Zdjęcie w tle
Historia

Społeczność

Historia

674
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IX

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Usadowiwszy‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎na‎ ‎Pólku,‎ ‎gdzie przynajmniej‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎kartofle,‎ ‎ogrodowizny i‎ ‎mleko‎ ‎na‎ ‎czas‎ ‎dłuższy‎ ‎do‎ ‎wyżywienia‎ ‎i‎ ‎nie było‎ ‎się‎ ‎zamkniętym‎ ‎w‎ ‎ciasnych‎ ‎ulicach‎ ‎pod‎ ‎ciągłą‎ ‎grozą‎ ‎szrapneli‎ ‎i‎ ‎kul‎ ‎pruskich,‎ ‎mogliśmy‎ ‎się choć‎ ‎częściowo‎ ‎uspokoić. Należało‎ ‎jednak‎ ‎ściągnąć‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎najpotrzebniejsze‎ ‎rzeczy,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎nieco‎ ‎zasięgnąć języka‎ ‎oraz‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎dalej‎ ‎robić.‎ ‎Stąd też‎ ‎wynikały‎ ‎częste‎ ‎wyprawy‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎dzięki czemu‎ ‎byliśmy‎ ‎o‎ ‎wszystkiem‎ ‎doskonale‎ ‎poinformowani.
Logika‎ ‎nakazywała‎ ‎przypuszczać,‎ ‎że‎ ‎prusacy, nastrzelawszy‎ ‎dowoli‎ ‎bezbronnych‎ ‎mieszkańców, wziąwszy‎ ‎kontrybucję,‎ ‎zrabowawszy‎ ‎całkowicie nieomal‎ ‎kasę‎ ‎miejską‎ ‎i‎ ‎zbombardowawszy‎ ‎według sił‎ ‎i‎ ‎możności‎ ‎chwilowej‎ ‎miasto,‎ ‎dadzą‎ ‎spokój‎ ‎nareszcie,‎ ‎osiągnąwszy‎ ‎dostateczną‎ ‎chyba‎ ‎satysfakcję za‎ ‎własną‎ ‎głupotę‎ ‎i‎ ‎tchórzostwo,‎ ‎oraz‎ ‎prowokację,‎ ‎napewno‎ ‎obcych‎ ‎Kaliszowi‎ ‎żywiołów.‎ ‎Przygotowani‎ ‎też‎ ‎byliśmy‎ ‎do‎ ‎powrotu‎ ‎za‎ ‎dni‎ ‎kilka. W‎ ‎mniemaniu‎ ‎tem‎ ‎wzmocniły‎ ‎nas‎ ‎obserwacje, których‎ ‎mieliśmy‎ ‎sposobność‎ ‎dokonać‎ ‎podczas‎ ‎pobytu‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎popołudniu‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎ucieczki‎ ‎naszej,‎ ‎we‎ ‎środę. Musieliśmy‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎przewieźć‎ ‎do‎ ‎szpitala dyrektora‎ ‎Zakładu‎ ‎Hydropatycznego‎ ‎inż.‎ ‎O.,‎ ‎którego‎ ‎cała‎ ‎służba‎ ‎i‎ ‎wszyscy‎ ‎literalnie,‎ ‎prócz‎ ‎żony, opuścili,‎ ‎a‎ ‎który‎ ‎parę‎ ‎dni‎ ‎przed‎ ‎wybuchem‎ ‎wojny‎ ‎przebył‎ ‎ciężką‎ ‎operację.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎uzyskawszy‎ ‎powóz‎ ‎i‎ ‎konie‎ ‎od‎ ‎znanych‎ ‎pp.‎ ‎B.,‎ ‎krok‎ ‎za krokiem‎ ‎jechaliśmy‎ ‎przez‎ ‎całe‎ ‎miasto,‎ ‎do‎ ‎którego tymczasem‎ ‎weszli‎ ‎ponownie‎ ‎prusacy. Wypadło‎ ‎nam‎ ‎przebyć‎ ‎kilka‎ ‎kordonów‎ ‎rozciągniętych‎ ‎na‎ ‎ulicach.‎ ‎Wogóle‎ ‎nauczeni‎ ‎widocznie‎ ‎doświadczeniem,‎ ‎Prusacy‎ ‎obecnie‎ ‎zachowywali przeróżne‎ ‎środki‎ ‎ostrożności‎ ‎i‎ ‎postępowali‎ ‎krok za‎ ‎krokiem,‎ ‎bacznie‎ ‎kontrolując‎ ‎publiczność.‎ ‎Z‎ ‎niemałym‎ ‎zdziwieniem‎ ‎ujrzałem‎ ‎znów‎ ‎nawiązujące się‎ ‎stosunki‎ ‎wojska‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎na Wrocławskiej‎ ‎stoi‎ ‎kordon‎ ‎pruski:‎ ‎obok‎ ‎dowodzącego‎ ‎oficera‎ ‎dwie‎ ‎młode‎ ‎Żydóweczki!‎ ‎Flirt‎ ‎idzie w‎ ‎najlepsze.‎ ‎Z‎ ‎okien‎ ‎wychyla‎ ‎się‎ ‎coraz‎ ‎więcej głów‎ ‎i‎ ‎pomału‎ ‎zaczynają‎ ‎wychodzić‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎siedzący‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎kaliszanie...‎ ‎Miasto‎ ‎chce‎ ‎przybrać normalny‎ ‎wygląd... Koło‎ ‎godziny‎ ‎7-ej‎ ‎prusacy‎ ‎opuścili‎ ‎miasto, które‎ ‎znów‎ ‎od‎ ‎8-ej‎ ‎zajaśniało‎ ‎iluminacją,‎ ‎mimo ich‎ ‎nieobecności — na‎ ‎całą‎ ‎noc.

Czwartek‎ ‎6-go‎ ‎sierpnia‎ ‎był‎ ‎nieco‎ ‎spokojniejszy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Prusacy,‎ ‎co prawda‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎obok‎ ‎cmentarzy‎ ‎postawili‎ ‎kordon‎ ‎i‎ ‎nikogo przezeń‎ ‎nie‎ ‎puszczali.‎ ‎Koło‎ ‎południa‎ ‎zaś‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎weszły‎ ‎oddziały‎ ‎piechoty,‎ ‎które‎ ‎rozpoczęły aresztowania‎ ‎wśród‎ ‎pozostałych‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎rosjan. Aresztowano‎ ‎prezesa‎ ‎sądu‎ ‎okręgowego — Zelanda, sekretarza‎ ‎biura‎ ‎policmajstra‎ ‎Cieślaka,‎ ‎naczelnika więzienia‎ ‎Zirickija,‎ ‎komisarza‎ ‎2-go‎ ‎cyrkułu‎ ‎i‎ ‎przejściowego‎ ‎naczelnika‎ ‎policji — Kostienkę,‎ ‎naczelnika wydziału‎ ‎śledczego‎ ‎Sawickija‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎niewiadomo‎ ‎z‎ ‎jakich‎ ‎powodów‎ ‎właściciela‎ ‎popularnej cukierni‎ ‎i‎ ‎ogniomistrza‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Schauba, niemca.‎ ‎Aresztowanych‎ ‎pod‎ ‎silnym‎ ‎konwojem odesłano‎ ‎do‎ ‎szańców‎ ‎pruskich,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wraz z‎ ‎pierwszemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎wywieziono‎ ‎do‎ ‎Ostrowa.‎ ‎Żadnych‎ ‎stosunków‎ ‎z‎ ‎uwięzionemi‎ ‎nie‎ ‎dopuszczano‎ ‎—‎ ‎jedynie‎ ‎Bukowińskiemu‎ ‎pozwolono‎ ‎na pisać‎ ‎list‎ ‎do‎ ‎żony.

Drugą‎ ‎nieprzyjemną‎ ‎chwilą‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎w‎ ‎tym czasie‎ ‎były‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎strzały‎ ‎armatnie, jakie‎ ‎nieco‎ ‎popołudniu‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎szańców pruskich.‎ ‎Strzelano‎ ‎do‎ ‎samolotu,‎ ‎naturalnie‎ ‎własnego,‎ ‎przyczem‎ ‎zabito‎ ‎oficera,‎ ‎a‎ ‎pilot,‎ ‎acz‎ ‎ranny kulą‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎zdołał‎ ‎wylądować‎ ‎szczęśliwie.‎ ‎Podczas‎ ‎tej‎ ‎jednak‎ ‎strzelaniny,‎ ‎kilka‎ ‎pocisków‎ ‎armatnich‎ ‎spadło‎ ‎na‎ ‎Rypinek‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎Parku,‎ ‎nie‎ ‎przyczyniając‎ ‎jednak‎ ‎szkód‎ ‎wielkich. Dzień‎ ‎ten‎ ‎zdołał‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎uspokoić publiczność.‎ ‎Powracało‎ ‎nawet‎ ‎sporo‎ ‎tych,‎ ‎co‎ ‎po przedniego‎ ‎dnia‎ ‎uciekli‎ ‎i‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎Kokaninie, Dembem,‎ ‎Nędzarzewie,‎ ‎Tłokini‎ ‎lub‎ ‎wprost‎ ‎w‎ ‎lasach‎ ‎podmiejskich.‎ ‎Sporo‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎i‎ ‎takich, którzy,‎ ‎wynająwszy‎ ‎fury,‎ ‎zajeżdżali‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎po rzeczy‎ ‎i‎ ‎umykali‎ ‎co‎ ‎prędzej.‎ ‎Sklepy‎ ‎pootwierano i‎ ‎wogóle‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎wrażenie‎ ‎nadchodzącego‎ ‎spokoju,‎ ‎tymbardziej,‎ ‎zważywszy‎ ‎na‎ ‎pewien‎ ‎nastrój świąteczny‎ ‎i‎ ‎nabożeństwa‎ ‎dodatkowe‎ ‎z‎ ‎okazji‎ ‎dnia Przemienienia.‎ ‎Na‎ ‎noc‎ ‎oczywiście‎ ‎miasto‎ ‎znów uiluminowano,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎oknach‎ ‎widniały‎ ‎już karty‎ ‎z‎ ‎napisem‎ ‎niemieckim:‎ ‎„lokator‎ ‎nieobecny‎"‎.

W‎ ‎Piątek 7-go sierpnia 1914,‎ ‎dzień‎ ‎targowy,‎ ‎duże‎ ‎ożywienie‎ ‎panowało‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎od‎ ‎rana.‎ ‎W‎ ‎kościołach‎ ‎było pełno‎ ‎pobożnych,‎ ‎sklepy‎ ‎handlowały‎ ‎po‎ ‎kilkudniowym‎ ‎zastoju,‎ ‎ruch‎ ‎panował‎ ‎ogromny.‎ ‎Na‎ ‎Rynek zeszło‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎z‎ ‎przyzwyczajenia,‎ ‎mimo‎ ‎grozę wypadków‎ ‎ubiegłych,‎ ‎sporo‎ ‎bab‎ ‎wiejskich‎ ‎ze‎ ‎swemi‎ ‎produktami.‎ ‎Do‎ ‎uspokojenia‎ ‎niemało‎ ‎przyczyniały‎ ‎się‎ ‎nowe‎ ‎odezwy,‎ ‎hektografowane,‎ ‎które zapewniały‎ ‎ponownie‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎bezpieczeństwo‎ ‎o‎ ‎życiu‎ ‎i‎ ‎mieniu‎ ‎mieszkańców,‎ ‎odwoływały‎ ‎genjalną groźbę‎ ‎rozstrzeliwania‎ ‎„co‎ ‎dziesiątego‎ ‎mieszkańca“,‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎pozwalały‎ ‎na nowo‎ ‎wychodzić‎ ‎gazetom‎ ‎miejscowym‎ ‎z‎ ‎warunkiem‎ ‎oczywiście‎ ‎cenzury‎ ‎prewencyjnej‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎komendy‎ ‎wojskowej. W‎ ‎razie‎ ‎ponownych‎ ‎strzałów‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎odezwa zapowiadała‎ ‎bombardowanie. Najbardziej‎ ‎też‎ ‎optymistyczne‎ ‎nadzieje‎ ‎zapanowały‎ ‎wśród‎ ‎ludności,‎ ‎oparte‎ ‎na‎ ‎jak najniedorzeczniejszych‎ ‎pogłoskach.‎ ‎„Zawieszenie‎ ‎broni‎ ‎zawarto na‎ ‎5‎ ‎dni“!‎ ‎„Dziś‎ ‎o‎ ‎6-ej‎ ‎będzie‎ ‎podpisany‎ ‎pokój“! „Umarł‎ ‎Franciszek‎ ‎Józef‎ ‎“!‎ ‎„Preuskera‎ ‎oddano‎ ‎pod sąd‎ ‎wojenny“‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎opowiadano‎ ‎sobie‎ ‎po‎ ‎ulicach.

