🎅HejtoPaka ruszyła! Weź udział w drugiej edycji świątecznej wymiany prezentów na Hejto❄️

Zgłaszam się
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XI

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Było‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎po‎ ‎6-ej,‎ ‎gdy‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Kalisza‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎spodziewany‎ ‎przez‎ ‎nas‎ ‎huk‎ ‎wystrzałów‎ ‎armatnich.‎ ‎Artylerja‎ ‎pruska‎ ‎zaczęła‎ ‎bombardować‎ ‎miasto‎ ‎znowu.‎ ‎Tym‎ ‎razem‎ ‎bombardowanie‎ ‎było‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎dłuższe‎ ‎niż‎ ‎we‎ ‎wtorek.‎ ‎Trwało‎ ‎ono‎ ‎niemal‎ ‎do‎ ‎godziny‎ ‎9‎ 1/‎2‎,‎ ‎przyczem‎ ‎strzały szły‎ ‎dość‎ ‎gęsto.‎ ‎Strzelano‎ ‎widocznie‎ ‎sekcjami, gdyż‎ ‎po‎ ‎dwuch‎ ‎strzałach‎ ‎następowała‎ ‎kilkuminutowa‎ ‎przerwa,‎ ‎dłuższą‎ ‎znów‎ ‎przerwę‎ ‎zaobserwować‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎po‎ ‎ośmiu‎ ‎wystrzałach.‎ ‎Z‎ ‎balkonu‎ ‎willi‎ ‎doskonale‎ ‎mogliśmy‎ ‎obserwować‎ ‎pociski, padające‎ ‎na‎ ‎miasto,‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎okoliczne‎ ‎łęgi.‎ ‎Widoczne‎ ‎za‎ ‎dnia‎ ‎jako‎ ‎obłoczki‎ ‎szybko‎ ‎przesuwające‎ ‎się po‎ ‎niebie,‎ ‎w‎ ‎miarę‎ ‎nastąpienia‎ ‎ciemności‎ ‎stały‎ ‎się one‎ ‎możliwe‎ ‎do‎ ‎zaobserwowania‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎chwili wybuchu‎ ‎—‎ ‎jaskrawym‎ ‎światłem‎ ‎białym,‎ ‎przypominającym‎ ‎trochę‎ ‎lampki‎ ‎elektryczne,‎ ‎nieosłonione‎ ‎mlecznym‎ ‎kloszem.‎ ‎

Nie‎ ‎wiem‎ ‎z‎ ‎jakiej‎ ‎racji, w‎ ‎obecnem‎ ‎bombardowaniu‎ ‎prusacy‎ ‎uwzględniają‎ ‎przeważnie‎ ‎park‎ ‎i‎ ‎północno-zachodnią‎ ‎część miasta,‎ ‎ulice‎ ‎Stawiszyńską‎ ‎i‎ ‎Skarszewską,‎ ‎oraz przestrzeń‎ ‎podmiejską,‎ ‎zawartą‎ ‎między‎ ‎szosami Konińską‎ ‎i‎ ‎Turecką — tu‎ ‎bowiem‎ ‎najgęściej‎ ‎widoczne‎ ‎są‎ ‎owe‎ ‎światła‎ ‎jaskrawe‎ ‎pękających‎ ‎pocisków. Obawiamy‎ ‎się,‎ ‎czy‎ ‎nie‎ ‎zacznie‎ ‎i‎ ‎nam‎ ‎grozić‎ ‎nie bezpieczeństwo,‎ ‎pękające‎ ‎bowiem‎ ‎pociski‎ ‎widzimy koło‎ ‎suszarni,‎ ‎odległej‎ ‎od‎ ‎nas‎ ‎o‎ ‎l ‎l‎/‎2‎ ‎kilometra‎ ‎nie spełna‎ ‎ale,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎zdaje,‎ ‎były‎ ‎to‎ ‎już‎ ‎największe wysiłki‎ ‎armat‎ ‎pruskiej‎ ‎artylerji‎ ‎polowej,‎ ‎któremi ostrzeliwano‎ ‎miasto.‎ ‎W‎ ‎każdym‎ ‎bądź‎ ‎razie — świst — ostry‎ ‎i‎ ‎metaliczny‎ ‎zarazem — jakiś‎ ‎dziwacznie‎ ‎buczący — odgłosy‎ ‎przerzynającego‎ ‎powietrze,‎ ‎lecącego‎ ‎pocisku,‎ ‎słyszymy‎ ‎doskonale.

W‎ ‎połączeniu‎ ‎z‎ ‎łuną‎ ‎pożaru‎ ‎Ratusza‎ ‎i‎ ‎niesionym‎ ‎przez‎ ‎wiatr‎ ‎dymem‎ ‎i‎ ‎niemiłym‎ ‎zapachem spalenizny‎ ‎—‎ ‎bombardowanie‎ ‎sprawiało‎ ‎straszne wrażenie.
W‎ ‎trakcie‎ ‎bombardowania‎ ‎wpada‎ ‎na‎ ‎podwórze‎ ‎bryczka,‎ ‎z‎ ‎której‎ ‎wyskakuje‎ ‎jakiś‎ ‎jegomość z‎ ‎wyrazem‎ ‎okropnego‎ ‎przerażenia‎ ‎w‎ ‎oczach‎ ‎i‎ ‎na twarzy‎ ‎całej.
„Panowie — na‎ ‎miłość‎ ‎boską‎ ‎pozwólcie‎ ‎mi‎ ‎tu przeczekać‎ ‎do‎ ‎rana.‎ ‎Jadę‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎ale‎ ‎tam‎ ‎straszne‎ ‎rzeczy‎ ‎się‎ ‎dzieją...‎ ‎wstrzymano‎ ‎mnie‎ ‎przed‎ ‎rogatką...‎ ‎bom‎ ‎na‎ ‎śmierć‎ ‎pewną‎ ‎jechał...‎ ‎Aby‎ ‎do rana“...

Z‎ ‎rozmowy‎ ‎dowiadujemy‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎jedzie‎ ‎z‎ ‎pod Łęczycy‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎gdzie‎ ‎synek‎ ‎jego‎ ‎przygotowuje‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎egzaminów‎ ‎wstępnych‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎od‎ ‎kilku‎ ‎dni niema‎ ‎o‎ ‎dziecku‎ ‎żadnych‎ ‎wiadomości.‎ ‎Usłyszawszy o‎ ‎zajęciu‎ ‎Kalisza‎ ‎przez‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎zajściach w‎ ‎mieście,‎ ‎jedzie‎ ‎ratować‎ ‎dziecko...‎ ‎Kto‎ ‎wie,‎ ‎czy nie‎ ‎zapóźno.
W‎ ‎dalszej‎ ‎pogawędce‎ ‎od‎ ‎uspokojonego‎ ‎nieco przybysza‎ ‎dowiadujemy‎ ‎się‎ ‎rzeczy,‎ ‎które‎ ‎nas‎ ‎bardzo‎ ‎serjo‎ ‎zaniepokoiły.‎ ‎

Przejeżdżając‎ ‎przez‎ ‎Uniejów,‎ ‎widział‎ ‎ciągnące‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Kalisza‎ ‎wojsko‎ ‎rosyjskie.‎ ‎O‎ ‎sile‎ ‎i‎ ‎rodzaju‎ ‎broni‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎umie‎ ‎powiedzieć.‎ ‎Pamięta‎ ‎tylko,‎ ‎że‎ ‎rozmawiał‎ ‎z‎ ‎dragonami‎ ‎pułku,‎ ‎konsystującego‎ ‎przed‎ ‎wojną‎ ‎w‎ ‎Kaliszu ‎i‎ ‎że‎ ‎mówili‎ ‎mu,‎ ‎iż‎ ‎ciągną‎ ‎na‎ ‎Kalisz,‎ ‎aby odebrać‎ ‎miasto‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎oczekują‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎Uniejowie‎ ‎na‎ ‎większe‎ ‎siły.‎ ‎Nic‎ ‎więcej‎ ‎dowiedzieć się‎ ‎nie‎ ‎można.‎ ‎Na‎ ‎pytanie,‎ ‎czy‎ ‎widział‎ ‎armaty,‎ ‎przybysz‎ ‎odpowiada‎ ‎gorączkowo:‎ ‎„Ależ‎ ‎były,‎ ‎były‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎sporo,‎ ‎ale‎ ‎najwięcej‎ ‎dragoni‎ ‎z‎ ‎Kalisza.

Rozlegające‎ ‎się‎ ‎co‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎od czasu‎ ‎do‎ ‎czasu‎ ‎i‎ ‎częściej‎ ‎strzały‎ ‎działowe,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎każdy‎ ‎mógł‎ ‎być‎ ‎śmiertelnym‎ ‎dla‎ ‎dziecka,‎ ‎nie mogły‎ ‎sprzyjać‎ ‎uspokojeniu‎ ‎się‎ ‎zupełnemu‎ ‎—‎ ‎biedaka‎ ‎—‎ ‎dążącego‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎ratunek‎ ‎mil‎ ‎kilkanaście... Wkrótce‎ ‎też‎ ‎pożegnaliśmy‎ ‎go,‎ ‎oddając‎ ‎do‎ ‎rozporządzenia‎ ‎do‎ ‎wyboru‎ ‎pokój‎ ‎w‎ ‎pustej‎ ‎willi,‎ ‎lub‎ ‎pomieszczenie‎ ‎w‎ ‎czworakach‎ ‎między‎ ‎ludźmi‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎powracamy‎ ‎do‎ ‎domu.

Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎9-ej‎ ‎rozległa‎ ‎się‎ ‎jednorazowa salwa‎ ‎z‎ ‎kilku‎ ‎armat — potężny‎ ‎huk‎ ‎wstrząsnął‎ ‎powietrze.
„No,‎ ‎to‎ ‎chyba‎ ‎już‎ ‎finał,‎ ‎a‎ ‎czas‎ ‎wielki‎ ‎po‎ ‎temu"...‎ ‎rzucam‎ ‎przypuszczenie.
Jakoż‎ ‎zgadłem.‎ ‎Na‎ ‎razie‎ ‎bombardowanie‎ ‎zakończyło‎ ‎się‎ ‎ową‎ ‎salwą.‎ ‎Szkód‎ ‎zrządziło‎ ‎ono‎ ‎stosunkowo‎ ‎niewiele.‎ ‎Pociski‎ ‎zniszczyły‎ ‎sporo‎ ‎drzew w‎ ‎parku,‎ ‎do‎ ‎którego‎ ‎z‎ ‎jakąś‎ ‎zajadłością,‎ ‎jak‎ ‎widzieliśmy,‎ ‎strzelano,‎ ‎popsuły‎ ‎nieco‎ ‎dachów‎ ‎na‎ ‎leżącej‎ ‎wyżej,‎ ‎niż‎ ‎reszta‎ ‎miasta,‎ ‎dzielnicy‎ ‎t.‎ ‎zw. Chmielniku,‎ ‎i‎ ‎porobiły‎ ‎nieco‎ ‎dziur‎ ‎w‎ ‎pojedynczych‎ ‎domach‎ ‎prz‎y‎ ‎ulicy‎ ‎Babinej,‎ ‎gdzie‎ ‎między innemi‎ ‎uszkodzono‎ ‎dom‎ ‎Parczewskich. Ofiar‎ ‎w‎ ‎ludziach‎ ‎nie‎ ‎było,‎ ‎mieszkańcy‎ ‎bowiem,‎ ‎nauczeni‎ ‎już‎ ‎doświadczeniem,‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎początkiem‎ ‎bombardowania‎ ‎pochowali‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎piwnic i‎ ‎suteren.‎ ‎Wrażenie‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎straszne,‎ ‎kto‎ ‎po został‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎ten‎ ‎myślał‎ ‎o‎ ‎ucieczce‎ ‎z‎ ‎tego piekła.

Tymczasem‎ ‎jednak‎ ‎należało‎ ‎nam‎ ‎pomyśleć o‎ ‎nowem‎ ‎niebezpieczeństwie,‎ ‎jakie‎ ‎wynikło‎ ‎ze‎ ‎zbliżenia‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎Kalisza‎ ‎wojsk‎ ‎rosyjskich‎ ‎i‎ ‎zapowiadanej‎ ‎przez‎ ‎nie‎ ‎bitwy‎ ‎pod‎ ‎tem‎ ‎miastem. Wydawała‎ ‎się‎ ‎ona‎ ‎bardzo‎ ‎prawdopodobną. Siły‎ ‎niemieckie,‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎temi,‎ ‎co‎ ‎nadciągnęły‎ ‎przy armatach,‎ ‎nie‎ ‎przenosiły‎ ‎kilku‎ ‎bataljonów‎ ‎piechoty‎ ‎i‎ ‎dwuch‎ ‎szwadronów,‎ ‎najwyżej ‎ułanów‎ ‎—‎ ‎nie licząc‎ ‎oczywiście‎ ‎artylerji,‎ ‎którą‎ ‎obliczać‎ ‎można było‎ ‎na‎ ‎osiem‎ ‎dział‎ ‎i‎ ‎również‎ ‎kilkanaście‎ ‎kartaczownic.‎ ‎Wyprzeć‎ ‎więc‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎powrotem w‎ ‎granice‎ ‎Niemiec‎ ‎było‎ ‎dość‎ ‎łatwo,‎ ‎odebranie‎ ‎zaś Kalisza‎ ‎i‎ ‎zwycięstwo‎ ‎pod‎ ‎jego‎ ‎murami‎ ‎odniesione,‎ ‎odpowiednio‎ ‎skomentowane‎ ‎i‎ ‎ubarwione,‎ ‎echem rozgłośnem‎ ‎rozeszłoby‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎świecie‎ ‎całym,‎ ‎jako dotkliwa‎ ‎klęska‎ ‎niemców.‎ ‎Lecz,‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎bitwy nasze‎ ‎Pólko‎ ‎bezwzględnie‎ ‎skazane‎ ‎było‎ ‎na‎ ‎zagładę.‎ ‎Leżąc‎ ‎na‎ ‎wyniosłości,‎ ‎tuż‎ ‎przy‎ ‎szosie‎ ‎Tureckiej,‎ ‎którą‎ ‎właśnie‎ ‎ciągnęli‎ ‎rosjanie,‎ ‎ze‎ ‎swemi ogrodami‎ ‎gęstemi‎ ‎i‎ ‎sporą‎ ‎ilością‎ ‎murowanych‎ ‎domów,‎ ‎tworzyło‎ ‎ono‎ ‎wyborną‎ ‎pozycję‎ ‎przeciw‎ ‎Kaliszowi,‎ ‎tem ‎bardziej,‎ ‎że‎ ‎zajmujące‎ ‎ją‎ ‎wojsko‎ ‎oparte‎ ‎było‎ ‎prawem‎ ‎skrzydłem‎ ‎o‎ ‎drogę‎ ‎Skarszewską, panującą‎ ‎nad‎ ‎miastem,‎ ‎lewem‎ ‎zaś‎ ‎o‎ ‎rzeczkę‎ ‎Strędnię‎ ‎dość‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎wskutek‎ ‎deszczów‎ ‎głęboką. Dworek‎ ‎nasz,‎ ‎murowany,‎ ‎piętrowy,‎ ‎ukryty‎ ‎w‎ ‎gąszczu‎ ‎drzew,‎ ‎mógł‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎zupełnie‎ ‎naturalnvm'kluczem‎ ‎pozycji‎ ‎rosyjskiej.‎ ‎

Skoro‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎widoczne dla‎ nas - nie‎ ‎mogliśmy‎ ‎przypuszczać,‎ ‎żeby‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎wyraźnem‎ ‎i‎ ‎dla‎ ‎prusaków,‎ ‎tymbardziej,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎dni‎ ‎ostatnich,‎ ‎przejeżdżające‎ ‎patrole‎ ‎ułańskie hacznie‎ ‎oglądały‎ ‎wieś‎ ‎całą‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎dworkiem‎ ‎i‎ ‎zapowiadały‎ ‎chłopom,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎zbliżenia‎ ‎się‎ ‎rosjan,‎ ‎całą‎ ‎wieś‎ ‎będą‎ ‎musieli‎ ‎spalić‎ ‎dla‎ ‎oczyszczenia‎ ‎sobie‎ ‎pozycji. Po‎ ‎krótkiej‎ ‎więc‎ ‎naradzie‎ ‎zdecydowaliśmy‎ ‎się opuścić‎ ‎Pólko‎ ‎na‎ ‎drugi‎ ‎dzień‎ ‎rano,‎ ‎tymczasem‎ ‎zaś poszliśmy‎ ‎spać,‎ ‎aby‎ ‎sił‎ ‎zaczerpnąć‎ ‎do‎ ‎nowej‎ ‎wędrówki,‎ ‎której‎ ‎pierwszym‎ ‎etapem‎ ‎miał‎ ‎być‎ ‎odległy‎ ‎o‎ ‎jakieś‎ ‎wiorst‎ ‎12,‎ ‎piaszczystą‎ ‎drogą,‎ ‎na‎ ‎uboczu‎ ‎od‎ ‎szos‎ ‎Tureckiej‎ ‎i‎ ‎Łódzkiej — Koźminek — ongi słynne‎ ‎Wielkopolskie‎ ‎Ateny — siedlisko‎ ‎Braci‎ ‎Polskich —‎ ‎dziś‎ ‎uboga,‎ ‎zapadła‎ ‎mieścina,‎ ‎zachowująca tradycje‎ ‎rożnowiercze,‎ ‎jedynie‎ ‎przez‎ ‎olbrzymi‎ ‎od setek‎ ‎żydów,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎ręku‎ ‎znalazł‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎cały handel.‎ ‎
JA‎ ‎nawet‎ ‎—‎ ‎gdyby‎ ‎i‎ ‎pogłoska‎ ‎o‎ ‎nadciąganiu rosjan‎ ‎nie‎ ‎sprawdziła‎ ‎się,‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎nerwy‎ ‎pań i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎były‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎wytrzymać‎ ‎dłużej‎ ‎straszliwego‎ ‎napięcia.‎ ‎Dzień‎ ‎piątkowy‎ ‎—‎ ‎morderstwa uliczne,‎ ‎których‎ ‎odgłosów‎ ‎w‎ ‎postaci‎ ‎ustawicznych strzałów‎ ‎karabinowych,‎ ‎tępego‎ ‎huku‎ ‎salw‎ ‎i‎ ‎denerwującego‎ ‎trzasku‎ ‎kartaczownic,‎ ‎słuchaliśmy‎ ‎przeszło‎ ‎godzinę,‎ ‎dwugodzinne‎ ‎bombardowanie‎ ‎i‎ ‎owe błyskające‎ ‎na‎ ‎przyległych‎ ‎polach‎ ‎pociski,‎ ‎ciągły ich‎ ‎świst‎ ‎w‎ ‎powietrzu‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎pożar‎ ‎miasta,‎ ‎na tle‎ ‎wciąż‎ ‎uciekających‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎obłąkania‎ ‎ludzi, mogłyby‎ ‎najmocniejsze‎ ‎nerwy‎ ‎rozstroić.‎ ‎Widzieliśmy‎ ‎to‎ ‎jak‎ ‎najdobitniej‎ ‎na‎ ‎chłopach‎ ‎—‎ ‎gospodarzach.‎ ‎W‎ ‎ciągu‎ ‎dnia‎ ‎tego‎ ‎biedacy‎ ‎kilkakrotnie‎ ‎uciekali‎ ‎i‎ ‎wracali,‎ ‎pomimo‎ ‎naszego‎ ‎uspokajania‎ ‎i‎ ‎zapewnień,‎ ‎że‎ ‎przecież,‎ ‎o‎ ‎ileby‎ ‎tylko‎ ‎rzetelne‎ ‎niebezpieczeństwo‎ ‎groziło,‎ ‎my‎ ‎byśmy‎ ‎nie‎ ‎pozostali‎ ‎napewno.

Bombardowanie‎ ‎wieczorowe‎ ‎wreszcie‎ ‎przechyliło‎ ‎szalę.‎ ‎Gdy‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎11-ej‎ ‎wyszedłem na‎ ‎drogę‎ ‎dla‎ ‎zasiągnięcia‎ ‎języka,‎ ‎wieś‎ ‎zastałem niemal‎ ‎zupełnie‎ ‎pustą.‎ ‎Podsypawszy‎ ‎karmu‎ ‎wszelkiej‎ ‎„gadzinie‎"‎ ‎i‎ ‎zamknąwszy‎ ‎chałupy,‎ ‎poczciwi kmiecie‎ ‎uciekli‎ ‎co‎ ‎żywo‎ ‎do‎ ‎wsi‎ ‎sąsiednich,‎ ‎głównie‎ ‎zaś‎ ‎do‎ ‎leżącej‎ ‎za‎ ‎górą‎ ‎Kolonji‎ ‎Tłokińskiej. Straszne‎ ‎i‎ ‎złowrogie‎ ‎wrażenie‎ ‎robił‎ ‎wieczór tego‎ ‎okropnego‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎dnia‎ ‎7‎ ‎sierpnia. Nad‎ ‎miastem‎ ‎zwisała‎ ‎olbrzymia‎ ‎czarna‎ ‎chmura‎ ‎dymu,‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎czerwonem‎ ‎zarzewiem‎ ‎odbijała‎ ‎się‎ ‎łuna‎ ‎dogasającego‎ ‎Ratusza.‎ ‎Ujadanie‎ ‎psów w‎ ‎całej‎ ‎okolicy,‎ ‎daleki‎ ‎pogwar‎ ‎uciekających‎ ‎mimo ciemnej‎ ‎—‎ ‎bo‎ ‎chmury‎ ‎zbierające‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎niebie‎ ‎zasłaniały‎ ‎księżyc — nocy‎ ‎mieszkańców,‎ ‎przerywały posępną‎ ‎ciszę‎ ‎nocną.‎ ‎Gdzieś‎ ‎daleko‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎rozlegał‎ ‎się‎ ‎tentent‎ ‎koni‎ ‎jakiegoś‎ ‎zapóźnionego‎ ‎patrolu,‎ ‎ówdzie‎ ‎znów‎ ‎skrzyp‎ ‎woza‎ ‎napakowanego‎ ‎wysoko‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎wysiłkiem‎ ‎ciągnionego‎ ‎przez‎ ‎zbiedzone szkapy,‎ ‎wrywał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎złowrogą‎ ‎ciszę,‎ ‎jaka‎ ‎powoli obejmowała‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎okolice... Koło‎ ‎12-ej‎ ‎w‎ ‎nocy,‎ ‎gdy‎ ‎już‎ ‎spokojnie‎ ‎zasnąłem,‎ ‎rzetelnie‎ ‎zmordowany‎ ‎wrażeniami‎ ‎dnia‎ ‎ubiegłego,‎ ‎znów‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎huk‎ ‎złowrogi,‎ ‎budząc‎ ‎mnie ze‎ ‎snu.

Prusakom‎ ‎jeszcze‎ ‎było‎ ‎mało‎ ‎dokonanej‎ ‎zemsty! Ropoczynało‎ ‎się‎ ‎nowe‎ ‎bombardowanie.
3f0304ac-95cd-4bf4-bd51-a1b617929cdd
42d71524-655a-48d3-8d33-ee82aa8fcb0d
Heheszki

Wkręciłem się serjo.

Zaloguj się aby komentować

Na zdjęciu Dylann Roof, który 17 czerwca 2015 w Karolinie Południowej zastrzelił 9 modlących się osób w kościele dla czarnoskórych.

Naszywka na dole to flaga Rodezji, państwa które już nie istnieje. Roof określał się jako "ostatni Rodezyjczyk".

Jakieś trzydzieści lat przed przyjściem Dylanna na świat brytyjscy kolonialiści przyjęli do wiadomości nieuchronność niepodległości całej Afryki. Lecz jedna kolonialna administracja w południowej Afryce nie chciała ustąpić.

W odróżnieniu od Afryki Zachodniej w południowej Afryce panował klimat, w którym kolonialiści mogli czuć się komfortowo. Eksploatowali surowce naturalne i zaanektowali całą ziemię – wprowadzając formę białego supremacjonizmu, która wytworzyła system kastowy, brutalnie uciskający czarną społeczność. Był to terroryzm.

Pod koniec XIX wieku ta forma rządów została wprowadzona przez Brytyjczyków kolonizujących skrawek południowej Afryki nazwany przez nich Rodezją Północną i Rodezją Południową. Potem nastały lata sześćdziesiąte, kiedy ruchy czarnych nacjonalistów w regionie żądały wolności – pokojowo i na inne sposoby – od rządów białej mniejszości. Władze Rodezji Północnej w końcu uległy, zgadzając się na niepodległość w 1964 roku. Nacjonaliści zmienili nazwę kraju na Zambia.

Biali z Rodezji Południowej jednakowoż odmówili oddania władzy – niewzruszeni w swej wierze, że czarni nie są w stanie rządzić się sami, że jest im lepiej pod władzą białych. A skoro nie musiało się już odróżniać od swoich północnych sąsiadów, państwo odrzuciło niepotrzebny przymiotnik i przyjęło nazwę Rodezja. Brytyjski rząd zażądał, aby rodezyjski rząd zrzekł się władzy na rzecz rządów większości. Lecz biali osadnicy twardo odmawiali. Rasistowskiemu ruchowi przewodzili polityk Ian Smith i jego biała nacjonalistyczna partia Front Rodezyjski. Premier Smith przysiągł, że tak długo, jak będzie żył, i jeszcze setki lat po jego śmierci, Afrykańczycy nigdy nie przejmą Rodezji.

Smith był niezwykle przywiązany do tego kredo białych rodowitych Rodezyjczyków. Do tego stopnia, że w 1965 roku Front Rodezyjski proklamował niezależność od Zjednoczonego Królestwa tylko po to, żeby móc kontynuować rasistowską politykę bez kontroli Londynu. Zadziałało. Brytyjski rząd był wściekły, ale niewiele mógł zrobić.

