Zdjęcie w tle
Historia

Społeczność

Historia

674
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz III

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

W‎ ‎jakieś‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎po‎ ‎ułanach‎ ‎ukazało się‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎kilku‎ ‎piechurów‎ ‎pruskich‎ ‎na‎ ‎rowerach.‎ ‎Niemniejsze‎ ‎owacje‎ ‎i‎ ‎tych‎ ‎spotkały,‎ ‎tym bardziej,‎ ‎że‎ ‎nieomal‎ ‎wszyscy‎ ‎byli‎ ‎polakami.‎ ‎Okrzyki „Czołem“!‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎strony,‎ ‎które‎ ‎całkowicie‎ ‎pokryły kilku‎ ‎„Mouen“!‎ ‎(Morgen!)‎ ‎wznieciły‎ ‎wręcz‎ ‎entuzjazm.‎ ‎Okazało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎są‎ ‎landwerzystami,‎ ‎wczoraj‎ ‎dopiero‎ ‎powołanemi‎ ‎pod‎ ‎broń,‎ ‎a‎ ‎po chodzą‎ ‎z‎ ‎Ostrzeszowskiego.‎ ‎Siedząc‎ ‎na‎ ‎rowerach, całkowicie‎ ‎szarzy,‎ ‎z‎ ‎karabinami‎ ‎zarzuconemi‎ ‎na plecy,‎ ‎robili‎ ‎oni‎ ‎wrażenie‎ ‎raczej‎ ‎sportowców i‎ ‎myśliwców,‎ ‎niż‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Przybyło‎ ‎ich‎ ‎w‎ ‎bardzo‎ ‎krótkim‎ ‎czasie‎ ‎do‎ ‎30,‎ ‎a‎ ‎obejrzawszy‎ ‎miasto w‎ ‎rozmaitych‎ ‎kierunkach‎ ‎i‎ ‎założywszy‎ ‎(zdaje‎ ‎się) aparat‎ ‎telegrafu‎ ‎iskrowego‎ ‎na‎ ‎Tyńcu,‎ ‎niemal‎ ‎wszyscy‎ ‎zebrali‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎w‎ ‎popularnym‎ ‎barze Masła,‎ ‎gdzie‎ ‎wespół‎ ‎ze‎ ‎strażakami,‎ ‎odgrywającemi rolę‎ ‎gospodarzy,‎ ‎raczyli‎ ‎się‎ ‎piwem.‎ ‎Rozmowa‎ ‎szła wyłącznie‎ ‎po‎ ‎polsku‎ ‎niemal,‎ ‎nawet‎ ‎żołnierze niemcy‎ ‎naginali‎ ‎swój‎ ‎język. Połączenie‎ ‎ze‎ ‎światem‎ ‎zewnętrznym,‎ ‎Kalisz tymczasem‎ ‎miał‎ ‎zupełnie‎ ‎wolne.‎ ‎Telefony,‎ ‎nawet podmiejskie,‎ ‎dziwnym‎ ‎zbiegiem‎ ‎okoliczności‎ ‎pozostawiono‎ ‎nienaruszone‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎do‎ ‎godziny‎ ‎4-ej po‎ ‎południu‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎rozmawiać‎ ‎swobodnie z‎ ‎Sieradzem,‎ ‎Zduńską‎ ‎Wolą,‎ ‎nawet‎ ‎Łodzią,‎ ‎gdzie jednak‎ ‎właśnie‎ ‎o‎ ‎tej‎ ‎godzinie‎ ‎zaprzestano‎ ‎odbierać‎ ‎telefon.‎ ‎Ze‎ ‎znajomym‎ ‎w‎ ‎Zduńskiej‎ ‎Woli‎ ‎skomunikowałem‎ ‎się‎ ‎telefonicznie‎ ‎jeszcze‎ ‎o‎ ‎6‎ ‎i‎ ‎pół, a‎ ‎Sieradz,‎ ‎skąd‎ ‎wciąż‎ ‎zasypywano‎ ‎Kalisz‎ ‎zapytaniami‎ ‎przeróżnemi,‎ ‎rozmawiał‎ ‎z‎ ‎Kaliszem‎ ‎jeszcze koło‎ ‎7‎ ‎i‎ ‎pół‎ ‎wieczorem.

O‎ ‎7-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎w‎ ‎sali‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎podwórzu‎ ‎Ratusza‎ ‎„komendant‎"‎ ‎Motylewski‎ ‎rozpoczął‎ ‎organi zowanie‎ ‎straży‎ ‎nocnej‎ ‎z‎ ‎Milicji‎ ‎Obywatelskiej‎ ‎i‎ ‎oddziałów‎ ‎Straży‎ ‎Ogniowej.‎ ‎Szło‎ ‎to‎ ‎bardzo‎ ‎szybko i‎ ‎sprawnie,‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎8-ej‎ ‎wszystkie‎ ‎punkty‎ ‎miasta‎ ‎były‎ ‎już‎ ‎obsadzone.‎ ‎Silniejsze‎ ‎oddziałki‎ ‎umieszczono‎ ‎na‎ ‎przedmieściach,‎ ‎wysuniętych‎ ‎najdalej, w‎ ‎urzędach‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎dworcu‎ ‎kolejowym,‎ ‎gdzie‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎obawiać‎ ‎się‎ ‎wznowienia‎ ‎rabunków.‎ ‎Inteligencką‎ ‎wartę‎ ‎z‎ ‎osobników,‎ ‎umiejących‎ ‎dobrze po‎ ‎niemiecku,‎ ‎wysunięto‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Skalmierzyckiej‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Szczypiorna.‎ ‎Zadaniem‎ ‎tej‎ ‎warty było‎ ‎spotkać‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎odprowadzić‎ ‎ich‎ ‎do wskazanych‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎punktów‎ ‎miasta. Miasto‎ ‎tymczasem‎ ‎trwało‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎oczekiwaniu.‎ ‎Na‎ ‎ulicach‎ ‎panował‎ ‎nastrój‎ ‎świąteczny. W‎ ‎zwykłych‎ ‎punktach‎ ‎spaceru‎ ‎kaliszan:‎ ‎Parku, na‎ ‎Al.‎ ‎Józefiny,‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku,‎ ‎a‎ ‎także‎ ‎wzdłuż całej‎ ‎ulicy‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎i‎ ‎Warszawskiej‎ ‎do‎ ‎późnej‎ ‎nocy‎ ‎snuły‎ ‎się‎ ‎tłumy‎ ‎nieprzejrzane,‎ ‎prowadząc‎ ‎ożywione‎ ‎rozmowy.‎ ‎Gwar‎ ‎i‎ ‎śmiechy rozlegały‎ ‎się‎‎ po‎ ‎całem‎ ‎mieście,‎ ‎które‎ ‎zdawało‎ ‎się przyszło‎ ‎do‎ ‎siebie‎ ‎po‎ ‎kilkudniowej‎ ‎panice,‎ ‎wywołanej‎ ‎ucieczką‎ ‎rosjan,‎ ‎wywiezieniem‎ ‎Banku Państwa‎ ‎z‎ ‎depozytami,‎ ‎wkładami,‎ ‎pieniędzmi‎ ‎kas chorych‎ ‎robotniczych,‎ ‎kaucjami‎ ‎i‎.‎t.‎d.,‎ ‎runem na‎ ‎prywatne‎ ‎stowarzyszenia‎ ‎pożyczkowo-oszczędnościowe‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎okropnem‎ ‎zamieszaniem i‎ ‎wzruszeniami‎ ‎nocy‎ ‎ubiegłej.‎ ‎Pierwsi‎ ‎prusacy wzbudzali‎ ‎zaufanie‎ ‎zarówno‎ ‎swojem‎ ‎zachowaniem się,‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎znanemi‎ ‎kaliszanom‎ ‎z‎ ‎wycieczek‎ ‎zagranicą‎ ‎sprawnością‎ ‎i‎ ‎zamiłowaniem‎ ‎porządku.

Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎12-ej,‎ ‎kiedy‎ ‎znaczna‎ ‎część‎ ‎Kalisza‎ ‎spała‎ ‎już‎ ‎snem‎ ‎sprawiedliwego,‎ ‎warta‎ ‎milicji,‎ ‎zajmująca‎ ‎stanowisko‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Skalmierzyckiej,‎ ‎usłyszała‎ ‎odgłos‎ ‎kroków‎ ‎miarowych. Była‎ ‎to‎ ‎kompanja‎ ‎155‎ ‎pułku‎ ‎piechoty,‎ ‎konsystującego‎ ‎w‎ ‎Ostrowiu.‎ ‎Dowodzący‎ ‎nią‎ ‎kapitan zażądał‎ ‎od‎ ‎milicjantów‎ ‎przewodnika,‎ ‎który‎ ‎też wzięty‎ ‎między‎ ‎żołnierzy,‎ ‎pod‎ ‎opieką‎ ‎podoficera, postępującego‎ ‎z‎ ‎tyłu‎ ‎z‎ ‎mauzerem‎ ‎gotowym‎ ‎do strzału,‎ ‎mimowoli‎ ‎musiał‎ ‎pełnić‎ ‎rolę‎ ‎„guide’a“ i‎ ‎doprowadzić‎ ‎prusaków‎ ‎do‎ ‎Ratusza. Przed‎ ‎ratuszem‎ ‎kapitan‎ ‎zażądał‎ ‎widzenia się‎ ‎z‎ ‎prezydentem,‎ ‎któremu‎ ‎zapowiedział‎ ‎przybycie‎ ‎wkrótce‎ ‎sił‎ ‎głównych.‎ ‎Dla‎ ‎tych‎ ‎miało‎ ‎być przygotowane‎ ‎locum:‎ ‎obszerne‎ ‎pomieszczenia‎ ‎dla 800‎ ‎żołnierzy,‎ ‎pokoje‎ ‎dla‎ ‎20‎ ‎oficerów‎ ‎i‎ ‎lokal‎ ‎z‎ ‎3 pokojów‎ ‎dla‎ ‎komendy.‎ ‎Poczem‎ ‎zaciągnięto‎ ‎wartę w‎ ‎ratuszu,‎ ‎na‎ ‎poczcie‎ ‎i‎ ‎telefonach,‎ ‎skąd‎ ‎natychmiast‎ ‎ściągnięto‎ ‎warty‎ ‎milicji.‎ ‎Zostali‎ ‎milicjanci jedynie‎ ‎na‎ ‎stacji‎ ‎telefonów‎ ‎w‎ ‎charakterze‎ ‎izolatora‎ ‎między‎ ‎żołnierzami‎ ‎i‎ ‎telefonistkami. Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎12‎ ‎i‎ ‎pół‎ ‎znów‎ ‎prowadzone przez‎ ‎mimowolnych‎ ‎„guide’ów“,‎ ‎idących‎ ‎pod‎ ‎rewolwerami,‎ ‎przybył‎ ‎bataljon‎ ‎piechoty,‎ ‎z‎ ‎tak‎ ‎osławionym‎ ‎później‎ ‎majorem‎ ‎Preuskerem‎ ‎na‎ ‎czele.
Przed‎ ‎Ratuszem‎ ‎odbyła‎ ‎się‎ ‎charakterystyczna rozmowa‎ ‎majora‎ ‎z‎ ‎prezydentem.
„Obejmuję‎ ‎miasto‎ ‎w‎ ‎imieniu‎ ‎J.‎ ‎C.‎ ‎M.‎ ‎Cesarza‎ ‎Niemiec.‎ ‎Za‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎porządek‎ ‎odpowiada‎ ‎Pan głową.‎ ‎Jakie‎ ‎panowie‎ ‎macie‎ ‎pomieszczenie‎ ‎dla wojska"?‎ ‎„Koszary‎ ‎—‎ ‎rzucił‎ ‎krótko‎ ‎Bukowiński — a‎ ‎dla‎ ‎komendy‎ ‎i‎ ‎oficerów‎ ‎zarezerwowano‎ ‎lokale w‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskim". „Proszę‎ ‎pokazać‎ ‎koszary". W‎ ‎wyborze‎ ‎locum‎ ‎Preusker‎ ‎okazał‎ ‎się‎ ‎bardzo‎ ‎wybrednym‎ ‎i‎ ‎nieufnym. „Fur‎ ‎Schweine — rzucił‎ ‎lakonicznie, — a‎ ‎czy‎ ‎Pan ręczysz,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎one‎ ‎podminowane‎"‎? „Ręczyć‎ ‎nie‎ ‎mogę,‎ ‎może‎ ‎tylko‎ ‎przed‎ ‎panami wejść‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎oddział‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎wraz‎ ‎ze mną“ — odpowiedział‎ ‎prezydent. Mimo‎ ‎taką‎ ‎gwarancję — prusacy‎ ‎nie‎ ‎zajęli‎ ‎koszar,‎ ‎żądając‎ ‎gmachów‎ ‎z‎ ‎dużemi‎ ‎salami.‎ ‎Zajęte zostały‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎gmachy‎ ‎Tow.‎ ‎Muzycznego,‎ ‎Stowarzyszenia‎ ‎Rzemieślników‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎maneż‎ ‎wojskowy‎ ‎na‎ ‎Rypinkowskiej‎ ‎i‎ ‎dom‎ ‎Pułaskiego‎ ‎przy‎ ‎zbiegu‎ ‎szos:‎ ‎Łódzkiej,‎ ‎Konińskiej‎ ‎i‎ ‎Tureckiej.‎ ‎Rozległy‎ ‎jednak‎ ‎kompleks‎ ‎koszarowy‎ ‎na‎ ‎Nowym‎ ‎Swiecie‎ ‎zarezerwowano‎ ‎dla‎ ‎ułanów‎ ‎i‎ ‎artylerji,‎ ‎których‎ ‎przybycie‎ ‎zapowiedział‎ ‎Preusker.
Na‎ ‎zapytanie,‎ ‎czy‎ ‎ma‎ ‎pozostać‎ ‎milicja‎ ‎obywatelska,‎ ‎major‎ ‎odrzekł: 
„Do‎ ‎rana‎ ‎przyjmuję‎ ‎usługi‎ ‎panów‎ ‎z‎ ‎wdzięcznością.‎ ‎Potem‎ ‎ja‎ ‎sam‎ ‎będę‎ ‎myślał‎ ‎o‎ ‎porządku i‎ ‎rozstawię‎ ‎swoje‎ ‎patrole‎"‎. W‎ ‎jaki‎ ‎zaś‎ ‎sposób‎ ‎prezydent‎ ‎odpowiadać miał‎ ‎„głową"‎ ‎za‎ ‎porządek,‎ ‎którego‎ ‎miał‎ ‎pilnować major,‎ ‎o‎ ‎tem‎ ‎zdobywca‎ ‎Kalisza‎ ‎nie‎ ‎pomyślał. Już‎ ‎koło‎ ‎4-ej‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎wracały‎ ‎ostatnie‎ ‎warty‎ ‎milicyjne‎ ‎z‎ ‎dworca,‎ ‎zastąpione‎ ‎tam‎ ‎przez‎ ‎prusaków, nadciągnęły kartaczownice, konwojowane przez pół szwadronu ułanów. 
„Czołem panowie"! powitał popolsku jadący na przodzie oficer, salutując stojących na trotuarze milicjantów i strażników. 
„Czołem"! — odkrzyknięto ochoczo. 
A pokraczne, mające coś żmijowatego i zarazem żabiego w swej postaci, kartaczownice długim sznurem ciągnęły ku miastu...Konie raźno parskały wśród ciszy sierpniowego poranka...Po 108 latach prusacy wracali do Kalisza...
48635efb-65f1-4c3b-bd35-06f6096d36f2
b2905edb-778b-4f53-b3e4-4ae76784bcd3
alaMAkota