Naprawdę‎ ‎zaś‎ ‎na‎ ‎zmianę‎ ‎stosunków‎ ‎kalisko - niemieckich‎ ‎zanosiło‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎tyle,‎ ‎że‎ ‎sławetny,‎ ‎a‎ ‎tak upamiętniony‎ ‎w‎ ‎dziejach‎ ‎Kalisza,‎ ‎155‎ ‎regiment piechoty‎ ‎wycofano‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎majorem‎ ‎Preuskerem zupełnie,‎ ‎a‎ ‎na‎ ‎miejsce‎ ‎prusaków‎ ‎miały‎ ‎wejść‎ ‎wojska‎ ‎saskie.‎ ‎Prusacy‎ ‎pozostali‎ ‎jedynie‎ ‎na‎ ‎baterjach koło‎ ‎wiatraków‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎dóbrzeckich,‎ ‎panujących‎ ‎nad‎ ‎miastem.‎ ‎Stojąca‎ ‎tam‎ ‎artylerja‎ ‎pruska została‎ ‎wzmocniona‎ ‎znacznie‎ ‎nowoprzybyłemi‎ ‎kilku‎ ‎baterjami‎ ‎dział‎ ‎polowych. Sasi‎ ‎jednak‎ ‎okazali‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎lepszemi‎ ‎od‎ ‎prusaków‎ ‎znawcami‎ ‎stosunków.‎ ‎Wiedząc‎ ‎dobrze‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎miasta‎ ‎i‎ ‎mieszkańców,‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie, podejrzeniu‎ ‎pruskiem,‎ ‎że‎ ‎możliwe‎ ‎są‎ ‎zasadzki,‎ ‎nie zawiązali‎ ‎z‎ ‎miastem‎ ‎żadnych‎ ‎stosunków,‎ ‎poza,‎ ‎jak się‎ ‎zdaje,‎ ‎dokonanemi‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎już‎ ‎inicjatywy‎ ‎czwartkowemi‎ ‎aresztowaniami‎ ‎rosjan,‎ ‎oraz‎ ‎powyższą odezwą,‎ ‎jakgdyby‎ ‎niosącą‎ ‎„nowy‎ ‎kurs“‎ ‎Kaliszowi.

Dokonane‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎takich‎ ‎warunkach‎ ‎wkroczenie‎ ‎sasów,‎ ‎zakończyło‎ ‎się‎ ‎straszliwą‎ ‎wręcz‎ ‎katastrofą. „Koło‎ ‎godziny‎ ‎2-ej‎ ‎popołudniu,‎ ‎opowiada‎ ‎naoczny‎ ‎świadek‎ ‎p.‎ ‎Zofja‎ ‎G.,‎ ‎byłam‎ ‎w‎ ‎sklepiku wekslarskim‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Wrocławskiej.‎ ‎Nagle‎ ‎usłyszałam‎ ‎hałas‎ ‎zapuszczanych‎ ‎żaluzji‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎i‎ ‎do sklepiku‎ ‎wpadł‎ ‎przerażony‎ ‎żyd — „idą“. Natychmiast‎ ‎sklepik‎ ‎zamknięto,‎ ‎paniczna trwoga‎ ‎ogarnęła‎ ‎wszystkich,‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎cisza‎ ‎zapanowała‎ ‎grobowa,‎ ‎którą‎ ‎wkrótce‎ ‎przerwał‎ ‎odgłos miarowych‎ ‎kroków.‎ ‎Przez‎ ‎szparę‎ ‎we‎ ‎drzwiach widzę‎ ‎maszerującą‎ ‎kompanję‎ ‎piechoty,‎ ‎za‎ ‎nią w‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎przejechało‎ ‎ze‎ ‎30‎ ‎ułanów...‎ ‎Niemcy‎ ‎przeszli. Wypuszczono‎ ‎mnie‎ ‎ze‎ ‎sklepu‎ ‎i‎ ‎pustą‎ ‎ulicą podążyłam‎ ‎domu... Takiem‎ ‎było‎ ‎przyjęcie‎ ‎sasów‎ ‎na‎ ‎krańcu‎ ‎miasta.‎ ‎W‎ ‎miarę‎ ‎jednak‎ ‎posuwania‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Rynkowi, panika‎ ‎mijała,‎ ‎publiczność‎ ‎nie‎ ‎uciekała,‎ ‎w‎ ‎sklepach‎ ‎handlowano‎ ‎dalej.

Nagle...‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎ukazał‎ ‎się‎ ‎wojskowy‎ ‎koń w‎ ‎pełnym‎ ‎galopie‎ ‎bez‎ ‎jeźdźca.‎ ‎Szalona‎ ‎panika ogarnęła‎ ‎sasów,‎ ‎szyk‎ ‎został‎ ‎złamany,‎ ‎oficerowie i‎ ‎żołnierze,‎ ‎piechota‎ ‎i‎ ‎ułani‎ ‎przemieszani‎ ‎ze‎ ‎sobą, rzucili‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ucieczki.‎ ‎W‎ ‎popłochu‎ ‎ku‎ ‎zdziwieniu nierozumiejącej‎ ‎nic‎ ‎publiczności,‎ ‎niemcy‎ ‎„rwali“ Wrocławską‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎gdzie‎ ‎spotkali‎ ‎nowy oddział. Po‎ ‎chwili,‎ ‎oba‎ ‎oddziały‎ ‎skomunikowawszy się‎ ‎z‎ ‎obozem‎ ‎wróciły,‎ ‎a‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎do‎ ‎niespodziewającej‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎publiczności‎ ‎zaczęto‎ ‎strzelać‎ ‎na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎natychmiast‎ ‎jakby‎ ‎to było‎ ‎sygnałem‎ ‎umówionym — zaczęła‎ ‎się‎ ‎znów‎ ‎bezładna‎ ‎strzelanina‎ ‎po‎ ‎całem‎ ‎mieście.‎ ‎Co‎ ‎się‎ ‎działo z‎ ‎niespodziewającą‎ ‎się‎ ‎literalnie‎ ‎nic‎ ‎podobnego i‎ ‎zgromadzoną‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎publicznością‎ ‎łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić.‎ ‎Prażeni‎ ‎zewsząd‎ ‎ogniem‎ ‎karabinowym,‎ ‎ludzie‎ ‎padali‎ ‎całemi‎ ‎dziesiątkami‎ ‎ranni lub‎ ‎zabici:‎ ‎końskie‎ ‎i‎ ‎ludzkie‎ ‎trupy‎ ‎pomostem‎ ‎zaległy‎ ‎ul.‎ ‎Rabiną,‎ ‎Józefinę,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎Skarszewską,‎ ‎Wrocławską‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎Wały‎ ‎i‎ ‎Aleje‎ ‎Parku.‎ ‎Oszalały‎ ‎z‎ ‎przerażenia‎ ‎tłum‎ ‎z‎ ‎wyciem‎ ‎nieludzkiem‎ ‎rzucał‎ ‎się‎ ‎bez‎ ‎pamięci‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎i‎ ‎wylotów‎ ‎ulic‎ ‎w‎ ‎tą‎ ‎lub‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎stając‎ ‎się‎ ‎wręcz tarczą‎ ‎dla‎ ‎kul.‎ ‎Szczególniej‎ ‎okropną‎ ‎i‎ ‎groźną‎ ‎stała się‎ ‎katastrofa,‎ ‎gdy‎ ‎na‎ ‎rogatce‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎i‎ ‎na Rynku‎ ‎ustawiono‎ ‎kartaczownice‎ ‎i‎ ‎„polewano‎"‎ ‎niemi‎ ‎przez‎ ‎całą‎ ‎długość‎ ‎ulice‎ ‎przyległe‎ ‎—‎ ‎Rynek i‎ ‎plac‎ ‎S-go‎ ‎Józefa.‎ ‎Trzask‎ ‎kartaczownic,‎ ‎przypominający‎ ‎nieco‎ ‎darcie‎ ‎twardego‎ ‎płótna,‎ ‎wciąż‎ ‎trwające‎ ‎salwy‎ ‎w‎ ‎różnych‎ ‎stronach‎ ‎miasta,‎ ‎jęki‎ ‎rozdzierające‎ ‎rannych,‎ ‎brzęk‎ ‎szyb‎ ‎rozbijanych‎ ‎kulami‎ ‎wręcz‎ ‎masowo,‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia,‎ ‎zlewały się‎ ‎w‎ ‎hałas‎ ‎iście‎ ‎piekielny. Pod‎ ‎tym‎ ‎straszliwym‎ ‎ogniem‎ ‎Kalisz‎ ‎trwał przeszło‎ ‎trzy‎ ‎kwadranse.‎ ‎Salwy,‎ ‎to‎ ‎cichły,‎ ‎to‎ ‎znów słabiej‎ ‎lub‎ ‎silniej‎ ‎wybuchały.‎ ‎Tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎rozległ się‎ ‎jeszcze‎ ‎trzask‎ ‎kartaczownicy,‎ ‎wreszcie‎ ‎zakończyły‎ ‎strzelaninę‎ ‎pojedyncze‎ ‎strzały‎ ‎karabinowe lub‎ ‎rewolwerowe:‎ ‎to‎ ‎waleczni‎ ‎rycerze‎ ‎polowali pojedynczo‎ ‎na‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów‎ ‎lub głowy,‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oknie...
b797d8ee-7107-4692-a6f8-101d39e2ca95
60fb37eb-52b1-4d7b-a9c3-614245bd741e
32637b48-f27a-4fff-870c-d929b6e3404a

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Prawdopodobnie jedyny znany wizerunek Jagiełły, wykonany jeszcze za jego życia.
Fresk pochodzi z kaplicy Trójcy Świętej na zamku w Lublinie.

Kaplica ta została zbudwana za panowania Kazimierza Wielkiego, ale Władysław Jagiełło zlecił pokrycie jej freskami w stylu wschodnim. Budowla oraz malowidła przetrwały ponad 600 lat, do dzisiejszych czasów, co jest rzadkością na polskich ziemiach, niszczonych przez wojny i zabory, a także zmienne gusta kolejnych właścicieli. Podobne malowidła, zamówione przez króla do przyozdobienia sal na Wawelu, nie zachowały się.

Na jednym z fresków znajduje się wizerunek samego fundatora malunków, modlącego się do Matki Boskiej z Dzieciątkiem. W chwili jego wykonania miał ok. 50-60 lat. O ile sama twarz została przedstawiona dosyć schematycznie, nie ulega wątpliwości, że artysta usiłował uchwycić pewne charakterystyczne cechy jego fizjonomii, takie jak łysina z dłużśzymi włosami z tyłu, oraz broda.

#ciekawostkihistoryczne #zabytki
a778683b-676c-4387-bf9a-2936a10943f7
monke

Co ten Piotr Frączewski?

Stashqo

@GazelkaFarelka czyli klasycznie:

krótko z przodu długo z tyłu i wąsy na przedzie

( ͡° ͜ʖ ͡°)

ipoqi

Czytałem już o tej kaplicy parę ładnych lat temu, tylko ten Lublin jakoś niegdy nie po drodze.

GazelkaFarelka

@ipoqi polecam zwiedzanie całego zamku, można wejść na basztę, jest trochę wystaw archeologicznych, malarstwa, oryginał obrazu Matejki "Unia Lubelska", tak że spokojne dwie godzinki zwiedzania. Niewielkie ceny biletów (cała rodzina 90 zł karnet na wszystko), mały ruch, darmowy parking w galerii koło zamku.