Opór ze strony społeczności międzynarodowej słabł, więc Smith mógł się skupić na tłumieniu wszelkich czarnych powstań w Rodezji. Czarne partie narodowe zostały zakazane, a ich liderów aresztowano i osadzono w więzieniach na dekady. Dziewięćdziesięciu procentom czarnej populacji odebrano prawo do głosowania w wyborach. Najbardziej opresyjne i brutalne – jako forma przemocy sankcjonowana przez państwo – były działania Selous Scouts, regimentu rodezyjskiej armii specjalizującego się w wyłapywaniu buntowników. „Biały jest panem w Rodezji – oświadczył Smith. – On ją zbudował i zamierza ją utrzymać w swoich rękach”.

Międzynarodowa społeczność mogła jedynie potępić rodezyjską administrację. Sankcje nie przynosiły skutku przez całe lata sześćdziesiąte, podobnie jak próby negocjowania z reżimem. Tymczasem rasistowskie nieposłuszeństwo Smitha zapewniało mu coraz większą popularność pośród białych supremacjonistów i neonazistów w USA – grup, które faktycznie wiodły prym, jeśli chodzi o propagowanie idei rasowego podporządkowania swoich współobywateli. Fanatyków, których zachwycało to, jak daleko chce się posunąć Rodezja, żeby utrzymać rządy białych.

Czarni działacze narodowi walczyli o godność. W 1972 roku wypowiedzieli wojnę partyzancką rodezyjskiemu rządowi. Dwa lata później w celu stłumienia buntowniczego ferworu rząd zgodził się uwolnić kilku więźniów politycznych zamkniętych od ponad dekady. Pośród uwolnionych znajdował się Robert Mugabe - twarz ruchu rewolucyjnego, pięćdziesięciojednoletni były nauczyciel, który lącznie spędził za kratami jedenaście lat.

W więzieniu Mugabe wraz z innymi liderami rewolucyjnymi spiskował na rzecz wyzwolenia swojego kraju – ośmioletnia wojna partyzancka rozpoczęła się w 1972 roku. Przełom nastąpił w 1975 roku, kiedy Portugalczycy utracili kontrolę nad Mozambikiem. Bojownicy o wolność, w tym Mugabe, zdołali przedostać się z Rodezji do Mozambiku, aby stamtąd koordynować ruch wyzwoleńczy. Smith i Front Rodezyjski byli więc atakowani z różnych stron.

W połowie lat siedemdziesiątych Smith już tylko opóźniał to, co było nieuniknione. Rodezja utraciła poparcie wielu swoich sąsiadów, szczególnie RPA, a USA zaczynały coraz mocniej naciskać. Lecz Smith nie miał zamiaru łatwo rezygnować. Przez lata starał się negocjować w kwestii podzielenia się władzą, co zapewniłoby białym Rodezyjczykom utrzymanie większości instytucji. Byli skłonni zrobić krok w tył, jednocześnie nie ruszając się z miejsca.

W wyniku trwającego konfliktu trzydzieści tysięcy ludzi straciło życie. Rząd brytyjski starał się doprowadzić do zawieszenia broni i w 1979 roku zaprosił wszystkie zainteresowane strony do Londynu. Spotkanie wypracowało Porozumienie w Lancaster House, które ostatecznie wytyczyło drogę do niepodległości dla nowego rządu wybranego przez większość, dzięki nadaniu prawa wyborczego czarnym. W zamian biali mogli utrzymać dwudziestoprocentową reprezentację w parlamencie. Smith nienawidził tego porozumienia, niemniej jego pole manewru zostało bardzo ograniczone.

Cztery miesiące później czarna większość została ostatecznie uwolniona od ucisku mniejszościowego rządu. Nazwę kraju zmieniono na Zimbabwe.

Robert Mugabe był postrzegany jako bohater ruchu wolnościowego. Walczył, żeby przynieść ulgę narodowi, który bardzo długo czekał na wyzwolenie od fanatycznej doktryny Smitha. W pierwszych wyborach legislacyjnych partia Mugabego zdobyła większość miejsc w parlamencie. Robert Mugabe został pierwszym czarnym premierem. Został nawet uhonorowany tytułem szlacheckim przez królową brytyjską Elżbietę II w 1994 roku.

Mugabe doprowadził kraj do ruiny, a świat go później potępił, ale to już inna historia.

Mugabe patrzył sfrustrowany, jak świat zakochuje się w innym wcześniej uwięzionym bojowniku o wolność, który został okrzyknięty – tak jak on kiedyś – symbolem postkolonialnego przywództwa, a jego imię stawało się synonimem wielkości.

Ponad flagą Rodezji na kurtce Dylanna Roofa widniała flaga innego głęboko rasistowskiego kraju: apartheidu Republiki Południowej Afryki.
W 1948 roku RPA przyjęła swój osławiony, trwający czterdzieści sześć lat system apartheidu, zinstytucjonalizowanej segregacji rasowej.

Ruchowi działającemu na rzecz zrównania praw czarnoskórych mieszkańców przewodził Afrykański Kongres Narodowy (ANC). Jego walka o sprawiedliwość rasową sprawiła, że Nelsona Mandelę i innych działaczy ANC uznano na Zachodzie za terrorystów i rząd uwięził ich w kolonii karnej. Dopiero po ich wypuszczeniu po dwudziestu siedmiu latach, kiedy Mandela odrzucił zemstę, został okrzyknięty międzynarodowym symbolem.

Tak jak Mugabe w Rodezji, Mandela został wybrany prezydentem w pierwszych powszechnych wyborach w RPA. Lecz podobieństwa na tym się kończą, bowiem obaj obrali bardzo różne sposoby rządzenia swoimi państwami i złagodzenia zaduchu fanatyzmu. Mandela wybrał prawdę i pojednanie, pokazując, że istnieje inna droga, i odszedł ze stanowiska po jednej kadencji. Mugabe wybrał przemoc. Choć tak różne były te podejścia, żadne z nich nie zdołało w pełni rozwikłać mocno splątanych nici segregacji na siłę wplecionych w tkaninę ich narodów.

Ian Smith twierdził, że czarni nigdy nie będą rządzić w Rodezji. Jednak zarówno on, jak i inni kolonialiści z czasów apartheidu zapomnieli dodać, że celowo rozsypali potłuczone szkło, które utrudni chodzenie, bez względu na to, czy wybierzesz pokój, czy zemstę – że wysłali przekaz tak rasistowski, że nawet dekady później i w oddalonych o tysiące kilometrów częściach świata wciąż będzie wzbudzać przemoc przeciwko czarnym, spokojnie skłaniającym głowy w modlitwie.

Z książki Afryka to nie państwo.

#czytajzhejto #historia #afryka #ciekawostki
1857d108-dab6-493d-ad82-7c7bf8eec080
ten_kapuczino

Na wstępie disclaimer - nie jestem rasistą, a to co za chwilę przeczytasz, jest tylko skrótowym i odartym z moralnych rozważań podsumowaniem europejskich działań kolonialnych.


Afryka jest niewątpliwie kolonialną porażką Europejczyków. Gdy porównamy to jak dziś wygląda Ameryka Północna, Australia i w większości Ameryka Południowa do Afryki - to widzimy, że to w zasadzie jedyny kontynent, w którym utrzymała się rdzenna ludność. Czynników które do tego doprowadziły jest kilka: czas, wielkość terytoriów i bariery geograficzne. Ameryka została silnie spenetrowana, gdy jeszcze nie było lekarstw i szczepionek - miejscowa ludność w dużej mierze wymarła z nieznanych wcześniej chorób przywiezionych przez Hiszpanów. Ci co przetrwali zostali bezlitośnie dobici przez osadników. Tak było w USA - gdzie cały XIX w. to czystka etniczna na Indianach. Była możliwa do zrealizowania, bo kontynent jest dużo mniejszy niż Afryka i do tego nieźle ułożony pod względem barier geograficznych - dwa oceany od wschodu i zachodu, pustynia od południa, tundra od północy. Do tego góry i duże rzeki idące na linii północ-południe - można było Indian rugować kawałek po kawałku bez groźby zewnętrznej interwencji i bez dopływu ludów z innych rejonów. Jeszcze łatwiej było w Australii, w której lokalsów było dużo mniej, a teren było totalnie odcięty od innych części świata.


A Afryka - zupełnie inna historia. Duży teren bliski geograficznie wielu graczom - późno XIX-wieczny wyścig o Afrykę nie ma nic wspólnego z Objawionym Przeznaczeniem (Manifest Destiny) w imię, którego dokonano czystki etnicznej w Ameryce Północnej i na dobre skolonizowano USA. Po pierwsze za późno, po drugie za duży teren ze zbyt dużą populacją, po trzecie za wielu chętnych... Rezultat to zupełnie inny model kolonizacji - niewielkie znaczenie osadników (dla osadników liczy się pokój), a duże znaczenie eksploatacji lokalnej ludności i zasobów naturalnych...


Atrakcyjne klimatycznie dla Europejczyków tereny Afryki Południowej przyciągały co prawda osadników, ale nie możliwe było dokonanie takiej czystki, jak w USA. Zbyt dużo lokalnych ludzi i bliskość zarówno obcych mocarstw (brytyjska rywalizacja z Niemcami i Francją oraz w mniejszym stopniu z Portugalią), a także bliskość innych kolonii, z których bez problemu mogli napływać ludzie...


To wszystko sprawiło, że biali są skazani w Afryce na wyginięcie albo emigrację. System apartheidu spowolnił proces, do dziś w RPA żyją biali - ale ich udział maleje i jakoś nie wierzę w to, że akurat tam uda się stworzyć wieloetniczne, multikulturowe państwo demokratyczne. To kwestia czasu, kiedy biali stamtąd wyjadą - sami lub zostaną wypędzeni tak jak w Zimbabwe.


A wracając do artykułu - z jego przekazem generalnie się zgadzam, poza jednym elementem. Jako pokazuje przykład Mugabe i Zimbabwe rasizm to nie jest wyłączna domena białych. Lokalna ludność wcale nie składa się wyłącznie z osób "spokojnie skłaniającym głowy w modlitwie". Wydaje mi się nawet, że gdyby przeprowadzić badania na ten temat - to pewnie okazałoby się, że poglądy rasistowskie w Zimbabwe ma dużo większy odsetek ludzi niż gdziekolwiek w Europie, czy też w USA.

dildo-vaggins

Obrzydliwy manipulujący post. Po chuj info o jakimś mordercy? Taki obraz manipulacji lewackiej.

SpokoZiomek

Wojna w Rodezji zawszę będzie mi się kojarzyła z jednym. Super krótkimi szortami taktycznymi.

a5305e9f-afbf-4206-9ed7-c47bf1f9ce0c

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część X

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Widok‎ ‎ulic‎ ‎Kalisza‎ ‎po‎ ‎strzałach‎ ‎był‎ ‎straszny.‎ ‎Bruk‎ ‎niemal‎ ‎wszędzie‎ ‎zasłany‎ ‎trupami‎ ‎i‎ ‎pełzającymi‎ ‎rannymi,‎ ‎zlany‎ ‎krwią,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎ogromnej ilości‎ ‎miejsc‎ ‎formalnie‎ ‎pokryty‎ ‎mnóstwem‎ ‎gilz od‎ ‎ładunków — szczególniej‎ ‎tam,‎ ‎gdzie‎ ‎stały‎ ‎kartaczownice.‎ ‎Wśród‎ ‎trupów‎ ‎byli‎ ‎i‎ ‎sasi.‎ ‎

Na‎ ‎Rynku leżał‎ ‎trup‎ ‎ułana‎ ‎z‎ ‎koniem‎ ‎i‎ ‎walało‎ ‎się‎ ‎coś‎ ‎z‎ ‎ośm karabinów‎ ‎niemieckich‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎tornistrów.‎ ‎Czy były‎ ‎to‎ ‎rzeczy‎ ‎porzucone‎ ‎przez‎ ‎uciekających‎ ‎w‎ ‎popłochu‎ ‎sasów,‎ ‎nie‎ ‎mogłem‎ ‎oczywiście‎ ‎stwierdzić; plamy‎ ‎krwi‎ ‎jednak‎ ‎obok‎ ‎nich‎ ‎świadczyły‎ ‎o‎ ‎tragicznym‎ ‎losie‎ ‎ich‎ ‎właścicieli.‎ ‎Trup‎ ‎żołnierza‎ ‎saskiego‎ ‎leżał‎ ‎w‎ ‎parku,‎ ‎tamże‎ ‎na‎ ‎wale‎ ‎między‎ ‎mostem‎ ‎więziennym‎ ‎a‎ ‎wodospadem‎ ‎w‎ ‎kałuży‎ ‎krwi walał‎ ‎się‎ ‎tornister‎ ‎żołnierski.‎ ‎Jakiekolwiek‎ ‎ustalenie‎ ‎liczby‎ ‎rannych‎ ‎i‎ ‎zabitych‎ ‎żołnierzy‎ ‎jest‎ ‎absolutnie‎ ‎niemożliwe,‎ ‎wobec‎ ‎szybkiego‎ ‎uprzątnięcia‎ ‎ich‎ ‎przez‎ ‎towarzyszy.‎ ‎Odezwa‎ ‎komendanta saskiego‎ ‎Hellera,‎ ‎podaje‎ ‎dość‎ ‎prawdopodobną‎ ‎choć ogólnikową‎ ‎liczbę‎ ‎„kilku‎ ‎zabitych‎ ‎i‎ ‎kilku‎ ‎rannych żołnierzy“ — „jeden‎ ‎oficer‎ ‎ranny“.‎ ‎Kilkanaście‎ ‎furmanek‎ ‎z‎ ‎rannymi,‎ ‎jak‎ ‎stwierdzono,‎ ‎jechało‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎

Również‎ ‎niemożliwem‎ ‎wydaje‎ ‎się ustalenie‎ ‎cyfry‎ ‎ofiar‎ ‎z‎ ‎pośród‎ ‎ludności‎ ‎kaliskiej. Zginęło‎ ‎sporo‎ ‎przybyłych‎ ‎dnia‎ ‎tego‎ ‎do‎ ‎miasta mieszkańców‎ ‎okolicznych,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎zbieranie i‎ ‎kontrolę‎ ‎trupów‎ ‎i‎ ‎rannych‎ ‎uniemożliwiali‎ ‎sasi — rzuciwszy‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎rabunku,‎ ‎strzelając‎ ‎do‎ ‎pojedynczych‎ ‎osób‎ ‎i‎ ‎dobijając‎ ‎rannych,‎ ‎przez‎ ‎co‎ ‎liczba zabitych‎ ‎dnia‎ ‎tego — z‎ ‎górą‎ ‎sto‎ ‎osób—wyższą‎ ‎chyba‎ ‎będzie‎ ‎od‎ ‎przypuszczalnej‎ ‎cyfry‎ ‎rannych.‎ ‎Z‎ ‎tych ostatnich‎ ‎ocaleli‎ ‎ci‎ ‎tylko,‎ ‎co‎ ‎będąc‎ ‎lżej‎ ‎ranni,‎ ‎sami‎ ‎uratowali‎ ‎się‎ ‎ucieczką.‎ ‎Ciężej‎ ‎ranni‎ ‎w‎ ‎olbrzymiej‎ ‎większości‎ ‎umarli‎ ‎bez‎ ‎ratunku,‎ ‎lub‎ ‎zostali bestjalsko‎ ‎dobici.

Szczęśliwym‎ ‎trafem‎ ‎ocalał‎ ‎z‎ ‎dobijanych — popularny‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎właściciel‎ ‎sklepu‎ ‎p.‎ ‎Jan‎ ‎Kindler.‎ ‎Raniony‎ ‎kulą‎ ‎na‎ ‎wylot‎ ‎w‎ ‎szyję—upadł,‎ ‎po‎ ‎jakimś‎ ‎czasie‎ ‎gdy‎ ‎chciał‎ ‎ruszyć‎ ‎się‎ ‎—‎ ‎zauważyli‎ ‎go przechodzący‎ ‎niemcy‎ ‎i‎ ‎dali‎ ‎doń‎ ‎salwę‎ ‎— z‎ ‎zamiarem‎ ‎dobicia‎ ‎—‎ ‎jedna‎ ‎kula‎ ‎zsunęła‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎żebrach, druga‎ ‎przeszła‎ ‎na‎ ‎wylot‎ ‎rękę‎ ‎i‎ ‎trzecia‎ ‎zadała‎ ‎ciężką‎ ‎ranę‎ ‎w‎ ‎ramię.‎ ‎K.‎ ‎upadł‎ ‎i‎ ‎został‎ ‎dopiero‎ ‎po wyjściu‎ ‎niemców‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎odnaleziony‎ ‎i‎ ‎przeniesiony‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎gdzie‎ ‎poprawił‎ ‎się‎ ‎wkrótce.‎ ‎Dobijania‎ ‎tego‎ ‎zresztą‎ ‎niemcy‎ ‎bynajmniej‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎wypierali — „A‎ ‎po co‎ ‎mieli‎ ‎się‎ ‎męczyć?‎‎“ —‎ ‎oświadczył D-rowi‎ ‎S.,‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎oficerów,‎ ‎na‎ ‎robione‎ ‎sobie‎ ‎wyrzuty‎ ‎z‎ ‎tego‎ ‎powodu. 

Podczas‎ ‎rabunku,‎ ‎jaki‎ ‎nastąpił‎ ‎po‎ ‎strzelaniu, rabowano‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎konie.‎ ‎Bez‎ ‎ceremonji zabierano‎ ‎je‎ ‎od‎ ‎przybyłych‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎furmanów, rozstrzeliwując‎ ‎właścicieli‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎najmniejszego oporu, ‎lub‎ ‎choćby‎ ‎protestu.‎ ‎Nie‎ ‎poprzestając‎ ‎na tem‎ ‎—‎ ‎rzucono‎ ‎się‎ ‎później‎ ‎na‎ ‎sklepy‎ ‎w‎ ‎Głównym Rynku.

Na‎ ‎zakończenie‎ ‎rabunku‎ ‎niemcy‎ ‎podpalili‎ ‎Ratusz.‎ ‎Po‎ ‎oblaniu‎ ‎naftą‎ ‎wnętrza,‎ ‎żołnierze‎ ‎rzucili tam‎ ‎ogień‎ ‎i‎ ‎sami‎ ‎wybiegli‎ ‎na‎ ‎Rynek,‎ ‎gdzie‎ ‎stał większy‎ ‎oddział.‎ ‎Po‎ ‎mieście‎ ‎tymczasem‎ ‎wciąż‎ ‎jeszcze‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie,‎ ‎lecz‎ ‎bardzo‎ ‎gęsto,‎ ‎rozbrzmiewały pojedyńcze‎ ‎salwy.‎ ‎Dobijano‎ ‎rannych,‎ ‎pełzających we‎ ‎krwi‎ ‎i‎ ‎rozpaczliwie‎ ‎szukających‎ ‎ratunku. Gdy‎ ‎gryzący‎ ‎dym‎ ‎wypełnił‎ ‎już‎ ‎wnętrze‎ ‎Ratusza,‎ ‎nagle‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎ukazały‎ ‎się‎ ‎przerażone‎ ‎twarze‎ ‎pozostałych‎ ‎tam‎ ‎jeszcze‎ ‎kilku‎ ‎urzędników‎ ‎i‎ ‎woźnych.‎ ‎Słychać‎ ‎okrzyki‎ ‎trwogi‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci,‎ ‎którym‎ ‎groziło‎ ‎spalenie‎ ‎żywcem. Widząc‎ ‎wyglądających‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎śmiertelnym z‎ ‎okien,‎ ‎niemcy‎ ‎wołają,‎ ‎aby‎ ‎się‎ ‎ratowali...‎ ‎Wkrótce też‎ ‎przez‎ ‎główne‎ ‎wejście,‎ ‎niemal‎ ‎już‎ ‎z‎ ‎pośród szalejącego‎ ‎ognia,‎ ‎wybiega‎ ‎kilku‎ ‎woźnych,‎ ‎radny‎ ‎magistratu‎ ‎Jormuński‎ ‎oraz‎ ‎sekwestrator‎ ‎Paszkiewicz...‎ ‎Reszta‎ ‎widocznie‎ ‎uratowała‎ ‎się‎ ‎bocznem‎ ‎wejściem‎ ‎przez‎ ‎sąsiedni‎ ‎dom‎ ‎p.‎ ‎Masło... Nagle‎ ‎dzieje‎ ‎się‎ ‎coś‎ ‎niesłychanego‎ ‎—‎ ‎żołdacy rzucają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎wybiegające‎ ‎ofiary...‎ ‎Pierwszemu z‎ ‎biegnących,‎ ‎żołdak‎ ‎roztrzaskuje‎ ‎głowę‎ ‎siekierą, innych‎ ‎stawiają‎ ‎pod‎ ‎murami‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwują‎ ‎momentalnie‎ ‎

(* ‎Niemcy,‎ ‎chcąc‎ ‎wytłomaczyć‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎tej‎ ‎niemożliwej wręcz‎ ‎do‎ ‎uwierzenia‎ ‎zbrodni‎ ‎— ogłaszali,‎ ‎że‎ ‎spalono‎ ‎Ratusz dlatego,‎ ‎że‎ ‎stamtąd‎ ‎padł‎ ‎strzał,‎ ‎który‎ ‎rzekomo‎ ‎zabił‎ ‎oficera.‎ ‎Jest‎ ‎to‎ ‎fałsz.‎ ‎Jak‎ ‎widzieliśmy‎ ‎powodem‎ ‎morderstw‎ ‎piątkowych‎ ‎był‎ ‎spłoszony‎ ‎koń‎ ‎ułański,‎ ‎który‎ ‎wybiegł‎ ‎galopem naprzeciwko‎ ‎wracających‎ ‎sasów‎ ‎i‎ ‎wywołał‎ ‎popłoch.‎ ‎Do‎ ‎konia zas‎ ‎tego‎ ‎umyślnie‎ ‎czy‎ ‎przypadkiem‎ ‎strzelił‎ ‎ułan.‎ ‎Widział‎ ‎to na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎ocalony‎ ‎urzędnik‎ ‎magistratu‎ ‎J.‎ ‎który,‎ ‎prowadzony‎ ‎na‎ ‎rozstrzelanie,‎ ‎wyrwał‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎pod‎ ‎gradem‎ ‎kul uciekł‎ ‎szczęśliwie.*)‎

Szczęśliwym‎ ‎trafem‎ ‎—‎ ‎cudem‎ ‎można‎ ‎powiedzieć — ocalał‎ ‎wówczas‎ ‎podobno‎ ‎radny‎ ‎Jormuński. Postawiony‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎—‎ ‎widocznie‎ ‎na‎ ‎jakąś‎ ‎część sekundy‎ ‎przed‎ ‎salwą — omdlał‎ ‎i‎ ‎upadł‎ ‎wraz‎ ‎w‎ ‎towarzyszami,‎ ‎pławiąc‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ich‎ ‎krwi,‎ ‎lecz‎ ‎nie‎ ‎draśnięty‎ ‎nawet‎ ‎żadną‎ ‎kulą.‎ ‎Po‎ ‎kilku‎ ‎godzinach‎ ‎został‎ ‎znaleziony‎ ‎i‎ ‎odniesiony‎ ‎w‎ ‎bezpieczne‎ ‎miejsce podczas‎ ‎zbierania‎ ‎trupów‎ ‎i‎ ‎rannych — co‎ ‎ocaleli przed‎ ‎bestjalstwem‎ ‎prusaków,‎ ‎przez‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎Zaborowskiego,‎ ‎na‎ ‎którego‎ ‎opowieści‎ ‎opieram‎ ‎zaznaczenia‎ ‎tego‎ ‎faktu. Wieści‎ ‎o‎ ‎podanych‎ ‎tu‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎sprawdzeniu‎ ‎naocznych‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎przez‎ ‎wiarogodne‎ ‎osoby‎ ‎faktach, przedostawały‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎Pólko‎ ‎w‎ ‎przesadzonej‎ ‎do niemożliwości‎ ‎postaci.‎ ‎Wraz‎ ‎też‎ ‎z‎ ‎widokiem‎ ‎przerażonych‎ ‎do‎ ‎ostateczności‎ ‎osób,‎ ‎rannych‎ ‎lżej,‎ ‎których‎ ‎wieziono,‎ ‎pokaleczonych‎ ‎koni — odgłosem‎ ‎salw i‎ ‎pojedynczych‎ ‎wystrzałów,‎ ‎które‎ ‎dochodziły‎ ‎wyraźnie,‎ ‎wywoływało‎ ‎to‎ ‎nastrój‎ ‎niemożliwego‎ ‎zdenerwowania,‎ ‎zwłaszcza,‎ ‎że‎ ‎niektóre‎ ‎osoby‎ ‎z‎ ‎letniska‎ ‎bawiły‎ ‎w‎ ‎samem‎ ‎mieście,‎ ‎narażone‎ ‎na‎ ‎śmierć niechybną‎ ‎z‎ ‎rąk‎ ‎rozwścieczonego‎ ‎żołdactwa. 