Człowieku, z pracy mnie wywala. Świetnie wpisy :) możesz wołać do kolejnych?

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część II

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jedynym‎ ‎zaś‎ ‎konkretnym‎ ‎objawem‎ ‎obecności prusaków‎ ‎w‎ ‎pobliżu‎ ‎są‎ ‎telefony.‎ ‎Co‎ ‎chwila‎ ‎na stacji‎ ‎dzwonek,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎głos:
„Panna — sprechen‎ ‎sie‎ ‎deutsch?“.
Niezrażony‎ ‎chłodnem:‎ ‎„z‎ ‎kim‎ ‎łączyć?“‎ ‎głos ciągnie‎ ‎dalej:
„Panna,‎ ‎my‎ ‎z‎ ‎Barączka‎ ‎mówimy"
lub‎ ‎też:
„Panna!‎ ‎wie‎ ‎viel‎ ‎Russen‎ ‎in‎ ‎Kalisch?"
czy‎ ‎też‎ ‎dla‎ ‎rozmaitości: 
„Panna!‎ ‎jest‎ ‎kawa‎ ‎i‎ ‎piwo‎ ‎w‎ ‎Kaliszu?‎"‎ ‎i.‎t.‎d.
Jak‎ ‎się‎ ‎zaś‎ ‎później‎ ‎okazało,‎ ‎poza‎ ‎kompanją piechoty‎ ‎i‎ ‎kilkunastu‎ ‎ułanami‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach, z‎ ‎pomiędzy‎ ‎których‎ ‎to‎ ‎właśnie‎ ‎rekrutowali‎ ‎się owi‎ ‎telefonowi‎ ‎flirciarze — więcej‎ ‎wojska‎ ‎w‎ ‎pobliżu‎ ‎nie‎ ‎było,‎ ‎i‎ ‎tylko‎ ‎pojedyncze‎ ‎patrole‎ ‎ułańskie i‎ ‎piesze‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎rowerach‎ ‎przemykały‎ ‎się‎ ‎chyłkiem szosą‎ ‎lub‎ ‎plantem‎ ‎kolei‎ ‎ku‎ ‎Kaliszowi. W‎ ‎Ratuszu‎ ‎tymczasem‎ ‎wrzała‎ ‎robota;‎ ‎masami‎ ‎podpisywano‎ ‎pod‎ ‎kierunkiem‎ ‎dyr.‎ ‎Banku‎ ‎Handlowego‎ ‎bony,‎ ‎uchwalone‎ ‎na‎ ‎zebraniu‎ ‎obywatełskiem‎ ‎dnia‎ ‎poprzedniego,‎ ‎które‎ ‎natychmiast‎ ‎wydawano‎ ‎oczekującym‎ ‎na‎ ‎dole‎ ‎tłumom.‎ ‎Poznoszono i‎ ‎zabezpieczono‎ ‎jako‎ ‎tako‎ ‎pocztę,‎ ‎wykończano‎ ‎organizowanie‎ ‎milicji — na‎ ‎godzinę‎ ‎3-ą‎ ‎zwołano‎ ‎posiedzenie‎ ‎komisji‎ ‎dla‎ ‎obmyślenia‎ ‎zaprowiantowania masy‎ ‎rodzin‎ ‎bezrobotnych‎ ‎i‎ ‎rezerwistów.