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VIII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Tymczasem‎ ‎zbliżała‎ ‎się‎ ‎piąta‎ ‎godzina.‎ ‎Pieniądze‎ ‎zostały‎ ‎wypłacone‎ ‎w‎ ‎całości.‎ ‎Wydostano‎ ‎je z‎ ‎kas‎ ‎banków‎ ‎i‎ ‎Towarzystw‎ ‎pożyczkowo-oszczędnościowych — zakładników‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎puszczono - owszem‎ ‎—‎ ‎dołączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎jeszcze‎ ‎prezydenta Bukowińskiego.
Zamkniętych‎ ‎biedaków‎ ‎Preusker‎ ‎wręcz‎ ‎torturował‎ ‎moralnie.‎ ‎Jak‎ ‎opowiadał‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎— Handtke‎ ‎—‎ ‎przy‎ ‎każdej‎ ‎salwie‎ ‎wchodził‎ ‎do‎ ‎więźniów‎ ‎i‎ ‎oświadczał:
„To‎ ‎rozstrzeliwają‎ ‎waszych‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎was‎ ‎kolej przyjdzie".
Wreszcie‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎5-ej‎ ‎po‎ ‎południu — ruch‎ ‎się‎ ‎wszczął‎ ‎między‎ ‎niemcami.‎ ‎Zaczął‎ ‎się‎ ‎pośpieszny‎ ‎odwrót‎ ‎z‎ ‎miasta,‎ ‎przyczem‎ ‎uciekający niemcy‎ ‎znów‎ ‎rozpoczęli‎ ‎rotowy‎ ‎ogień‎ ‎bezładny, a‎ ‎skierowany‎ ‎wzdłuż‎ ‎ulic‎ ‎do‎ ‎okien‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎parku. Zakładników‎ ‎uszykowano‎ ‎w‎ ‎dwójki,‎ ‎przyłączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎jakimś‎ ‎wypadkiem‎ ‎drugiego‎ ‎kasjera‎ ‎z‎ ‎kasy‎ ‎gubernjalnej‎ ‎—‎ ‎Rudzkiego‎ ‎—‎ ‎popularnego w‎ ‎Kaliszu‎ ‎wioślarza—zwycięzcę‎ ‎na‎ ‎wielu‎ ‎regatach międzyklubowych‎ ‎—‎ ‎otoczono‎ ‎mocnym‎ ‎konwojem i‎ ‎powleczono‎ ‎za‎ ‎wojskiem‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Skalmierzyc. Pochód‎ ‎ten—opowiada‎ ‎Handtke—był‎ ‎dla‎ ‎nas nową‎ ‎torturą.‎ ‎Popychani‎ ‎i‎ ‎bici‎ ‎kolbami‎ ‎przez żołnierzy‎ ‎konwoju — zakładnicy — przeważnie‎ ‎ludzie w‎ ‎podeszłym‎ ‎wieku‎ ‎i‎ ‎nietęgiego‎ ‎zdrowia‎ ‎—‎ ‎wlekli się‎ ‎z‎ ‎trudnością,‎ ‎nie‎ ‎wiedząc‎ ‎dokąd‎ ‎i‎ ‎poco‎ ‎ich prowadzą.‎ ‎Dopełniał‎ ‎zaś‎ ‎grozy‎ ‎oficer,‎ ‎który‎ ‎z‎ ‎cynicznym‎ ‎uśmieszkiem‎ ‎wciąż‎ ‎zapowiadał:
„Gleich,‎ ‎gleich — noch‎ ‎einige‎ ‎Minuten“! 
Chwile‎ ‎przychodziły‎ ‎okropne.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎z‎ ‎zabudowań‎ ‎lazaretu‎ ‎straży‎ ‎pogranicznej,‎ ‎rozlega‎ ‎się trzask‎ ‎jakiś,‎ ‎podobny‎ ‎do‎ ‎strzału.‎ ‎Prusaków‎ ‎ogarnia‎ ‎panika.‎ ‎Zakładników‎ ‎zmuszają‎ ‎kolbami‎ ‎do‎ ‎rzucenia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemię‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎rozpoczynają‎ ‎się‎ ‎salwy w‎ ‎stronę‎ ‎miasta.
Podczas‎ ‎tej‎ ‎właśnie‎ ‎drogi‎ ‎zamordowany‎ ‎został‎ ‎fabrykant‎ ‎i‎ ‎obywatel‎ ‎kaliski,‎ ‎Frenkiel.‎ ‎
“Okoliczności,‎ ‎towarzyszące‎ ‎tej‎ ‎tragedji,‎ ‎tak‎ ‎były‎ ‎mi rozmaicie‎ ‎przedstawiane‎ ‎przez‎ ‎świadków,‎ ‎że‎ ‎nie mogłem‎ ‎sobie‎ ‎odtworzyć‎ ‎obrazu.‎ ‎Zresztą‎ ‎o‎ ‎tem napewno‎ ‎będą‎ ‎inni‎ ‎pisać‎ ‎dokładnie.‎ ‎Śmierć‎ ‎taka była‎ ‎zbyt‎ ‎głośna — aby‎ ‎przejść‎ ‎bez‎ ‎echa.‎ ‎Na‎ ‎mnie osobiście‎ ‎straszne‎ ‎wrażenie‎ ‎zrobił‎ ‎trup‎ ‎miljonera, walający‎ ‎się‎ ‎przy‎ ‎drodze,‎ ‎opuszczony‎ ‎i‎ ‎rzucony na‎ ‎poniewierkę.

Dziwnie‎ ‎demokratyczna‎ ‎jest‎ ‎śmierć‎ ‎czasami. Idą.‎ ‎„Marsz“!‎ ‎brzmi‎ ‎komenda‎ ‎i‎ ‎zakładnicy pchani‎ ‎kolbami‎ ‎wloką‎ ‎się‎ ‎dalej‎ ‎wstrząśnieni‎ ‎do ostateczności...
„Halt“!‎ ‎Więźniów‎ ‎wprowadzają‎ ‎na‎ ‎jakąś‎ ‎polankę.‎ ‎Oficer‎ ‎każe‎ ‎ze‎ ‎złowrogim‎ ‎uśmiechem‎ ‎ustawić‎ ‎ich‎ ‎w‎ ‎szeregu.‎ 
‎Biedacy‎ ‎—‎ ‎oczywiście‎ ‎pewni rozstrzelania,‎ ‎gotują‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎śmierć.‎ ‎Nie — po‎ ‎kilku minutach‎ ‎—‎ ‎rozlega‎ ‎się‎ ‎zbawcze—
„weiter“!‎ ‎i‎ ‎znów pędzenie‎ ‎naprzód.‎ ‎Wreszcie‎ ‎wszystkich‎ ‎zamknięto w‎ ‎jakimś‎ ‎wiatraku,‎ ‎gdzie‎ ‎wielu,‎ ‎wyczerpanych ostatecznie,‎ ‎upadło‎ ‎niemal‎ ‎w‎ ‎omdleniu...‎ ‎W‎ ‎godzinę‎ ‎może‎ ‎po‎ ‎wyruszeniu‎ ‎zakładników‎ ‎z‎ ‎Kalisza — potężny‎ ‎huk‎ ‎zaczął‎ ‎raz‎ ‎po‎ ‎raz‎ ‎wstrząsać‎ ‎wiatrakiem:‎ ‎bombardowano‎ ‎Kalisz.

Mieszkańcy‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎spodziewali‎ ‎się‎ ‎zupełnie. Po‎ ‎opłaceniu‎ ‎kontrybucji,‎ ‎aresztowaniu‎ ‎zakładników‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎zupełnem‎ ‎opuszczeniu‎ ‎ulic‎ ‎i‎ ‎placów‎ ‎zdawało‎ ‎by‎ ‎się —kwestja‎ ‎załatwiona‎ ‎została w‎ ‎zupełności.‎ ‎To‎ ‎też‎ ‎dopiero‎ ‎gęsto‎ ‎padające‎ ‎na ulice‎ ‎i‎ ‎dachy‎ ‎domów‎ ‎szrapnele‎ ‎pruskie‎ ‎przy‎ ‎stale powtarzającym‎ ‎się‎ ‎huku‎ ‎strzałów‎ ‎działowych‎ ‎dały‎ ‎poznać‎ ‎niebezpieczeństwo‎ ‎i‎ ‎zmusiły‎ ‎lokatorów do‎ ‎przeniesienia‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎piwnic‎ ‎i‎ ‎suteren.‎ ‎Mimo to‎ ‎już‎ ‎były‎ ‎ofiary.‎ ‎W‎ ‎Rynku‎ ‎szrapnel‎ ‎wpadł‎ ‎do mieszkania‎ ‎właściciela‎ ‎domu‎ ‎Batkowskiego — wczoraj‎ ‎dopiero‎ ‎przybyłego‎ ‎z‎ ‎kuracji.‎ ‎Batkowski‎ ‎padł trupem,‎ ‎żona‎ ‎zaś‎ ‎jego‎ ‎została‎ ‎ciężko‎ ‎ranna.‎ ‎Na Bypinku‎ ‎zabite‎ ‎zostało‎ ‎dziecko.
Szkody‎ ‎naogół‎ ‎bombardowanie‎ ‎przyczyniło niewielkie:‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎zostało‎ ‎kilka‎ ‎domów‎ ‎uszkodzonych,‎ ‎w‎ ‎Alei‎ ‎Józefiny‎ ‎—‎ ‎rozwalono‎ ‎wieżyczkę kamienicy‎ ‎Friedmana‎ ‎—‎ ‎gdzieniegdzie‎ ‎znowu‎ ‎rozwalono‎ ‎komin‎ ‎lub‎ ‎części‎ ‎dachu‎ ‎zerwano.‎ ‎Naogół dano‎ ‎50—60‎ ‎strzałów,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎duża‎ ‎część‎ ‎nie szkodliwa‎ ‎była‎ ‎zupełnie,‎ ‎pociski‎ ‎bowiem‎ ‎pękały w‎ ‎parku,‎ ‎na‎ ‎łęgach‎ ‎okolicznych‎ ‎lub‎ ‎wreszcie‎ ‎na pustych‎ ‎ulicach.‎ ‎I‎ ‎tego‎ ‎jednak‎ ‎dość‎ ‎było,‎ ‎ażeby steroryzować‎ ‎ludność‎ ‎w‎ ‎zupełności.‎ ‎Wrażenie‎ ‎huku‎ ‎strzałów‎ ‎działowych‎ ‎i‎ ‎świstu‎ ‎szrapneli‎ ‎na‎ ‎niespodziewających‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎spokojnych‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎o‎ ‎czemś‎ ‎podobnem‎ ‎nie‎ ‎mieli‎ ‎pojęcia,‎ ‎było‎ ‎straszne.‎ ‎W‎ ‎moich‎ ‎oczach‎ ‎—‎ ‎człowiek czterdziestokilkoletni,‎ ‎rzemieślnik,‎ ‎został‎ ‎rażony połowicznym‎ ‎paraliżem — dwoje‎ ‎zaś‎ ‎dzieci‎ ‎wymiotowało‎ ‎żółcią...‎ ‎Nie‎ ‎prędko‎ ‎więc,‎ ‎mimo‎ ‎ustania strzałów,‎ ‎ludzie‎ ‎wychodzili‎ ‎z‎ ‎kryjówek.

Straszny‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎ten‎ ‎dzień,‎ ‎który‎ ‎jednak jeszcze‎ ‎nie‎ ‎miał‎ ‎być‎ ‎najstraszniejszym,‎ ‎zakończył się‎ ‎wreszcie — czemś — będącem‎ ‎klasycznym‎ ‎przykładem‎ ‎iście‎ ‎szubienicznego‎ ‎humoru.‎ ‎Między‎ ‎godziną‎ ‎8‎ ‎a‎ ‎9—zajaśniała‎ ‎w‎ ‎całym‎ ‎Kaliszu...‎ ‎iluminacja.‎ ‎Było‎ ‎to‎ ‎ścisłe‎ ‎wykonanie‎ ‎rozporządzenia Preuskera:‎ ‎„Od‎ ‎godziny‎ ‎8-ej‎ ‎wszystkie‎ ‎bramy‎ ‎domów‎ ‎winny‎ ‎być‎ ‎zamknięte,‎ ‎a‎ ‎wszystkie‎ ‎okna oświetlone‎".