Wreszcie‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎godz.‎ ‎5 1/2‎ ‎usunęli‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎niemcy‎ ‎—‎ ‎zapowiadało‎ ‎to‎ ‎nowe‎ ‎bombardowanie.
56f8fe29-c72a-47ee-8fa3-ad947f1e0728

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IX

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Usadowiwszy‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎na‎ ‎Pólku,‎ ‎gdzie przynajmniej‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎kartofle,‎ ‎ogrodowizny i‎ ‎mleko‎ ‎na‎ ‎czas‎ ‎dłuższy‎ ‎do‎ ‎wyżywienia‎ ‎i‎ ‎nie było‎ ‎się‎ ‎zamkniętym‎ ‎w‎ ‎ciasnych‎ ‎ulicach‎ ‎pod‎ ‎ciągłą‎ ‎grozą‎ ‎szrapneli‎ ‎i‎ ‎kul‎ ‎pruskich,‎ ‎mogliśmy‎ ‎się choć‎ ‎częściowo‎ ‎uspokoić. Należało‎ ‎jednak‎ ‎ściągnąć‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎najpotrzebniejsze‎ ‎rzeczy,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎nieco‎ ‎zasięgnąć języka‎ ‎oraz‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎dalej‎ ‎robić.‎ ‎Stąd też‎ ‎wynikały‎ ‎częste‎ ‎wyprawy‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎dzięki czemu‎ ‎byliśmy‎ ‎o‎ ‎wszystkiem‎ ‎doskonale‎ ‎poinformowani.
Logika‎ ‎nakazywała‎ ‎przypuszczać,‎ ‎że‎ ‎prusacy, nastrzelawszy‎ ‎dowoli‎ ‎bezbronnych‎ ‎mieszkańców, wziąwszy‎ ‎kontrybucję,‎ ‎zrabowawszy‎ ‎całkowicie nieomal‎ ‎kasę‎ ‎miejską‎ ‎i‎ ‎zbombardowawszy‎ ‎według sił‎ ‎i‎ ‎możności‎ ‎chwilowej‎ ‎miasto,‎ ‎dadzą‎ ‎spokój‎ ‎nareszcie,‎ ‎osiągnąwszy‎ ‎dostateczną‎ ‎chyba‎ ‎satysfakcję za‎ ‎własną‎ ‎głupotę‎ ‎i‎ ‎tchórzostwo,‎ ‎oraz‎ ‎prowokację,‎ ‎napewno‎ ‎obcych‎ ‎Kaliszowi‎ ‎żywiołów.‎ ‎Przygotowani‎ ‎też‎ ‎byliśmy‎ ‎do‎ ‎powrotu‎ ‎za‎ ‎dni‎ ‎kilka. W‎ ‎mniemaniu‎ ‎tem‎ ‎wzmocniły‎ ‎nas‎ ‎obserwacje, których‎ ‎mieliśmy‎ ‎sposobność‎ ‎dokonać‎ ‎podczas‎ ‎pobytu‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎popołudniu‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎ucieczki‎ ‎naszej,‎ ‎we‎ ‎środę. Musieliśmy‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎przewieźć‎ ‎do‎ ‎szpitala dyrektora‎ ‎Zakładu‎ ‎Hydropatycznego‎ ‎inż.‎ ‎O.,‎ ‎którego‎ ‎cała‎ ‎służba‎ ‎i‎ ‎wszyscy‎ ‎literalnie,‎ ‎prócz‎ ‎żony, opuścili,‎ ‎a‎ ‎który‎ ‎parę‎ ‎dni‎ ‎przed‎ ‎wybuchem‎ ‎wojny‎ ‎przebył‎ ‎ciężką‎ ‎operację.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎uzyskawszy‎ ‎powóz‎ ‎i‎ ‎konie‎ ‎od‎ ‎znanych‎ ‎pp.‎ ‎B.,‎ ‎krok‎ ‎za krokiem‎ ‎jechaliśmy‎ ‎przez‎ ‎całe‎ ‎miasto,‎ ‎do‎ ‎którego tymczasem‎ ‎weszli‎ ‎ponownie‎ ‎prusacy. Wypadło‎ ‎nam‎ ‎przebyć‎ ‎kilka‎ ‎kordonów‎ ‎rozciągniętych‎ ‎na‎ ‎ulicach.‎ ‎Wogóle‎ ‎nauczeni‎ ‎widocznie‎ ‎doświadczeniem,‎ ‎Prusacy‎ ‎obecnie‎ ‎zachowywali przeróżne‎ ‎środki‎ ‎ostrożności‎ ‎i‎ ‎postępowali‎ ‎krok za‎ ‎krokiem,‎ ‎bacznie‎ ‎kontrolując‎ ‎publiczność.‎ ‎Z‎ ‎niemałym‎ ‎zdziwieniem‎ ‎ujrzałem‎ ‎znów‎ ‎nawiązujące się‎ ‎stosunki‎ ‎wojska‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎na Wrocławskiej‎ ‎stoi‎ ‎kordon‎ ‎pruski:‎ ‎obok‎ ‎dowodzącego‎ ‎oficera‎ ‎dwie‎ ‎młode‎ ‎Żydóweczki!‎ ‎Flirt‎ ‎idzie w‎ ‎najlepsze.‎ ‎Z‎ ‎okien‎ ‎wychyla‎ ‎się‎ ‎coraz‎ ‎więcej głów‎ ‎i‎ ‎pomału‎ ‎zaczynają‎ ‎wychodzić‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎siedzący‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎kaliszanie...‎ ‎Miasto‎ ‎chce‎ ‎przybrać normalny‎ ‎wygląd... Koło‎ ‎godziny‎ ‎7-ej‎ ‎prusacy‎ ‎opuścili‎ ‎miasto, które‎ ‎znów‎ ‎od‎ ‎8-ej‎ ‎zajaśniało‎ ‎iluminacją,‎ ‎mimo ich‎ ‎nieobecności — na‎ ‎całą‎ ‎noc.

Czwartek‎ ‎6-go‎ ‎sierpnia‎ ‎był‎ ‎nieco‎ ‎spokojniejszy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Prusacy,‎ ‎co prawda‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎obok‎ ‎cmentarzy‎ ‎postawili‎ ‎kordon‎ ‎i‎ ‎nikogo przezeń‎ ‎nie‎ ‎puszczali.‎ ‎Koło‎ ‎południa‎ ‎zaś‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎weszły‎ ‎oddziały‎ ‎piechoty,‎ ‎które‎ ‎rozpoczęły aresztowania‎ ‎wśród‎ ‎pozostałych‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎rosjan. Aresztowano‎ ‎prezesa‎ ‎sądu‎ ‎okręgowego — Zelanda, sekretarza‎ ‎biura‎ ‎policmajstra‎ ‎Cieślaka,‎ ‎naczelnika więzienia‎ ‎Zirickija,‎ ‎komisarza‎ ‎2-go‎ ‎cyrkułu‎ ‎i‎ ‎przejściowego‎ ‎naczelnika‎ ‎policji — Kostienkę,‎ ‎naczelnika wydziału‎ ‎śledczego‎ ‎Sawickija‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎niewiadomo‎ ‎z‎ ‎jakich‎ ‎powodów‎ ‎właściciela‎ ‎popularnej cukierni‎ ‎i‎ ‎ogniomistrza‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Schauba, niemca.‎ ‎Aresztowanych‎ ‎pod‎ ‎silnym‎ ‎konwojem odesłano‎ ‎do‎ ‎szańców‎ ‎pruskich,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wraz z‎ ‎pierwszemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎wywieziono‎ ‎do‎ ‎Ostrowa.‎ ‎Żadnych‎ ‎stosunków‎ ‎z‎ ‎uwięzionemi‎ ‎nie‎ ‎dopuszczano‎ ‎—‎ ‎jedynie‎ ‎Bukowińskiemu‎ ‎pozwolono‎ ‎na pisać‎ ‎list‎ ‎do‎ ‎żony.

Drugą‎ ‎nieprzyjemną‎ ‎chwilą‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎w‎ ‎tym czasie‎ ‎były‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎strzały‎ ‎armatnie, jakie‎ ‎nieco‎ ‎popołudniu‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎szańców pruskich.‎ ‎Strzelano‎ ‎do‎ ‎samolotu,‎ ‎naturalnie‎ ‎własnego,‎ ‎przyczem‎ ‎zabito‎ ‎oficera,‎ ‎a‎ ‎pilot,‎ ‎acz‎ ‎ranny kulą‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎zdołał‎ ‎wylądować‎ ‎szczęśliwie.‎ ‎Podczas‎ ‎tej‎ ‎jednak‎ ‎strzelaniny,‎ ‎kilka‎ ‎pocisków‎ ‎armatnich‎ ‎spadło‎ ‎na‎ ‎Rypinek‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎Parku,‎ ‎nie‎ ‎przyczyniając‎ ‎jednak‎ ‎szkód‎ ‎wielkich. Dzień‎ ‎ten‎ ‎zdołał‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎uspokoić publiczność.‎ ‎Powracało‎ ‎nawet‎ ‎sporo‎ ‎tych,‎ ‎co‎ ‎po przedniego‎ ‎dnia‎ ‎uciekli‎ ‎i‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎Kokaninie, Dembem,‎ ‎Nędzarzewie,‎ ‎Tłokini‎ ‎lub‎ ‎wprost‎ ‎w‎ ‎lasach‎ ‎podmiejskich.‎ ‎Sporo‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎i‎ ‎takich, którzy,‎ ‎wynająwszy‎ ‎fury,‎ ‎zajeżdżali‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎po rzeczy‎ ‎i‎ ‎umykali‎ ‎co‎ ‎prędzej.‎ ‎Sklepy‎ ‎pootwierano i‎ ‎wogóle‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎wrażenie‎ ‎nadchodzącego‎ ‎spokoju,‎ ‎tymbardziej,‎ ‎zważywszy‎ ‎na‎ ‎pewien‎ ‎nastrój świąteczny‎ ‎i‎ ‎nabożeństwa‎ ‎dodatkowe‎ ‎z‎ ‎okazji‎ ‎dnia Przemienienia.‎ ‎Na‎ ‎noc‎ ‎oczywiście‎ ‎miasto‎ ‎znów uiluminowano,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎oknach‎ ‎widniały‎ ‎już karty‎ ‎z‎ ‎napisem‎ ‎niemieckim:‎ ‎„lokator‎ ‎nieobecny‎"‎.

W‎ ‎Piątek 7-go sierpnia 1914,‎ ‎dzień‎ ‎targowy,‎ ‎duże‎ ‎ożywienie‎ ‎panowało‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎od‎ ‎rana.‎ ‎W‎ ‎kościołach‎ ‎było pełno‎ ‎pobożnych,‎ ‎sklepy‎ ‎handlowały‎ ‎po‎ ‎kilkudniowym‎ ‎zastoju,‎ ‎ruch‎ ‎panował‎ ‎ogromny.‎ ‎Na‎ ‎Rynek zeszło‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎z‎ ‎przyzwyczajenia,‎ ‎mimo‎ ‎grozę wypadków‎ ‎ubiegłych,‎ ‎sporo‎ ‎bab‎ ‎wiejskich‎ ‎ze‎ ‎swemi‎ ‎produktami.‎ ‎Do‎ ‎uspokojenia‎ ‎niemało‎ ‎przyczyniały‎ ‎się‎ ‎nowe‎ ‎odezwy,‎ ‎hektografowane,‎ ‎które zapewniały‎ ‎ponownie‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎bezpieczeństwo‎ ‎o‎ ‎życiu‎ ‎i‎ ‎mieniu‎ ‎mieszkańców,‎ ‎odwoływały‎ ‎genjalną groźbę‎ ‎rozstrzeliwania‎ ‎„co‎ ‎dziesiątego‎ ‎mieszkańca“,‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎pozwalały‎ ‎na nowo‎ ‎wychodzić‎ ‎gazetom‎ ‎miejscowym‎ ‎z‎ ‎warunkiem‎ ‎oczywiście‎ ‎cenzury‎ ‎prewencyjnej‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎komendy‎ ‎wojskowej. W‎ ‎razie‎ ‎ponownych‎ ‎strzałów‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎odezwa zapowiadała‎ ‎bombardowanie. Najbardziej‎ ‎też‎ ‎optymistyczne‎ ‎nadzieje‎ ‎zapanowały‎ ‎wśród‎ ‎ludności,‎ ‎oparte‎ ‎na‎ ‎jak najniedorzeczniejszych‎ ‎pogłoskach.‎ ‎„Zawieszenie‎ ‎broni‎ ‎zawarto na‎ ‎5‎ ‎dni“!‎ ‎„Dziś‎ ‎o‎ ‎6-ej‎ ‎będzie‎ ‎podpisany‎ ‎pokój“! „Umarł‎ ‎Franciszek‎ ‎Józef‎ ‎“!‎ ‎„Preuskera‎ ‎oddano‎ ‎pod sąd‎ ‎wojenny“‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎opowiadano‎ ‎sobie‎ ‎po‎ ‎ulicach.

Naprawdę‎ ‎zaś‎ ‎na‎ ‎zmianę‎ ‎stosunków‎ ‎kalisko - niemieckich‎ ‎zanosiło‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎tyle,‎ ‎że‎ ‎sławetny,‎ ‎a‎ ‎tak upamiętniony‎ ‎w‎ ‎dziejach‎ ‎Kalisza,‎ ‎155‎ ‎regiment piechoty‎ ‎wycofano‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎majorem‎ ‎Preuskerem zupełnie,‎ ‎a‎ ‎na‎ ‎miejsce‎ ‎prusaków‎ ‎miały‎ ‎wejść‎ ‎wojska‎ ‎saskie.‎ ‎Prusacy‎ ‎pozostali‎ ‎jedynie‎ ‎na‎ ‎baterjach koło‎ ‎wiatraków‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎dóbrzeckich,‎ ‎panujących‎ ‎nad‎ ‎miastem.‎ ‎Stojąca‎ ‎tam‎ ‎artylerja‎ ‎pruska została‎ ‎wzmocniona‎ ‎znacznie‎ ‎nowoprzybyłemi‎ ‎kilku‎ ‎baterjami‎ ‎dział‎ ‎polowych. Sasi‎ ‎jednak‎ ‎okazali‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎lepszemi‎ ‎od‎ ‎prusaków‎ ‎znawcami‎ ‎stosunków.‎ ‎Wiedząc‎ ‎dobrze‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎miasta‎ ‎i‎ ‎mieszkańców,‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie, podejrzeniu‎ ‎pruskiem,‎ ‎że‎ ‎możliwe‎ ‎są‎ ‎zasadzki,‎ ‎nie zawiązali‎ ‎z‎ ‎miastem‎ ‎żadnych‎ ‎stosunków,‎ ‎poza,‎ ‎jak się‎ ‎zdaje,‎ ‎dokonanemi‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎już‎ ‎inicjatywy‎ ‎czwartkowemi‎ ‎aresztowaniami‎ ‎rosjan,‎ ‎oraz‎ ‎powyższą odezwą,‎ ‎jakgdyby‎ ‎niosącą‎ ‎„nowy‎ ‎kurs“‎ ‎Kaliszowi.

Dokonane‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎takich‎ ‎warunkach‎ ‎wkroczenie‎ ‎sasów,‎ ‎zakończyło‎ ‎się‎ ‎straszliwą‎ ‎wręcz‎ ‎katastrofą. „Koło‎ ‎godziny‎ ‎2-ej‎ ‎popołudniu,‎ ‎opowiada‎ ‎naoczny‎ ‎świadek‎ ‎p.‎ ‎Zofja‎ ‎G.,‎ ‎byłam‎ ‎w‎ ‎sklepiku wekslarskim‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Wrocławskiej.‎ ‎Nagle‎ ‎usłyszałam‎ ‎hałas‎ ‎zapuszczanych‎ ‎żaluzji‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎i‎ ‎do sklepiku‎ ‎wpadł‎ ‎przerażony‎ ‎żyd — „idą“. Natychmiast‎ ‎sklepik‎ ‎zamknięto,‎ ‎paniczna trwoga‎ ‎ogarnęła‎ ‎wszystkich,‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎cisza‎ ‎zapanowała‎ ‎grobowa,‎ ‎którą‎ ‎wkrótce‎ ‎przerwał‎ ‎odgłos miarowych‎ ‎kroków.‎ ‎Przez‎ ‎szparę‎ ‎we‎ ‎drzwiach widzę‎ ‎maszerującą‎ ‎kompanję‎ ‎piechoty,‎ ‎za‎ ‎nią w‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎przejechało‎ ‎ze‎ ‎30‎ ‎ułanów...‎ ‎Niemcy‎ ‎przeszli. Wypuszczono‎ ‎mnie‎ ‎ze‎ ‎sklepu‎ ‎i‎ ‎pustą‎ ‎ulicą podążyłam‎ ‎domu... Takiem‎ ‎było‎ ‎przyjęcie‎ ‎sasów‎ ‎na‎ ‎krańcu‎ ‎miasta.‎ ‎W‎ ‎miarę‎ ‎jednak‎ ‎posuwania‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Rynkowi, panika‎ ‎mijała,‎ ‎publiczność‎ ‎nie‎ ‎uciekała,‎ ‎w‎ ‎sklepach‎ ‎handlowano‎ ‎dalej.

Nagle...‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎ukazał‎ ‎się‎ ‎wojskowy‎ ‎koń w‎ ‎pełnym‎ ‎galopie‎ ‎bez‎ ‎jeźdźca.‎ ‎Szalona‎ ‎panika ogarnęła‎ ‎sasów,‎ ‎szyk‎ ‎został‎ ‎złamany,‎ ‎oficerowie i‎ ‎żołnierze,‎ ‎piechota‎ ‎i‎ ‎ułani‎ ‎przemieszani‎ ‎ze‎ ‎sobą, rzucili‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ucieczki.‎ ‎W‎ ‎popłochu‎ ‎ku‎ ‎zdziwieniu nierozumiejącej‎ ‎nic‎ ‎publiczności,‎ ‎niemcy‎ ‎„rwali“ Wrocławską‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎gdzie‎ ‎spotkali‎ ‎nowy oddział. Po‎ ‎chwili,‎ ‎oba‎ ‎oddziały‎ ‎skomunikowawszy się‎ ‎z‎ ‎obozem‎ ‎wróciły,‎ ‎a‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎do‎ ‎niespodziewającej‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎publiczności‎ ‎zaczęto‎ ‎strzelać‎ ‎na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎natychmiast‎ ‎jakby‎ ‎to było‎ ‎sygnałem‎ ‎umówionym — zaczęła‎ ‎się‎ ‎znów‎ ‎bezładna‎ ‎strzelanina‎ ‎po‎ ‎całem‎ ‎mieście.‎ ‎Co‎ ‎się‎ ‎działo z‎ ‎niespodziewającą‎ ‎się‎ ‎literalnie‎ ‎nic‎ ‎podobnego i‎ ‎zgromadzoną‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎publicznością‎ ‎łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić.‎ ‎Prażeni‎ ‎zewsząd‎ ‎ogniem‎ ‎karabinowym,‎ ‎ludzie‎ ‎padali‎ ‎całemi‎ ‎dziesiątkami‎ ‎ranni lub‎ ‎zabici:‎ ‎końskie‎ ‎i‎ ‎ludzkie‎ ‎trupy‎ ‎pomostem‎ ‎zaległy‎ ‎ul.‎ ‎Rabiną,‎ ‎Józefinę,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎Skarszewską,‎ ‎Wrocławską‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎Wały‎ ‎i‎ ‎Aleje‎ ‎Parku.‎ ‎Oszalały‎ ‎z‎ ‎przerażenia‎ ‎tłum‎ ‎z‎ ‎wyciem‎ ‎nieludzkiem‎ ‎rzucał‎ ‎się‎ ‎bez‎ ‎pamięci‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎i‎ ‎wylotów‎ ‎ulic‎ ‎w‎ ‎tą‎ ‎lub‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎stając‎ ‎się‎ ‎wręcz tarczą‎ ‎dla‎ ‎kul.‎ ‎Szczególniej‎ ‎okropną‎ ‎i‎ ‎groźną‎ ‎stała się‎ ‎katastrofa,‎ ‎gdy‎ ‎na‎ ‎rogatce‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎i‎ ‎na Rynku‎ ‎ustawiono‎ ‎kartaczownice‎ ‎i‎ ‎„polewano‎"‎ ‎niemi‎ ‎przez‎ ‎całą‎ ‎długość‎ ‎ulice‎ ‎przyległe‎ ‎—‎ ‎Rynek i‎ ‎plac‎ ‎S-go‎ ‎Józefa.‎ ‎Trzask‎ ‎kartaczownic,‎ ‎przypominający‎ ‎nieco‎ ‎darcie‎ ‎twardego‎ ‎płótna,‎ ‎wciąż‎ ‎trwające‎ ‎salwy‎ ‎w‎ ‎różnych‎ ‎stronach‎ ‎miasta,‎ ‎jęki‎ ‎rozdzierające‎ ‎rannych,‎ ‎brzęk‎ ‎szyb‎ ‎rozbijanych‎ ‎kulami‎ ‎wręcz‎ ‎masowo,‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia,‎ ‎zlewały się‎ ‎w‎ ‎hałas‎ ‎iście‎ ‎piekielny. Pod‎ ‎tym‎ ‎straszliwym‎ ‎ogniem‎ ‎Kalisz‎ ‎trwał przeszło‎ ‎trzy‎ ‎kwadranse.‎ ‎Salwy,‎ ‎to‎ ‎cichły,‎ ‎to‎ ‎znów słabiej‎ ‎lub‎ ‎silniej‎ ‎wybuchały.‎ ‎Tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎rozległ się‎ ‎jeszcze‎ ‎trzask‎ ‎kartaczownicy,‎ ‎wreszcie‎ ‎zakończyły‎ ‎strzelaninę‎ ‎pojedyncze‎ ‎strzały‎ ‎karabinowe lub‎ ‎rewolwerowe:‎ ‎to‎ ‎waleczni‎ ‎rycerze‎ ‎polowali pojedynczo‎ ‎na‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów‎ ‎lub głowy,‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oknie...
b797d8ee-7107-4692-a6f8-101d39e2ca95
60fb37eb-52b1-4d7b-a9c3-614245bd741e
32637b48-f27a-4fff-870c-d929b6e3404a

Zaloguj się aby komentować

Prawdopodobnie jedyny znany wizerunek Jagiełły, wykonany jeszcze za jego życia.
Fresk pochodzi z kaplicy Trójcy Świętej na zamku w Lublinie.

Kaplica ta została zbudwana za panowania Kazimierza Wielkiego, ale Władysław Jagiełło zlecił pokrycie jej freskami w stylu wschodnim. Budowla oraz malowidła przetrwały ponad 600 lat, do dzisiejszych czasów, co jest rzadkością na polskich ziemiach, niszczonych przez wojny i zabory, a także zmienne gusta kolejnych właścicieli. Podobne malowidła, zamówione przez króla do przyozdobienia sal na Wawelu, nie zachowały się.

Na jednym z fresków znajduje się wizerunek samego fundatora malunków, modlącego się do Matki Boskiej z Dzieciątkiem. W chwili jego wykonania miał ok. 50-60 lat. O ile sama twarz została przedstawiona dosyć schematycznie, nie ulega wątpliwości, że artysta usiłował uchwycić pewne charakterystyczne cechy jego fizjonomii, takie jak łysina z dłużśzymi włosami z tyłu, oraz broda.

#ciekawostkihistoryczne #zabytki
a778683b-676c-4387-bf9a-2936a10943f7
monke

Co ten Piotr Frączewski?

Stashqo

@GazelkaFarelka czyli klasycznie:

krótko z przodu długo z tyłu i wąsy na przedzie

( ͡° ͜ʖ ͡°)

ipoqi

Czytałem już o tej kaplicy parę ładnych lat temu, tylko ten Lublin jakoś niegdy nie po drodze.

GazelkaFarelka

@ipoqi polecam zwiedzanie całego zamku, można wejść na basztę, jest trochę wystaw archeologicznych, malarstwa, oryginał obrazu Matejki "Unia Lubelska", tak że spokojne dwie godzinki zwiedzania. Niewielkie ceny biletów (cała rodzina 90 zł karnet na wszystko), mały ruch, darmowy parking w galerii koło zamku.