Okolica‎ ‎tymczasem,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎wiedząca‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎rzeczy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu,‎ ‎a‎ ‎wciąż‎ ‎pozostająca‎ ‎pod wpływem‎ ‎wrażeń‎ ‎nocy‎ ‎ubiegłej‎ ‎trwała‎ ‎w‎ ‎trwodze‎ ‎i‎ ‎niepokoju.‎ ‎Z‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎— szły‎ ‎tam‎ ‎wieści‎ ‎o‎ ‎rabunkach,‎ ‎pożarach,‎ ‎przez pierwszych‎ ‎uciekinierów‎ ‎biurokratycznych‎ ‎przyniesione,‎ ‎stąd‎ ‎też‎ ‎telefony‎ ‎dzwoniły‎ ‎bez‎ ‎ustanku. Uspakajania‎ ‎tą‎ ‎drogą‎ ‎przesyłane,‎ ‎nie‎ ‎wiele‎ ‎mogły zdziałać — zaczął‎ ‎się‎ ‎popłoch,‎ ‎na‎ ‎gwałt‎ ‎pakowano manatki‎ ‎na‎ ‎wozy.‎ ‎Z‎ ‎własnej‎ ‎też‎ ‎inicjatywy‎ ‎kilku lepszych‎ ‎piechurów,‎ ‎a‎ ‎znanych‎ ‎bardziej‎ ‎w‎ ‎mieście, rusza‎ ‎na‎ ‎wieś‎ ‎dla‎ ‎uspokojenia,‎ ‎co‎ ‎udaje‎ ‎się z‎ ‎wielką‎ ‎łatwością.‎ ‎Chłopi,‎ ‎nie‎ ‎wyłączając‎ ‎sołtysów,‎ ‎bez‎ ‎wahania‎ ‎uznają‎ ‎prawowitość‎ ‎władzy, czuwającej‎ ‎nad‎ ‎porządkiem,‎ ‎milicji. Po‎ ‎wsiach,‎ ‎przylegających‎ ‎do‎ ‎szos‎ ‎poblizkich,‎ ‎momentalnie‎ ‎powstaje‎ ‎swojska‎ ‎milicja,‎ ‎której kadry‎ ‎tworzą,‎ ‎pilnujący‎ ‎przed‎term‎ ‎telegrafu,‎ ‎stójkowi,‎ ‎ludzie‎ ‎rozchodzą‎ ‎się‎ ‎powoli‎ ‎na‎ ‎obiad i‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎podniecony‎ ‎i‎ ‎trwożliwy‎ ‎nastrój,‎ ‎mówiąc‎ ‎nawiasem,‎ ‎chwilowo‎ ‎zwiększony przez‎ ‎ogólny‎ ‎powrót‎ ‎letników,‎ ‎wywołany‎ ‎możliwością‎ ‎odcięcia‎ ‎miasta‎ ‎kordonem — znika.

Okropny‎ ‎natomiast‎ ‎widok‎ ‎przedstawiał‎ ‎dworzec‎ ‎kolejowy‎ ‎z‎ ‎przyległemi‎ ‎zabudowaniami.‎ ‎Dogaszający‎ ‎pożar‎ ‎magazynów‎ ‎wypełnił‎ ‎dymem‎ ‎i‎ ‎zapachem‎ ‎spalenizny‎ ‎powietrze‎ ‎dokoła‎ ‎na‎ ‎wiorstowej‎ ‎bodaj‎ ‎przestrzeni. Z‎ ‎dworca‎ ‎też‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎zobaczyć‎ ‎zbliżających‎ ‎się‎ ‎pierwszych‎ ‎prusaków.‎ ‎Między‎ ‎resztkami‎ ‎zrujnowanych‎ ‎wagonów,‎ ‎plantem‎ ‎od‎ ‎strony Skalmierzyc‎ ‎ostrożnie,‎ ‎bacznie‎ ‎oglądając‎ ‎się‎ ‎na wszystkie‎ ‎strony,‎ ‎zmierzało‎ ‎kilka‎ ‎szarych‎ ‎postaci, w‎ ‎których‎ ‎nietrudno‎ ‎było‎ ‎domyślić‎ ‎się‎ ‎żołnierzy z‎ ‎podoficerem,‎ ‎spoglądającym‎ ‎wciąż‎ ‎przez‎ ‎lornetkę.‎ ‎Bliżej‎ ‎nieco‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎skalmierzyckiej‎ ‎jechało noga‎ ‎za‎ ‎nogą‎ ‎pięciu‎ ‎ułanów,‎ ‎również‎ ‎z‎ ‎zachowaniem‎ ‎wszelkich‎ ‎ostrożności.

Do‎ ‎miasta‎ ‎ułani‎ ‎zbliżyli‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎godziny 2-ej.‎ ‎Od‎ ‎patrolu‎ ‎oddzieliło‎ ‎się‎ ‎dwuch‎ ‎jeźdźców, którzy‎ ‎wyciągniętym‎ ‎kłusem‎ ‎ruszyli‎ ‎ulicą.‎ ‎Koło szpitala‎ ‎pozostał‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎nich,‎ ‎a‎ ‎drugi,‎ ‎wypuściwszy‎ ‎konia‎ ‎galopem,‎ ‎blady‎ ‎jak‎ ‎trup,‎ ‎pędem‎ ‎przebiegł‎ ‎ulicę‎ ‎Wrocławską,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎wpadł w‎ ‎Warszawską‎ ‎i‎ ‎zawróciwszy‎ ‎konia‎ ‎przed‎ ‎cukiernią‎ ‎„Schaub‎ ‎i‎ ‎Kozłowski",‎ ‎wolniej‎ ‎już‎ ‎ruszył z‎ ‎powrotem‎ ‎do‎ ‎oczekującego‎ ‎nań‎ ‎przy‎ ‎szpitalu‎ ‎towarzysza.‎ ‎Galopującemu‎ ‎jeźdźcowi‎ ‎towarzyszyły okrzyki‎ ‎tłumów:‎ ‎„wiwajt"!‎ ‎„Lebe‎ ‎hoch“,‎ ‎to‎ ‎znowu „Bydło"!‎ "‎milczeć"!‎ ‎to‎ ‎znów‎ ‎„Czołem"!‎ ‎a‎ ‎wśród tej‎ ‎dysharmonji‎ ‎najsprzeczniejszych‎ ‎uczuć‎ ‎względem‎ ‎siebie,‎ ‎biedny‎ ‎zdobywca,‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎ściskając‎ ‎lancę‎ ‎i‎ ‎cugle,‎ ‎rwał‎ ‎z‎ ‎kopyta.‎ ‎Gdy‎ ‎podjeżdżał już‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎snać‎ ‎wytężone‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎trudnością‎ ‎skupione‎ ‎siły‎ ‎opuściły‎ ‎go.‎ ‎Koń‎ ‎szarpnięty mundsztukiem‎ ‎potknął‎ ‎się,‎ ‎lanca‎ ‎wypadła,‎ ‎kalecząc lekko‎ ‎konia‎ ‎w‎ ‎szyję‎ ‎i‎ ‎sam‎ ‎ułan,‎ ‎ciężko‎ ‎dysząc, omal‎ ‎nie‎ ‎zwalił‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemię.‎ ‎Podtrzymał‎ ‎go‎ ‎jednak‎ ‎towarzysz‎ ‎i‎ ‎kilku‎ ‎stojących‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎właśnie punkcie‎ ‎miasta‎ ‎na‎ ‎posterunku‎ ‎strażaków.‎ ‎Do‎ ‎konia‎ ‎wnet‎ ‎podeszło‎ ‎kilku‎ ‎żydków,‎ ‎wyrażając‎ ‎kondolencję‎ ‎głaskaniem.‎ ‎