Jak‎ ‎sobie‎ ‎poradzili‎ ‎biedni‎ ‎kaliszanie‎ ‎z‎ ‎brakiem‎ ‎świec‎ ‎i‎ ‎nafty‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎mieszkaniach‎ ‎—‎ ‎niewiem‎ ‎—‎ ‎prawdopodobnie‎ ‎rozpacz‎ ‎i‎ ‎obawa‎ ‎przed ponownem‎ ‎wejściem‎ ‎prusaków‎ ‎lub‎ ‎bombardowaniem — rozwinęły‎ ‎niesłychaną‎ ‎pomysłowość‎ ‎i‎ ‎energję — dość,‎ ‎że‎ ‎tak‎ ‎rzęsiście‎ ‎oświetlonych‎ ‎ulic‎ ‎i‎ ‎placów‎ ‎nie‎ ‎pamiętam‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
Groteskowo‎ ‎też‎ ‎wyglądały‎ ‎uiluminowane‎ ‎puściuteńkie‎ ‎ulice,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎zrzadka‎ ‎tylko‎ ‎głuchy odgłos‎ ‎kroków‎ ‎ciekawego‎ ‎przechodnia‎ ‎się‎ ‎rozlegał.‎ ‎Mimowoli‎ ‎przychodził‎ ‎na‎ ‎myśl‎ ‎obraz‎ ‎katafalku,‎ ‎obstawionego‎ ‎świecami‎ ‎w‎ ‎pustym‎ ‎kościele...Prusacy‎ ‎nocą‎ ‎nie‎ ‎weszli‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎całe‎ ‎usiłowania‎ ‎kaliszan‎ ‎poszły‎ ‎na‎ ‎marne... Koło‎ ‎5—6‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎wreszcie‎ ‎pochmurny dżdżysty‎ ‎poranek‎ ‎rozproszył‎ ‎mroki‎ ‎nocy—nareszcie‎ ‎ustała‎ ‎ta‎ ‎straszna‎ ‎iluminacja‎ ‎pogrzebowa‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
Ludzie‎ ‎wychodzili‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎zasięgnąć‎ ‎języka...‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎robić‎ ‎dalej...‎ ‎Powoli,‎ ‎ostrożnie,‎ ‎najpierw‎ ‎pojedynczo,‎ ‎później‎ ‎coraz‎ ‎większemi grupami,‎ ‎schodzili‎ ‎się‎ ‎kaliszanie,‎ ‎udzielając‎ ‎sobie pogłosek‎ ‎i‎ ‎nowin.‎ ‎Nie‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎zorjentować się,‎ ‎gdzie‎ ‎są‎ ‎ukryci‎ ‎prusacy.‎ ‎Bo‎ ‎w‎ ‎zupełne‎ ‎opuszczenie‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎miasta‎ ‎nie‎ ‎wierzono‎ ‎bynajmniej.

Panika,‎ ‎wywołana‎ ‎gwałtami‎ ‎i‎ ‎bombardowaniem‎ ‎wtorkowem‎ ‎nie‎ ‎ustawała‎ ‎i‎ ‎przy‎ ‎lada‎ ‎okazji ujawniała‎ ‎się‎ ‎zaraz.‎ ‎Rano — na‎ ‎Rynku‎ ‎np.‎ ‎byłem świadkiem‎ ‎następującej‎ ‎sceny:‎ ‎Rozmawiamy‎ ‎z‎ ‎naczelnikiem‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Mrowińskim,‎ ‎oraz‎ ‎sekwestratorem‎ ‎Paszkiewiczem,‎ ‎którzy‎ ‎obaj‎ ‎energicznie‎ ‎zajmowali‎ ‎się‎ ‎oczyszczeniem‎ ‎ulic‎ ‎z‎ ‎trupów, gdy‎ ‎nagle‎ ‎na‎ ‎Rynek‎ ‎wbiega‎ ‎jakiś‎ ‎przerażony‎ ‎do ostatecznych‎ ‎granic‎ ‎młodzieniec.‎ ‎„Trup‎ ‎Frenkla na‎ ‎rogatce...‎ ‎idę‎ ‎się‎ ‎wyspowiadać...‎ ‎Prusacy‎ ‎są‎ ‎na Sielance‎"‎!.,‎ ‎wypowiada‎ ‎urywane‎ ‎frazesy,‎ ‎gdy‎ ‎go‎ ‎zatrzymujemy.
„Jezus‎ ‎Marja‎"‎! — rozlega‎ ‎się‎ ‎czyjś‎ ‎wykrzyk‎ ‎histeryczny‎ ‎i‎ ‎cała‎ ‎grupa‎ ‎zebrana‎ ‎przed‎ ‎Ratuszem,‎ ‎koło‎ ‎ciał‎ ‎pięciu‎ ‎rozstrzelanych‎ ‎tam‎ ‎mężczyzn,‎ ‎o‎ ‎których‎ ‎mówiliśmy‎ ‎wyżej,‎ ‎w‎ ‎oka‎ ‎mgnieniu‎ ‎rozprasza się‎ ‎w‎ ‎przestrachu.‎ ‎Żadne‎ ‎przekonywania,‎ ‎żadne prośby‎ ‎o‎ ‎trochę‎ ‎choćby‎ ‎zimnej‎ ‎krwi‎ ‎i‎ ‎spokoju nie‎ ‎pomagają.‎ ‎Takich‎ ‎scen‎ ‎popłochu‎ ‎w‎ ‎różnych okolicach‎ ‎miasta‎ ‎spotkałem‎ ‎kilka,‎ ‎a‎ ‎wszystkie‎ ‎bez powodu.‎ ‎

Prusacy,‎ ‎jakby‎ ‎zamarli.‎ ‎Wycofawszy‎ ‎się z‎ ‎miasta,‎ ‎zaczęli‎ ‎oni‎ ‎sypać‎ ‎okopy‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎Dóbrzeckich,‎ ‎zajmując‎ ‎akurat‎ ‎pole‎ ‎pamiętnej‎ ‎bitwy 1706‎ ‎roku,‎ ‎oraz‎ ‎jeszcze‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎danej‎ ‎chwili‎ ‎—‎ ‎pamiętniejszych‎ ‎słynnych‎ ‎rosyjsko-pruskich‎ ‎manewrów‎ ‎w‎ ‎r.‎ ‎1835.‎ ‎Mimowoli‎ ‎przychodzi‎ ‎na‎ ‎myśl ironja‎ ‎zawierająca‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎napisie‎ ‎pomnika‎ ‎na‎ ‎placu‎ ‎Św.‎ ‎Józefa:?*‎ ‎„Niech‎ ‎Bóg‎ ‎błogosławi‎ ‎wieczną przyjaźń‎ ‎Prus‎ ‎i‎ ‎Rosji‎ ‎na‎ ‎strach‎ ‎wspólnych‎ ‎ich nieprzyjaciół".

Koło‎ ‎9-ej‎ ‎rano‎ ‎zjawili‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎dwaj zwolnieni‎ ‎z‎ ‎misją‎ ‎uspokojenia‎ ‎miasta,‎ ‎a‎ ‎podobno i‎ ‎wyszukania‎ ‎sprawców‎ ‎strzałów‎ ‎zakładnicy:‎ ‎Handtke‎ ‎i‎ ‎Scholtz.‎ ‎Handtke,‎ ‎zupełnie‎ ‎nerwowo‎ ‎rozbity, niezdolny‎ ‎do‎ ‎niczego,‎ ‎odrazu‎ ‎położył‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎łóżka, Scholtz‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎rozmowach‎ ‎z‎ ‎napotkanemi‎ ‎znajomymi‎ ‎starał‎ ‎się‎ ‎misję‎ ‎swą‎ ‎wypełnić,‎ ‎z‎ ‎wprost przeciwnym‎ ‎jednak‎ ‎skutkiem.‎ ‎Wreszcie‎ ‎panika doszła‎ ‎do‎ ‎zenitu,‎ ‎gdy‎ ‎koło‎ ‎10-ej‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎huk‎ ‎strzałów‎ ‎armatnich.
Byłem‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎akurat‎ ‎u‎ ‎posła‎ ‎Parczewskiego,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎naradzaliśmy‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎sposobem przedostania‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎wyższej‎ ‎komendy‎ ‎pruskiej‎ ‎dla wyjaśnienia‎ ‎nieporozumienia,‎ ‎jakiemu‎ ‎przypisywaliśmy‎ ‎wypadki,‎ ‎zaszłe‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎wczorajszym,‎ ‎gdy padły‎ ‎pierwsze‎ ‎wystrzały‎ ‎działowe.‎ ‎Pożegnałem pp.‎ ‎Parczewskich‎ ‎i‎ ‎mimo‎ ‎zatrzymywań‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎strony,‎ ‎ruszyłem‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Na‎ ‎ulicach,‎ ‎któremi‎ ‎dążyłem‎ ‎do‎ ‎domu,‎ ‎popłoch‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎panowały nie‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Tłumy‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎zdecydowali się‎ ‎już‎ ‎uciec‎ ‎i‎ ‎biegły‎ ‎ulicami‎ ‎z‎ ‎tobołkami,‎ ‎nagle zatrzymane‎ ‎hukiem‎ ‎strzałów‎ ‎i‎ ‎świstem‎ ‎pocisków rzucały‎ ‎się‎ ‎obłędnie‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎domów,‎ ‎chcąc‎ ‎ukryć się‎ ‎pod‎ ‎osłoną‎ ‎murów.‎ ‎Pociski‎ ‎szły‎ ‎tym‎ ‎razem w‎ ‎dzielnicę‎ ‎żydowską‎ ‎w‎ ‎północno-zachodniej‎ ‎części‎ ‎miasta,‎ ‎było‎ ‎ich‎ ‎naogół‎ ‎niewiele‎ ‎i‎ ‎niewielkie
też‎ ‎szkody‎ ‎zrządziły.

Ogółem‎ ‎dali‎ ‎prusacy‎ ‎12‎ ‎wystrzałów,‎ ‎co‎ ‎było jednak‎ ‎dosyć,‎ ‎ażeby‎ ‎wśród‎ ‎ludności‎ ‎przerażonej od‎ ‎36‎ ‎godzin‎ ‎trwającemi‎ ‎gwałtami,‎ ‎strzelaniną, rozstrzeliwaniami‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎bombardowaniem, wzniecić‎ ‎popłoch‎ ‎niesłychany... Szczęśliwie‎ ‎dostaję‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Rodzinę‎ ‎zastałem‎ ‎w‎ ‎najwyższym‎ ‎stopniu‎ ‎zdenerwowania w‎ ‎suterenach‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎tłumem‎ ‎lokatorów.‎ ‎Podnie cenie,‎ ‎płacz,‎ ‎strach‎ ‎ogólny‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎zbiorowa sugestja,‎ ‎czyniąca‎ ‎prawdopodobnemi‎ ‎najdziksze przypuszczenia‎ ‎i‎ ‎obrazy,‎ ‎robią‎ ‎dłuższy‎ ‎pobyt w‎ ‎mieście‎ ‎niemożliwym‎ ‎dla‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci.‎ ‎Po krótkiej‎ ‎też‎ ‎naradzie‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎postanawiamy rodziny‎ ‎poprowadzić‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎na‎ ‎letnisko. 

Gdy‎ ‎dowiedziano‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎naszej‎ ‎decyzji‎ ‎wśród lokatorów‎ ‎zebranych‎ ‎w‎ ‎suterenach,‎ ‎‎zaczęły‎ ‎się rozgrywać‎ ‎sceny‎ ‎nie‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Żegnano‎ ‎nas z‎ ‎płaczem‎ ‎i‎ ‎błogosławieństwami — odzywały‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎głosy — „jak‎ ‎można‎ ‎dzieci‎ ‎tak‎ ‎ryzykować"‎ ‎— „przecież‎ ‎to‎ ‎śmierć‎ ‎pewna"!‎ ‎„Niechże‎ ‎państwo litość‎ ‎mają“! — Decyzję‎ ‎jednak‎ ‎wykonywamy.‎ ‎Nie słysząc‎ ‎już‎ ‎oddawna‎ ‎wystrzałów,‎ ‎wychodzimy. Służące‎ ‎biorą‎ ‎dzieci,‎ ‎my‎ ‎—‎ ‎nieco‎ ‎ubrania.‎ ‎Wśród płaczu‎ ‎i‎ ‎błogosławieństw‎ ‎obecnych‎ ‎przekraczamy bramę,‎ ‎którą‎ ‎momentalnie‎ ‎zatrzaskują‎ ‎za‎ ‎nami. Słyszymy‎ ‎przekręcenie‎ ‎klucza‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎puściutką ulicą‎ ‎ku‎ ‎parkowi,‎ ‎a‎ ‎stamtąd‎ ‎przez‎ ‎Tyniec‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎turecką.
Po‎ ‎godzinnym‎ ‎marszu,‎ ‎łącznie‎ ‎z‎ ‎pp.‎ ‎K., a‎ ‎wśród‎ ‎całej‎ ‎masy‎ ‎uciekających‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎odbywanym,‎ ‎stajemy‎ ‎na‎ ‎opuszczonym‎ ‎w‎ ‎niedzielę‎ ‎letnisku.