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VIII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Tymczasem‎ ‎zbliżała‎ ‎się‎ ‎piąta‎ ‎godzina.‎ ‎Pieniądze‎ ‎zostały‎ ‎wypłacone‎ ‎w‎ ‎całości.‎ ‎Wydostano‎ ‎je z‎ ‎kas‎ ‎banków‎ ‎i‎ ‎Towarzystw‎ ‎pożyczkowo-oszczędnościowych — zakładników‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎puszczono - owszem‎ ‎—‎ ‎dołączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎jeszcze‎ ‎prezydenta Bukowińskiego.
Zamkniętych‎ ‎biedaków‎ ‎Preusker‎ ‎wręcz‎ ‎torturował‎ ‎moralnie.‎ ‎Jak‎ ‎opowiadał‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎— Handtke‎ ‎—‎ ‎przy‎ ‎każdej‎ ‎salwie‎ ‎wchodził‎ ‎do‎ ‎więźniów‎ ‎i‎ ‎oświadczał:
„To‎ ‎rozstrzeliwają‎ ‎waszych‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎was‎ ‎kolej przyjdzie".
Wreszcie‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎5-ej‎ ‎po‎ ‎południu — ruch‎ ‎się‎ ‎wszczął‎ ‎między‎ ‎niemcami.‎ ‎Zaczął‎ ‎się‎ ‎pośpieszny‎ ‎odwrót‎ ‎z‎ ‎miasta,‎ ‎przyczem‎ ‎uciekający niemcy‎ ‎znów‎ ‎rozpoczęli‎ ‎rotowy‎ ‎ogień‎ ‎bezładny, a‎ ‎skierowany‎ ‎wzdłuż‎ ‎ulic‎ ‎do‎ ‎okien‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎parku. Zakładników‎ ‎uszykowano‎ ‎w‎ ‎dwójki,‎ ‎przyłączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎jakimś‎ ‎wypadkiem‎ ‎drugiego‎ ‎kasjera‎ ‎z‎ ‎kasy‎ ‎gubernjalnej‎ ‎—‎ ‎Rudzkiego‎ ‎—‎ ‎popularnego w‎ ‎Kaliszu‎ ‎wioślarza—zwycięzcę‎ ‎na‎ ‎wielu‎ ‎regatach międzyklubowych‎ ‎—‎ ‎otoczono‎ ‎mocnym‎ ‎konwojem i‎ ‎powleczono‎ ‎za‎ ‎wojskiem‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Skalmierzyc. Pochód‎ ‎ten—opowiada‎ ‎Handtke—był‎ ‎dla‎ ‎nas nową‎ ‎torturą.‎ ‎Popychani‎ ‎i‎ ‎bici‎ ‎kolbami‎ ‎przez żołnierzy‎ ‎konwoju — zakładnicy — przeważnie‎ ‎ludzie w‎ ‎podeszłym‎ ‎wieku‎ ‎i‎ ‎nietęgiego‎ ‎zdrowia‎ ‎—‎ ‎wlekli się‎ ‎z‎ ‎trudnością,‎ ‎nie‎ ‎wiedząc‎ ‎dokąd‎ ‎i‎ ‎poco‎ ‎ich prowadzą.‎ ‎Dopełniał‎ ‎zaś‎ ‎grozy‎ ‎oficer,‎ ‎który‎ ‎z‎ ‎cynicznym‎ ‎uśmieszkiem‎ ‎wciąż‎ ‎zapowiadał:
„Gleich,‎ ‎gleich — noch‎ ‎einige‎ ‎Minuten“! 
Chwile‎ ‎przychodziły‎ ‎okropne.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎z‎ ‎zabudowań‎ ‎lazaretu‎ ‎straży‎ ‎pogranicznej,‎ ‎rozlega‎ ‎się trzask‎ ‎jakiś,‎ ‎podobny‎ ‎do‎ ‎strzału.‎ ‎Prusaków‎ ‎ogarnia‎ ‎panika.‎ ‎Zakładników‎ ‎zmuszają‎ ‎kolbami‎ ‎do‎ ‎rzucenia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemię‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎rozpoczynają‎ ‎się‎ ‎salwy w‎ ‎stronę‎ ‎miasta.
Podczas‎ ‎tej‎ ‎właśnie‎ ‎drogi‎ ‎zamordowany‎ ‎został‎ ‎fabrykant‎ ‎i‎ ‎obywatel‎ ‎kaliski,‎ ‎Frenkiel.‎ ‎
“Okoliczności,‎ ‎towarzyszące‎ ‎tej‎ ‎tragedji,‎ ‎tak‎ ‎były‎ ‎mi rozmaicie‎ ‎przedstawiane‎ ‎przez‎ ‎świadków,‎ ‎że‎ ‎nie mogłem‎ ‎sobie‎ ‎odtworzyć‎ ‎obrazu.‎ ‎Zresztą‎ ‎o‎ ‎tem napewno‎ ‎będą‎ ‎inni‎ ‎pisać‎ ‎dokładnie.‎ ‎Śmierć‎ ‎taka była‎ ‎zbyt‎ ‎głośna — aby‎ ‎przejść‎ ‎bez‎ ‎echa.‎ ‎Na‎ ‎mnie osobiście‎ ‎straszne‎ ‎wrażenie‎ ‎zrobił‎ ‎trup‎ ‎miljonera, walający‎ ‎się‎ ‎przy‎ ‎drodze,‎ ‎opuszczony‎ ‎i‎ ‎rzucony na‎ ‎poniewierkę.

Dziwnie‎ ‎demokratyczna‎ ‎jest‎ ‎śmierć‎ ‎czasami. Idą.‎ ‎„Marsz“!‎ ‎brzmi‎ ‎komenda‎ ‎i‎ ‎zakładnicy pchani‎ ‎kolbami‎ ‎wloką‎ ‎się‎ ‎dalej‎ ‎wstrząśnieni‎ ‎do ostateczności...
„Halt“!‎ ‎Więźniów‎ ‎wprowadzają‎ ‎na‎ ‎jakąś‎ ‎polankę.‎ ‎Oficer‎ ‎każe‎ ‎ze‎ ‎złowrogim‎ ‎uśmiechem‎ ‎ustawić‎ ‎ich‎ ‎w‎ ‎szeregu.‎ 
‎Biedacy‎ ‎—‎ ‎oczywiście‎ ‎pewni rozstrzelania,‎ ‎gotują‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎śmierć.‎ ‎Nie — po‎ ‎kilku minutach‎ ‎—‎ ‎rozlega‎ ‎się‎ ‎zbawcze—
„weiter“!‎ ‎i‎ ‎znów pędzenie‎ ‎naprzód.‎ ‎Wreszcie‎ ‎wszystkich‎ ‎zamknięto w‎ ‎jakimś‎ ‎wiatraku,‎ ‎gdzie‎ ‎wielu,‎ ‎wyczerpanych ostatecznie,‎ ‎upadło‎ ‎niemal‎ ‎w‎ ‎omdleniu...‎ ‎W‎ ‎godzinę‎ ‎może‎ ‎po‎ ‎wyruszeniu‎ ‎zakładników‎ ‎z‎ ‎Kalisza — potężny‎ ‎huk‎ ‎zaczął‎ ‎raz‎ ‎po‎ ‎raz‎ ‎wstrząsać‎ ‎wiatrakiem:‎ ‎bombardowano‎ ‎Kalisz.

Mieszkańcy‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎spodziewali‎ ‎się‎ ‎zupełnie. Po‎ ‎opłaceniu‎ ‎kontrybucji,‎ ‎aresztowaniu‎ ‎zakładników‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎zupełnem‎ ‎opuszczeniu‎ ‎ulic‎ ‎i‎ ‎placów‎ ‎zdawało‎ ‎by‎ ‎się —kwestja‎ ‎załatwiona‎ ‎została w‎ ‎zupełności.‎ ‎To‎ ‎też‎ ‎dopiero‎ ‎gęsto‎ ‎padające‎ ‎na ulice‎ ‎i‎ ‎dachy‎ ‎domów‎ ‎szrapnele‎ ‎pruskie‎ ‎przy‎ ‎stale powtarzającym‎ ‎się‎ ‎huku‎ ‎strzałów‎ ‎działowych‎ ‎dały‎ ‎poznać‎ ‎niebezpieczeństwo‎ ‎i‎ ‎zmusiły‎ ‎lokatorów do‎ ‎przeniesienia‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎piwnic‎ ‎i‎ ‎suteren.‎ ‎Mimo to‎ ‎już‎ ‎były‎ ‎ofiary.‎ ‎W‎ ‎Rynku‎ ‎szrapnel‎ ‎wpadł‎ ‎do mieszkania‎ ‎właściciela‎ ‎domu‎ ‎Batkowskiego — wczoraj‎ ‎dopiero‎ ‎przybyłego‎ ‎z‎ ‎kuracji.‎ ‎Batkowski‎ ‎padł trupem,‎ ‎żona‎ ‎zaś‎ ‎jego‎ ‎została‎ ‎ciężko‎ ‎ranna.‎ ‎Na Bypinku‎ ‎zabite‎ ‎zostało‎ ‎dziecko.
Szkody‎ ‎naogół‎ ‎bombardowanie‎ ‎przyczyniło niewielkie:‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎zostało‎ ‎kilka‎ ‎domów‎ ‎uszkodzonych,‎ ‎w‎ ‎Alei‎ ‎Józefiny‎ ‎—‎ ‎rozwalono‎ ‎wieżyczkę kamienicy‎ ‎Friedmana‎ ‎—‎ ‎gdzieniegdzie‎ ‎znowu‎ ‎rozwalono‎ ‎komin‎ ‎lub‎ ‎części‎ ‎dachu‎ ‎zerwano.‎ ‎Naogół dano‎ ‎50—60‎ ‎strzałów,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎duża‎ ‎część‎ ‎nie szkodliwa‎ ‎była‎ ‎zupełnie,‎ ‎pociski‎ ‎bowiem‎ ‎pękały w‎ ‎parku,‎ ‎na‎ ‎łęgach‎ ‎okolicznych‎ ‎lub‎ ‎wreszcie‎ ‎na pustych‎ ‎ulicach.‎ ‎I‎ ‎tego‎ ‎jednak‎ ‎dość‎ ‎było,‎ ‎ażeby steroryzować‎ ‎ludność‎ ‎w‎ ‎zupełności.‎ ‎Wrażenie‎ ‎huku‎ ‎strzałów‎ ‎działowych‎ ‎i‎ ‎świstu‎ ‎szrapneli‎ ‎na‎ ‎niespodziewających‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎spokojnych‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎o‎ ‎czemś‎ ‎podobnem‎ ‎nie‎ ‎mieli‎ ‎pojęcia,‎ ‎było‎ ‎straszne.‎ ‎W‎ ‎moich‎ ‎oczach‎ ‎—‎ ‎człowiek czterdziestokilkoletni,‎ ‎rzemieślnik,‎ ‎został‎ ‎rażony połowicznym‎ ‎paraliżem — dwoje‎ ‎zaś‎ ‎dzieci‎ ‎wymiotowało‎ ‎żółcią...‎ ‎Nie‎ ‎prędko‎ ‎więc,‎ ‎mimo‎ ‎ustania strzałów,‎ ‎ludzie‎ ‎wychodzili‎ ‎z‎ ‎kryjówek.

Straszny‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎ten‎ ‎dzień,‎ ‎który‎ ‎jednak jeszcze‎ ‎nie‎ ‎miał‎ ‎być‎ ‎najstraszniejszym,‎ ‎zakończył się‎ ‎wreszcie — czemś — będącem‎ ‎klasycznym‎ ‎przykładem‎ ‎iście‎ ‎szubienicznego‎ ‎humoru.‎ ‎Między‎ ‎godziną‎ ‎8‎ ‎a‎ ‎9—zajaśniała‎ ‎w‎ ‎całym‎ ‎Kaliszu...‎ ‎iluminacja.‎ ‎Było‎ ‎to‎ ‎ścisłe‎ ‎wykonanie‎ ‎rozporządzenia Preuskera:‎ ‎„Od‎ ‎godziny‎ ‎8-ej‎ ‎wszystkie‎ ‎bramy‎ ‎domów‎ ‎winny‎ ‎być‎ ‎zamknięte,‎ ‎a‎ ‎wszystkie‎ ‎okna oświetlone‎".

Jak‎ ‎sobie‎ ‎poradzili‎ ‎biedni‎ ‎kaliszanie‎ ‎z‎ ‎brakiem‎ ‎świec‎ ‎i‎ ‎nafty‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎mieszkaniach‎ ‎—‎ ‎niewiem‎ ‎—‎ ‎prawdopodobnie‎ ‎rozpacz‎ ‎i‎ ‎obawa‎ ‎przed ponownem‎ ‎wejściem‎ ‎prusaków‎ ‎lub‎ ‎bombardowaniem — rozwinęły‎ ‎niesłychaną‎ ‎pomysłowość‎ ‎i‎ ‎energję — dość,‎ ‎że‎ ‎tak‎ ‎rzęsiście‎ ‎oświetlonych‎ ‎ulic‎ ‎i‎ ‎placów‎ ‎nie‎ ‎pamiętam‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
Groteskowo‎ ‎też‎ ‎wyglądały‎ ‎uiluminowane‎ ‎puściuteńkie‎ ‎ulice,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎zrzadka‎ ‎tylko‎ ‎głuchy odgłos‎ ‎kroków‎ ‎ciekawego‎ ‎przechodnia‎ ‎się‎ ‎rozlegał.‎ ‎Mimowoli‎ ‎przychodził‎ ‎na‎ ‎myśl‎ ‎obraz‎ ‎katafalku,‎ ‎obstawionego‎ ‎świecami‎ ‎w‎ ‎pustym‎ ‎kościele...Prusacy‎ ‎nocą‎ ‎nie‎ ‎weszli‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎całe‎ ‎usiłowania‎ ‎kaliszan‎ ‎poszły‎ ‎na‎ ‎marne... Koło‎ ‎5—6‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎wreszcie‎ ‎pochmurny dżdżysty‎ ‎poranek‎ ‎rozproszył‎ ‎mroki‎ ‎nocy—nareszcie‎ ‎ustała‎ ‎ta‎ ‎straszna‎ ‎iluminacja‎ ‎pogrzebowa‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
Ludzie‎ ‎wychodzili‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎zasięgnąć‎ ‎języka...‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎robić‎ ‎dalej...‎ ‎Powoli,‎ ‎ostrożnie,‎ ‎najpierw‎ ‎pojedynczo,‎ ‎później‎ ‎coraz‎ ‎większemi grupami,‎ ‎schodzili‎ ‎się‎ ‎kaliszanie,‎ ‎udzielając‎ ‎sobie pogłosek‎ ‎i‎ ‎nowin.‎ ‎Nie‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎zorjentować się,‎ ‎gdzie‎ ‎są‎ ‎ukryci‎ ‎prusacy.‎ ‎Bo‎ ‎w‎ ‎zupełne‎ ‎opuszczenie‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎miasta‎ ‎nie‎ ‎wierzono‎ ‎bynajmniej.

Panika,‎ ‎wywołana‎ ‎gwałtami‎ ‎i‎ ‎bombardowaniem‎ ‎wtorkowem‎ ‎nie‎ ‎ustawała‎ ‎i‎ ‎przy‎ ‎lada‎ ‎okazji ujawniała‎ ‎się‎ ‎zaraz.‎ ‎Rano — na‎ ‎Rynku‎ ‎np.‎ ‎byłem świadkiem‎ ‎następującej‎ ‎sceny:‎ ‎Rozmawiamy‎ ‎z‎ ‎naczelnikiem‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Mrowińskim,‎ ‎oraz‎ ‎sekwestratorem‎ ‎Paszkiewiczem,‎ ‎którzy‎ ‎obaj‎ ‎energicznie‎ ‎zajmowali‎ ‎się‎ ‎oczyszczeniem‎ ‎ulic‎ ‎z‎ ‎trupów, gdy‎ ‎nagle‎ ‎na‎ ‎Rynek‎ ‎wbiega‎ ‎jakiś‎ ‎przerażony‎ ‎do ostatecznych‎ ‎granic‎ ‎młodzieniec.‎ ‎„Trup‎ ‎Frenkla na‎ ‎rogatce...‎ ‎idę‎ ‎się‎ ‎wyspowiadać...‎ ‎Prusacy‎ ‎są‎ ‎na Sielance‎"‎!.,‎ ‎wypowiada‎ ‎urywane‎ ‎frazesy,‎ ‎gdy‎ ‎go‎ ‎zatrzymujemy.
„Jezus‎ ‎Marja‎"‎! — rozlega‎ ‎się‎ ‎czyjś‎ ‎wykrzyk‎ ‎histeryczny‎ ‎i‎ ‎cała‎ ‎grupa‎ ‎zebrana‎ ‎przed‎ ‎Ratuszem,‎ ‎koło‎ ‎ciał‎ ‎pięciu‎ ‎rozstrzelanych‎ ‎tam‎ ‎mężczyzn,‎ ‎o‎ ‎których‎ ‎mówiliśmy‎ ‎wyżej,‎ ‎w‎ ‎oka‎ ‎mgnieniu‎ ‎rozprasza się‎ ‎w‎ ‎przestrachu.‎ ‎Żadne‎ ‎przekonywania,‎ ‎żadne prośby‎ ‎o‎ ‎trochę‎ ‎choćby‎ ‎zimnej‎ ‎krwi‎ ‎i‎ ‎spokoju nie‎ ‎pomagają.‎ ‎Takich‎ ‎scen‎ ‎popłochu‎ ‎w‎ ‎różnych okolicach‎ ‎miasta‎ ‎spotkałem‎ ‎kilka,‎ ‎a‎ ‎wszystkie‎ ‎bez powodu.‎ ‎

Prusacy,‎ ‎jakby‎ ‎zamarli.‎ ‎Wycofawszy‎ ‎się z‎ ‎miasta,‎ ‎zaczęli‎ ‎oni‎ ‎sypać‎ ‎okopy‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎Dóbrzeckich,‎ ‎zajmując‎ ‎akurat‎ ‎pole‎ ‎pamiętnej‎ ‎bitwy 1706‎ ‎roku,‎ ‎oraz‎ ‎jeszcze‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎danej‎ ‎chwili‎ ‎—‎ ‎pamiętniejszych‎ ‎słynnych‎ ‎rosyjsko-pruskich‎ ‎manewrów‎ ‎w‎ ‎r.‎ ‎1835.‎ ‎Mimowoli‎ ‎przychodzi‎ ‎na‎ ‎myśl ironja‎ ‎zawierająca‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎napisie‎ ‎pomnika‎ ‎na‎ ‎placu‎ ‎Św.‎ ‎Józefa:?*‎ ‎„Niech‎ ‎Bóg‎ ‎błogosławi‎ ‎wieczną przyjaźń‎ ‎Prus‎ ‎i‎ ‎Rosji‎ ‎na‎ ‎strach‎ ‎wspólnych‎ ‎ich nieprzyjaciół".

Koło‎ ‎9-ej‎ ‎rano‎ ‎zjawili‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎dwaj zwolnieni‎ ‎z‎ ‎misją‎ ‎uspokojenia‎ ‎miasta,‎ ‎a‎ ‎podobno i‎ ‎wyszukania‎ ‎sprawców‎ ‎strzałów‎ ‎zakładnicy:‎ ‎Handtke‎ ‎i‎ ‎Scholtz.‎ ‎Handtke,‎ ‎zupełnie‎ ‎nerwowo‎ ‎rozbity, niezdolny‎ ‎do‎ ‎niczego,‎ ‎odrazu‎ ‎położył‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎łóżka, Scholtz‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎rozmowach‎ ‎z‎ ‎napotkanemi‎ ‎znajomymi‎ ‎starał‎ ‎się‎ ‎misję‎ ‎swą‎ ‎wypełnić,‎ ‎z‎ ‎wprost przeciwnym‎ ‎jednak‎ ‎skutkiem.‎ ‎Wreszcie‎ ‎panika doszła‎ ‎do‎ ‎zenitu,‎ ‎gdy‎ ‎koło‎ ‎10-ej‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎huk‎ ‎strzałów‎ ‎armatnich.
Byłem‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎akurat‎ ‎u‎ ‎posła‎ ‎Parczewskiego,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎naradzaliśmy‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎sposobem przedostania‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎wyższej‎ ‎komendy‎ ‎pruskiej‎ ‎dla wyjaśnienia‎ ‎nieporozumienia,‎ ‎jakiemu‎ ‎przypisywaliśmy‎ ‎wypadki,‎ ‎zaszłe‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎wczorajszym,‎ ‎gdy padły‎ ‎pierwsze‎ ‎wystrzały‎ ‎działowe.‎ ‎Pożegnałem pp.‎ ‎Parczewskich‎ ‎i‎ ‎mimo‎ ‎zatrzymywań‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎strony,‎ ‎ruszyłem‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Na‎ ‎ulicach,‎ ‎któremi‎ ‎dążyłem‎ ‎do‎ ‎domu,‎ ‎popłoch‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎panowały nie‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Tłumy‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎zdecydowali się‎ ‎już‎ ‎uciec‎ ‎i‎ ‎biegły‎ ‎ulicami‎ ‎z‎ ‎tobołkami,‎ ‎nagle zatrzymane‎ ‎hukiem‎ ‎strzałów‎ ‎i‎ ‎świstem‎ ‎pocisków rzucały‎ ‎się‎ ‎obłędnie‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎domów,‎ ‎chcąc‎ ‎ukryć się‎ ‎pod‎ ‎osłoną‎ ‎murów.‎ ‎Pociski‎ ‎szły‎ ‎tym‎ ‎razem w‎ ‎dzielnicę‎ ‎żydowską‎ ‎w‎ ‎północno-zachodniej‎ ‎części‎ ‎miasta,‎ ‎było‎ ‎ich‎ ‎naogół‎ ‎niewiele‎ ‎i‎ ‎niewielkie
też‎ ‎szkody‎ ‎zrządziły.

Ogółem‎ ‎dali‎ ‎prusacy‎ ‎12‎ ‎wystrzałów,‎ ‎co‎ ‎było jednak‎ ‎dosyć,‎ ‎ażeby‎ ‎wśród‎ ‎ludności‎ ‎przerażonej od‎ ‎36‎ ‎godzin‎ ‎trwającemi‎ ‎gwałtami,‎ ‎strzelaniną, rozstrzeliwaniami‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎bombardowaniem, wzniecić‎ ‎popłoch‎ ‎niesłychany... Szczęśliwie‎ ‎dostaję‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Rodzinę‎ ‎zastałem‎ ‎w‎ ‎najwyższym‎ ‎stopniu‎ ‎zdenerwowania w‎ ‎suterenach‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎tłumem‎ ‎lokatorów.‎ ‎Podnie cenie,‎ ‎płacz,‎ ‎strach‎ ‎ogólny‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎zbiorowa sugestja,‎ ‎czyniąca‎ ‎prawdopodobnemi‎ ‎najdziksze przypuszczenia‎ ‎i‎ ‎obrazy,‎ ‎robią‎ ‎dłuższy‎ ‎pobyt w‎ ‎mieście‎ ‎niemożliwym‎ ‎dla‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci.‎ ‎Po krótkiej‎ ‎też‎ ‎naradzie‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎postanawiamy rodziny‎ ‎poprowadzić‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎na‎ ‎letnisko. 

Gdy‎ ‎dowiedziano‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎naszej‎ ‎decyzji‎ ‎wśród lokatorów‎ ‎zebranych‎ ‎w‎ ‎suterenach,‎ ‎‎zaczęły‎ ‎się rozgrywać‎ ‎sceny‎ ‎nie‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Żegnano‎ ‎nas z‎ ‎płaczem‎ ‎i‎ ‎błogosławieństwami — odzywały‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎głosy — „jak‎ ‎można‎ ‎dzieci‎ ‎tak‎ ‎ryzykować"‎ ‎— „przecież‎ ‎to‎ ‎śmierć‎ ‎pewna"!‎ ‎„Niechże‎ ‎państwo litość‎ ‎mają“! — Decyzję‎ ‎jednak‎ ‎wykonywamy.‎ ‎Nie słysząc‎ ‎już‎ ‎oddawna‎ ‎wystrzałów,‎ ‎wychodzimy. Służące‎ ‎biorą‎ ‎dzieci,‎ ‎my‎ ‎—‎ ‎nieco‎ ‎ubrania.‎ ‎Wśród płaczu‎ ‎i‎ ‎błogosławieństw‎ ‎obecnych‎ ‎przekraczamy bramę,‎ ‎którą‎ ‎momentalnie‎ ‎zatrzaskują‎ ‎za‎ ‎nami. Słyszymy‎ ‎przekręcenie‎ ‎klucza‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎puściutką ulicą‎ ‎ku‎ ‎parkowi,‎ ‎a‎ ‎stamtąd‎ ‎przez‎ ‎Tyniec‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎turecką.
Po‎ ‎godzinnym‎ ‎marszu,‎ ‎łącznie‎ ‎z‎ ‎pp.‎ ‎K., a‎ ‎wśród‎ ‎całej‎ ‎masy‎ ‎uciekających‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎odbywanym,‎ ‎stajemy‎ ‎na‎ ‎opuszczonym‎ ‎w‎ ‎niedzielę‎ ‎letnisku.

Stąd‎ ‎już‎ ‎obserwujemy‎ ‎formalny‎ ‎exodus‎ ‎ludności‎ ‎kaliskiej.‎ ‎Dorożki,‎ ‎powozy,‎ ‎karety,‎ ‎bryki, wozy‎ ‎zwyczajne‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎tłumy‎ ‎pieszych‎ ‎mężczyzn,‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎szły‎ ‎do‎ ‎wieczora‎ ‎szosą i‎ ‎bocznemi‎ ‎drogami.‎ ‎Koło‎ ‎10‎ ‎tysięcy‎ ‎ludności prawdopodobnie‎ ‎opuściło‎ ‎Kalisz‎ ‎dnia‎ ‎tego.
93a3a9f4-f488-41a2-a284-3ca8f027b0b3

Zaloguj się aby komentować

#nauka #klimat bardzo ciekawy post Węglowego Szowinisty na FB w temacie konkrecji metalicznych na dnach oceanach, do których wydobycia, jeśli dobrze się orientuję, przymierze się nasz hejtowy marynarz Bartek

][ Co widzimy na zdjęciu ][

Oto konkrecja polimetaliczna. To taki miks różnych metali, manganu, niklu, kobaltu, miedzi oraz litu czy innych pierwiastków ziem rzadkich. Powstanie konkrecji o typowym rozmiarze około 10cm trwa dziesiątki milionów lat. Oznacza to, że są one z naszej perspektywy surowcem nieodnawialnym. Można je znaleźć na dnie oceanów, mórz a nawet jezior. Od dawna były obiektem zainteresowania, ale ostatnio stały się jeszcze bardziej interesujące…

][ Powstawanie ][

Zaczyna się od jądra - fragmentu kości czy muszli, który opada na dno oceanu (najczęściej) cztery do sześciu kilometrów pod wodą. Tlen w wodzie reaguje z rozpuszczonymi jonami metalu np. żelaza czy manganu, jak i z jonami innych metali przemieszczającymi przez sypkie osady na dnie. W ten sposób pierwotne jądro pokrywają kolejne warstwy metali. Od momentu, gdy ludzie wyruszyli z Afryki i zasiedlili pozostałe kontynenty, przyrost na tych metalowych ziemniaczkach można porównać z grubością ludzkiego włosa.

][ Wartość ][

Strefa Clarion-Clippertona (CCZ) licząca cztery i poł miliona kilometrów kwadratowych, to tylko jeden z regionów oceanu bogatych w konkrecje polimetaliczne. Ocenia się, że w samej CCZ znajduje się 21 miliardów ton metali. W tym 6 miliardów ton manganu, 270 milionów ton niklu, 230 milionów ton miedzi, 50 milionów ton kobaltu.

Licząc bardzo zgrubnie, tylko te cztery pierwiastki mogłyby być warte sześć i pół biliona dolarów.