Wreszcie‎ ‎—‎ ‎pierwszy‎ ‎po‎ ‎108 latach‎ ‎prusak‎ ‎w‎ ‎Kaliszu,‎ ‎strachem‎ ‎i‎ ‎nerwowością, zrozumiałą‎ ‎zresztą,‎ ‎wykazujący,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎zbyt‎ ‎odczuwa‎ ‎ważność‎ ‎swojej‎ ‎roli‎ ‎historycznej,‎ ‎galopem odjeżdża‎ ‎ku‎ ‎swoim,‎ ‎do‎ ‎których‎ ‎tymczasem‎ ‎dołączyło‎ ‎się‎ ‎jeszcze‎ ‎kilku‎ ‎z‎ ‎jakimś‎ ‎gołowąsem‎ ‎szpicakiem‎ ‎lejtnantem.‎ ‎Po‎ ‎chwili‎ ‎cały‎ ‎tak‎ ‎wzmożony‎ ‎patrol‎ ‎podjechał‎ ‎do‎ ‎dawnej‎ ‎rogatki‎ ‎i‎ ‎dowodzący‎ ‎nim‎ ‎oficer,‎ ‎prosił‎ ‎grzecznie‎ ‎napotkanego fabrykanta‎ ‎Meisnera,‎ ‎żeby‎ ‎udał‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎prezydenta miasta‎ ‎i‎ ‎wezwał‎ ‎go‎ ‎dla‎ ‎rozmowy. W‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎odbyła‎ ‎się‎ ‎nieco‎ ‎teatralna i‎ ‎całkiem‎ ‎bodaj‎ ‎niepotrzebna‎ ‎scena‎ ‎kapitulacji‎ ‎miasta.‎ ‎Prezydent‎ ‎Bukowiński‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎obywateli‎ ‎Scholtza‎ ‎i‎ ‎Deutschmana,‎ ‎najbardziej‎ ‎widocznie‎ ‎„błahonadieżnych“‎ ‎w‎ ‎danej‎ ‎chwili,‎ ‎posadziwszy‎ ‎na‎ ‎kozioł‎ ‎dorożki‎ ‎strażaka‎ ‎z‎ ‎białą‎ ‎chorągwią, udał‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogatkę‎ ‎dla‎ ‎wręczenia‎ ‎„kluczy‎ ‎miasta‎"‎.
Czy‎ ‎oczekiwał‎ ‎tego‎ ‎lejtnant,‎ ‎dowodzący‎ ‎ułanami,‎ ‎trudno‎ ‎przesądzać,‎ ‎faktycznie‎ ‎jednak‎ ‎był całą‎ ‎tą‎ ‎ceremonją‎ ‎mocno‎ ‎zażenowany‎ ‎i‎ ‎zdumiony. Przyjąwszy‎ ‎„klucze"‎ ‎i‎ ‎porozmawiawszy‎ ‎chwilę przez‎ ‎tłómacza‎ ‎z‎ ‎Bukowińskim,‎ ‎zawrócił‎ ‎z‎ ‎kilku ułanami,‎ ‎wysławszy‎ ‎resztę‎ ‎na‎ ‎drugi‎ ‎koniec‎ ‎miasta,‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎turecką.‎ ‎Patrol‎ ‎też,‎ ‎przejechawszy stępa‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎na‎ ‎przemiany‎ ‎lekkim‎ ‎kłusem‎ ‎wśród okrzyków,‎ ‎całą‎ ‎niemal‎ ‎długość‎ ‎Kalisza,‎ ‎ruszył‎ ‎ku Pólku‎ ‎i‎ ‎Skarszewowi.
db89e910-5b53-4daf-b567-2c0a56e1b0e6
b914623e-a6e5-4f56-b292-02a4760f7222
d695978c-a3a0-4505-ab99-8017f1bcfb7d

Zaloguj się aby komentować

Ponieważ zaczął się juz sierpień a znim kolejna tym razem okrągła rocznica wybuchu... I wojny swiatowej - w kilkunastu wpisach przytoczę w całości książkę naocznego świadka początku wojny w Kaliszu w sierpniu 1914 roku - miejscowego adwokata Józefa Dąbrowskiego. 
Ci którzy czytali w szkole lektury (ja do nich niestety nie należałem), zapewne pamietają opis początku wielkiej wojny w Kalińcu z książki Marii Dąbrowskiej "Noce i Dnie". Kaliniec z książki Dąbrowskiej to właśnie Kalisz. Podobieństwo nazwisk autorów, również nie jest przypadkowe. Jóżef był starszym bratem męża pisarki.
Kalisz w roku 1914 był położony na granicy niemiecko-rosyjskiej, po rosyjskiej stronie. Poniżej załączam mapę w 1914 roku. Kalisz zostanie zajęty bez walk juz drugiego dnia wojny i aż do jej zakończenia będzie się znajdować pod okupacją niemiecką.
Książka została wydana w 1914 roku w Warszawie. W cytatach zachowuję oryginalną pisownię sprzed 100 lat.