Stąd‎ ‎już‎ ‎obserwujemy‎ ‎formalny‎ ‎exodus‎ ‎ludności‎ ‎kaliskiej.‎ ‎Dorożki,‎ ‎powozy,‎ ‎karety,‎ ‎bryki, wozy‎ ‎zwyczajne‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎tłumy‎ ‎pieszych‎ ‎mężczyzn,‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎szły‎ ‎do‎ ‎wieczora‎ ‎szosą i‎ ‎bocznemi‎ ‎drogami.‎ ‎Koło‎ ‎10‎ ‎tysięcy‎ ‎ludności prawdopodobnie‎ ‎opuściło‎ ‎Kalisz‎ ‎dnia‎ ‎tego.
93a3a9f4-f488-41a2-a284-3ca8f027b0b3

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jeżeli‎ ‎wypadki‎ ‎nocne‎ ‎obaliły‎ ‎w‎ ‎pojęciu‎ ‎naszem‎ ‎wszelkie‎ ‎legendy‎ ‎o‎ ‎wysokiem‎ ‎wyrobieniu wojskowem,‎ ‎odwadze‎ ‎i‎ ‎żelaznej‎ ‎dyscyplinie‎ ‎prusaków,‎ ‎to‎ ‎następny‎ ‎dzień‎ ‎był‎ ‎wyborną‎ ‎ilustracją owej,‎ ‎rzekomo‎ ‎wybitnej,‎ ‎kultury‎ ‎niemieckiej.‎ ‎Obok tchórzostwa‎ ‎bezmiernego,‎ ‎prusacy‎ ‎wykazali‎ ‎zezwierzęcenie‎ ‎zupełne.
Sytuacja‎ ‎wydawała‎ ‎się — zapewne‎ ‎niezwykle groźną.‎ ‎Prusacy‎ ‎mogli‎ ‎mniemać,‎ ‎że‎ ‎miasto‎ ‎zrewoltowane;‎ ‎do‎ ‎żołnierzy‎ ‎strzelano...‎ ‎Prawa‎ ‎wojenne‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎razach‎ ‎nieubłagane — a‎ ‎odwet‎ ‎straszny.‎ ‎Lecz‎ ‎odwet‎ ‎pruski‎ ‎za‎ ‎rzecz,‎ ‎którą‎ ‎odrazu‎ ‎sami‎ ‎mogliby‎ ‎wyjaśnić‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎sytuacji,‎ ‎którą‎ ‎zrozumieć‎ ‎było‎ ‎im‎ ‎łatwo‎ ‎zupełnie,‎ ‎był‎ ‎czemś‎ ‎niewytłomaczonem,‎ ‎czemś‎ ‎sprzecznem‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎pojęciami‎ ‎ludzkości‎ ‎i‎ ‎ze‎ ‎zdrową‎ ‎logiką.

Zbitemu‎ ‎prezydentowi‎ ‎oświadczono,‎ ‎że‎ ‎miasto‎ ‎zapłaci‎ ‎kontrybucję‎ ‎i‎ ‎kazano‎ ‎szukać‎ ‎finansistów.‎ ‎Następnie‎ ‎zaś‎ ‎rozpoczęto‎ ‎wybieranie‎ ‎zakładników.‎ ‎Przychodzą‎ ‎dwaj‎ ‎wikarjusze‎ ‎z‎ ‎zapytaniem, czy‎ ‎mogą‎ ‎mszę‎ ‎odprawić.‎ ‎„Gdzie‎ ‎wasz‎ ‎zwierzchnik"?‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎sprowadza‎ ‎dziekana — ks.‎ ‎Płoszaja,‎ ‎którego‎ ‎natychmiast‎ ‎aresztowano.‎ ‎Służbowy oficer‎ ‎pyta‎ ‎o‎ ‎dwu‎ ‎młodych‎ ‎księży:‎ ‎„A‎ ‎i‎ ‎ci‎ ‎będą dobrzy"!‎ ‎odpowiada‎ ‎Preusker,‎ ‎rozkazując‎ ‎aresztować‎ ‎obu‎ ‎wikarjuszów.‎ ‎Następnie‎ ‎posyłają‎ ‎po‎ ‎duchownych‎ ‎innych‎ ‎wyznań.‎ ‎Przyprowadzono‎ ‎protojereja‎ ‎Siemionowskija,‎ ‎zamiast‎ ‎rabina‎ ‎Lipszyca, bawiącego‎ ‎na‎ ‎kuracji‎ ‎—‎ ‎dostał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎prusaków‎ ‎Moses,‎ ‎podrabin,‎ ‎pastora‎ ‎ani‎ ‎kantora‎ ‎nie‎ ‎znaleziono,‎ ‎natomiast‎ ‎sprowadzono‎ ‎młodego‎ ‎fabrykanta‎ ‎Handtkego,‎ ‎którego‎ ‎zatrzymano‎ ‎w‎ ‎charakterze‎ ‎zakładnika‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎dyrektorem‎ ‎Wzajemnego Kredytu‎ ‎Scholtzem.

W‎ ‎zamieszaniu‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎strachu‎ ‎prusaków‎ ‎— trafem‎ ‎ocalał‎ ‎poseł‎ ‎Parczewski,‎ ‎który‎ ‎zgłosił‎ ‎się do‎ ‎komendanta‎ ‎jako‎ ‎przedstawiciel‎ ‎ludności‎ ‎dla wytłomaczenia‎ ‎nieporozumienia,‎ ‎inż.‎ ‎Kleyman‎ ‎i‎ ‎paru‎ ‎innych.‎ ‎Każdy‎ ‎bowiem‎ ‎interesant‎ ‎stawał‎ ‎się kandydatem‎ ‎na‎ ‎zakładnika.‎ ‎Wreszcie‎ ‎Preusker wpadł‎ ‎po‎ ‎rozum‎ ‎do‎ ‎głowy‎ ‎i‎ ‎zaaresztował‎ ‎wszystkich‎ ‎finansistów,‎ ‎którzy‎ ‎zgłaszali‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎sprawie kontrybucji.
Ba,‎ ‎nawet‎ ‎podobno‎ ‎do‎ ‎zakładników‎ ‎dołączono‎ ‎urzędnika‎ ‎biura‎ ‎Wzajemnego‎ ‎Kredytu,‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎G. który‎ ‎jadł‎ ‎z‎ ‎dyr.‎ ‎Scholtzem‎ ‎śniadanie‎ ‎w‎ ‎restauracji.‎ ‎Poza‎ ‎tem‎ ‎przywieziono‎ ‎w‎ ‎dorożce‎ ‎pod‎ ‎silną strażą:‎ ‎Henryka‎ ‎Frenkla,‎ ‎Maurycego‎ ‎Heymana‎ ‎— obywateli‎ ‎i‎ ‎bankiera‎ ‎Mamrotha — później‎ ‎znów‎ ‎dołączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎Zygm.‎ ‎Grossa.‎ ‎Preusker‎ ‎żądał kogoś‎ ‎„aus‎ ‎polnischen‎ ‎Bank“‎ ‎—‎ ‎wskutek‎ ‎czyjejś wskazówki‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎już‎ ‎aresztowano‎ ‎świeżo‎ ‎przybyłego‎ ‎z‎ ‎zagranicy‎ ‎—‎ ‎prezesa‎ ‎Rady‎ ‎Wzajemnego Kredytu—Stanisława‎ ‎Bulewskiego.‎ ‎Wszystkich‎ ‎zakładników‎ ‎umieszczono‎ ‎w‎ ‎jednym‎ ‎numerze‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskiego.‎ ‎6‎ ‎aresztowanych‎ ‎rano‎ ‎(3‎ ‎księży,‎ ‎protojerej,‎ ‎podrabin‎ ‎i‎ ‎Handtke — Scholtz‎ ‎wciąż występował‎ ‎w‎ ‎roli‎ ‎tłomacza)‎ ‎miano‎ ‎zatrzymać‎ ‎jako‎ ‎zakładników‎ ‎spokoju‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎finansistów‎ ‎zaś Preusker‎ ‎obiecał‎ ‎wypuścić‎ ‎natychmiast‎ ‎po‎ ‎złożeniu‎ ‎kontrybucji,‎ ‎której‎ ‎50‎ 000 ‎rb.‎[40 rb = 1 uncja złota] ‎miało‎ ‎być‎ ‎wypłacone‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎5-ej‎ ‎po‎ ‎południu.

Tymczasem‎ ‎zaś‎ ‎Preusker‎ ‎wydał‎ ‎nową‎ ‎proklamację‎ ‎do‎ ‎mieszkańców‎ ‎niebywałej‎ ‎wręcz‎ ‎treści: „Zdarzyły‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎wypadki‎ ‎strzelania‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎przeto‎ ‎wszystkie‎ ‎względy‎ ‎dla‎ ‎ludności‎ ‎ustają. Miasto‎ ‎płaci‎ ‎50‎ ‎000 rb.‎ ‎kontrybucji‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎powtórzenia‎ ‎się‎ ‎strzałów,‎ ‎„co‎ ‎dziesiąty‎ ‎mieszkaniec zostanie‎ ‎rozstrzelany‎ ‎“.‎ ‎Gazety‎ ‎wydawać‎ ‎zabraniam, od‎ ‎godziny‎ ‎8-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎bramy‎ ‎winny‎ ‎być‎ ‎zamknięte‎ ‎i‎ ‎okna‎ ‎oświetlone".‎ ‎Dalej‎ ‎szły‎ ‎znów‎ ‎ogólnikowe,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎mówiące‎ ‎przepisy,‎ ‎pomieszane jak‎ ‎groch‎ ‎z‎ ‎kapustą.

Jakie‎ ‎wrażenie‎ ‎wywarła‎ ‎ta‎ ‎nowa‎ ‎konstytucja, łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić;‎ ‎a‎ ‎wrażenie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tem większe,‎ ‎że‎ ‎rozpuszczone‎ ‎po‎ ‎mieście‎ ‎patrole,‎ ‎już od‎ ‎godziny‎ ‎10-tej‎ ‎rano,‎ ‎dopuszczały‎ ‎się‎ ‎niesłychanych‎ ‎nadużyć.‎ ‎Przechodniów‎ ‎brutalnie‎ ‎rewidowano,‎ ‎często‎ ‎bijąc‎ ‎kolbami;‎ ‎przy‎ ‎najmniejszej‎ ‎opozycji —‎ ‎stawiano‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwano‎ ‎na‎ ‎poczekaniu.‎ ‎Szczególniej‎ ‎wiele‎ ‎faktów‎ ‎rozstrzelania, lub‎ ‎wręcz‎ ‎zastrzelenia,‎ ‎zdarzyło‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎szpitala, gdzie‎ ‎jeszcze‎ ‎znajdowali‎ ‎się‎ ‎żołnierze‎ ‎ranni,‎ ‎a‎ ‎opodal‎ ‎na‎ ‎ulicy — leżało‎ ‎kilkanaście‎ ‎trupów‎ ‎zamordowanych‎ ‎przez‎ ‎żołdactwo‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎osób.‎ ‎Z‎ ‎okien szpitala‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎widzieć‎ ‎całe‎ ‎postępowanie rozjuszonych‎ ‎żołdaków.‎ ‎Rozstrzelano‎ ‎lub‎ ‎zastrzelono‎ ‎tam‎ ‎kilkunastu‎ ‎przechodniów,‎ ‎a‎ ‎postępowanie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tak‎ ‎wstrząsające,‎ ‎że‎ ‎zdarzały‎ ‎się‎ ‎wypadki‎ ‎odmowy‎ ‎rozstrzelania‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎żołnierzy, gdy‎ ‎rozbestwiony‎ ‎jakiś‎ ‎leutenant‎ ‎rozkazywał‎ ‎mordować.‎ ‎Jeden‎ ‎taki‎ ‎wypadek‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎widział‎ ‎dr.‎ ‎Koszutski,‎ ‎na‎ ‎którego‎ ‎słowach‎ ‎opowiadanie‎ ‎to‎ ‎opieram.