][ Nowe odkrycie ][

Wzmożone zainteresowanie tymi nodulami (konkrecjami) w ostatnich latach zaowocowało zaskakującym odkryciem, które zyskało bardzo medialną nazwę - ciemny tlen. Otóż jak się okazuje te, jak je nazywa Anton Petrov, oceaniczne ziemniaczki produkują tlen w kompletnych ciemnościach, czyli bez udziału fotosyntezy. Choć nie jest to jeszcze ostatecznie potwierdzone, wygląda na to, że nodule, niczym baterie wytwarzają napięcie, które powoduje elektrolizę wody, czyli rozbijanie jej na tlen i wodór. Niezależnie od mechanizmu wiemy, że te konkrecje odpowiadają za produkcję znacznych ilości “ciemnego tlenu” pozwalającego na istnienie ekosystemów o różnorodności porównywalnej z lasami tropikalnymi.

][ Pomysły na wydobycie ][

Już 1970 roku wiele instytucji i krajów interesowało się wydobyciem tych nodul. Już wtedy wiadomo było, że są one częscią oceanicznych ekosystemów. Sprawę uratował spadek cen metali pod koniec tamtej dekady, który skutecznie ukrócił dążenia do eksploatacji. Wykonano jednak pewne testowe wydobycia i wiecie co? Nawet dziś, dekady później, wciąż wyraźnie widać ślady tych prób, makroorganizmy nigdy się nie odrodziły, a mikroby odbudowały się tylko w ograniczonym stopniu.

Wzrost zainteresowania elektryfikacją transportu ożywiło na nowo zainteresowanie tymi surowcami. Doprowadziło ono póki co, między innymi, do wspomnianego wyżej odkrycia. Planowane wydobycie polegałoby na oraniu dna oceanu łazikiem, podobnym do kombajnu zbierającego ziemniaki. Po wstępnej separacji mułu od nodul, zmielone żyjątka i osad byłyby wypluwane jako chmura syfu, a metalowe ziemniaczki transportowane na powierzchnię. Tam statek lub platforma już dokładniej oddzielałaby się nodule od szlamu. Szlam trafiłby do wody na głębokości około 1000 metrów dodatkowo zakłócając środowisko oceanu.

Regiony gdzie występują te nodule są relatywnie spokojne i ciche, więc poza dewastowaniem środowiska, odcięciem jednego z istotnych źródeł tlenu, zasyfieniem wody, dochodzi jeszcze potencjalne zanieczyszczenie wód hałasem.

][ Lodowe księżyce ][

Proces powstawania tych nodul jest dość prosty, więc całkiem możliwe, że coś podobnego istnieje pod oceanami Europy i Enceladusa. Tlen jest podstawą wielokomórkowego życia. Niemal wszystkie organizmy wielokomórkowe potrzebują tlenowego oddychania by podtrzymać funkcje życiowe (nie bez powodu w mojej książce wspominam o tlenowym szowinizmie obok węglowego). Kusi zatem perspektywa, że w tych ciemnych wodach, które i tak już uznawano za obiecujące cele poszukiwania życia, znajduje się niezależne od światła źródło tlenu.

Mogłoby to otworzyć dodatkowe drzwi dla bardziej złożonych form życia. Szczególnie w przypadku Enceladusa, gdzie dzięki kriowulkanom wiemy, że płynny ocean ma kontakt ze skalistym jądrem.

][ Dziś i jutro ][

Pomijając ciekawe implikacje ciemnego tlenu cały temat jest dość przerażający. Od kilku lat rośnie zainteresowanie górnictwem morskim. ISA (International Seabed Authority) nie wydała jeszcze żadnej licencji na komercyjne wydobycie, udzielono jednak ponad 30 licencji badawczych na powierzchni 1,5 miliona kilometrów kwadratowych.

Republika Nauru - mały i relatywnie biedny kraj powołał się swojego czasu na “Two-Year Rule”, przepis, który wymaga, by ISA albo ustaliła reguły eksploatacji dna oceanu, albo zaakceptowała aplikację górnictwa morskiego. Dlaczego to zrobili? Bo naciska ich kanadyjska korporacja The Metals Company. Dlaczego? Bo firmie tej, bardzo się spieszy. Przekonali inwestorów, że rychło trafią na giełdę i rozpoczną prace wydobywcze.

Nauru jest tu niejako słupem dla korporacji, która dużo mówi o zrównoważonej przyszłości i o pożytku dla Nauru i całej ludzkości, ale dość oczywiste jest, że Nauru przy odrobinie szczęscia dostanie ochłapy. W przypadku The Metals Company być może silniej niż chciwość, działa strach przed gniewem udziałowców…

Ostatnie odkrycie pokazało, że nasza wiedza o ekosystemie morskim jest wciąż mocno ograniczona. Systemy podmorskie przez miliony lat cieszyły się niezwykle stabilnymi warunkami. Nasza planeta cieszyła się bardzo stabilnym okresem jako całość, ale środowisko podmorskie było jeszcze bardziej niezmienne, co czyni je tym bardziej wrażliwym na nagłe zakłócenia.

Górnictwo morskie ledwie przymierza się do raczkowania. Jest to może ostatni dzwonek by je powstrzymać. Jednocześnie to temat, który dość łatwo poddawać greenwashingowi wmawiać, że to przecież dla dobra planety, że to wydobycie pomoże w elektryfikacji transportu. Choć żyjemy w czasach post-prawdy i masowej dezinformacji, pozostaje mieć nadzieję, że rozsądek wygra. I nie jest to nadzieja bezpodstawna. Nie chodzi mi o petycję podpisaną przez siedmiuset naukowców morskich i ekspertów. Producenci samochodów tacy jak BMW, Volvo, Renault czy Rivian poparli dziesięcioletnie moratorium na eksploatację podmorskich złóż (jednocześnie wszyscy, w własnym interesie ograniczają udział rzadkich metali w swoich bateriach). Google, Microsoft i Samsung wręcz obiecały nie nie kupować tak pozyskanych metali. Potępienie i wniosek o wstrzymanie się z górnictwem morskim wyraziła też Komisja Europejska i szereg krajów od Kanady (kraj w którym powstała The Metals Company) po Nową Zelandię. Obiecujące.


Źródło:
https://www.facebook.com/100034777166723/posts/1156746942161200/
37ed2722-2ee6-4236-9d7b-c1122282f39b
KLH2

Czytam "groźny skarb ma dnie oceanu" i "do których wydobycia, jeśli dobrze się orientuję, przymierze się nasz hejtowy marynarz Bartek".


tl;dr - Czy @bartek555 chce nasz wszystkich zabić?


Dobra, przeczytałem. Chce. A taki był ładny, amerykański...

bartek555

Nie chce mi sie czytac, ale juz byly mordercze chmury sedymentu, potem krwiozercza radioaktywnosc, a teraz wymyslili ciemny czy tam czarny tlen. Zaraz to zdebunkuja i karawana jedzie dalej.

KLH2

@bartek555 Ja już nie wiem, co myśleć. Wrzucałeś fotki z koreańskiej apteki, a okazuje się, że jesteś lobbystą na usługach koncernów, które chcą zniszczyć świat. Nawet Ci tego rogala kupili, żebyś tu lobbował na tym jakże istotnym i opiniotwórczym forum

Heheszki

Wszedłem Cię pojechać bo myślałem że handlujesz " zdrową marihuaną" (zdjęcie), ale Ci daruje bo się pomyliłem totalnie xD

pszemek

@Heheszki pudło, handluję tylko tą niezdrową ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jeżeli‎ ‎wypadki‎ ‎nocne‎ ‎obaliły‎ ‎w‎ ‎pojęciu‎ ‎naszem‎ ‎wszelkie‎ ‎legendy‎ ‎o‎ ‎wysokiem‎ ‎wyrobieniu wojskowem,‎ ‎odwadze‎ ‎i‎ ‎żelaznej‎ ‎dyscyplinie‎ ‎prusaków,‎ ‎to‎ ‎następny‎ ‎dzień‎ ‎był‎ ‎wyborną‎ ‎ilustracją owej,‎ ‎rzekomo‎ ‎wybitnej,‎ ‎kultury‎ ‎niemieckiej.‎ ‎Obok tchórzostwa‎ ‎bezmiernego,‎ ‎prusacy‎ ‎wykazali‎ ‎zezwierzęcenie‎ ‎zupełne.
Sytuacja‎ ‎wydawała‎ ‎się — zapewne‎ ‎niezwykle groźną.‎ ‎Prusacy‎ ‎mogli‎ ‎mniemać,‎ ‎że‎ ‎miasto‎ ‎zrewoltowane;‎ ‎do‎ ‎żołnierzy‎ ‎strzelano...‎ ‎Prawa‎ ‎wojenne‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎razach‎ ‎nieubłagane — a‎ ‎odwet‎ ‎straszny.‎ ‎Lecz‎ ‎odwet‎ ‎pruski‎ ‎za‎ ‎rzecz,‎ ‎którą‎ ‎odrazu‎ ‎sami‎ ‎mogliby‎ ‎wyjaśnić‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎sytuacji,‎ ‎którą‎ ‎zrozumieć‎ ‎było‎ ‎im‎ ‎łatwo‎ ‎zupełnie,‎ ‎był‎ ‎czemś‎ ‎niewytłomaczonem,‎ ‎czemś‎ ‎sprzecznem‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎pojęciami‎ ‎ludzkości‎ ‎i‎ ‎ze‎ ‎zdrową‎ ‎logiką.

Zbitemu‎ ‎prezydentowi‎ ‎oświadczono,‎ ‎że‎ ‎miasto‎ ‎zapłaci‎ ‎kontrybucję‎ ‎i‎ ‎kazano‎ ‎szukać‎ ‎finansistów.‎ ‎Następnie‎ ‎zaś‎ ‎rozpoczęto‎ ‎wybieranie‎ ‎zakładników.‎ ‎Przychodzą‎ ‎dwaj‎ ‎wikarjusze‎ ‎z‎ ‎zapytaniem, czy‎ ‎mogą‎ ‎mszę‎ ‎odprawić.‎ ‎„Gdzie‎ ‎wasz‎ ‎zwierzchnik"?‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎sprowadza‎ ‎dziekana — ks.‎ ‎Płoszaja,‎ ‎którego‎ ‎natychmiast‎ ‎aresztowano.‎ ‎Służbowy oficer‎ ‎pyta‎ ‎o‎ ‎dwu‎ ‎młodych‎ ‎księży:‎ ‎„A‎ ‎i‎ ‎ci‎ ‎będą dobrzy"!‎ ‎odpowiada‎ ‎Preusker,‎ ‎rozkazując‎ ‎aresztować‎ ‎obu‎ ‎wikarjuszów.‎ ‎Następnie‎ ‎posyłają‎ ‎po‎ ‎duchownych‎ ‎innych‎ ‎wyznań.‎ ‎Przyprowadzono‎ ‎protojereja‎ ‎Siemionowskija,‎ ‎zamiast‎ ‎rabina‎ ‎Lipszyca, bawiącego‎ ‎na‎ ‎kuracji‎ ‎—‎ ‎dostał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎prusaków‎ ‎Moses,‎ ‎podrabin,‎ ‎pastora‎ ‎ani‎ ‎kantora‎ ‎nie‎ ‎znaleziono,‎ ‎natomiast‎ ‎sprowadzono‎ ‎młodego‎ ‎fabrykanta‎ ‎Handtkego,‎ ‎którego‎ ‎zatrzymano‎ ‎w‎ ‎charakterze‎ ‎zakładnika‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎dyrektorem‎ ‎Wzajemnego Kredytu‎ ‎Scholtzem.

W‎ ‎zamieszaniu‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎strachu‎ ‎prusaków‎ ‎— trafem‎ ‎ocalał‎ ‎poseł‎ ‎Parczewski,‎ ‎który‎ ‎zgłosił‎ ‎się do‎ ‎komendanta‎ ‎jako‎ ‎przedstawiciel‎ ‎ludności‎ ‎dla wytłomaczenia‎ ‎nieporozumienia,‎ ‎inż.‎ ‎Kleyman‎ ‎i‎ ‎paru‎ ‎innych.‎ ‎Każdy‎ ‎bowiem‎ ‎interesant‎ ‎stawał‎ ‎się kandydatem‎ ‎na‎ ‎zakładnika.‎ ‎Wreszcie‎ ‎Preusker wpadł‎ ‎po‎ ‎rozum‎ ‎do‎ ‎głowy‎ ‎i‎ ‎zaaresztował‎ ‎wszystkich‎ ‎finansistów,‎ ‎którzy‎ ‎zgłaszali‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎sprawie kontrybucji.
Ba,‎ ‎nawet‎ ‎podobno‎ ‎do‎ ‎zakładników‎ ‎dołączono‎ ‎urzędnika‎ ‎biura‎ ‎Wzajemnego‎ ‎Kredytu,‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎G. który‎ ‎jadł‎ ‎z‎ ‎dyr.‎ ‎Scholtzem‎ ‎śniadanie‎ ‎w‎ ‎restauracji.‎ ‎Poza‎ ‎tem‎ ‎przywieziono‎ ‎w‎ ‎dorożce‎ ‎pod‎ ‎silną strażą:‎ ‎Henryka‎ ‎Frenkla,‎ ‎Maurycego‎ ‎Heymana‎ ‎— obywateli‎ ‎i‎ ‎bankiera‎ ‎Mamrotha — później‎ ‎znów‎ ‎dołączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎Zygm.‎ ‎Grossa.‎ ‎Preusker‎ ‎żądał kogoś‎ ‎„aus‎ ‎polnischen‎ ‎Bank“‎ ‎—‎ ‎wskutek‎ ‎czyjejś wskazówki‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎już‎ ‎aresztowano‎ ‎świeżo‎ ‎przybyłego‎ ‎z‎ ‎zagranicy‎ ‎—‎ ‎prezesa‎ ‎Rady‎ ‎Wzajemnego Kredytu—Stanisława‎ ‎Bulewskiego.‎ ‎Wszystkich‎ ‎zakładników‎ ‎umieszczono‎ ‎w‎ ‎jednym‎ ‎numerze‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskiego.‎ ‎6‎ ‎aresztowanych‎ ‎rano‎ ‎(3‎ ‎księży,‎ ‎protojerej,‎ ‎podrabin‎ ‎i‎ ‎Handtke — Scholtz‎ ‎wciąż występował‎ ‎w‎ ‎roli‎ ‎tłomacza)‎ ‎miano‎ ‎zatrzymać‎ ‎jako‎ ‎zakładników‎ ‎spokoju‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎finansistów‎ ‎zaś Preusker‎ ‎obiecał‎ ‎wypuścić‎ ‎natychmiast‎ ‎po‎ ‎złożeniu‎ ‎kontrybucji,‎ ‎której‎ ‎50‎ 000 ‎rb.‎[40 rb = 1 uncja złota] ‎miało‎ ‎być‎ ‎wypłacone‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎5-ej‎ ‎po‎ ‎południu.

Tymczasem‎ ‎zaś‎ ‎Preusker‎ ‎wydał‎ ‎nową‎ ‎proklamację‎ ‎do‎ ‎mieszkańców‎ ‎niebywałej‎ ‎wręcz‎ ‎treści: „Zdarzyły‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎wypadki‎ ‎strzelania‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎przeto‎ ‎wszystkie‎ ‎względy‎ ‎dla‎ ‎ludności‎ ‎ustają. Miasto‎ ‎płaci‎ ‎50‎ ‎000 rb.‎ ‎kontrybucji‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎powtórzenia‎ ‎się‎ ‎strzałów,‎ ‎„co‎ ‎dziesiąty‎ ‎mieszkaniec zostanie‎ ‎rozstrzelany‎ ‎“.‎ ‎Gazety‎ ‎wydawać‎ ‎zabraniam, od‎ ‎godziny‎ ‎8-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎bramy‎ ‎winny‎ ‎być‎ ‎zamknięte‎ ‎i‎ ‎okna‎ ‎oświetlone".‎ ‎Dalej‎ ‎szły‎ ‎znów‎ ‎ogólnikowe,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎mówiące‎ ‎przepisy,‎ ‎pomieszane jak‎ ‎groch‎ ‎z‎ ‎kapustą.

Jakie‎ ‎wrażenie‎ ‎wywarła‎ ‎ta‎ ‎nowa‎ ‎konstytucja, łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić;‎ ‎a‎ ‎wrażenie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tem większe,‎ ‎że‎ ‎rozpuszczone‎ ‎po‎ ‎mieście‎ ‎patrole,‎ ‎już od‎ ‎godziny‎ ‎10-tej‎ ‎rano,‎ ‎dopuszczały‎ ‎się‎ ‎niesłychanych‎ ‎nadużyć.‎ ‎Przechodniów‎ ‎brutalnie‎ ‎rewidowano,‎ ‎często‎ ‎bijąc‎ ‎kolbami;‎ ‎przy‎ ‎najmniejszej‎ ‎opozycji —‎ ‎stawiano‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwano‎ ‎na‎ ‎poczekaniu.‎ ‎Szczególniej‎ ‎wiele‎ ‎faktów‎ ‎rozstrzelania, lub‎ ‎wręcz‎ ‎zastrzelenia,‎ ‎zdarzyło‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎szpitala, gdzie‎ ‎jeszcze‎ ‎znajdowali‎ ‎się‎ ‎żołnierze‎ ‎ranni,‎ ‎a‎ ‎opodal‎ ‎na‎ ‎ulicy — leżało‎ ‎kilkanaście‎ ‎trupów‎ ‎zamordowanych‎ ‎przez‎ ‎żołdactwo‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎osób.‎ ‎Z‎ ‎okien szpitala‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎widzieć‎ ‎całe‎ ‎postępowanie rozjuszonych‎ ‎żołdaków.‎ ‎Rozstrzelano‎ ‎lub‎ ‎zastrzelono‎ ‎tam‎ ‎kilkunastu‎ ‎przechodniów,‎ ‎a‎ ‎postępowanie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tak‎ ‎wstrząsające,‎ ‎że‎ ‎zdarzały‎ ‎się‎ ‎wypadki‎ ‎odmowy‎ ‎rozstrzelania‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎żołnierzy, gdy‎ ‎rozbestwiony‎ ‎jakiś‎ ‎leutenant‎ ‎rozkazywał‎ ‎mordować.‎ ‎Jeden‎ ‎taki‎ ‎wypadek‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎widział‎ ‎dr.‎ ‎Koszutski,‎ ‎na‎ ‎którego‎ ‎słowach‎ ‎opowiadanie‎ ‎to‎ ‎opieram.

W‎ ‎ciągu‎ ‎też‎ ‎półgodziny‎ ‎miasto‎ ‎opustoszało. Okolicznych‎ ‎włościan,‎ ‎przybyłych‎ ‎na‎ ‎targ‎ ‎wtorkowy,‎ ‎wojsko‎ ‎rozpędziło — sklepy‎ ‎zamykano‎ ‎na‎ ‎gwałt, mimo‎ ‎ożywionych‎ ‎obrotów‎ ‎po‎ ‎dwudniowym‎ ‎zastoju.
Pojedynczych‎ ‎przechodniów‎ ‎maltretowano w‎ ‎niesłychany‎ ‎sposób,‎ ‎a‎ ‎przy‎ ‎pierwszej‎ ‎próbie oporu — stawiano‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwano.‎ ‎W‎ ‎ten sposób‎ ‎według‎ ‎obliczeń‎ ‎p.‎ ‎Z.‎ ‎zajmującego‎ ‎się zbieraniem‎ ‎trupów — zamordowano‎ ‎do‎ ‎dwudziestu osób.‎ ‎Sam‎ ‎on‎ ‎pogrzebał‎ ‎16‎ ‎rozstrzelanych.‎ ‎Czasem‎ ‎zaś — rozstrzelanie‎ ‎zastępowano‎ ‎wręcz‎ ‎zastrzeleniem‎ ‎przez‎ ‎podoficera‎ ‎z‎ ‎rewolweru. Piszący‎ ‎te‎ ‎słowa‎ ‎omal‎ ‎nie‎ ‎uległ‎ ‎temu‎ ‎również‎ ‎losowi.

Koło‎ ‎1‎ ‎w‎ ‎południe,‎ ‎chcąc‎ ‎zasięgnąć‎ ‎języka, wyszedłem‎ ‎z‎ ‎domu‎ ‎i‎ ‎skierowałem‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎Główny Rynek.‎ ‎Plac‎ ‎był‎ ‎absolutnie‎ ‎pusty‎ ‎—‎ ‎minąłem‎ ‎warty — obrewidowany‎ ‎tylko‎ ‎przez‎ ‎jednego‎ ‎podejrzliwego‎ ‎ślązaka‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎następnie,‎ ‎widząc‎ ‎niemożliwość dostania‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎apteki,‎ ‎dokąd‎ ‎miałem‎ ‎wstąpić‎ ‎— powracam.‎ ‎Nagle‎ ‎słychać‎ ‎znane‎ ‎mi‎ ‎dobrze: 
„Halt“!‎ ‎Staję‎ ‎posłusznie.‎ ‎Patrol‎ ‎z‎ ‎trzech‎ ‎żołdaków‎ ‎zmierza‎ ‎ku‎ ‎mnie.
„Kommt“!‎ ‎—‎ ‎oczywiście‎ ‎podchodzę‎ ‎—‎ ‎dwuch żołnierzy‎ ‎po‎ ‎bokach‎ ‎—‎ ‎jeden‎ ‎przodem‎ ‎—‎ ‎prowadzi. 
Zimno‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎zrobiło,‎ ‎gdy‎ ‎zatrzymaliśmy‎ ‎się‎ ‎pod murem‎ ‎Ratusza — i‎ ‎ja‎ ‎znalazłem‎ ‎się‎ ‎tuż‎ ‎obok‎ ‎trzech ciał,‎ ‎leżących‎ ‎w‎ ‎kałuży‎ ‎krwi — a‎ ‎przed‎ ‎oczami,‎ ‎na słupie‎ ‎rusztowania‎ ‎zobaczyłem‎ ‎krwawo-szarą‎ ‎plamę—mózgu‎ ‎ze‎ ‎krwią‎ ‎zmieszanego.‎ ‎Dwaj‎ ‎żołdacy gimnastycznym‎ ‎krokiem‎ ‎cofają‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎stają‎ ‎naprzeciwko — trzeci‎ ‎pozostaje‎ ‎przy‎ ‎mnie.
Obok‎ ‎mnie‎ ‎—‎ ‎leży‎ ‎rozkraczony,‎ ‎twarzą‎ ‎ku moim‎ ‎nogom‎ ‎wykręconą,‎ ‎ze‎ ‎strasznym‎ ‎jakimś wyrazem‎ ‎spokoju,‎ ‎znany‎ ‎mi,‎ ‎akcyźnik,‎ ‎Hoffman — obok‎ ‎niego — roznoszący‎ ‎awizacje‎ ‎woźny‎ ‎magistratu.‎ ‎Całą‎ ‎siłę‎ ‎woli‎ ‎zużywam‎ ‎na‎ ‎zapanowanie‎ ‎nad‎ ‎nerwami‎ ‎—‎ ‎przed‎ ‎oczami‎ ‎mglista‎ ‎wizja — drobny‎ ‎buziak‎ ‎córeczki — łobuzerska — wesoła‎ ‎myśl przelatuje‎ ‎przez‎ ‎głowę:‎ ‎„Likwidacja — reakcja‎ ‎chemiczna — żywot‎ ‎wieczny — amen“. Oto‎ ‎mniej‎ ‎więcej‎ ‎treść‎ ‎mojej‎ ‎psyche‎ ‎w‎ ‎owej chwili — po‎ ‎której‎ ‎rozpoczyna‎ ‎się‎ ‎djalog: 
„Hande‎ ‎hoch“!‎ ‎„Geben‎ ‎Sie‎ ‎die‎ ‎Waffen‎ ‎ab“! woła‎ ‎żołdak‎ ‎—‎ ‎niewiele‎ ‎myśląc‎ ‎zapewne‎ ‎o‎ ‎nielogiczności‎ ‎oddawania‎ ‎broni‎ ‎trzymanemi‎ ‎w‎ ‎górze rękami.
„Nie‎ ‎jestem‎ ‎żołnierzem — z‎ ‎wami‎ ‎nie‎ ‎wojuję — jestem‎ ‎polak,‎ ‎a‎ ‎broni‎ ‎żadnej‎ ‎nie‎ ‎mam.‎ ‎Proszę sprawdzić‎"‎! — rzucam‎ ‎po‎ ‎niemiecku‎ ‎twardo,‎ ‎wszelkie‎ ‎wysiłki‎ ‎skierowując‎ ‎na‎ ‎to,‎ ‎ażeby‎ ‎zapanować nad‎ ‎sobą.‎ ‎Do‎ ‎wściekłości‎ ‎mnie‎ ‎doprowadza‎ ‎nagle‎ ‎—‎ ‎szkaplerz‎ ‎Częstochowskiej,‎ ‎wyglądający‎ ‎z‎ ‎zakołnierza‎ ‎munduru,‎ ‎stojącego‎ ‎naprzeciwko‎ ‎żołnierza.
„Rodak‎ ‎—‎ ‎ryngraf‎ ‎rycerza — żeby‎ ‎cię‎ ‎cholera — daktyloskopja‎" — lecą‎ ‎myśli,‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎łapa‎ ‎prusaka‎ ‎błądzi‎ ‎po‎ ‎ubraniu,‎ ‎zostawiając‎ ‎na‎ ‎bieli‎ ‎kamizelki‎ ‎mojej‎ ‎ślad‎ ‎brudnego‎ ‎palucha. 
„Gehen‎ ‎Sie‎ ‎weiter“!‎ ‎brzmi‎ ‎wreszcie‎ ‎głęboki bierbas,‎ ‎który‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tej‎ ‎chwili‎ ‎głosikiem‎ ‎anioła‎ ‎wydał — i‎ ‎ręka‎ ‎wyciąga‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎wprost przeciwnym‎ ‎temu,‎ ‎dokąd‎ ‎zmierzałem.
„Ich‎ ‎will‎ ‎da‎ ‎gehen“ — odpowiadam‎ ‎z‎ ‎dziwaczną‎ ‎przekorą — ukazując‎ ‎swój‎ ‎kierunek. 
„Nuu‎ ‎ja—gehen‎ ‎Sie‎ ‎zuruck!“‎ ‎brzmi‎ ‎„bierbas“ pokojowo,‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎rodak‎ ‎ze‎ ‎szkaplerzem‎ ‎ziewa,‎ ‎jak‎ ‎hippopotam,‎ ‎a‎ ‎towarzysz‎ ‎jego,‎ ‎młody‎ ‎o‎ ‎latających‎ ‎oczkach‎ ‎niemczyk,‎ ‎do‎ ‎połowy‎ ‎długości palec‎ ‎ulokował‎ ‎w‎ ‎nosie.
Wstrząsnąłem‎ ‎się‎ ‎jednak‎ ‎ze‎ ‎zgrozy‎ ‎na‎ ‎drugi dzień‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎przechodząc‎ ‎koło‎ ‎Ratusza‎ ‎—‎ ‎na swojem‎ ‎niedoszłem‎ ‎miejscu‎ ‎ujrzałem‎ ‎leżącego‎ ‎jakiegoś‎ ‎biednie‎ ‎ubranego‎ ‎trupa‎ ‎z‎ ‎głową‎ ‎zupełnie rozniesioną;‎ ‎ledwie‎ ‎kawałki‎ ‎skóry‎ ‎z‎ ‎ciemnemi‎ ‎włosami‎ ‎trzymały‎ ‎się‎ ‎szyi;‎ ‎opodal‎ ‎zaś‎ ‎leżał‎ ‎jeszcze piąty‎ ‎trup — tęgi,‎ ‎nizki‎ ‎mężczyzna — w‎ ‎mundurowej kurtce — mówiono — że‎ ‎był‎ ‎to‎ ‎kasjer‎ ‎z‎ ‎kasy‎ ‎gubernialnej‎ ‎— Sokołow‎ ‎—‎ ‎rozstrzelany‎ ‎z‎ ‎rozkazu‎ ‎Preuskera.‎ ‎Ja‎ ‎jednak‎ ‎twarzy‎ ‎już‎ ‎poznać‎ ‎nie‎ ‎mogłem. Moi‎ ‎rozmówcy‎ ‎nie‎ ‎ze‎ ‎wszystkiemi‎ ‎byli‎ ‎łaskawi...
0e7a3a66-1019-4973-b5cd-a781450a092f
8f295055-de31-4940-ad8c-b3f5af123cb7
bartlomiej_rakowski

O nie… Sąd Okregowy w Kaliszu, bandycki, morderczy.

