W wolnych chwilach piszę powieści do szuflady. Nie są one idealne i nigdy nie jestem z nich dumny. Potok myśli, często plącze mi fabułę i koniec końców nie jestem z tego zadowolony. Ostatnio coś się zmieniło i wraz z wiosną przyszło mi mocne natchnienie, więc zacząłem rzeźbić w tekście. Nie wiem czy znowu nie poleci do kosza, ale przynajmniej mam satysfakcje i ćwiczę wyobraźnię XD W sumie też pierwszy raz się przełamuje i wrzucam tutaj fragment, może ktoś zerknie i da jakiś feedback czy da się to czytać jako tako XD
Praca w fabryce produkującej broń była niezwykle prosta i nużąca. Dni z mojego życia wyglądały identycznie, ten sam schemat, ta sama rutyna i ta sama jakże przygnębiająca nuda. Robotę rozpoczynałem od założenia specjalistycznego stroju, następnie przechodziłem przez długą ciągnącą się przez ponad sto metrów linie produkcyjną, aby finalnie zasiąść przy małym, starym, metalowym stole nad którym kontrolowałem jakość produktu końcowego. Naboje, które „wychodziły” z fabryki musiały mieć określoną średnicę, zaostrzony czubek oraz gładkie boki. Wszystkie produkty, które nie spełniały ściśle określonych norm były traktowane jako odpady. Czasami ukradkiem podkradałem wadliwe sztuki, aby wraz z kolegami wrzucać je do ogniska podczas pijackich imprez towarzyskich. Przyznaję, nie było to zbyt mądre ale sprawiało nam, prostym ludziom, wiele frajdy. Moja matka, zatwardziała pacyfistka, od zawsze krytykowała pracę, którą wykonuję - twierdziła, że przykładam rękę do przemysłu, który „ścieli ziemię trupem”. Osobiście nigdy nie rozmyślałem nad tym w takich kategoriach, interesowało mnie jedynie to, że praca zapewniała mi i mojej rodzinie wyżywienie – było to priorytetem.
Codziennie po zakończonej pracy wychodziłem ze znajomymi do baru. Obskurne miejsce z tanimi popłuczynami to wszystko na co mogliśmy sobie pozwolić nie nadwyrężając przy tym budżetów domowych. Bar był niezwykle ciasny – kilka drewnianych, umorusanych porozlewanym piwem stołów, wszechobecny zapach palonego tytoniu i chmielu, który atakował nozdrza wzmagając nasze pijackie zapędy. Barman, z pochodzenia Niemiec, był człowiekiem niezwykle życzliwym, który niekiedy częstował nas darmowym kuflem piwa – wołaliśmy na niego Dortmund. Bez cienia wątpliwości jestem w stanie stwierdzić, że lubił on nasze towarzystwo, gdyż za każdym razem witał nas szerokim uśmiechem i z chęcią prowadził z nami dyskusje na różne nawet najbardziej trywialne tematy.
Stałym bywalcem baru był także dziwny francuz, który jak twierdził, jest dziennikarzem, pracującym nad sprawą, którą wymaga od niego precyzji oraz pośpiechu. Raz wszedłem z nim nawet w dłuższą konwersację wypytując nad czym dokładnie pracuje, jednakże nie chciał on zdradzać żadnych szczegółów, gdyż - jak twierdził - byłoby to zbyt niebezpieczne. Szczerze mówiąc, uznałem go wówczas za szaleńca. Tajemniczość francuza przy jednoczesnej otwartości i dziwaczności ekscytowała mnie w osobliwy sposób. Jego ekscentryczny charakter podkreślało chociażby podejście do relacji towarzyskich– opowiadał, że żyje w ménage à trois bo schematy „normalnych” go męczą.
Tego dnia przebywałem w barze dłużej niż zwykle. Znajomi dawno porozchodzili się do swoich domów, aby wypełniać absurdalne obowiązki wynikające z kulturowego ładu zakorzenionego w idei gospodarstw domowych – kobieta, dzieci, pranie, sprzątanie, gotowanie, seks i spanie. Ja też miałem swój dom, żonę i dzieci, jednakże nie miałem ochoty tam wracać – wiedziałem, że po przekroczeniu progu wejdę w ten sam nudny, rutynowy schemat, który już dawno przestał mi odpowiadać. W obskurnej norze zwanej barem zostałem sam z dziwacznym francuzem i Dortmundem. Dopijając piąte piwo stwierdziłem, że rozmowy o pogodzie i pracy, które prowadzę z barmanem są zbyt nudne – nadeszła, więc pora na przepytanie dziwaka z Francji.
- Dzień dobry, co słychać ? – Zapytałem dosiadając się do jego stołu.
- Bonjour, monsieur! Dzień dobry! U mnie wiele, oj wiele się dzieje…. Cały czas pracuje nad sprawą o której Panu opowiadałem. Straszne fakty, oj straszne…. Najgorsze… Najgorsze, się zbliża! Wielkimi krokami…. Sąd debatuje, będzie wyrok….. Straszny wyrok… – Odpowiedział przejęty, po czym wziął głęboki łyk piwa.
- Jaki wyrok? O czym Pan mówi ? – Ciągnąłem temat.
- Wyrok sądu, rzecz jasna! Sądu, którego nikt nie zrozumie… - mówił wymachując energicznie rękoma - Początkowo słyszałem o przygotowaniu do procesu, później o powołaniu świadków, a dzisiaj, mija 6 dzień procesu… Będzie wyrok! Wyrok straszy! To już jutro! – wykrzyczał.
- Nie rozumiem, czy możesz mówić precyzyjniej ? – Dopytywałem dalej.
- Sąd najwyższy prowadzi proces w sprawie ludzkości! Są akty oskarżenia! Rozliczają nas drogi Panie, rozliczają naszą historię! Będzie wyrok, wyrok straszny! – Francuz krzyczał coraz głośniej.
- Skąd o tym wszystkim wiesz? – Zapytałem.
- Byłem tam! Zostałem wezwany jako świadek! Zeznawałem! Zeznawałem pod przysięgą! Byłem na każdej rozprawie, każdego dnia… Jak szanowny Pan wie, jestem dziennikarzem, toteż skrupulatnie notowałem przebieg rozpraw… Byłem przerażony, ale dostrzegłem także szansę. W końcu! W końcu mógłbym zabłysnąć! Ktoś doceniłby mnie i moją ciężką pracę… Gdybym tylko zdążył opublikować co zebrałem i zapisałem! To na nic! To na nic! Wyrok się zbliża! – Wykrzyczał ciosając kuflem w ścianę.
- Wynocha! Won z lokalu! – Wydarł się Dortmund poirytowany zachowaniem Francuza.
- Już opuszczamy lokal, zapłacę za kufel rozbity przez francuza. – Oznajmiłem, wręczając gotówkę Dortmundowi.
#literatura #ksiazki #rozwojosobisty #gownowpis