W‎ ‎ciągu‎ ‎też‎ ‎półgodziny‎ ‎miasto‎ ‎opustoszało. Okolicznych‎ ‎włościan,‎ ‎przybyłych‎ ‎na‎ ‎targ‎ ‎wtorkowy,‎ ‎wojsko‎ ‎rozpędziło — sklepy‎ ‎zamykano‎ ‎na‎ ‎gwałt, mimo‎ ‎ożywionych‎ ‎obrotów‎ ‎po‎ ‎dwudniowym‎ ‎zastoju.
Pojedynczych‎ ‎przechodniów‎ ‎maltretowano w‎ ‎niesłychany‎ ‎sposób,‎ ‎a‎ ‎przy‎ ‎pierwszej‎ ‎próbie oporu — stawiano‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwano.‎ ‎W‎ ‎ten sposób‎ ‎według‎ ‎obliczeń‎ ‎p.‎ ‎Z.‎ ‎zajmującego‎ ‎się zbieraniem‎ ‎trupów — zamordowano‎ ‎do‎ ‎dwudziestu osób.‎ ‎Sam‎ ‎on‎ ‎pogrzebał‎ ‎16‎ ‎rozstrzelanych.‎ ‎Czasem‎ ‎zaś — rozstrzelanie‎ ‎zastępowano‎ ‎wręcz‎ ‎zastrzeleniem‎ ‎przez‎ ‎podoficera‎ ‎z‎ ‎rewolweru. Piszący‎ ‎te‎ ‎słowa‎ ‎omal‎ ‎nie‎ ‎uległ‎ ‎temu‎ ‎również‎ ‎losowi.

Koło‎ ‎1‎ ‎w‎ ‎południe,‎ ‎chcąc‎ ‎zasięgnąć‎ ‎języka, wyszedłem‎ ‎z‎ ‎domu‎ ‎i‎ ‎skierowałem‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎Główny Rynek.‎ ‎Plac‎ ‎był‎ ‎absolutnie‎ ‎pusty‎ ‎—‎ ‎minąłem‎ ‎warty — obrewidowany‎ ‎tylko‎ ‎przez‎ ‎jednego‎ ‎podejrzliwego‎ ‎ślązaka‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎następnie,‎ ‎widząc‎ ‎niemożliwość dostania‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎apteki,‎ ‎dokąd‎ ‎miałem‎ ‎wstąpić‎ ‎— powracam.‎ ‎Nagle‎ ‎słychać‎ ‎znane‎ ‎mi‎ ‎dobrze: 
„Halt“!‎ ‎Staję‎ ‎posłusznie.‎ ‎Patrol‎ ‎z‎ ‎trzech‎ ‎żołdaków‎ ‎zmierza‎ ‎ku‎ ‎mnie.
„Kommt“!‎ ‎—‎ ‎oczywiście‎ ‎podchodzę‎ ‎—‎ ‎dwuch żołnierzy‎ ‎po‎ ‎bokach‎ ‎—‎ ‎jeden‎ ‎przodem‎ ‎—‎ ‎prowadzi. 
Zimno‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎zrobiło,‎ ‎gdy‎ ‎zatrzymaliśmy‎ ‎się‎ ‎pod murem‎ ‎Ratusza — i‎ ‎ja‎ ‎znalazłem‎ ‎się‎ ‎tuż‎ ‎obok‎ ‎trzech ciał,‎ ‎leżących‎ ‎w‎ ‎kałuży‎ ‎krwi — a‎ ‎przed‎ ‎oczami,‎ ‎na słupie‎ ‎rusztowania‎ ‎zobaczyłem‎ ‎krwawo-szarą‎ ‎plamę—mózgu‎ ‎ze‎ ‎krwią‎ ‎zmieszanego.‎ ‎Dwaj‎ ‎żołdacy gimnastycznym‎ ‎krokiem‎ ‎cofają‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎stają‎ ‎naprzeciwko — trzeci‎ ‎pozostaje‎ ‎przy‎ ‎mnie.
Obok‎ ‎mnie‎ ‎—‎ ‎leży‎ ‎rozkraczony,‎ ‎twarzą‎ ‎ku moim‎ ‎nogom‎ ‎wykręconą,‎ ‎ze‎ ‎strasznym‎ ‎jakimś wyrazem‎ ‎spokoju,‎ ‎znany‎ ‎mi,‎ ‎akcyźnik,‎ ‎Hoffman — obok‎ ‎niego — roznoszący‎ ‎awizacje‎ ‎woźny‎ ‎magistratu.‎ ‎Całą‎ ‎siłę‎ ‎woli‎ ‎zużywam‎ ‎na‎ ‎zapanowanie‎ ‎nad‎ ‎nerwami‎ ‎—‎ ‎przed‎ ‎oczami‎ ‎mglista‎ ‎wizja — drobny‎ ‎buziak‎ ‎córeczki — łobuzerska — wesoła‎ ‎myśl przelatuje‎ ‎przez‎ ‎głowę:‎ ‎„Likwidacja — reakcja‎ ‎chemiczna — żywot‎ ‎wieczny — amen“. Oto‎ ‎mniej‎ ‎więcej‎ ‎treść‎ ‎mojej‎ ‎psyche‎ ‎w‎ ‎owej chwili — po‎ ‎której‎ ‎rozpoczyna‎ ‎się‎ ‎djalog: 
„Hande‎ ‎hoch“!‎ ‎„Geben‎ ‎Sie‎ ‎die‎ ‎Waffen‎ ‎ab“! woła‎ ‎żołdak‎ ‎—‎ ‎niewiele‎ ‎myśląc‎ ‎zapewne‎ ‎o‎ ‎nielogiczności‎ ‎oddawania‎ ‎broni‎ ‎trzymanemi‎ ‎w‎ ‎górze rękami.
„Nie‎ ‎jestem‎ ‎żołnierzem — z‎ ‎wami‎ ‎nie‎ ‎wojuję — jestem‎ ‎polak,‎ ‎a‎ ‎broni‎ ‎żadnej‎ ‎nie‎ ‎mam.‎ ‎Proszę sprawdzić‎"‎! — rzucam‎ ‎po‎ ‎niemiecku‎ ‎twardo,‎ ‎wszelkie‎ ‎wysiłki‎ ‎skierowując‎ ‎na‎ ‎to,‎ ‎ażeby‎ ‎zapanować nad‎ ‎sobą.‎ ‎Do‎ ‎wściekłości‎ ‎mnie‎ ‎doprowadza‎ ‎nagle‎ ‎—‎ ‎szkaplerz‎ ‎Częstochowskiej,‎ ‎wyglądający‎ ‎z‎ ‎zakołnierza‎ ‎munduru,‎ ‎stojącego‎ ‎naprzeciwko‎ ‎żołnierza.
„Rodak‎ ‎—‎ ‎ryngraf‎ ‎rycerza — żeby‎ ‎cię‎ ‎cholera — daktyloskopja‎" — lecą‎ ‎myśli,‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎łapa‎ ‎prusaka‎ ‎błądzi‎ ‎po‎ ‎ubraniu,‎ ‎zostawiając‎ ‎na‎ ‎bieli‎ ‎kamizelki‎ ‎mojej‎ ‎ślad‎ ‎brudnego‎ ‎palucha. 
„Gehen‎ ‎Sie‎ ‎weiter“!‎ ‎brzmi‎ ‎wreszcie‎ ‎głęboki bierbas,‎ ‎który‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tej‎ ‎chwili‎ ‎głosikiem‎ ‎anioła‎ ‎wydał — i‎ ‎ręka‎ ‎wyciąga‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎wprost przeciwnym‎ ‎temu,‎ ‎dokąd‎ ‎zmierzałem.
„Ich‎ ‎will‎ ‎da‎ ‎gehen“ — odpowiadam‎ ‎z‎ ‎dziwaczną‎ ‎przekorą — ukazując‎ ‎swój‎ ‎kierunek. 
„Nuu‎ ‎ja—gehen‎ ‎Sie‎ ‎zuruck!“‎ ‎brzmi‎ ‎„bierbas“ pokojowo,‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎rodak‎ ‎ze‎ ‎szkaplerzem‎ ‎ziewa,‎ ‎jak‎ ‎hippopotam,‎ ‎a‎ ‎towarzysz‎ ‎jego,‎ ‎młody‎ ‎o‎ ‎latających‎ ‎oczkach‎ ‎niemczyk,‎ ‎do‎ ‎połowy‎ ‎długości palec‎ ‎ulokował‎ ‎w‎ ‎nosie.
Wstrząsnąłem‎ ‎się‎ ‎jednak‎ ‎ze‎ ‎zgrozy‎ ‎na‎ ‎drugi dzień‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎przechodząc‎ ‎koło‎ ‎Ratusza‎ ‎—‎ ‎na swojem‎ ‎niedoszłem‎ ‎miejscu‎ ‎ujrzałem‎ ‎leżącego‎ ‎jakiegoś‎ ‎biednie‎ ‎ubranego‎ ‎trupa‎ ‎z‎ ‎głową‎ ‎zupełnie rozniesioną;‎ ‎ledwie‎ ‎kawałki‎ ‎skóry‎ ‎z‎ ‎ciemnemi‎ ‎włosami‎ ‎trzymały‎ ‎się‎ ‎szyi;‎ ‎opodal‎ ‎zaś‎ ‎leżał‎ ‎jeszcze piąty‎ ‎trup — tęgi,‎ ‎nizki‎ ‎mężczyzna — w‎ ‎mundurowej kurtce — mówiono — że‎ ‎był‎ ‎to‎ ‎kasjer‎ ‎z‎ ‎kasy‎ ‎gubernialnej‎ ‎— Sokołow‎ ‎—‎ ‎rozstrzelany‎ ‎z‎ ‎rozkazu‎ ‎Preuskera.‎ ‎Ja‎ ‎jednak‎ ‎twarzy‎ ‎już‎ ‎poznać‎ ‎nie‎ ‎mogłem. Moi‎ ‎rozmówcy‎ ‎nie‎ ‎ze‎ ‎wszystkiemi‎ ‎byli‎ ‎łaskawi...
0e7a3a66-1019-4973-b5cd-a781450a092f
8f295055-de31-4940-ad8c-b3f5af123cb7
bartlomiej_rakowski

O nie… Sąd Okregowy w Kaliszu, bandycki, morderczy.