Zaloguj się aby komentować

#spacex odpaliło swój silnik Raptor V3 do #rakiety #starship
Bo piękno tkwi w prostocie.
#inzynieria
myoniwy userbar
787969a2-0e61-4fb0-b012-363c7483d528
ivaldir

Komentarz CEO ULA przed testem:

f757c5f9-70de-4266-b6d9-b6c0c223b79d
ivaldir

No cóż, tak to się potoczyło:

84d2626d-3210-43ec-a50f-9e141f5548af
kodyak

@ivaldir mam wrażenie że ciągle stoimy w miejscu a marketingu muska to właśnie ten niezniszczalne szyby w cybertrucku które są zniszczalne

Skawarotka

@myoniwy to nie mogli zrobić od razu takiego prostego silnika? Co oni, gupi są? #pdk

74f3f849-be1e-4d8a-811c-d024b0fe1774
dez_

@Skawarotka oszczędności, inflacja, kryzys każdego może dopaść


Komu nie przytrafiło się po skręceniu zapomnieć o kilku śrubkach niech pierwszy rzuci gaźnikiem.

conradowl

@Skawarotka z lewej - gdy starasz się i granty i dotacje.

Z prawej - gdy masz produkować sam i ma być jak najtaniej

Dudleus

Najważniejsze, że działa

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VI

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Powoli‎ ‎zaczyna‎ ‎być‎ ‎możliwe‎ ‎odtworzenie obrazu‎ ‎całej‎ ‎katastrofy. Buchalter‎ ‎gazowni‎ ‎M.‎ ‎po‎ ‎10-ej‎ ‎wieczorem wracał‎ ‎powozem‎ ‎z‎ ‎dworca‎ ‎kolei,‎ ‎mija‎ ‎koło‎ ‎20-tu żołnierzy‎ ‎podnieconych,‎ ‎śpieszą‎ ‎niemal‎ ‎w‎ ‎popłochu.‎ ‎Dwuch‎ ‎żołnierzy‎ ‎wskakuje‎ ‎na‎ ‎stopnie‎ ‎powozu.‎ ‎„Proszę‎ ‎nas‎ ‎podwieźć‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎nieprzyjaciel się‎ ‎zbliża!‎ ‎będzie‎ ‎alarm“!‎ ‎„Ale‎ ‎skąd“? — pyta‎ ‎p.‎ ‎M., "nie‎ ‎może‎ ‎być!‎ ‎Z‎ ‎tej‎ ‎strony?‎ ‎z‎ ‎Niemiec“? „Panie,‎ ‎jak‎ ‎jesteśmy‎ ‎we‎ ‎dwudziestu,‎ ‎tak wszyscyśmy‎ ‎widzieli‎ ‎kolumnę,‎ ‎a‎ ‎jest‎ ‎kilku,‎ ‎co‎ ‎bliżej‎ ‎podeszli‎ ‎do‎ ‎niej,‎ ‎mowę‎ ‎rosyjską‎ ‎słyszeli.‎ ‎Jedź pan,‎ ‎na‎ ‎miłość‎ ‎boską‎ ‎prędko‎"! Jak‎ ‎się‎ ‎okazało,‎ ‎owa‎ ‎„kolumna‎"‎ ‎byli‎ ‎to‎ ‎„artielszczycy‎"‎ ‎ze‎ ‎Szczypiorna.‎ ‎Pozostawieni‎ ‎tam‎ ‎na los‎ ‎szczęścia‎ ‎nie‎ ‎mając‎ ‎co‎ ‎jeść,‎ ‎ruszyli‎ ‎w‎ ‎głąb kraju.‎ ‎Chcąc‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎obejść‎ ‎Kalisz,‎ ‎zajęty‎ ‎przez prusaków,‎ ‎szli‎ ‎polem. Przed‎ ‎miastem‎ ‎jadący‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎M.‎ ‎żołnierze‎ ‎spotkali‎ ‎oficera.‎ ‎Zeskoczyli‎ ‎z‎ ‎powozu‎ ‎i‎ ‎zameldowali mu‎ ‎widocznie‎ ‎o‎ ‎owej‎ ‎kolumnie.‎ ‎Oficer‎ ‎natychmiast‎ ‎siadł‎ ‎w‎ ‎dorożkę‎ ‎i‎ ‎popędził‎ ‎co‎ ‎koń‎ ‎wyskoczy‎ ‎do‎ ‎miasta. Ten‎ ‎to‎ ‎właśnie‎ ‎oficer‎ ‎dał‎ ‎strzał‎ ‎rewolwerowy‎ ‎na‎ ‎alarm,‎ ‎który‎ ‎słyszałem,‎ ‎siedząc‎ ‎przy‎ ‎biurku, u‎ ‎siebie.‎ ‎Widzieli‎ ‎to‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎adwokat‎ ‎W., Dr.‎ ‎K.,‎ ‎właściciel‎ ‎przedsiębiorstwa‎ ‎„Hygjena“,‎ ‎którzy,‎ ‎odprowadziwszy‎ ‎do‎ ‎domu‎ ‎mecenasa‎ ‎Z.,‎ ‎szli zwolna‎ ‎ulicą,‎ ‎oraz‎ ‎niezależnie‎ ‎od‎ ‎nich,‎ ‎właściciel warsztatu‎ ‎ślusarskiego‎ ‎K.‎ ‎Wszyscy‎ ‎oni‎ ‎zgodnie opowiadają,‎ ‎że‎ ‎oficer‎ ‎pruski,‎ ‎stojąc‎ ‎w‎ ‎pędzącej‎ ‎na Wrocławską‎ ‎co‎ ‎sił‎ ‎dorożce,‎ ‎strzelił‎ ‎w‎ ‎górę‎ ‎z‎ ‎rewolweru...
Wieść‎ ‎o‎ ‎zbliżających‎ ‎się‎ ‎rosjanach‎ ‎spadła‎ ‎jak grom‎ ‎na‎ ‎raczących‎ ‎się‎ ‎wesoło‎ ‎kolacją,‎ ‎zakrapianą obficie‎ ‎szampanem,‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎okolicznych bon-viveurów‎ ‎Ch.,‎ ‎D.,‎ ‎B.‎ ‎i‎ ‎paru‎ ‎innych,‎ ‎w‎ ‎Hotelu Europejskim‎ ‎oficerów‎ ‎pruskich. Zamieszanie‎ ‎wśród‎ ‎nich‎ ‎powstało‎ ‎ogromne. Zbiegł‎ ‎z‎ ‎numeru‎ ‎komendant,‎ ‎cywilów‎ ‎oczywiście wyproszono.‎ ‎Nie‎ ‎przyjęto‎ ‎nawet‎ ‎przybyłych‎ ‎z‎ ‎przekładem‎ ‎odezwy‎ ‎do‎ ‎mieszkańców‎ ‎pp.‎ ‎M.‎ ‎i‎ ‎Sch.
„Komendantowi‎ ‎teraz‎ ‎nie‎ ‎odezwy‎ ‎w‎ ‎głowie“‎ ‎— rzucił‎ ‎im‎ ‎adjutant. Zamieszanie‎ ‎wzmogło‎ ‎się‎ ‎jeszcze‎ ‎bardziej, gdy‎ ‎na‎ ‎rowerze‎ ‎wpadł‎ ‎zziajany‎ ‎i‎ ‎wystraszony‎ ‎żołnierz‎ ‎z‎ ‎pikiet‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Łódzkiej‎ ‎z‎ ‎doniesieniem, że‎ ‎od‎ ‎Opatówka‎ ‎idzie‎ ‎nowa‎ ‎kolumna‎ ‎rosjan. Prusaków‎ ‎ogarnia‎ ‎panika.‎ ‎Pozostawiając‎ ‎przy komendanturze‎ ‎kilkunastu‎ ‎ułanów‎ ‎z‎ ‎rewolwerami i‎ ‎rozkazem‎ ‎„strzelania‎ ‎w‎ ‎łeb“‎ ‎każdemu,‎ ‎co‎ ‎się zbliży‎ ‎do‎ ‎hotelu,‎ ‎oraz‎ ‎umieściwszy‎ ‎w‎ ‎tymże‎ ‎celu piechurów‎ ‎w‎ ‎oknach,‎ ‎oficerowie‎ ‎w‎ ‎dorożkach, a‎ ‎Preusker‎ ‎konno,‎ ‎momentalnie‎ ‎ruszyli‎ ‎galopem do‎ ‎swych‎ ‎oddziałów.
Owi‎ ‎rosjanie,‎ ‎idący‎ ‎od‎ ‎Opatówka,‎ ‎byli‎ ‎to‎ ‎zapasowi,‎ ‎których‎ ‎porzucono‎ ‎w‎ ‎Łasku,‎ ‎a‎ ‎którzy,‎ ‎nic nie‎ ‎wiedząc‎ ‎o‎ ‎zajęciu‎ ‎Kalisza,‎ ‎szli‎ ‎kupą,‎ ‎śpiewając‎ ‎pieśni‎ ‎żołnierskie.‎ ‎Wśród‎ ‎strzelaniny‎ ‎padło‎ ‎ich kilkunastu,‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎po‎ ‎uprzedniem‎ ‎zmaltretowaniu‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎przed‎ ‎Ratuszem,‎ ‎zamknięto w‎ ‎więzieniu.
Oszaleli‎ ‎widocznie‎ ‎ze‎ ‎strachu‎ ‎przed‎ ‎osaczeniem,‎ ‎prusacy‎ ‎rozpoczęli‎ ‎strzelaninę‎ ‎bezładną. Ustawiwszy‎ ‎się‎ ‎u‎ ‎wylotów‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎przecięciach‎ ‎ulic, prusacy‎ ‎strzelali‎ ‎bezładnemi‎ ‎salwami‎ ‎na‎ ‎wszystkie‎ ‎strony,‎ ‎widocznie‎ ‎pragnąc‎ ‎przestraszyć‎ ‎mniemanego‎ ‎nieprzyjaciela.‎ ‎Zamieszanie‎ ‎i‎ ‎przerażenie panowało‎ ‎wśród‎ ‎nich‎ ‎niesłychane!‎ ‎Inżynier‎ ‎G.,‎ ‎leżąc‎ ‎na‎ ‎pochyłym‎ ‎brzegu‎ ‎kanału‎ ‎Prosny‎ ‎koło‎ ‎baru „a‎ ‎la‎ ‎Hawełka“,‎ ‎słyszał,‎ ‎jak‎ ‎tuż‎ ‎nad‎ ‎nim‎ ‎Preusker‎ ‎krzyczał‎ ‎głosem,‎ ‎pełnym‎ ‎irytacji‎ ‎do‎ ‎oficerów: 
„Na‎ ‎miłość‎ ‎Boską,‎ ‎czegoście‎ ‎panowie‎ ‎narobili‎"!
Salwy‎ ‎brzmiały‎ ‎za‎ ‎salwami‎ ‎bez‎ ‎komendy,‎ ‎bez‎ ‎żadnego‎ ‎porządku.‎ ‎Kule‎ ‎gwizdały‎ ‎na‎ ‎ulicach,‎ ‎raniąc przechodniów,‎ ‎co‎ ‎jeszcze‎ ‎nie‎ ‎zdołali‎ ‎ukryć‎ ‎się‎ ‎do bram‎ ‎i‎ ‎mieszkań,‎ ‎oraz‎ ‎żołnierzy,‎ ‎strzelających‎ ‎w‎ ‎innych‎ ‎miejscach.
Wśród‎ ‎tej‎ ‎strzelaniny,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎na jej‎ ‎początku‎ ‎padły‎ ‎podobno‎ ‎strzały‎ ‎do‎ ‎wojska z‎ ‎domów. Fakt‎ ‎tych‎ ‎strzałów‎ ‎nie‎ ‎zostanie‎ ‎na‎ ‎pewno nigdy‎ ‎stwierdzony.‎ ‎Zdaje‎ ‎się‎ ‎jednak,‎ ‎że‎ ‎miały‎ ‎one miejsce‎ ‎niestety.‎ ‎Z‎ ‎pomiędzy‎ ‎całej‎ ‎masy‎ ‎najrozmaitszych‎ ‎opowieści‎ ‎o‎ ‎nich,‎ ‎rzekomo‎ ‎naocznych świadków‎ ‎wiarogodne‎ ‎zupełnie‎ ‎są‎ ‎dwa.‎ ‎Jedno,‎ ‎to żołnierza,‎ ‎rannego‎ ‎kulą‎ ‎rewolwerową‎ ‎marnego‎ ‎kalibru‎ ‎w‎ ‎udo,‎ ‎które‎ ‎to‎ ‎opowiadanie‎ ‎przytoczyłem wyżej,‎ ‎a‎ ‎drugie‎ ‎dorożkarza‎ ‎Nr‎ ‎68,‎ ‎nazwiskiem‎ ‎Żołądź,‎ ‎jeżeli‎ ‎dobrze‎ ‎je‎ ‎podał.
Dorożkarz‎ ‎ów‎ ‎przywiózł‎ ‎właśnie‎ ‎pasażerów z‎ ‎szosy‎ ‎tureckiej‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎najgwałtowniejszego alarmu‎ ‎wpadł‎ ‎na‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎nieomal‎ ‎wprost na‎ ‎prusaków.‎ ‎Ci‎ ‎momentalnie‎ ‎chwycili‎ ‎dorożkę i‎ ‎zaczęli‎ ‎rewidować‎ ‎jej‎ ‎wnętrze.‎ ‎W‎ ‎trakcie‎ ‎tego dorożkarz‎ ‎usłyszał‎ ‎strzał‎ ‎z‎ ‎okna‎ ‎pierwszego‎ ‎piętra jednego‎ ‎z‎ ‎domów.‎ ‎Jakiś‎ ‎żołnierz,‎ ‎trafiony‎ ‎kulą, pada,‎ ‎inni‎ ‎momentalnie‎ ‎sformowawszy‎ ‎dwie‎ ‎linje‎ ‎zabezpieczone‎ ‎z‎ ‎boków‎ ‎dorożką,‎ ‎której‎ ‎konie mocno‎ ‎trzymali‎ ‎przy‎ ‎pyskach‎ ‎żołnierze‎ ‎i‎ ‎murem kamienicy,‎ ‎rozpoczęli‎ ‎bezładną‎ ‎strzelaninę‎ ‎w‎ ‎okna kamienicy‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎przestrzeń‎ ‎na‎ ‎obie‎ ‎strony.‎ ‎Po‎ ‎kilku minutach‎ ‎żołnierze,‎ ‎wziąwszy‎ ‎rannego‎ ‎towarzysza, pobiegli‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Hotelu‎ ‎Europejskiego‎ ‎ku‎ ‎Marjańskiej...
O ‎strzałach‎ ‎do‎ ‎żołnierzy‎ ‎oczywiście‎ ‎urosły całe‎ ‎legendy.‎ ‎Prasa‎ ‎niemiecka,‎ ‎tłómacząc‎[sic] ‎owo zwierzęce‎ ‎zniszczenie‎ ‎miasta,‎ ‎wypisywała‎ ‎najprzeróżniejsze‎ ‎brednie‎ ‎o‎ ‎ukrytych‎ ‎kozakach,‎ ‎o‎ ‎dziesiątkach‎ ‎strzałów,‎ ‎jakie‎ ‎sypały‎ ‎grad‎ ‎kul‎ ‎na‎ ‎nie szczęsnych‎ ‎wojaków,‎ ‎ufających‎ ‎bezgranicznie‎ ‎szatanom - kaliszanom‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎słowem,‎ ‎z‎ ‎gwałtów‎ ‎własnych,‎ ‎spowodowanych‎ ‎jedynie‎ ‎bezmiernem‎ ‎tchórzostwem‎ ‎i‎ ‎brakiem‎ ‎orjentacji‎ ‎dowódców,‎ ‎zrobili jakąś‎ ‎straszliwą‎ ‎noc‎ ‎Ś-go‎ ‎Bartłomieja... Jedno‎ ‎zaś‎ ‎można‎ ‎stwierdzić,‎ ‎bez‎ ‎względu‎ ‎na to,‎ ‎czy‎ ‎strzały‎ ‎były,‎ ‎lub‎ ‎nie;‎ ‎katastrofę‎ ‎nie‎ ‎one wywołały.‎ ‎Prusacy‎ ‎strzelać‎ ‎zaczęli‎ ‎na‎ ‎wszystkie strony‎ ‎odrazu,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎ów‎ ‎strzał‎ ‎alarmowy,‎ ‎dany przez‎ ‎oficera,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎mówiłem,‎ ‎poszedł‎ ‎na‎ ‎karb rzekomych‎ ‎spiskowców,‎ ‎czy‎ ‎kozaków.‎ ‎Cała‎ ‎kamienica,‎ ‎koło‎ ‎której‎ ‎padł‎ ‎ów‎ ‎strzał‎ ‎nieszczęsny, była‎ ‎ostrzelana‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎wysokości‎ ‎drugiego‎ ‎piętra kulami.

W‎ ‎Ratuszu‎ ‎podobno‎ ‎straszne‎ ‎działy‎ ‎się‎ ‎rzeczy.‎ ‎Prezydenta‎ ‎zbito‎ ‎kolbami‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎bieliźnie‎ ‎tylko wywleczono‎ ‎na‎ ‎ulicę,‎ ‎dwuch‎ ‎woźnych‎ ‎za‎ ‎niedość pośpieszne‎ ‎otwarcie‎ ‎drzwi‎ ‎dobijającym‎ ‎się‎ ‎prusakom,‎ ‎rozstrzelano‎ ‎na‎ ‎miejscu.‎ ‎Straszna‎ ‎katastrofa również‎ ‎stała‎ ‎się‎ ‎we‎ ‎młynie‎ ‎Deutschmana,‎ ‎którą określę‎ ‎według‎ ‎opowiadania‎ ‎jednej‎ ‎z‎ ‎ofiar,‎ ‎nocnego‎ ‎stróża,‎ ‎ocalonego‎ ‎od‎ ‎śmierci‎ ‎zaprawdę‎ ‎cudownym‎ ‎nieomal‎ ‎sposobem.
Właściciel‎ ‎młyna‎ ‎wyjednał‎ ‎u‎ ‎Preuskera‎ ‎pozwolenie‎ ‎na‎ ‎posiadanie‎ ‎rewolwerów‎ ‎przez‎ ‎nocnego‎ ‎stróża‎ ‎i‎ ‎trzech‎ ‎robotników,‎ ‎którzy‎ ‎stale‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎fabryce.‎ ‎Zarazem‎ ‎p.‎ ‎D.‎ ‎zapowiedział‎ ‎stróżowi,‎ ‎ażeby‎ ‎na‎ ‎pierwsze‎ ‎wezwanie‎ ‎w‎ ‎niemieckim języku‎ ‎wygłoszone‎ ‎bezzwłocznie‎ ‎otwierał‎ ‎bramę. Stróż,‎ ‎usłyszawszy‎ ‎podczas‎ ‎strzelaniny‎ ‎dobijanie‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎niemiecką‎ ‎rozmowę‎ ‎bramę‎ ‎otworzył, sam‎ ‎zaś,‎ ‎bojąc‎ ‎się‎ ‎strzałów,‎ ‎szybko‎ ‎powrócił‎ ‎do budki.‎ ‎Nagle‎ ‎wpada‎ ‎kilku‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎krzykiem, rzucają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎niego‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎trzech‎ ‎nadbiegłych‎ ‎z‎ ‎rewolwerami‎ ‎robotników,‎ ‎nocujących‎ ‎w‎ ‎zabudowaniach. Rewidują‎ ‎ich,‎ ‎a‎ ‎znalazłszy‎ ‎rewolwery‎ ‎i‎ ‎dojrzawszy na‎ ‎piersiach‎ ‎stróża‎ ‎wiszącą‎ ‎gwizdawkę,‎ ‎podnoszą wrzask‎ ‎i‎ ‎zaczynają‎ ‎nieboraka‎ ‎szarpać.‎ ‎W‎ ‎końcu wszystkich‎ ‎czterech‎ ‎wloką‎ ‎na‎ ‎Dóbrzecką,‎ ‎stawiają pod‎ ‎mur:‎ ‎„Ręce‎ ‎do‎ ‎góry“!‎ ‎Przed‎ ‎nimi‎ ‎staje‎ ‎szereg‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎karabinami‎ ‎gotowemi‎ ‎do‎ ‎strzału. „Trzymam‎ ‎ja‎ ‎ręce‎ ‎do‎ ‎góry — a‎ ‎jakem‎ ‎pomyślał‎ ‎że‎ ‎już,‎ ‎żony‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎obaczę,‎ ‎tom‎ ‎płakać zaczął.‎ ‎Widzę,‎ ‎a‎ ‎tu‎ ‎niemcowi‎ ‎przedemną‎ ‎strzelba się‎ ‎w‎ ‎ręcach‎ ‎trzęsie,‎ ‎też‎ ‎płacze.‎ ‎Raptem‎ ‎huk‎ ‎straszny‎ ‎się‎ ‎rozległ.‎ ‎Coś‎ ‎mnie‎ ‎palnęło‎ ‎w‎ ‎gębę‎ ‎i‎ ‎głowę, coś‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎lecę‎ ‎na‎ ‎ziemię,‎ ‎koło‎ ‎mnie‎ ‎wszyscy trzej,‎ ‎co‎ ‎ze‎ ‎mną‎ ‎byli.‎ ‎Ręka‎ ‎boli‎ ‎okrutnie—na‎ ‎jedno‎ ‎oko‎ ‎całkiem‎ ‎nie‎ ‎widzę,‎ ‎drugim‎ ‎jeno‎ ‎patrzę,‎ ‎aż tu‎ ‎mnie‎ ‎niemiec‎ ‎sztykiem‎ ‎w‎ ‎zadek‎ ‎dżga‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎tu już‎ ‎udaję‎ ‎martwego...‎ ‎Odeszli.‎ ‎Ktoś‎ ‎za‎ ‎mną‎ ‎grzebał‎ ‎mi‎ ‎na‎ ‎plecach,‎ ‎grzebał,‎ ‎ja‎ ‎nic,‎ ‎bom‎ ‎się‎ ‎bał strasznie,‎ ‎żeby‎ ‎miemce‎ ‎nie‎ ‎wrócili.‎ ‎Potem‎ ‎i‎ ‎on grzebać‎ ‎przestał.‎ ‎A‎ ‎miemce‎ ‎wracali,‎ ‎raz‎ ‎poraź‎ ‎kogoś‎ ‎koło‎ ‎nas‎ ‎stawiali‎ ‎i‎ ‎zabijali‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎wtedy‎ ‎tylko oko‎ ‎zamykałem...‎ ‎możem‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎omdlał‎ ‎raz‎ ‎i‎ ‎drugi nie‎ ‎wiem...‎ ‎Rano‎ ‎dopiero‎ ‎—‎ ‎patrzę,‎ ‎niemców‎ ‎nie ma‎ ‎—‎ ‎jedzie‎ ‎ksiądz‎ ‎Majewski‎ ‎w‎ ‎komży‎ ‎z‎ ‎Panem Rogiem‎ ‎widać.‎ ‎Podnoszę‎ ‎ja‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎poratowanie wołam‎ ‎“...
Przywieziony‎ ‎do‎ ‎szpitala‎ ‎przez‎ ‎ks.‎ ‎M.‎ ‎ów stróż,‎ ‎pomimo‎ ‎poważnej‎ ‎rany‎ ‎twarzy,‎ ‎strzaskania kości‎ ‎ramieniowej‎ ‎i‎ ‎kłutej‎ ‎rany‎ ‎bagnetem,‎ ‎został uratowany. Dodać‎ ‎trzeba,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎miejscu,‎ ‎gdzie‎ ‎leżał‎ ‎uratowany‎ ‎ów‎ ‎stróż,‎ ‎walało‎ ‎się‎ ‎kilkunastu‎ ‎rozstrzelanych‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎nocy‎ ‎i‎ ‎ranka‎ ‎przechodniów.‎ ‎Za co?‎ ‎Zdaje‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎odpowiedzi‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎będzie.

Ofiar‎ ‎tej‎ ‎strasznej‎ ‎nocy‎ ‎było‎ ‎koło‎ ‎czterdziestu‎ ‎w‎ ‎dużej‎ ‎części‎ ‎z‎ ‎pomiędzy‎ ‎powracających‎ ‎tłumem‎ ‎rezerwistów.
Opodal‎ ‎cmentarzy,‎ ‎gdzie‎ ‎rozstrzeliwano‎ ‎dla widzimisię‎ ‎jakiegoś‎ ‎żołdaka,‎ ‎leżało‎ ‎pod‎ ‎murem kilkanaście‎ ‎ciał‎ ‎przeważnie‎ ‎robotników,‎ ‎śpieszących‎ ‎widocznie‎ ‎rano‎ ‎do‎ ‎roboty‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎wielu konwulsyjnie‎ ‎w‎ ‎palcach‎ ‎ściskało‎ ‎bańki‎ ‎ze‎ ‎śniadaniem...‎ ‎Trupy‎ ‎przeważnie‎ ‎były‎ ‎zeszpecone‎ ‎straszliwie‎ ‎kulami.
Z‎ ‎pomiędzy‎ ‎prusaków‎ ‎trupem‎ ‎padło‎ ‎kilku, a‎ ‎koło‎ ‎trzydziestu‎ ‎zostało‎ ‎rannych,‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎nieomal wszyscy‎ ‎kulami‎ ‎karabinowemi‎ ‎przez‎ ‎swoich.‎ ‎Nie wiem,‎ ‎czy‎ ‎kiedykolwiek‎ ‎możliwem‎ ‎będzie‎ ‎ustalenie‎ ‎z‎ ‎czyjej‎ ‎winy‎ ‎wynikła‎ ‎ta‎ ‎straszliwa‎ ‎katastrofa.‎ ‎W‎ ‎pierwszej‎ ‎chwili‎ ‎odrazu‎ ‎stanęła‎ ‎na‎ ‎myśli wszystkich‎ ‎prowokacja‎ ‎pruska.‎ ‎Według‎ ‎mego‎ ‎zdania,‎ ‎wyklucza‎ ‎ją‎ ‎jednak‎ ‎samo‎ ‎zachowanie‎ ‎się‎ ‎prusaków,‎ ‎które‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎wyjaśnia‎ ‎poniekąd‎ ‎genezę‎ ‎wypadków‎ ‎nocnych. Trudno‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić‎ ‎ich‎ ‎strach‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎a‎ ‎również‎ ‎i‎ ‎nieład,‎ ‎wskutek‎ ‎tego‎ ‎wynikły wśród‎ ‎wojska.‎ ‎Sama‎ ‎liczba‎ ‎postrzelonych‎ ‎pruskiemi‎ ‎kulami‎ ‎prusaków‎ ‎(trzydziestu‎ ‎kilku,‎ ‎trzydziestu‎ ‎rannych‎ ‎opatrzyli‎ ‎w‎ ‎szpitalu‎ ‎Św.‎ ‎Trójcy lekarze‎ ‎Dreszer,‎ ‎Sikorski,‎ ‎Koszutski,‎ ‎prócz‎ ‎wojskowych)‎ ‎jest‎ ‎wymowną‎ ‎ilustracją‎ ‎popłochu,‎ ‎co wyklucza‎ ‎wszelkie‎ ‎przygotowania.‎ ‎Wogóle‎ ‎osławiona‎ ‎pruska‎ ‎dyscyplina‎ ‎i‎ ‎sprawność‎ ‎okazały‎ ‎się mitem.‎ ‎Tchórzostwo‎ ‎wojska‎ ‎pruskiego‎ ‎w‎ ‎Kaliszu było‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎tej‎ ‎pamiętnej‎ ‎nocy‎ ‎wręcz‎ ‎bezprzykładne,‎ ‎a‎ ‎rozprzężenie‎ ‎zupełne.‎ ‎Dość‎ ‎powiedzieć, że‎ ‎na‎ ‎skutek‎ ‎kilku‎ ‎luźnych‎ ‎strzałów^,‎ ‎bataljon‎ ‎piechoty‎ ‎potrafił‎ ‎rzucać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎mieście‎ ‎i‎ ‎mordować wzajemnie,‎ ‎lub‎ ‎zabijać‎ ‎przygodnych‎ ‎mieszkańców w‎ ‎ciągu‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎bez‎ ‎mała! 
Zresztą‎ ‎jaki‎ ‎cel‎ ‎miałaby‎ ‎prow‎okacja‎ ‎pruska? Wywołać‎ ‎starcie‎ ‎z‎ ‎polakami‎ ‎dla‎ ‎zaszachowania polskiej‎ ‎polityki‎ ‎Austrji?‎ ‎To‎ ‎znów‎ ‎wykluczają odezwy‎ ‎do‎ ‎polaków,‎ ‎rozrzucane‎ ‎masowo,‎ ‎a‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎niesłychanie,‎ ‎jak‎ ‎widzieliśmy,‎ ‎łagodne‎ ‎i‎ ‎względne‎ ‎postępowanie‎ ‎prusaków‎ ‎po‎ ‎zajęciu Kalisza,‎ ‎jak‎ ‎również‎ ‎delikatność‎ ‎i‎ ‎względność‎ ‎patrolów‎ ‎na‎ ‎wsi.
Nie‎ ‎trzeba‎ ‎też‎ ‎być‎ ‎wielkim‎ ‎psychologiem,‎ ‎aby przyjść‎ ‎do‎ ‎przekonania,‎ ‎że‎ ‎jedyną‎ ‎bodaj‎ ‎przyczyną‎ ‎katastrofy‎ ‎kaliskiej‎ ‎było‎ ‎bezprzykładne‎ ‎rzeczywiście‎ ‎tchórzostwo‎ ‎i‎ ‎panika‎ ‎prusaków. Strzały,‎ ‎dane‎ ‎do‎ ‎wojska‎ ‎wśród‎ ‎zamieszania i‎ ‎salw‎ ‎z‎ ‎jego‎ ‎strony,‎ ‎były‎ ‎zjawiskiem‎ ‎wtórnem. Dopiero‎ ‎też‎ ‎później‎ ‎—‎ ‎Preusker‎ ‎i‎ ‎prasa‎ ‎niemiecka dla‎ ‎usprawiedliwienia‎ ‎swej‎ ‎zwierzęcości—stworzyły‎ ‎całe‎ ‎opowieści‎ ‎o‎ ‎niebezpieczeństwie,‎ ‎na‎ ‎jakie byli‎ ‎narażeni‎ ‎prusacy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
2a314cfd-aec7-4ac4-8a8d-cc463789892d
97c41b7c-abdb-4d2d-875a-94f55dee9e3f

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry,
Wczoraj ukazał się nowy materiał od Pana Mulaka. Taki trochę historyczno-fizyczny.

https://www.youtube.com/watch?v=DEBvRRMF7gE

#nauka #historia #fizyka #ciekawostki
GrindFaterAnona

@Rzeznik na początku mnie zafascynował ale strasznie leje wodę. zauważyłem to dopiero jak był w Radio Naukowym.

Rzeznik

@GrindFaterAnona tak, to są raczej takie gawędy, które moim zdaniem są świetne gdy chcemy posłuchać czegoś przy czym można sobie sprzątacz czy się zrelaksować, albo dla ludzi, którzy nie są jakoś zaznajomieni z podobną tematyką.

GrindFaterAnona

@Rzeznik ja przy tym zasypialem i do tego bylo ok

Zaloguj się aby komentować

Dziś w #radionaukowe dość nietypowy temat, a mianowicie ZUS. Rozmowa z dr Janina Petelczyc z Katedry Ubezpieczenia Społecznego SGH

https://www.youtube.com/watch?v=MGzSt896B1M

#nauka #ekonomia #ciekawostki
PontyfikatJP2

W skrócie to ZUS jest ok i PPK też. Więcej kasy w zusie będzie po 2030 roku i że prędzej świat się skończy niż ZUS zbankrutuje. Że mamy najwięcej JDG w UE i że jest to problem bo to jest sztuczne obniżanie kosztów. No i jeszcze było o tym że dobrowolny ZUS dla przedsiębiorstw to zły pomysł, było trochę o OFE i wcześniejszym systemie naliczań składek VS aktualny i dlaczego dzisiejszy jest lepszy. Trochę o psychologii behawioralnej w kontekście pofatygowania się by wypisać się z PPK albo zostać w OFE. Ogólnie spoko ale można pominąć, nie było jakichś fajerwerków i odkryć Ameryki.

JakTamCoTam

@PontyfikatJP2 z tym jdg to zasługa PiS-u, bo zamiast zlikwidować progresje na uop i wprowadzić ten ryczałt to tworzą nowe łady i tracimy kupe kasy.


Obecna władza też nie planuje nic z tym robić. Szkoda

Zaloguj się aby komentować

#panika #starzyludzietakamajo #comniewkurwia trochę też #lekkoatletyka

Dobra. Albo mam raka prostaty albo ten kamień z kolki nerkowej sprzed miesiąca (chwaliłem się ) utkwił gdzieś w chujowym miejscu.
Nie przepadam za lekarzami (chociaż dziś byłem, ale to była miła pani i takie choby* spa trochę ) , więc zanim się wybiorę: ktoś? coś? co to za chemia do rozpuszczania kamieni (wewnątrz człowieka, bo na zewnątrz to bym coś znalazł)? Nie Fitolizyna, tylko chemiczna chemia medyczna

I jeszcze mnie wkurwiają te stare baby na zawodach lekkoatletycznych (nie, nie Ty Anita Ty nie jesteś stara) które tam łażą dumne jak knury na wystawie trzody i pokazują te kartki w różnych kolorach

*do choby to wołam @razALgul było?
530c7f4a-bf97-4347-8c4d-a03d0b1d9a88
Wrzoo

@KLH2 Zanim Ci kamień rozwali nerkę, leć do lekarza, a nie pytaj randomów z internetu...

KLH2

@Wrzoo Doceniam troskę, jednakże ja nie pytałem o rady ogólne, a o konkretny preparat

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz V

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Miasto‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎nastroju‎ ‎świątecznym.‎ ‎Na ulicach‎ ‎tłumy‎ ‎ludzi‎ ‎spacerujących‎ ‎i‎ ‎rozprawiających‎ ‎z‎ ‎ożywieniem.‎ ‎Aleja‎ ‎Józefiny‎ ‎przepełniona‎ ‎— park‎ ‎również.‎ ‎Spotykam‎ ‎redaktora‎ ‎Przybylskiego, komunikuję‎ ‎mu‎ ‎nowości,‎ ‎wzamian‎ ‎dowiaduję‎ ‎się, że‎ ‎komendant,‎ ‎niezwykle‎ ‎przyzwoity‎ ‎człowiek,‎ ‎wydaje‎ ‎glejty‎ ‎na‎ ‎swobodne‎ ‎wychodzenie‎ ‎z‎ ‎miasta,‎ ‎gazetom‎ ‎obiecał‎ ‎dostarczać‎ ‎informacji,‎ ‎a‎ ‎prosi‎ ‎tylko o‎ ‎wpływanie‎ ‎na‎ ‎publiczność,‎ ‎żeby‎ ‎nie‎ ‎dokuczała żołnierzom‎ ‎gapiostwem.‎ ‎„Te‎ ‎tłumy‎ ‎ciągłe‎ ‎przed mojem‎ ‎mieszkaniem‎ ‎są‎ ‎wręcz‎ ‎nieznośne"‎ ‎—‎ ‎zakończył. Po‎ ‎ulicach,‎ ‎w‎ ‎cukierniach‎ ‎i‎ ‎barach‎ ‎pełno‎ ‎żołnierzy‎ ‎i‎ ‎podoficerów.‎ ‎Ogromna‎ ‎część‎ ‎z‎ ‎nich — polacy.‎ ‎Rozmawiają‎ ‎chętnie‎ ‎i‎ ‎są‎ ‎bardzo‎ ‎wylani. Wśród‎ ‎niemców‎ ‎sporo‎ ‎socjal-demokratów,‎ ‎piorunujących‎ ‎na‎ ‎wojnę.‎ ‎„To‎ ‎zbrodnia‎ ‎przeciw‎ ‎ludzkości — ta‎ ‎wojna — peroruje‎ ‎jakiś‎ ‎prusak‎ ‎w‎ ‎cywilu, jak‎ ‎się‎ ‎okazuje‎ ‎zecer‎ ‎z‎ ‎Ostrzeszowa — myśmy‎ ‎jej‎ ‎nie chcieli‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎chcemy‎ ‎—‎ ‎barbarzyńska‎ ‎Rosja‎ ‎pchała do‎ ‎wojny — musi‎ ‎też‎ ‎za‎ ‎nią‎ ‎dobrze‎ ‎zapłacić". Co‎ ‎do‎ ‎widoków‎ ‎wojny — różnią‎ ‎się — nie‎ ‎znać jednak‎ ‎ani‎ ‎zapału,‎ ‎ani‎ ‎wiary‎ ‎w‎ ‎zwycięstwo.‎ ‎„Z‎ ‎Rosją‎ ‎damy‎ ‎sobie‎ ‎radę:‎ ‎jej‎ ‎nieporządek‎ ‎ją‎ ‎obali. Z‎ ‎Francją‎ ‎będzie‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎ciężej"...‎ ‎Tu‎ ‎będziemy maszerowali — weźmiemy‎ ‎„Lodz",‎ ‎Warszawę‎ ‎i‎ ‎pod „Brest-Litowsk“‎ ‎wspólnie‎ ‎z‎ ‎austryakami‎ ‎wygramy walną‎ ‎bitwę". O — panowie‎ ‎—‎ ‎słychać‎ ‎znów‎ ‎—‎ ‎wy‎ ‎szczęśliwi, dziękujcie‎ ‎Bogu‎ ‎że‎ ‎dziś‎ ‎i‎ ‎jutro‎ ‎nie‎ ‎jesteście‎ ‎w‎ ‎Kownie,‎ ‎albo‎ ‎pod‎ ‎Kownem.‎ ‎Tam‎ ‎dopiero‎ ‎uciecha! Tam‎ ‎kamień‎ ‎na‎ ‎kamieniu‎ ‎„mit‎ ‎Mann‎ ‎und‎ ‎Maus“ djabli‎ ‎wezmą. W‎ ‎tak‎ ‎pokojowym‎ ‎nastroju,‎ ‎pełen‎ ‎idyllicznych‎ ‎stosunków‎ ‎ze‎ ‎zdobywcami,‎ ‎zasypiał‎ ‎zwolna Kalisz... 

...Gdyśmy‎ ‎siadali‎ ‎do‎ ‎herbaty‎ ‎wieczornej,‎ ‎nagle‎ ‎weszła‎ ‎poruszona‎ ‎nieco‎ ‎służąca. „Proszę‎ ‎państwa,‎ ‎mówili‎ ‎ludzie‎ ‎w‎ ‎sklepie,‎ ‎że dziś‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎kozaki‎ ‎napadną‎ ‎na‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎niemców wyrżną,‎ ‎czy‎ ‎nam‎ ‎się‎ ‎aby‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎dostanie"? Oczywiście‎ ‎uspakajamy‎ ‎ją‎ ‎zapewnieniem,‎ ‎że nic‎ ‎podobnego‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎bodaj czy‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎tam‎ ‎zapowiedzi‎ ‎katastrofy,‎ ‎która‎ ‎czekała‎ ‎miasto‎ ‎tej‎ ‎nocy. 

Było‎ ‎już‎ ‎koło‎ ‎jedenastej.‎ ‎Aleja‎ ‎i‎ ‎Rynek‎ ‎były pełne‎ ‎jeszcze‎ ‎spacerowiczów,‎ ‎gdy‎ ‎nagle,‎ ‎siedząc przy‎ ‎biurku,‎ ‎usłyszałem‎ ‎pojedyńczy‎ ‎wystrzał‎ ‎rewolwerowy.‎ ‎Strzelono — zdawało‎ ‎się — bądź‎ ‎w‎ ‎Rynku,‎ ‎bądź‎ ‎też‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎z‎ ‎ciasnych‎ ‎przyległych‎ ‎ulic. Tknięty‎ ‎jakimś‎ ‎niewytłomaczonem‎ ‎przeczuciem, poszedłem‎ ‎do‎ ‎żony‎ ‎przygotowującej‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎spoczynku‎ ‎i‎ ‎ostrzegłem,‎ ‎że‎ ‎dano‎ ‎sygnał‎ ‎alarmowy, żeby‎ ‎więc‎ ‎nie‎ ‎bała‎ ‎się,‎ ‎gdy‎ ‎niemcy‎ ‎zaczną‎ ‎manewrować‎ ‎ulicami... Po‎ ‎jakichś‎ ‎dziesięciu‎ ‎minutach,‎ ‎które‎ ‎upłynęły‎ ‎od‎ ‎owego‎ ‎pojedyńczego‎ ‎wystrzału,‎ ‎nagle‎ ‎krzyk jakiś‎ ‎przeraźliwy‎ ‎i‎ ‎tupot‎ ‎nóg‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Alei Józefiny,‎ ‎jeszcze‎ ‎wypełnionej‎ ‎spacerującemi.‎ ‎Biegł oddziałek‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎kilkunastu‎ ‎żołnierzy‎ ‎złożony‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎parku‎ ‎ku‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎krzycząc‎ ‎na publiczność,‎ ‎aby‎ ‎szła‎ ‎do‎ ‎domów.‎ ‎Wszczął‎ ‎się‎ ‎popłoch‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎kilku‎ ‎minut‎ ‎Aleja‎ ‎opustoszała‎ ‎niemal‎ ‎zupełnie.‎ ‎Nagle‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎grzechot‎ ‎karabinowego‎ ‎ognia‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎wśród‎ ‎ciszy, a‎ ‎tuż‎ ‎potem‎ ‎ze‎ ‎wszystkich‎ ‎stron‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎salwy...‎ ‎Stojąc‎ ‎w‎ ‎oknie‎ ‎mieszkania,‎ ‎widzę‎ ‎coś‎ ‎dziwnego.‎ ‎Oddziałek,‎ ‎co‎ ‎niedawno‎ ‎spędził‎ ‎publiczność, spotkał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎innym‎ ‎większym.‎ ‎Przystanęli.‎ ‎Słychać‎ ‎rozmowę‎ ‎urywaną...‎ ‎nerwową...‎ ‎Pojedyncze wyrazy‎ ‎nie‎ ‎dadzą‎ ‎się‎ ‎ułożyć‎ ‎w‎ ‎zdania...‎ ‎Wreszcie oba‎ ‎połączone‎ ‎oddziały‎ ‎rozsypują‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tyralierkę przez‎ ‎całą‎ ‎szerokość‎ ‎ulicy‎ ‎i‎ ‎zaczynają‎ ‎biedz‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎parku...‎ ‎Salwy‎ ‎tymczasem‎ ‎grzmią‎ ‎za‎ ‎salwami, a‎ ‎w‎ ‎monotonję‎ ‎strzałów‎ ‎karabinowych‎ ‎wrzyna‎ ‎się trzask‎ ‎kartaczownic...‎ ‎W‎ ‎Alei‎ ‎słychać‎ ‎metaliczny świst‎ ‎kul.‎ ‎Wkrótce‎ ‎widzę‎ ‎tyralierów‎ ‎pruskich,‎ ‎powracających‎ ‎z‎ ‎parku‎ ‎w‎ ‎nieładzie.‎ ‎Po‎ ‎chwili‎ ‎znowu‎ ‎wracają,‎ ‎teraz‎ ‎już‎ ‎strzelając‎ ‎w‎ ‎biegu.‎ ‎Widzę wyraźnie,‎ ‎że‎ ‎dzieje‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎nimi‎ ‎coś‎ ‎niesłychanego: rzucają‎ ‎się‎ ‎wtył‎ ‎i‎ ‎wprzód‎ ‎zamknięci‎ ‎Aleją...‎ ‎strzelają‎ ‎naoślep.‎ ‎Strzelanina‎ ‎z‎ ‎karabinów‎ ‎i‎ ‎kartaczow nie‎ ‎trwa‎ ‎koło‎ ‎dwudziestu‎ ‎minut,‎ ‎poczem‎ ‎milknie. Słychać‎ ‎tylko‎ ‎kroki‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów, biegnących‎ ‎teraz‎ ‎co‎ ‎tchu‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎W‎ ‎jakieś‎ ‎pół godziny‎ ‎nowe‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎znów‎ ‎jakieś parę‎ ‎minut‎ ‎grają‎ ‎karabiny...‎ ‎Wreszcie‎ ‎cichnie wszystko...

Wczesnym‎ ‎rankiem‎ 4 sierpnia 1914, ‎dopiero‎ ‎sprawa‎ ‎stanęła wyraźnie.‎ ‎Porozrzucane‎ ‎trupy‎ ‎w‎ ‎Rynku,‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎Warszawskiej‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎kilku‎ ‎innych‎ ‎ulicach pozwoliły‎ ‎zorjentować‎ ‎się‎ ‎co‎ ‎do‎ ‎rozmiarów‎ ‎katastrofy‎ ‎choćby‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎ogólnych‎ ‎zarysach.‎ ‎Po‎ ‎mieście‎ ‎krążą‎ ‎patrole‎ ‎z‎ ‎groźną‎ ‎miną.‎ ‎Koło‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskiego‎ ‎kordony‎ ‎nie‎ ‎przepuszczają‎ ‎nikogo... Przerażenie‎ ‎i‎ ‎zdumienie‎ ‎niemal‎ ‎na‎ ‎wszystkich twarzach‎ ‎przechodniów...