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Jak‎ ‎gdyby‎ ‎przez‎ ‎zrządzenie‎ ‎dziwacznej‎ ‎a‎ ‎złośliwej‎ ‎ironji‎ ‎pierwszy‎ ‎dzień‎ ‎olbrzymiej‎ ‎wojny‎ ‎najpotężniejszych‎ ‎państw‎ ‎europejskich — Niedziela‎ ‎2-go sierpnia—rozpoczął‎ ‎się‎ ‎najcudowniejszym,‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎sobie‎ ‎można‎ ‎wyobrazić,‎ ‎porankiem. Słońce‎ ‎przygrzewało‎ ‎cudownie‎ ‎i‎ ‎świat‎ ‎cały ochoczo‎ ‎uśmiechał‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎zastrachanych‎ ‎ludzisków, co‎ ‎wylegli‎ ‎przed‎ ‎chałupy,‎ ‎patrząc‎ ‎w‎ ‎osłupieniu na‎ ‎to,‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎naokoło‎ ‎nich‎ ‎działo,‎ ‎gdy‎ ‎o‎ ‎godzinie 6-ej‎ ‎rano‎ ‎wybrałem‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎Cztero‎ ‎wiorstową‎ ‎przestrzeń,‎ ‎oddzielającą‎ ‎nasze‎ ‎letnisko,‎ ‎na zapoczątkowanym‎ ‎„mieście-ogrodzie“‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎wsi Pólko‎ ‎—‎ ‎od‎ ‎Kalisza,‎ ‎zdecydowałem‎ ‎się‎ ‎przebyć‎ ‎pieszo,‎ ‎nie‎ ‎chcąc‎ ‎narazić‎ ‎koni‎ ‎na‎ ‎możliwą‎ ‎zupełnie rekwizycję.
Luźne,‎ ‎większe‎ ‎lub‎ ‎mniejsze‎ ‎oddziały‎ ‎wojska wciąż‎ ‎ciągnęły‎ ‎drogami‎ ‎na‎ ‎Sieradz,‎ ‎Turek‎ ‎i‎ ‎Konin, zbiegającemi‎ ‎się‎ ‎właśnie‎ ‎u‎ ‎stóp‎ ‎góry‎ ‎Tynieckiej. Na‎ ‎szosie‎ ‎ludność‎ ‎trzyma‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎godnością. Obok‎ ‎słupów‎ ‎telegraficznych‎ ‎stoją‎ ‎z‎ ‎siekierami stróże,‎ ‎postawieni‎ ‎dla‎ ‎ich‎ ‎pilnowania‎ ‎przed‎ ‎kilku dniami‎ ‎jeszcze...‎ ‎Nagle‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Skarszewa‎ ‎słychać‎ ‎tentent,‎ ‎pędzi‎ ‎na‎ ‎szkapie‎ ‎chłopina — do‎ ‎gminy —‎ ‎w‎ ‎Skarszewie‎ ‎dragoni‎ ‎spędzili‎ ‎pilnujących i‎ ‎druty‎ ‎psują‎ ‎o‎ ‎jeje‎ ‎—‎ ‎czy‎ ‎jemu‎ ‎za‎ ‎to‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎będzie,‎ ‎że‎ ‎pozwolił.‎ ‎Ale‎ ‎co‎ ‎on‎ ‎mógł‎ ‎zrobić‎ ‎z‎ ‎siekierą‎ ‎na‎ ‎tylu‎ ‎sołdatów!
Wchodząc‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎spotykam‎ ‎bezładnie uciekających‎ ‎urzędników‎ ‎pocztowych,‎ ‎wyciągają nieomal‎ ‎truchtem;‎ ‎dalej‎ ‎cała‎ ‎kupa‎ ‎niższych‎ ‎funkcjonarjuszy‎ ‎wszystkich‎ ‎dykasterji‎ ‎„wyrywa“‎ ‎ku Błaszkom‎ ‎i‎ ‎Sieradzowi.‎ ‎U‎ ‎wszystkich‎ ‎w‎ ‎oczach strach‎ ‎wręcz‎ ‎jakiś‎ ‎nieludzki — najfantastyczniejsze przypuszczenia,‎ ‎pogłoski,‎ ‎a‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎narzekania‎ ‎słychać‎ ‎wśród‎ ‎tego‎ ‎tłumu.‎ ‎Dodać‎ ‎trzeba, że‎ ‎w‎ ‎zamieszaniu‎ ‎bardzo‎ ‎wielu‎ ‎nie‎ ‎otrzymało pensji;‎ ‎położenie‎ ‎ludzi‎ ‎rodzinnych‎ ‎jest‎ ‎wskutek‎ ‎tego‎ ‎okropne.
Powoli‎ ‎nadchodzą‎ ‎wieści‎ ‎z‎ ‎nad‎ ‎granicy.‎ ‎O wkroczeniu‎ ‎niemców‎ ‎nie‎ ‎słychać‎ ‎nic. W‎ ‎mieście‎ ‎tłumy‎ ‎ludzi‎ ‎przepełniały‎ ‎ulice. Dziwne‎ ‎podniecenie‎ ‎jakieś‎ ‎widocznem‎ ‎było‎ ‎na twarzach‎ ‎wszystkich.‎ ‎Rozprawiano‎ ‎namiętnie,‎ ‎oczekiwano‎ ‎wieści‎ ‎o‎ ‎wkroczeniu‎ ‎prusaków‎ ‎bez‎ ‎strachu,‎ ‎z‎ ‎jakąś‎ ‎ciekawością.‎ ‎Przed‎ ‎gmachem‎ ‎Rządu gubernjalnego‎ ‎obok‎ ‎zepsutego‎ ‎samochodu,‎ ‎pozostawionego‎ ‎na‎ ‎los‎ ‎szczęścia,‎ ‎zebrali‎ ‎się‎ ‎urzędnicy, którym‎ ‎dopiero‎ ‎teraz‎ ‎miano‎ ‎pensję‎ ‎wypłacić. Cerkiew‎ ‎otwarta‎ ‎robiła‎ ‎wrażenie‎ ‎obrabowanej.‎ ‎Poczta‎ ‎straszny‎ ‎i‎ ‎zarazem‎ ‎przykry‎ ‎a‎ ‎śmieszny‎ ‎przedstawiała‎ ‎widok.‎ ‎Krzesła‎ ‎i‎ ‎stoły‎ ‎powywracane,‎ ‎wszędzie‎ ‎nieład,‎ ‎a‎ ‎na‎ ‎podłodze — stosy‎ ‎listów, gazet‎ ‎i‎ ‎posyłek‎ ‎wszelkiego‎ ‎rodzaju.‎ ‎Polecone,‎ ‎nie-polecone,‎ ‎karty,‎ ‎gazety‎ ‎—‎ ‎leżą‎ ‎stosem,‎ ‎z‎ ‎którego ciekawi‎ ‎lub‎ ‎zainteresowani‎ ‎wybierają‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎żywnie‎ ‎podoba:‎ ‎listy‎ ‎do‎ ‎siebie‎ ‎lub‎ ‎znajomych,‎ ‎karty z‎ ‎ładnemi‎ ‎malowidłami,‎ ‎ilustracje‎ ‎i‎.‎t.‎d. Idąc‎ ‎dalej,‎ ‎natykam‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎pierwszy,‎ ‎bardzo nieładny‎ ‎objaw‎ ‎wolności‎ ‎—‎ ‎rozbijają‎ ‎‎sklep‎ ‎monopolowy.‎ ‎Kilku‎ ‎andrusów‎ ‎w‎ ‎worku‎ ‎dźwiga‎ ‎butelki‎ ‎z‎ ‎monopolką,‎ ‎a‎ ‎garść,‎ ‎wobec‎ ‎głosów‎ ‎zachęty zgromadzonego‎ ‎tłumu,‎ ‎rozbija‎ ‎sam‎ ‎sklep...‎ ‎Na szczęście,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎później‎ ‎okazało,‎ ‎był‎ ‎to‎ ‎jedyny wypadek‎ ‎rabunku‎ ‎w‎ ‎mieście...‎ ‎Bezwzględnie‎ ‎natomiast‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎większą‎ ‎skalę‎ ‎rabowano‎ ‎magazyny‎ ‎kolejowe‎ ‎—‎ ‎obok‎ ‎dworca‎ ‎wręcz‎ ‎szedł‎ ‎handel‎ ‎zrabowanemi‎ ‎przedmiotami‎ ‎i‎ ‎wymieniano‎ ‎inteligentów, co‎ ‎tak‎ ‎„okazyjnie"‎ ‎kupowali‎ ‎od‎ ‎rabusiów‎ ‎przeróżne‎ ‎rzeczy...