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VI

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Powoli‎ ‎zaczyna‎ ‎być‎ ‎możliwe‎ ‎odtworzenie obrazu‎ ‎całej‎ ‎katastrofy. Buchalter‎ ‎gazowni‎ ‎M.‎ ‎po‎ ‎10-ej‎ ‎wieczorem wracał‎ ‎powozem‎ ‎z‎ ‎dworca‎ ‎kolei,‎ ‎mija‎ ‎koło‎ ‎20-tu żołnierzy‎ ‎podnieconych,‎ ‎śpieszą‎ ‎niemal‎ ‎w‎ ‎popłochu.‎ ‎Dwuch‎ ‎żołnierzy‎ ‎wskakuje‎ ‎na‎ ‎stopnie‎ ‎powozu.‎ ‎„Proszę‎ ‎nas‎ ‎podwieźć‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎nieprzyjaciel się‎ ‎zbliża!‎ ‎będzie‎ ‎alarm“!‎ ‎„Ale‎ ‎skąd“? — pyta‎ ‎p.‎ ‎M., "nie‎ ‎może‎ ‎być!‎ ‎Z‎ ‎tej‎ ‎strony?‎ ‎z‎ ‎Niemiec“? „Panie,‎ ‎jak‎ ‎jesteśmy‎ ‎we‎ ‎dwudziestu,‎ ‎tak wszyscyśmy‎ ‎widzieli‎ ‎kolumnę,‎ ‎a‎ ‎jest‎ ‎kilku,‎ ‎co‎ ‎bliżej‎ ‎podeszli‎ ‎do‎ ‎niej,‎ ‎mowę‎ ‎rosyjską‎ ‎słyszeli.‎ ‎Jedź pan,‎ ‎na‎ ‎miłość‎ ‎boską‎ ‎prędko‎"! Jak‎ ‎się‎ ‎okazało,‎ ‎owa‎ ‎„kolumna‎"‎ ‎byli‎ ‎to‎ ‎„artielszczycy‎"‎ ‎ze‎ ‎Szczypiorna.‎ ‎Pozostawieni‎ ‎tam‎ ‎na los‎ ‎szczęścia‎ ‎nie‎ ‎mając‎ ‎co‎ ‎jeść,‎ ‎ruszyli‎ ‎w‎ ‎głąb kraju.‎ ‎Chcąc‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎obejść‎ ‎Kalisz,‎ ‎zajęty‎ ‎przez prusaków,‎ ‎szli‎ ‎polem. Przed‎ ‎miastem‎ ‎jadący‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎M.‎ ‎żołnierze‎ ‎spotkali‎ ‎oficera.‎ ‎Zeskoczyli‎ ‎z‎ ‎powozu‎ ‎i‎ ‎zameldowali mu‎ ‎widocznie‎ ‎o‎ ‎owej‎ ‎kolumnie.‎ ‎Oficer‎ ‎natychmiast‎ ‎siadł‎ ‎w‎ ‎dorożkę‎ ‎i‎ ‎popędził‎ ‎co‎ ‎koń‎ ‎wyskoczy‎ ‎do‎ ‎miasta. Ten‎ ‎to‎ ‎właśnie‎ ‎oficer‎ ‎dał‎ ‎strzał‎ ‎rewolwerowy‎ ‎na‎ ‎alarm,‎ ‎który‎ ‎słyszałem,‎ ‎siedząc‎ ‎przy‎ ‎biurku, u‎ ‎siebie.‎ ‎Widzieli‎ ‎to‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎adwokat‎ ‎W., Dr.‎ ‎K.,‎ ‎właściciel‎ ‎przedsiębiorstwa‎ ‎„Hygjena“,‎ ‎którzy,‎ ‎odprowadziwszy‎ ‎do‎ ‎domu‎ ‎mecenasa‎ ‎Z.,‎ ‎szli zwolna‎ ‎ulicą,‎ ‎oraz‎ ‎niezależnie‎ ‎od‎ ‎nich,‎ ‎właściciel warsztatu‎ ‎ślusarskiego‎ ‎K.‎ ‎Wszyscy‎ ‎oni‎ ‎zgodnie opowiadają,‎ ‎że‎ ‎oficer‎ ‎pruski,‎ ‎stojąc‎ ‎w‎ ‎pędzącej‎ ‎na Wrocławską‎ ‎co‎ ‎sił‎ ‎dorożce,‎ ‎strzelił‎ ‎w‎ ‎górę‎ ‎z‎ ‎rewolweru...
Wieść‎ ‎o‎ ‎zbliżających‎ ‎się‎ ‎rosjanach‎ ‎spadła‎ ‎jak grom‎ ‎na‎ ‎raczących‎ ‎się‎ ‎wesoło‎ ‎kolacją,‎ ‎zakrapianą obficie‎ ‎szampanem,‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎okolicznych bon-viveurów‎ ‎Ch.,‎ ‎D.,‎ ‎B.‎ ‎i‎ ‎paru‎ ‎innych,‎ ‎w‎ ‎Hotelu Europejskim‎ ‎oficerów‎ ‎pruskich. Zamieszanie‎ ‎wśród‎ ‎nich‎ ‎powstało‎ ‎ogromne. Zbiegł‎ ‎z‎ ‎numeru‎ ‎komendant,‎ ‎cywilów‎ ‎oczywiście wyproszono.‎ ‎Nie‎ ‎przyjęto‎ ‎nawet‎ ‎przybyłych‎ ‎z‎ ‎przekładem‎ ‎odezwy‎ ‎do‎ ‎mieszkańców‎ ‎pp.‎ ‎M.‎ ‎i‎ ‎Sch.
„Komendantowi‎ ‎teraz‎ ‎nie‎ ‎odezwy‎ ‎w‎ ‎głowie“‎ ‎— rzucił‎ ‎im‎ ‎adjutant. Zamieszanie‎ ‎wzmogło‎ ‎się‎ ‎jeszcze‎ ‎bardziej, gdy‎ ‎na‎ ‎rowerze‎ ‎wpadł‎ ‎zziajany‎ ‎i‎ ‎wystraszony‎ ‎żołnierz‎ ‎z‎ ‎pikiet‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Łódzkiej‎ ‎z‎ ‎doniesieniem, że‎ ‎od‎ ‎Opatówka‎ ‎idzie‎ ‎nowa‎ ‎kolumna‎ ‎rosjan. Prusaków‎ ‎ogarnia‎ ‎panika.‎ ‎Pozostawiając‎ ‎przy komendanturze‎ ‎kilkunastu‎ ‎ułanów‎ ‎z‎ ‎rewolwerami i‎ ‎rozkazem‎ ‎„strzelania‎ ‎w‎ ‎łeb“‎ ‎każdemu,‎ ‎co‎ ‎się zbliży‎ ‎do‎ ‎hotelu,‎ ‎oraz‎ ‎umieściwszy‎ ‎w‎ ‎tymże‎ ‎celu piechurów‎ ‎w‎ ‎oknach,‎ ‎oficerowie‎ ‎w‎ ‎dorożkach, a‎ ‎Preusker‎ ‎konno,‎ ‎momentalnie‎ ‎ruszyli‎ ‎galopem do‎ ‎swych‎ ‎oddziałów.
Owi‎ ‎rosjanie,‎ ‎idący‎ ‎od‎ ‎Opatówka,‎ ‎byli‎ ‎to‎ ‎zapasowi,‎ ‎których‎ ‎porzucono‎ ‎w‎ ‎Łasku,‎ ‎a‎ ‎którzy,‎ ‎nic nie‎ ‎wiedząc‎ ‎o‎ ‎zajęciu‎ ‎Kalisza,‎ ‎szli‎ ‎kupą,‎ ‎śpiewając‎ ‎pieśni‎ ‎żołnierskie.‎ ‎Wśród‎ ‎strzelaniny‎ ‎padło‎ ‎ich kilkunastu,‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎po‎ ‎uprzedniem‎ ‎zmaltretowaniu‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎przed‎ ‎Ratuszem,‎ ‎zamknięto w‎ ‎więzieniu.
Oszaleli‎ ‎widocznie‎ ‎ze‎ ‎strachu‎ ‎przed‎ ‎osaczeniem,‎ ‎prusacy‎ ‎rozpoczęli‎ ‎strzelaninę‎ ‎bezładną. Ustawiwszy‎ ‎się‎ ‎u‎ ‎wylotów‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎przecięciach‎ ‎ulic, prusacy‎ ‎strzelali‎ ‎bezładnemi‎ ‎salwami‎ ‎na‎ ‎wszystkie‎ ‎strony,‎ ‎widocznie‎ ‎pragnąc‎ ‎przestraszyć‎ ‎mniemanego‎ ‎nieprzyjaciela.‎ ‎Zamieszanie‎ ‎i‎ ‎przerażenie panowało‎ ‎wśród‎ ‎nich‎ ‎niesłychane!‎ ‎Inżynier‎ ‎G.,‎ ‎leżąc‎ ‎na‎ ‎pochyłym‎ ‎brzegu‎ ‎kanału‎ ‎Prosny‎ ‎koło‎ ‎baru „a‎ ‎la‎ ‎Hawełka“,‎ ‎słyszał,‎ ‎jak‎ ‎tuż‎ ‎nad‎ ‎nim‎ ‎Preusker‎ ‎krzyczał‎ ‎głosem,‎ ‎pełnym‎ ‎irytacji‎ ‎do‎ ‎oficerów: 
„Na‎ ‎miłość‎ ‎Boską,‎ ‎czegoście‎ ‎panowie‎ ‎narobili‎"!
Salwy‎ ‎brzmiały‎ ‎za‎ ‎salwami‎ ‎bez‎ ‎komendy,‎ ‎bez‎ ‎żadnego‎ ‎porządku.‎ ‎Kule‎ ‎gwizdały‎ ‎na‎ ‎ulicach,‎ ‎raniąc przechodniów,‎ ‎co‎ ‎jeszcze‎ ‎nie‎ ‎zdołali‎ ‎ukryć‎ ‎się‎ ‎do bram‎ ‎i‎ ‎mieszkań,‎ ‎oraz‎ ‎żołnierzy,‎ ‎strzelających‎ ‎w‎ ‎innych‎ ‎miejscach.
Wśród‎ ‎tej‎ ‎strzelaniny,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎na jej‎ ‎początku‎ ‎padły‎ ‎podobno‎ ‎strzały‎ ‎do‎ ‎wojska z‎ ‎domów. Fakt‎ ‎tych‎ ‎strzałów‎ ‎nie‎ ‎zostanie‎ ‎na‎ ‎pewno nigdy‎ ‎stwierdzony.‎ ‎Zdaje‎ ‎się‎ ‎jednak,‎ ‎że‎ ‎miały‎ ‎one miejsce‎ ‎niestety.‎ ‎Z‎ ‎pomiędzy‎ ‎całej‎ ‎masy‎ ‎najrozmaitszych‎ ‎opowieści‎ ‎o‎ ‎nich,‎ ‎rzekomo‎ ‎naocznych świadków‎ ‎wiarogodne‎ ‎zupełnie‎ ‎są‎ ‎dwa.‎ ‎Jedno,‎ ‎to żołnierza,‎ ‎rannego‎ ‎kulą‎ ‎rewolwerową‎ ‎marnego‎ ‎kalibru‎ ‎w‎ ‎udo,‎ ‎które‎ ‎to‎ ‎opowiadanie‎ ‎przytoczyłem wyżej,‎ ‎a‎ ‎drugie‎ ‎dorożkarza‎ ‎Nr‎ ‎68,‎ ‎nazwiskiem‎ ‎Żołądź,‎ ‎jeżeli‎ ‎dobrze‎ ‎je‎ ‎podał.
Dorożkarz‎ ‎ów‎ ‎przywiózł‎ ‎właśnie‎ ‎pasażerów z‎ ‎szosy‎ ‎tureckiej‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎najgwałtowniejszego alarmu‎ ‎wpadł‎ ‎na‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎nieomal‎ ‎wprost na‎ ‎prusaków.‎ ‎Ci‎ ‎momentalnie‎ ‎chwycili‎ ‎dorożkę i‎ ‎zaczęli‎ ‎rewidować‎ ‎jej‎ ‎wnętrze.‎ ‎W‎ ‎trakcie‎ ‎tego dorożkarz‎ ‎usłyszał‎ ‎strzał‎ ‎z‎ ‎okna‎ ‎pierwszego‎ ‎piętra jednego‎ ‎z‎ ‎domów.‎ ‎Jakiś‎ ‎żołnierz,‎ ‎trafiony‎ ‎kulą, pada,‎ ‎inni‎ ‎momentalnie‎ ‎sformowawszy‎ ‎dwie‎ ‎linje‎ ‎zabezpieczone‎ ‎z‎ ‎boków‎ ‎dorożką,‎ ‎której‎ ‎konie mocno‎ ‎trzymali‎ ‎przy‎ ‎pyskach‎ ‎żołnierze‎ ‎i‎ ‎murem kamienicy,‎ ‎rozpoczęli‎ ‎bezładną‎ ‎strzelaninę‎ ‎w‎ ‎okna kamienicy‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎przestrzeń‎ ‎na‎ ‎obie‎ ‎strony.‎ ‎Po‎ ‎kilku minutach‎ ‎żołnierze,‎ ‎wziąwszy‎ ‎rannego‎ ‎towarzysza, pobiegli‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Hotelu‎ ‎Europejskiego‎ ‎ku‎ ‎Marjańskiej...
O ‎strzałach‎ ‎do‎ ‎żołnierzy‎ ‎oczywiście‎ ‎urosły całe‎ ‎legendy.‎ ‎Prasa‎ ‎niemiecka,‎ ‎tłómacząc‎[sic] ‎owo zwierzęce‎ ‎zniszczenie‎ ‎miasta,‎ ‎wypisywała‎ ‎najprzeróżniejsze‎ ‎brednie‎ ‎o‎ ‎ukrytych‎ ‎kozakach,‎ ‎o‎ ‎dziesiątkach‎ ‎strzałów,‎ ‎jakie‎ ‎sypały‎ ‎grad‎ ‎kul‎ ‎na‎ ‎nie szczęsnych‎ ‎wojaków,‎ ‎ufających‎ ‎bezgranicznie‎ ‎szatanom - kaliszanom‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎słowem,‎ ‎z‎ ‎gwałtów‎ ‎własnych,‎ ‎spowodowanych‎ ‎jedynie‎ ‎bezmiernem‎ ‎tchórzostwem‎ ‎i‎ ‎brakiem‎ ‎orjentacji‎ ‎dowódców,‎ ‎zrobili jakąś‎ ‎straszliwą‎ ‎noc‎ ‎Ś-go‎ ‎Bartłomieja... Jedno‎ ‎zaś‎ ‎można‎ ‎stwierdzić,‎ ‎bez‎ ‎względu‎ ‎na to,‎ ‎czy‎ ‎strzały‎ ‎były,‎ ‎lub‎ ‎nie;‎ ‎katastrofę‎ ‎nie‎ ‎one wywołały.‎ ‎Prusacy‎ ‎strzelać‎ ‎zaczęli‎ ‎na‎ ‎wszystkie strony‎ ‎odrazu,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎ów‎ ‎strzał‎ ‎alarmowy,‎ ‎dany przez‎ ‎oficera,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎mówiłem,‎ ‎poszedł‎ ‎na‎ ‎karb rzekomych‎ ‎spiskowców,‎ ‎czy‎ ‎kozaków.‎ ‎Cała‎ ‎kamienica,‎ ‎koło‎ ‎której‎ ‎padł‎ ‎ów‎ ‎strzał‎ ‎nieszczęsny, była‎ ‎ostrzelana‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎wysokości‎ ‎drugiego‎ ‎piętra kulami.