Wieści‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie‎ ‎najrozmaitsze. W‎ ‎redakcji‎ ‎„Kurjera‎ ‎Kaliskiego"‎ ‎dowiaduję‎ ‎się,‎ ‎że redaktor‎ ‎był‎ ‎już‎ ‎rano‎ ‎u‎ ‎Preuskera,‎ ‎który‎ ‎przyjął go‎ ‎wściekły...‎ ‎„Hańba“!‎ ‎„Zbrodnia‎"‎!‎ ‎Strzelać‎ ‎do bezbronnych‎ ‎żołnierzy‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎z‎ ‎ukrycia!‎ ‎Myśmy do‎ ‎was‎ ‎przyszli‎ ‎jako‎ ‎przyjaciele,‎ ‎w‎ ‎zaufaniu, a‎ ‎wyście‎ ‎nam‎ ‎odpłacili‎ ‎nikczemną‎ ‎zdradą!‎ ‎Precz! Zbrodnia!‎ ‎Z‎ ‎ukrycia‎ ‎strzelać‎ ‎do‎ ‎żołnierzy!‎ ‎—‎ ‎mówił rozwścieczony
Piszę‎ ‎naprędce‎ ‎na‎ ‎prośbę‎ ‎redakcji‎ ‎artykuł o‎ ‎charakterze‎ ‎odezwy‎ ‎uspokajającej‎ ‎treści,‎ ‎które mu‎ ‎nie‎ ‎sądzone‎ ‎było‎ ‎ujrzeć‎ ‎już‎ ‎światła‎ ‎dziennego i ‎śpieszę‎ ‎na‎ ‎miasto.‎ ‎Trupy‎ ‎jeszcze‎ ‎nie‎ ‎uprzątnięte. Na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎widzę‎ ‎zabitego‎ ‎konia,‎ ‎dwa trupy,‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎woźnych‎ ‎magistratu‎ ‎obok‎ ‎kolumnady‎ ‎Ratusza‎ ‎rzucone‎ ‎pod‎ ‎ścianę,‎ ‎stosy‎ ‎tobołków zgarnięte‎ ‎na‎ ‎kupę.‎ ‎W‎ ‎ulicy‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎dom Rotha‎ ‎gęsto‎ ‎postrzelany‎ ‎kulami,‎ ‎toż‎ ‎samo‎ rogowy dom‎ ‎Openhejma‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Józefiny...‎ ‎Opowiadają o‎ ‎mnóstwie‎ ‎trupów‎ ‎obok‎ ‎szpitala.‎ ‎Spieszę‎ ‎tam i ‎widzę‎ ‎obok‎ ‎rogatki‎ ‎tłum‎ ‎otacza‎ ‎ośmnaście trupów,‎ ‎podziurawionych‎ ‎kulami‎ ‎jak‎ ‎sito.‎ 

‎W‎ ‎różnych‎ ‎miejscowościach‎ ‎miasta‎ ‎po‎ ‎kilku.‎ ‎Widzę jak‎ ‎młody‎ ‎elektrotechnik‎ ‎Lebiedziński‎ ‎organizuje na‎ ‎prędce‎ ‎zbieranie‎ ‎trupów.‎ ‎O‎ ‎rannych‎ ‎nie‎ ‎słychać,‎ ‎pochowali‎ ‎się‎ ‎widocznie.‎ ‎W‎ ‎szpitalu‎ ‎niewielu‎ ‎ich — w‎ ‎domach?‎ ‎nie‎ ‎wiadomo.‎ ‎Natomiast w‎ ‎szpitalu‎ ‎idzie‎ ‎gwałtowna‎ ‎praca‎ ‎nad‎ ‎opatrywaniem‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Lekarze‎ ‎miejscowi‎ ‎dopomagają wojskowemu,‎ ‎co‎ ‎wczoraj‎ ‎„przyjmował"‎ ‎kasę‎ ‎miejską,‎ ‎a‎ ‎roboty‎ ‎moc.‎ ‎Koło‎ ‎30‎ ‎żołnierzy‎ ‎ranionych i‎ ‎pokaleczonych‎ ‎znalazło‎ ‎pomieszczenia,‎ ‎przy‎ ‎rannych‎ ‎warta‎ ‎z‎ ‎minami‎ ‎srogiemi. Lekarze‎ ‎opatrują‎ ‎rannych‎ ‎nerwowo,‎ ‎z‎ ‎łatwo zrozumiałym‎ ‎niepokojem.‎ ‎Wyjmują‎ ‎jakiemuś‎ ‎żołnierzowi‎ ‎kulę‎ ‎na‎ ‎2‎ ‎cm.‎ ‎długa,‎ ‎stożkowata,‎ ‎oczywiście‎ ‎z‎ ‎karabinu...‎ ‎„O,‎ ‎to‎ ‎„nasi“‎ ‎mnie‎ ‎postrzelili", rzuca‎ ‎żołnierz.‎ ‎Kilku‎ ‎innych‎ ‎ma‎ ‎rany‎ ‎identyczne, kule‎ ‎jednak‎ ‎przeszły‎ ‎na‎ ‎wylot.‎ ‎Nad‎ ‎znalezioną kulą‎ ‎zaczyna‎ ‎się‎ ‎dyskusja.‎ ‎Żołnierze‎ ‎poznają‎ ‎w‎ ‎niej pruską,‎ ‎lekarz‎ ‎jednak‎ ‎energicznie‎ ‎zaprzecza.‎ ‎„Podobna‎ ‎do‎ ‎naszej?‎ ‎ale‎ ‎to‎ ‎z‎ ‎karabina‎ ‎rosyjskiego, napewno"!‎ ‎energicznie‎ ‎rzuca‎ ‎przytem‎ ‎znaczące spojrzenie‎ ‎na‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎felczerów‎ ‎z‎ ‎cicha kulę‎ ‎usuwa‎ ‎i‎ ‎chowa.‎ ‎Rany‎ ‎żołnierze‎ ‎odnieśli‎ ‎nie wiadomo‎ ‎gdzie,‎ ‎wśród‎ ‎strzelaniny,‎ ‎oczywiście‎ ‎od swoich.‎ ‎Zaledwie‎ ‎jedna‎ ‎z‎ ‎ran‎ ‎postrzałowych‎ ‎wydaje‎ ‎się‎ ‎mocno‎ ‎podejrzana. 
„Szliśmy‎ ‎szybko‎ ‎na‎ ‎alarm‎ ‎—‎ ‎powiada‎ ‎młody żołnierz‎ ‎polak,‎ ‎gdy‎ ‎nagle‎ ‎skądsić‎ ‎strzelono,‎ ‎my dalej‎ ‎uciekać,‎ ‎a‎ ‎oto‎ ‎tamten,‎ ‎pokazuje‎ ‎na‎ ‎leżącego opodal‎ ‎kamrata,‎ ‎złapał‎ ‎się‎ ‎za‎ ‎nogę‎ ‎i‎ ‎przysiadł. Przewróciliśmy‎ ‎się,‎ ‎zrobiła‎ ‎się‎ ‎kupa,‎ ‎wszyscy‎ ‎na mnie,‎ ‎potem‎ ‎wzięliśmy‎ ‎jego.“ 
Wskazany‎ ‎przez‎ ‎opowiadającego‎ ‎żołnierz‎ ‎miał ranę‎ ‎zadaną‎ ‎widocznie‎ ‎kulą‎ ‎rewolwerową‎ ‎w‎ ‎udo, jak‎ ‎stwierdził‎ ‎Dr.‎ ‎K. Rannych‎ ‎wkrótce‎ ‎zabierają‎ ‎ze‎ ‎szpitala...‎ ‎Zabitych‎ ‎żołnierzy‎ ‎było‎ ‎kilku,‎ ‎trupy‎ ‎jednak‎ ‎zostały jeszcze‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎uprzątnięte.

Na zdjęciach Aleja nazwana najpierw imieniem Fryderyka Wilhelma, następnie królowej Luizy (żony Fryderyka Wilhelma III), Józefiny (żony Napoleona), Aleksandry (żony Piłsudskiego), Hermana Göringa, Józefa Stalina, a od 1956 Aleją Wolności
@alaMAkota
8b2a83f6-a81e-4bb3-9b42-26bce2c66ab8
a5047b0c-582a-439d-85bf-c41b5ecf6a66

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Śmiało‎ ‎można‎ ‎zapewnić,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎kaliszanina,‎ ‎któryby,‎ ‎obudziwszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎poniedziałek‎ ‎3-go sierpnia 1914,‎ ‎nie‎ ‎wybiegł‎ ‎na‎ ‎ulicę,‎ ‎bądź‎ ‎dla‎ ‎zasięgnięcia‎ ‎języka,‎ ‎bądź‎ ‎też‎ ‎choćby‎ ‎dla‎ ‎obejrzenia‎ ‎prusaków.‎ ‎Zaimponowały‎ ‎wszy‎stkim‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎sprawność,‎ ‎z‎ ‎jakim‎ ‎zajęte‎ ‎zostało‎ ‎miasto,‎ ‎nastrój‎ ‎zaś, począwszy‎ ‎od‎ ‎dnia‎ ‎wczorajszego,‎ ‎był‎ ‎względem nich‎ ‎zupełnie‎ ‎przychylny. Rządy‎ ‎swoje‎ ‎pozatem‎ ‎gospodarni‎ ‎prusacy rozpoczęli‎ ‎od...‎ ‎zaboru‎ ‎kasy‎ ‎miejskiej‎ ‎oczywiście. Już‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎9-ej‎ ‎w‎ ‎Ratuszu‎ ‎przystąpiono‎ ‎do‎ ‎tej sympatycznej‎ ‎czynności,‎ ‎którą‎ ‎załatwiał‎ ‎jakiś‎ ‎doktór‎ ‎wojskowy.‎ ‎Pozostawiwszy‎ ‎1600‎ ‎rb.‎ ‎na‎ ‎pokrycie‎ ‎bonów,‎ ‎resztę‎ ‎gotówki‎ ‎w‎ ‎sumie‎ ‎29‎ ‎przeszło tysięcy‎ ‎rb.‎ ‎opieczętowano.‎ ‎Następnie‎ ‎major‎ ‎Preusker,‎ ‎wezwawszy‎ ‎urzędników‎ ‎magistratu,‎ ‎oświadczył‎ ‎im,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎pozostają‎ ‎na‎ ‎swych‎ ‎stanowiskach‎ ‎i‎ ‎mają‎ ‎pełnić‎ ‎swe‎ ‎obowiązki‎ ‎sumiennie‎ ‎i‎ ‎ze zdwojoną‎ ‎wobec‎ ‎ciężkich‎ ‎czasów‎ ‎gorliwością,‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎zaś dać‎ ‎wojsku‎ ‎śniadanie.‎ ‎Dalszym czynnościom‎ ‎majora‎ ‎przeszkodziło‎ ‎wezwanie‎ ‎do drukarni‎ ‎„Kaliszanina“,‎ ‎gdzie‎ ‎wynikła‎ ‎awantura. Na‎ ‎skutek‎ ‎jakiejś‎ ‎denuncjacji,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎drukarni tej‎ ‎(NB.‎ ‎mieszczącej‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎parterze‎ ‎gmachu‎ ‎Tow. Rzem.‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎gdzie‎ ‎obozowało‎ ‎wojsko) — znajduje‎ ‎się‎ ‎telegraf‎ ‎iskrowy‎ ‎—‎ ‎wpadli‎ ‎żołnierze, wytarmosili‎ ‎zecerów‎ ‎i‎ ‎zaczęli‎ ‎badać‎ ‎motory,‎ ‎dopiero‎ ‎nadbiegły‎ ‎major‎ ‎ukrócił‎ ‎podwładnych,‎ ‎dając‎ ‎ostrą‎ ‎burę‎ ‎oficerowi.

Wszystko‎ ‎to‎ ‎razem‎ ‎stało‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎jakiejś godziny,‎ ‎a‎ ‎było‎ ‎zawiele‎ ‎na‎ ‎prezydenta,‎ ‎człowieka chorego,‎ ‎nerwowego‎ ‎w‎ ‎najwyższym‎ ‎stopniu,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎niedawno‎ ‎dotkniętego‎ ‎katastrofą‎ ‎rodzinną. Przechodząc‎ ‎obok‎ ‎rynku‎ ‎z‎ ‎posłem‎ ‎Parczewskim‎ ‎i‎ ‎adwokatem‎ ‎Kożuchowskim,‎ ‎nagle‎ ‎ujrzałem prezydenta‎ ‎mocno‎ ‎podnieconego,‎ ‎wołającego‎ ‎nas z‎ ‎dorożki.‎ ‎„Wojsko‎ ‎się‎ ‎burzy,‎ ‎trzeba‎ ‎mu‎ ‎dać‎ ‎jeść co‎ ‎prędzej,‎ ‎może‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎wielkie‎ ‎nieszczęście. Idźcie‎ ‎panowie‎ ‎do‎ ‎sklepów‎ ‎i‎ ‎nakazujcie‎ ‎przysyłać kawę,‎ ‎cukier‎ ‎i‎ ‎pieczywo‎ ‎do‎ ‎magistratu — mleko z‎ ‎Ziemiańskiej‎ ‎już‎ ‎wzięte“. Okazało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎poblizkich‎ ‎sklepów‎ ‎już‎ ‎potrzebne‎ ‎produkty‎ ‎posłano,‎ ‎a‎ ‎źle‎ ‎tylko,‎ ‎że‎ ‎magistrat nie‎ ‎chciał‎ ‎wydawać‎ ‎kwitów. Poza‎ ‎temi‎ ‎incydentami‎ ‎wszystko‎ ‎w‎ ‎mieście układało‎ ‎się‎ ‎jaknajlepiej.‎ 

‎Wojsko,‎ ‎w‎ ‎którem,‎ ‎jak się‎ ‎okazało,‎ ‎była‎ ‎ogromna‎ ‎ilość‎ ‎polaków‎ ‎landwerzystów‎ ‎z‎ ‎okolic‎ ‎Ostrowa,‎ ‎bratało‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Przyjacielskie‎ ‎rozmowy‎ ‎żołnierzy‎ ‎z‎ ‎mieszczanami‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎były‎ ‎na‎ ‎porządku‎ ‎dziennym. W‎ ‎cukierni‎ ‎Meyera‎ ‎kilku‎ ‎podoficerów‎ ‎rubasznie bawiło‎ ‎publiczność‎ ‎dowcipami‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎bezkrwawego‎ ‎zdobycia‎ ‎tak‎ ‎wielkiego‎ ‎miasta.‎ ‎„To‎ ‎szwinstwo,‎ ‎żeby‎ ‎nam‎ ‎nie‎ ‎dali‎ ‎ani‎ ‎raz‎ ‎wystrzelić‎ ‎do‎ ‎nieprzyjaciela",‎ ‎twierdzi‎ ‎jakiś‎ ‎dobrze‎ ‎odżywiany‎ ‎feldfebel.‎ ‎„Jak‎ ‎taka‎ ‎wojna‎ ‎dalej‎ ‎będzie,‎ ‎to‎ ‎niewesoło". Na‎ ‎mostku‎ ‎Tynieckim‎ ‎w‎ ‎parku,‎ ‎gdzie‎ ‎zebrało‎ ‎się sporo‎ ‎żołnierzy‎ ‎wolnych‎ ‎od‎ ‎służby,‎ ‎odbywa‎ ‎się kompletny‎ ‎miting.‎ ‎Na‎ ‎ulicach‎ ‎oglądanie‎ ‎prusaków‎ ‎przybiera‎ ‎formy‎ ‎nieprzyzwoite.‎ ‎Z‎ ‎wielką‎ ‎uwagą‎ ‎badają‎ ‎grubość‎ ‎sukna‎ ‎mundurów,‎ ‎guziki,‎ ‎oglądają‎ ‎buty — coś — jak‎ ‎małpy‎ ‎w‎ ‎ogrodzie‎ ‎zoologicznym.‎ ‎Zaczynamy‎ ‎podziwiać‎ ‎cierpliwość‎ ‎prusaków. Choć‎ ‎zdarzają‎ ‎się‎ ‎epizody‎ ‎wręcz‎ ‎przeciwne‎ ‎—‎ ‎na ul.‎ ‎Browarnej‎ ‎do‎ ‎sklepu‎ ‎wpada‎ ‎złodziej,‎ ‎chwyta coś‎ ‎z‎ ‎kontuaru‎ ‎i‎ ‎ucieka.‎ ‎Na‎ ‎krzyk‎ ‎właścicielki leci‎ ‎tłum,‎ ‎a‎ ‎tuż‎ ‎znalazł‎ ‎się‎ ‎patrol‎ ‎pruski.‎ ‎Okrzyk—Halt!‎ ‎złodziej‎ ‎pędzi‎ ‎dalej,‎ ‎pada‎ ‎strzał,‎ ‎nikt‎ ‎na‎ ‎szczęście‎ ‎nie‎ ‎ranny.‎ ‎Złodzieja‎ ‎złapano.‎ ‎„Będzie‎ ‎za‎ ‎godzinę‎ ‎rozstrzelany!" — oświadcza‎ ‎podoficer‎ ‎dowodzący‎ ‎patrolem.

Koło‎ ‎12-tej‎ ‎zjawia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogach‎ ‎ulic‎ ‎proklamacja‎ ‎majora‎ ‎Preuskera,‎ ‎komendanta‎ ‎Kalisza. Nowa‎ ‎władza‎ ‎w‎ ‎trzech‎ ‎językach‎ ‎ogłasza‎ ‎miastu, że‎ ‎przechodzi‎ ‎pod‎ ‎zarząd‎ ‎wojskowych‎ ‎władz‎ ‎pruskich,‎ ‎wszyscy‎ ‎broń‎ ‎mają‎ ‎wydać‎ ‎prusakom,‎ ‎nad porządkiem‎ ‎ma‎ ‎czuwać‎ ‎policja‎ ‎rosyjska‎ ‎pod zwierzchnictwem‎ ‎władzy‎ ‎wojskowej,‎ ‎zarząd‎ ‎wewnętrzny‎ ‎miasta‎ ‎oddany‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎urzędników‎ ‎magistratu.‎ ‎Poza‎ ‎tem‎ ‎szły‎ ‎bardzo‎ ‎niejasne‎ ‎i‎ ‎ogólnikowe‎ ‎przepisy,‎ ‎które‎ ‎na‎ ‎ogół,‎ ‎nie‎ ‎uczyniły‎ ‎żadnego‎ ‎wrażenia.

Dodać‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎Preusker‎ ‎przyjął‎ ‎jeszcze‎ ‎rano‎ ‎redaktorów‎ ‎obu‎ ‎gazet‎ ‎miejscowych,‎ ‎z‎ ‎któremi rozmawiał‎ ‎bardzo‎ ‎łaskawie,‎ ‎prosząc‎ ‎o‎ ‎wpływanie na‎ ‎publiczność‎ ‎dla‎ ‎jej‎ ‎uspokojenia‎ ‎i‎ ‎przepraszając za‎ ‎„konieczną"‎ ‎na‎ ‎wojnie‎ ‎cenzurę‎ ‎prewencyjną gazet.
Nie‎ ‎przewidując‎ ‎nic‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎postanowiliśmy‎ ‎udać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎nowości‎ ‎do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Wraz też‎ ‎z‎ ‎dyrektorem‎ ‎Gazowni‎ ‎p.‎ ‎B.‎ ‎i‎ ‎dyrektorem‎ ‎Banku‎ ‎Handlowego‎ ‎p.‎ ‎D.‎ ‎jedziemy‎ ‎do‎ ‎komendanta‎ ‎po pozwolenie.‎ ‎Okazuje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎komendant‎ ‎wyjechał do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Wspaniale.‎ ‎Jedziemy‎ ‎po‎ ‎pozwolenie‎ ‎do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Furman‎ ‎nakłada‎ ‎na‎ ‎rękaw szeroką‎ ‎czerwoną‎ ‎przepaskę‎ ‎z‎ ‎widocznym‎ ‎stemplem:‎ ‎„Verwaltung‎ ‎der‎ ‎Gasanstalt‎ ‎in‎ ‎Kalisch“‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎z‎ ‎kopyta.‎ ‎Za‎ ‎miastem‎ ‎posterunki.‎ ‎
„Halt!‎" „Wohin?‎" ‎— „Zurück!“‎ ‎Tłomaczymy,‎ ‎że‎ ‎absolutnie niemożliwe‎ ‎jest‎ ‎„Zurück",‎ ‎jedziemy‎ ‎bowiem‎ ‎do komendanta,‎ ‎który‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach.‎ ‎„Prosić‎ ‎oficera"!‎ ‎kończymy.‎ ‎Wszystko‎ ‎to‎ ‎jakoś‎ ‎podziałało‎ ‎na‎ ‎prusaków.‎ ‎Puszczają,‎ ‎aby‎ ‎o‎ ‎jakieś‎ ‎ćwierć kilometra‎ ‎nowy‎ ‎djalog‎ ‎nas‎ ‎spotkał.‎ ‎Tym‎ ‎razem i‎ ‎my‎ ‎jesteśmy‎ ‎lakoniczni. 
„Halt!‎ ‎Pass!‎"
Siedząc‎ ‎z‎ ‎miną‎ ‎grandów,‎ ‎wymownie‎ ‎wyciągamy‎ ‎wskazujące‎ ‎palce‎ ‎ku‎ ‎czerwonej‎ ‎przepasce‎ ‎na ręku‎ ‎furmana.‎ ‎Prusak‎ ‎ogląda.‎ ‎Niemiecki‎ ‎napis‎ ‎widocznie‎ ‎zapada‎ ‎mu‎ ‎w‎ ‎duszę.‎ ‎Robi‎ ‎jednak‎ ‎z‎ ‎urzędu‎ ‎wymowną‎ ‎„Zweifel‎ ‎Mine“.
„Nun??“
„Jak‎ ‎nie‎ ‎puścicie,‎ ‎miasto‎ ‎zostanie‎ ‎bez‎ ‎gazu. W‎ ‎tej‎ ‎sprawie‎ ‎jedziemy‎ ‎do‎ ‎komendanta"‎.
„Ahaa!‎ ‎Weiter!‎"
Grzecznie‎ ‎salutuje‎ ‎—‎ ‎wydostajemy‎ ‎się‎ ‎wreszcie‎ ‎za‎ ‎linję‎ ‎placówek.
W‎ ‎połowie‎ ‎drogi‎ ‎spotykamy‎ ‎wojsko‎ ‎—‎ ‎szwadron‎ ‎ułanów‎ ‎eskortuje‎ ‎kuchnie‎ ‎polowe,‎ ‎furgony z‎ ‎amunicją‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎dział.‎ ‎Za‎ ‎niemi‎ ‎w‎ ‎pewnej‎ ‎odległości‎ ‎mija‎ ‎nas‎ ‎mały‎ ‎wojskowy‎ ‎samochodzik, w‎ ‎nim‎ ‎jakiś‎ ‎jenerał‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎Preuskerem.‎ ‎Oczywiście już‎ ‎nie‎ ‎fatygujemy‎ ‎pana‎ ‎komendanta‎ ‎naszą‎ ‎prośbą o‎ ‎pozwolenie‎ ‎i‎ ‎dojeżdżamy‎ ‎do‎ ‎Szczypiorna.
Po‎ ‎otwarciu‎ ‎granicy‎ ‎całe‎ ‎mnóstwo‎ ‎podróżnych‎ ‎rzuciło‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎rogatkę.‎ ‎Widzimy‎ ‎też‎ ‎całą grupę‎ ‎jadących‎ ‎lub‎ ‎idących‎ ‎z‎ ‎pakunkami‎ ‎zapóźnionych‎ ‎podróżnych‎ ‎albo‎ ‎obieżysasów.‎ ‎Mijają‎ ‎nas kaliskie‎ ‎dorożki,‎ ‎omnibusy‎ ‎nawet,‎ ‎puszczone‎ ‎przez komendę‎ ‎pruską‎ ‎na‎ ‎dworzec‎ ‎skalmierzycki.‎ ‎Wśród tego‎ ‎wszystkiego‎ ‎przejeżdżamy‎ ‎rogatkę‎ ‎graniczną obok‎ ‎gmachu‎ ‎komory,‎ ‎skąd‎ ‎przez‎ ‎okna‎ ‎wygląda ją‎ ‎pruscy‎ ‎żołnierze,‎ ‎—‎ ‎no‎ ‎i...‎ ‎jesteśmy‎ ‎w‎ ‎Poznańskiem...
Halt!
O,‎ ‎do‎ ‎licha — czyżby‎ ‎nowa‎ ‎pikieta.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎nie — podąża‎ ‎ku‎ ‎nam‎ ‎urzędnik‎ ‎celny. 
„Haben‎ ‎sie‎ ‎etwas‎ ‎zu‎ ‎verzollen“? 
Wybuchamy‎ ‎śmiechem.‎ ‎Wokoło‎ ‎wre‎ ‎wojna — granica‎ ‎od‎ ‎36‎ ‎godzin‎ ‎unicestwiona‎ ‎—‎ ‎wojska‎ ‎niemieckie‎ ‎posunęły‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎kilkanaście‎ ‎kilometrów wgłąb‎ ‎kraju‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎dla‎ ‎tego‎ ‎poczciwca‎ ‎to‎ ‎wszystko nie‎ ‎istnieje.‎ ‎On‎ ‎na‎ ‎swoje‎ ‎„Zoll"‎ ‎uważa... 
Wreszcie‎ ‎i‎ ‎służbista-celnik‎ ‎śmiać‎ ‎się‎ ‎zaczyna, puszczając‎ ‎nas‎ ‎cało‎ ‎i‎ ‎zdrowo.‎ ‎Wpadamy‎ ‎wreszcie na‎ ‎pocztę,‎ ‎gdzie‎ ‎wysyłamy‎ ‎depesze‎ ‎i‎ ‎karty..‎ ‎Zachodzą‎ ‎pewne‎ ‎wątpliwości.‎ ‎„Pan‎ ‎do‎ ‎Częstochowy? przyjąć‎ ‎nie‎ ‎mogę!‎ ‎To‎ ‎nie‎ ‎u‎ ‎nas“. 
„Ależ‎ ‎panie,‎ ‎Częstochowa‎ ‎już‎ ‎zajęta‎"‎.
„Tak,‎ ‎ale‎ ‎przez‎ ‎austryaków‎"... [bład autora - Austryjacy nie mogli zająć w tym czasie Częstochowy, bo wypowiedzą wojnę Rosji dopiero 6 sierpnia 1914]
Łaskawszym‎ ‎jest‎ ‎dla‎ ‎depeszy‎ ‎do‎ ‎Londynu. 
„Przyjmuję,‎ ‎ale‎ ‎ostrzegam,‎ ‎że‎ ‎może‎ ‎nie‎ ‎dojść‎". [UK wypowie wojnę Niemcom następnego dnia 4 sierpnia 1914]
„Czyżby?‎"...
„Tak — wojna‎ ‎jeżeli‎ ‎już‎ ‎nie‎ ‎wybuchła,‎ ‎to‎ ‎lada chwila‎ ‎będzie.‎ ‎A‎ ‎no,‎ ‎niech‎ ‎pan‎ ‎ryzykuje!‎" 
Ryzykuję...‎ ‎no‎ ‎i‎ ‎pędzimy‎ ‎na‎ ‎dworzec,‎ ‎rzucając‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎gazety. Wieści‎ ‎chaotyczne.‎ ‎Jaures‎ ‎zamordowany[francuski polityk przeciwnik wojny].‎ ‎Norymbergę‎ ‎bombardowali‎ ‎lotnicy‎ ‎francuscy.‎ ‎Kozacy‎ ‎w‎ ‎Prusach‎ ‎Wschodnich.‎ ‎Ejdkuny‎ ‎zajęte‎ ‎przez rosjan.‎ ‎Walki‎ ‎pod‎ ‎Miłosławiem,‎ ‎Iławą,‎ ‎Ełkiem...Krążownik‎ ‎„Augsburg‎"‎ ‎pali‎ ‎Libawę...‎ ‎Mobilizacja powszechna‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎pierwszych‎ ‎powołań‎ ‎landszturmu...‎ ‎Cesarz‎ ‎wyznaczył‎ ‎„Dzień‎ ‎modlitwy"‎ ‎za‎ ‎pomyślność‎ ‎oręża.
Naogół‎ ‎ton‎ ‎minorowy.‎ ‎Snać‎ ‎niemcy‎ ‎nie‎ ‎nazbyt‎ ‎wojowniczo‎ ‎usposobieni.‎ ‎Co‎ ‎ważniejsza — inicjatywa‎ ‎przechodzi‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎rosjan.‎ ‎Cóż‎ ‎więc‎ ‎znaczy odwrót‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎i‎ ‎popłoch‎ ‎ogólny?‎ ‎W‎ ‎początkach wojny‎ ‎obaj‎ ‎przeciwnicy‎ ‎wzajemnie‎ ‎boją‎ ‎się‎ ‎siebie. Zaopatrzywszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎najnowsze‎ ‎Tageblaty i‎ ‎Anzeigery,‎ ‎bez‎ ‎żadnych‎ ‎tym‎ ‎razem‎ ‎przeszkód‎ ‎powracamy‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎gdzie‎ ‎stajemy‎ ‎już‎ ‎dobrze‎ ‎wieczorem. 
@alaMAkota
c47b1287-3876-4181-a5ec-9464518d8a4c
5ccd282d-1e48-4997-9c4a-b6f35affd2e3
60e4d074-7c4b-4627-a9ac-81e5753b2bba