W‎ ‎Ratuszu‎ ‎tymczasem‎ ‎—‎ ‎prezydent‎ ‎zwołał zgromadzenie‎ ‎obywateli,‎ ‎t.‎j.‎ ‎właściwie‎ ‎wszystkich, kogo‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎spotkać.‎ ‎Zebranym‎ ‎odczytana została‎ ‎depesza,‎ ‎w‎ ‎której‎ ‎było‎ ‎doniesienie‎ ‎o‎ ‎wypowiedzeniu‎ ‎wojny‎ ‎Rosji‎ ‎przez‎ ‎Niemcy‎ ‎wczoraj o‎ ‎6-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎i‎ ‎władza‎ ‎nad‎ ‎miastem‎ ‎przelana została‎ ‎na‎ ‎prezydenta.‎ ‎Zawiadomiwszy‎ ‎o‎ ‎powyższem,‎ ‎prezydent‎ ‎zapytał‎ ‎zebranych,‎ ‎czy‎ ‎zgadzają się‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎władzę‎ ‎do‎ ‎czasu‎ ‎przybycia‎ ‎prusaków, poczem‎ ‎po‎ ‎uzyskaniu‎ ‎jednogłośnej‎ ‎zgody‎ ‎obecnych‎ ‎zaprosił‎ ‎do‎ ‎pomocy‎ ‎sobie,‎ ‎znanego‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎finansistę‎ ‎i‎ ‎rejenta‎ ‎Młynarskiego,‎ ‎oraz‎ ‎szereg obywateli‎ ‎do‎ ‎Komitetu‎ ‎doradczego.‎ ‎Obok‎ ‎policji, z‎ ‎której‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎stójkowych‎ ‎i‎ ‎rewirowych z‎ ‎komisarzem‎ ‎2-go‎ ‎cyrkułu,‎ ‎Kostienko,‎ ‎pozostało w‎ ‎mieście‎ ‎oraz‎ ‎straży‎ ‎ogniowej,‎ ‎co‎ ‎już‎ ‎zajęła‎ ‎posterunki‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎uchwalono‎ ‎stworzyć‎ ‎milicję obywatelską‎ ‎z‎ ‎Komitetem‎ ‎Bezpieczeństwa‎ ‎na‎ ‎czele,‎ ‎w‎ ‎skład‎ ‎którego‎ ‎weszli:‎ ‎naczelnik‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎Mrowiński,‎ ‎kapitan‎ ‎wioślarski‎ ‎Motylewski oraz‎ ‎przedsiębiorca‎ ‎budowlany‎ ‎Kicał. W‎ ‎końcu‎ ‎wezwano‎ ‎do‎ ‎pracy‎ ‎uchwalone w‎ ‎dniu‎ ‎wczorajszym‎ ‎komisje.

