejęli niemal wszystkie wyższe stanowiska w rządzie i administracji. Lecz i tak kubeczek prezydenta – pełen zagranicznej pomocy, zaproszeń do przemawiania na prestiżowych wydarzeniach i głośnych pochwał dla jego wzorowego afrykańskiego przywództwa – dalej się napełnia.

Rządy Kagamego są skomplikowaną zagadką i skłaniają do zadawania pytań o naturę demokracji oraz o to, jaka forma rządów najbardziej pasowałaby do tych młodych, siłą podzielonych państw zmagających się z własną tożsamością. Zapewnił pokój i dobrobyt małemu krajowi z bardzo małą ilością surowców naturalnych, który w przeciwnym razie mógłby implodować pod ciężarem dawnej ksenofobii. Niektórzy eksperci twierdzą, że tym młodym, podzielonym państwom potrzeba silnej i kompetentnej ręki. Jednak niezwykle trudno jest trzymać taką siłę w ryzach w nieskończoność. Ludzka moralność jest notorycznie nadwyrężana przez nieograniczoną władzę. W każdej chwili prąd może stać się jeszcze bardziej rwący i może odsunąć kraj od dobrobytu, a silny człowiek, któremu nikt nie rzuca wyzwania, może zwiększać swoją władzę, uwalniając falę przemocy, która nie oszczędzi nikogo, ponieważ będzie chciał ugruntować swoje – a dane mu z bożej łaski, jak sądzi – panowanie. Autorytarni władcy bardzo rzadko odchodzą, nie pociągając za sobą w otchłań swojego kraju.

W długim wywiadzie dla „New Yorkera” Kagame opowiada o swojej rozmowie z młodym człowiekiem, który został zraniony maczetą i zostawiony na śmierć w jednym z masowych grobów, jakich mnóstwo było w Rwandzie podczas ludobójstwa. Jakimś cudem chłopak przeżył. Wiele lat później w ramach krajowego programu pokoju i pojednania prezydent Kagame kazał wypuścić z więzienia ekstremistów, którzy zorganizowali masowe mordy – i kilku z nich zamieszkało potem w wiosce tego młodego człowieka. Po tylu latach od tamtych wydarzeń Kagame chciał się dowiedzieć, jak ten mężczyzna radzi sobie, żyjąc o kilka kroków od ludzi, którzy próbowali zamordować jego i jego bliskich.

Zapytałem go więc: "Jak dajesz radę?" – mówi Kagame w wywiadzie. – "Kiedy ich spotykasz, co ci mówią albo co ty do nich mówisz? Co czujesz? Chcę, żebyś mi szczerze powiedział, co czujesz." Młody człowiek spojrzał na swojego prezydenta i odpowiedział: "Daję radę, bo poprosiłeś nas, żebyśmy dawali radę”.

Z książki Afryka to nie państwo

#czytajzhejto #historia #afryka #rwanda
7d1bf540-c20c-4188-bf86-dc12cc163617
5ca73b47-2281-44c1-a56f-0c91e23d1b0f
Bipalium_kewense

Z władzami autorytarnymi i dyktatorami tak już jest, że dzięki rządom silnej ręki często udaje im się zaprowadzić ład społeczny i wzrost gospodarczy, ale wystarczy jeden błędny krok, by wykrzesać iskierkę, która wznieci pożar. Wyjścia są wtedy dwa: albo utrata władzy, albo pozostanie przy niej, ale z popadaniem w coraz większą paranoję i totalitaryzm. Np. taki Łukaszenka. Kilka lat temu był coraz częściej wychwalany, że może autorytarny, może i nawet dyktator, ale przecież jaki spokój i porządek panuje na Białorusi, ewidentnie ma ogromne poparcie społeczeństwa, no i sprytnie lawiruje między Rosją a Zachodem, dzięki czemu może i tu, i tam coś dla siebie i swojego kraju ugrać. Wszystko zmieniło się po sfałszowanych wyborach w 2020 r. i masowych protestach po nich, kiedy wybrał drogę twardej dyktatury i ostrego kursu prorosyjskiego. Widzę tam sporo podobieństw z Rwandą - czy tam też wkrótce tak będzie? Albo np. Kim Dzong Un. Początkowo całkiem nieźle się zapowiadał. Stopniowa liberalizacja życia społecznego i gospodarczego w KRLD, wzrost ruchu turystycznego, pełne uśmiechów spotkania z władzami Korei Południowej i USA - a teraz? Rezygnacja z idei pokojowego zjednoczenia Korei, budowanie kultu własnej osoby wręcz przyćmiewającego poprzedników i coraz większą brutalność władzy wobec jakichkolwiek przejawów sprzeciwu. Co ciekawe, zmiana kursu władz Białorusi i KRLD zbiegła się w czasie z pandemią koronawirusa. Władze KRLD wykorzystały ją nawet do całkowitego zamknięcia kraju. Czy pandemia miała też wpływ na politykę Rwandy i sposób sprawowania władzy przez Kagamego?

Papiezak2137

@smierdakow Ty to parafrazujesz jakoś czy to jest kopiuj-wklej z książki?

smierdakow

@Papiezak2137 kopiuj wklej, ale usuwam niektóre fragmenty, żeby skrócić

Zaloguj się aby komentować