Natychmiast‎ ‎zaczęto‎ ‎organizować‎ ‎milicję,‎ ‎dając‎ ‎jej‎ ‎na‎ ‎lewym‎ ‎rękawie‎ ‎przepaski‎ ‎niebieskie, opatrzone‎ ‎pieczęciami‎ ‎magistratu. W‎ ‎ciągu‎ ‎godziny‎ ‎patrole‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎i milicji‎ ‎ruszyły‎ ‎na‎ ‎miasto.‎ ‎Część‎ ‎udała‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎dworzec‎ ‎gasić‎ ‎dogorywające‎ ‎szczątki‎ ‎i‎ ‎zmusić‎ ‎do‎ ‎za przestania‎ ‎rabunku,‎ ‎inni‎ ‎zajęli‎ ‎pocztę,‎ ‎silniejsze oddziały‎ ‎udały‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogatki‎ ‎i‎ ‎przedmieścia. Kalisz‎ ‎stał‎ ‎się‎ ‎chwilowo‎ ‎wolnem‎ ‎miastem. O‎ ‎prusakach‎ ‎przychodzą‎ ‎wieści‎ ‎—‎ ‎widziano w‎ ‎stronie‎ ‎Żydowa‎ ‎samolot,‎ ‎co‎ ‎nad‎ ‎okolicą‎ ‎krążył, a‎ ‎podobno‎ ‎do‎ ‎prezydenta‎ ‎przybył‎ ‎jakiś‎ ‎pozostawiony‎ ‎na‎ ‎los‎ ‎szczęścia‎ ‎kolejarz,‎ ‎co‎ ‎widział‎ ‎ich‎ ‎na własne‎ ‎oczy‎ ‎w‎ ‎Noskowie.‎ ‎Kolejarz‎ ‎ów‎ ‎staje‎ ‎się postacią‎ ‎mityczną.‎ ‎Po‎ ‎zajęciu‎ ‎Noskowa‎ ‎prusacy wysłali‎ ‎go‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎ażeby‎ ‎zawiadomił‎ ‎mieszkańców,‎ ‎iż‎ ‎wojsko‎ ‎wejdzie‎ ‎aż‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎6-ej‎ ‎wieczorem —‎ ‎we‎ ‎24‎ ‎godziny‎ ‎po‎ ‎wypowiedzeniu‎ ‎wojny‎ ‎— wcześniej‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎że‎ ‎wojacy‎ ‎są‎ ‎nieco‎ ‎podnieceni,‎ ‎niech‎ ‎więc‎ ‎kobiety‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎wychodzą,‎ ‎tłumy‎ ‎niech‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎zbierają‎ ‎na‎ ‎ulicach,‎ ‎a‎ ‎zresztą‎ ‎— prusacy‎ ‎nic‎ ‎nikomu‎ ‎nie‎ ‎chcą‎ ‎robić. Mitycznego‎ ‎kolejarza - zwiastuna‎ ‎nikt‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎nie‎ ‎widział,‎ ‎cała‎ ‎historja‎ ‎i‎ ‎przyniesione przezeń‎ ‎wieści‎ ‎wydają‎ ‎się‎ ‎dowcipnym‎ ‎fortelem któregoś‎ ‎ze‎ ‎sprytniejszych,‎ ‎a‎ ‎dbałych‎ ‎o‎ ‎porządek obywateli.‎ ‎Mimo‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎cała‎ ‎ta‎ ‎historja‎ ‎wywiera‎ ‎ogromne‎ ‎wrażenie.‎ ‎Patrole‎ ‎milicji‎ ‎wnet‎ ‎ze‎ ‎zdwojoną‎ ‎energją‎ ‎nakazały‎ ‎zamykać‎ ‎okna‎ ‎i‎ ‎bramy‎ ‎i‎ ‎rozpraszać‎ ‎gromadzące‎ ‎się‎ ‎tłumy,‎ ‎co‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎pracą‎ ‎syzyfową‎ ‎w‎ ‎zupełności.‎ ‎Ciekawość‎ ‎ujrzenia choćby‎ ‎„nieco‎ ‎podnieconych“‎ ‎prusaków‎ ‎przemaga.‎ ‎Główny‎ ‎też‎ ‎Rynek‎ ‎i‎ ‎długa,‎ ‎przechodząca‎ ‎następnie‎ ‎w‎ ‎szosę‎ ‎skal‎mierzy‎cką,‎ ‎ulica‎ ‎Wrocławska w‎ ‎części‎ ‎zostaje‎ ‎przepełniona‎ ‎tłumami,‎ ‎wśród‎ ‎których‎ ‎przeważają‎ ‎żydzi.‎ ‎Okna‎ ‎na‎ ‎całej‎ ‎przestrzeni ugarnirowane‎ ‎głowami,‎ ‎ciekawie‎ ‎spoglądającemi w‎ ‎stronę‎ ‎Wrocławskiej.
b97e9566-323c-4962-8131-e667b779102f
d2ecaa3f-d338-4369-9734-2f2265d9f522
600f9787-3c12-46cb-ad41-d97d1b7cbbdc
Jakow Iosifowicz Dżugaszwili (ros. Яков Иосифович Джугашвили, gruz. იაკობ ჯუღაშვილი; ur. 5 marca?/18 marca 1907 w Badżi, zm. 14 kwietnia 1943 w Sachsenhausen) – radziecki wojskowy, Gruzin, syn Józefa Stalina.

[...]

Po ataku Niemiec na ZSRR 22 czerwca 1941 roku Dżugaszwili zgłosił się do służby frontowej. Walczył na Białorusi jako dowódca baterii 14. pułku haubic z 14 Dywizji Pancernej[1]. Będąc w okrążeniu niemieckim, 16 lipca 1941 roku dostał się do niewoli niemieckiej pod Liozną, w okolicy Witebska. Niemcy, zorientowawszy się w osobie jeńca, podejmowali próby wykorzystania tego faktu propagandowo, jak też próbowali bezskutecznie nakłonić go do współpracy z III Rzeszą. Był przetrzymywany m.in. w oflagu XIII D w Hammelburgu. Po nieudanej próbie ucieczki został w 1942 roku przewieziony do oflagu X Z pod Lubeką, gdzie spotkał się m.in. z przetrzymywanymi tam polskimi oficerami (polscy oficerowie, pod dowództwem por. Mariana Więclewicza, dzielili się z nim paczkami żywnościowymi Czerwonego Krzyża i przydzielili mu jako oficerowi ordynansa – kpr. Władysława Chmielińskiego).

W 1943 roku Dżugaszwili został przeniesiony z oflagu do obozu w Sachsenhausen. Niemcy zaproponowali Stalinowi wymianę Jakowa Dżugaszwilego na wziętego do niewoli pod Stalingradem feldmarszałka Paulusa, lecz Stalin odmówił mówiąc „Nie mam syna w niewoli w Niemczech”[2]. Kontakty Stalina z Jakowem nigdy nie były serdeczne, a po wzięciu go do niewoli Stalin podtrzymał swoje oficjalnie powtarzane stanowisko, że nie ma jeńców wojennych – są zdrajcy ojczyzny. Sam Dżugaszwili na przesłuchaniu 18 lipca 1941 roku powiedział, że gdyby miał taką możliwość, zastrzeliłby się, zamiast dostać się do niewoli. Często w obozie popadał w depresję i odmawiał jedzenia. 14 kwietnia 1943 roku odmówił powrotu do baraku mieszkalnego i rzucił się w kierunku ogrodzenia z drutów pod napięciem, po czym został zastrzelony przez straż, względnie porażony prądem.

Pierwsza żona – Zoja Gunina (ślub 1925), córka popa – nie została zaakceptowana przez Stalina. Jakow próbował się zastrzelić, ale nieskutecznie, co Stalin skomentował „Nie potrafił nawet celnie strzelić”. Z drugą żoną, tancerką Julią Melcer, miał syna Jewgienija (1936–2016) i córkę Galinę (1938–2007). Gdy Jakow dostał się do niewoli, Julia została aresztowana przez NKWD na podstawie rozkazu nr 270 (m.in. aresztowanie rodzin dezerterów i żołnierzy trafiających do niewoli) i więziona około dwóch lat. Na kontakty z córką Galiną, nazywaną Gulią, Stalin zgodził się dopiero po 1943 roku[3]. Julia Melcer zmarła w 1962 roku.
#stalin #ciekawostkihistoryczne #drugawojnaswiatowa #historia #zwiazekradziecki

Na zdjęciu "Jakow Dżugaszwili wkrótce po wzięciu go do niewoli przez Niemców (1941)".
2770de85-1e15-49dd-bb1f-3cd8bfeec15b
cebulaZrosolu

@Deykun myślałem, że to Robert deNiro

Zaloguj się aby komentować