W‎ ‎Ratuszu‎ ‎podobno‎ ‎straszne‎ ‎działy‎ ‎się‎ ‎rzeczy.‎ ‎Prezydenta‎ ‎zbito‎ ‎kolbami‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎bieliźnie‎ ‎tylko wywleczono‎ ‎na‎ ‎ulicę,‎ ‎dwuch‎ ‎woźnych‎ ‎za‎ ‎niedość pośpieszne‎ ‎otwarcie‎ ‎drzwi‎ ‎dobijającym‎ ‎się‎ ‎prusakom,‎ ‎rozstrzelano‎ ‎na‎ ‎miejscu.‎ ‎Straszna‎ ‎katastrofa również‎ ‎stała‎ ‎się‎ ‎we‎ ‎młynie‎ ‎Deutschmana,‎ ‎którą określę‎ ‎według‎ ‎opowiadania‎ ‎jednej‎ ‎z‎ ‎ofiar,‎ ‎nocnego‎ ‎stróża,‎ ‎ocalonego‎ ‎od‎ ‎śmierci‎ ‎zaprawdę‎ ‎cudownym‎ ‎nieomal‎ ‎sposobem.
Właściciel‎ ‎młyna‎ ‎wyjednał‎ ‎u‎ ‎Preuskera‎ ‎pozwolenie‎ ‎na‎ ‎posiadanie‎ ‎rewolwerów‎ ‎przez‎ ‎nocnego‎ ‎stróża‎ ‎i‎ ‎trzech‎ ‎robotników,‎ ‎którzy‎ ‎stale‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎fabryce.‎ ‎Zarazem‎ ‎p.‎ ‎D.‎ ‎zapowiedział‎ ‎stróżowi,‎ ‎ażeby‎ ‎na‎ ‎pierwsze‎ ‎wezwanie‎ ‎w‎ ‎niemieckim języku‎ ‎wygłoszone‎ ‎bezzwłocznie‎ ‎otwierał‎ ‎bramę. Stróż,‎ ‎usłyszawszy‎ ‎podczas‎ ‎strzelaniny‎ ‎dobijanie‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎niemiecką‎ ‎rozmowę‎ ‎bramę‎ ‎otworzył, sam‎ ‎zaś,‎ ‎bojąc‎ ‎się‎ ‎strzałów,‎ ‎szybko‎ ‎powrócił‎ ‎do budki.‎ ‎Nagle‎ ‎wpada‎ ‎kilku‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎krzykiem, rzucają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎niego‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎trzech‎ ‎nadbiegłych‎ ‎z‎ ‎rewolwerami‎ ‎robotników,‎ ‎nocujących‎ ‎w‎ ‎zabudowaniach. Rewidują‎ ‎ich,‎ ‎a‎ ‎znalazłszy‎ ‎rewolwery‎ ‎i‎ ‎dojrzawszy na‎ ‎piersiach‎ ‎stróża‎ ‎wiszącą‎ ‎gwizdawkę,‎ ‎podnoszą wrzask‎ ‎i‎ ‎zaczynają‎ ‎nieboraka‎ ‎szarpać.‎ ‎W‎ ‎końcu wszystkich‎ ‎czterech‎ ‎wloką‎ ‎na‎ ‎Dóbrzecką,‎ ‎stawiają pod‎ ‎mur:‎ ‎„Ręce‎ ‎do‎ ‎góry“!‎ ‎Przed‎ ‎nimi‎ ‎staje‎ ‎szereg‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎karabinami‎ ‎gotowemi‎ ‎do‎ ‎strzału. „Trzymam‎ ‎ja‎ ‎ręce‎ ‎do‎ ‎góry — a‎ ‎jakem‎ ‎pomyślał‎ ‎że‎ ‎już,‎ ‎żony‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎obaczę,‎ ‎tom‎ ‎płakać zaczął.‎ ‎Widzę,‎ ‎a‎ ‎tu‎ ‎niemcowi‎ ‎przedemną‎ ‎strzelba się‎ ‎w‎ ‎ręcach‎ ‎trzęsie,‎ ‎też‎ ‎płacze.‎ ‎Raptem‎ ‎huk‎ ‎straszny‎ ‎się‎ ‎rozległ.‎ ‎Coś‎ ‎mnie‎ ‎palnęło‎ ‎w‎ ‎gębę‎ ‎i‎ ‎głowę, coś‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎lecę‎ ‎na‎ ‎ziemię,‎ ‎koło‎ ‎mnie‎ ‎wszyscy trzej,‎ ‎co‎ ‎ze‎ ‎mną‎ ‎byli.‎ ‎Ręka‎ ‎boli‎ ‎okrutnie—na‎ ‎jedno‎ ‎oko‎ ‎całkiem‎ ‎nie‎ ‎widzę,‎ ‎drugim‎ ‎jeno‎ ‎patrzę,‎ ‎aż tu‎ ‎mnie‎ ‎niemiec‎ ‎sztykiem‎ ‎w‎ ‎zadek‎ ‎dżga‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎tu już‎ ‎udaję‎ ‎martwego...‎ ‎Odeszli.‎ ‎Ktoś‎ ‎za‎ ‎mną‎ ‎grzebał‎ ‎mi‎ ‎na‎ ‎plecach,‎ ‎grzebał,‎ ‎ja‎ ‎nic,‎ ‎bom‎ ‎się‎ ‎bał strasznie,‎ ‎żeby‎ ‎miemce‎ ‎nie‎ ‎wrócili.‎ ‎Potem‎ ‎i‎ ‎on grzebać‎ ‎przestał.‎ ‎A‎ ‎miemce‎ ‎wracali,‎ ‎raz‎ ‎poraź‎ ‎kogoś‎ ‎koło‎ ‎nas‎ ‎stawiali‎ ‎i‎ ‎zabijali‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎wtedy‎ ‎tylko oko‎ ‎zamykałem...‎ ‎możem‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎omdlał‎ ‎raz‎ ‎i‎ ‎drugi nie‎ ‎wiem...‎ ‎Rano‎ ‎dopiero‎ ‎—‎ ‎patrzę,‎ ‎niemców‎ ‎nie ma‎ ‎—‎ ‎jedzie‎ ‎ksiądz‎ ‎Majewski‎ ‎w‎ ‎komży‎ ‎z‎ ‎Panem Rogiem‎ ‎widać.‎ ‎Podnoszę‎ ‎ja‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎poratowanie wołam‎ ‎“...
Przywieziony‎ ‎do‎ ‎szpitala‎ ‎przez‎ ‎ks.‎ ‎M.‎ ‎ów stróż,‎ ‎pomimo‎ ‎poważnej‎ ‎rany‎ ‎twarzy,‎ ‎strzaskania kości‎ ‎ramieniowej‎ ‎i‎ ‎kłutej‎ ‎rany‎ ‎bagnetem,‎ ‎został uratowany. Dodać‎ ‎trzeba,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎miejscu,‎ ‎gdzie‎ ‎leżał‎ ‎uratowany‎ ‎ów‎ ‎stróż,‎ ‎walało‎ ‎się‎ ‎kilkunastu‎ ‎rozstrzelanych‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎nocy‎ ‎i‎ ‎ranka‎ ‎przechodniów.‎ ‎Za co?‎ ‎Zdaje‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎odpowiedzi‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎będzie.

Ofiar‎ ‎tej‎ ‎strasznej‎ ‎nocy‎ ‎było‎ ‎koło‎ ‎czterdziestu‎ ‎w‎ ‎dużej‎ ‎części‎ ‎z‎ ‎pomiędzy‎ ‎powracających‎ ‎tłumem‎ ‎rezerwistów.
Opodal‎ ‎cmentarzy,‎ ‎gdzie‎ ‎rozstrzeliwano‎ ‎dla widzimisię‎ ‎jakiegoś‎ ‎żołdaka,‎ ‎leżało‎ ‎pod‎ ‎murem kilkanaście‎ ‎ciał‎ ‎przeważnie‎ ‎robotników,‎ ‎śpieszących‎ ‎widocznie‎ ‎rano‎ ‎do‎ ‎roboty‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎wielu konwulsyjnie‎ ‎w‎ ‎palcach‎ ‎ściskało‎ ‎bańki‎ ‎ze‎ ‎śniadaniem...‎ ‎Trupy‎ ‎przeważnie‎ ‎były‎ ‎zeszpecone‎ ‎straszliwie‎ ‎kulami.
Z‎ ‎pomiędzy‎ ‎prusaków‎ ‎trupem‎ ‎padło‎ ‎kilku, a‎ ‎koło‎ ‎trzydziestu‎ ‎zostało‎ ‎rannych,‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎nieomal wszyscy‎ ‎kulami‎ ‎karabinowemi‎ ‎przez‎ ‎swoich.‎ ‎Nie wiem,‎ ‎czy‎ ‎kiedykolwiek‎ ‎możliwem‎ ‎będzie‎ ‎ustalenie‎ ‎z‎ ‎czyjej‎ ‎winy‎ ‎wynikła‎ ‎ta‎ ‎straszliwa‎ ‎katastrofa.‎ ‎W‎ ‎pierwszej‎ ‎chwili‎ ‎odrazu‎ ‎stanęła‎ ‎na‎ ‎myśli wszystkich‎ ‎prowokacja‎ ‎pruska.‎ ‎Według‎ ‎mego‎ ‎zdania,‎ ‎wyklucza‎ ‎ją‎ ‎jednak‎ ‎samo‎ ‎zachowanie‎ ‎się‎ ‎prusaków,‎ ‎które‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎wyjaśnia‎ ‎poniekąd‎ ‎genezę‎ ‎wypadków‎ ‎nocnych. Trudno‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić‎ ‎ich‎ ‎strach‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎a‎ ‎również‎ ‎i‎ ‎nieład,‎ ‎wskutek‎ ‎tego‎ ‎wynikły wśród‎ ‎wojska.‎ ‎Sama‎ ‎liczba‎ ‎postrzelonych‎ ‎pruskiemi‎ ‎kulami‎ ‎prusaków‎ ‎(trzydziestu‎ ‎kilku,‎ ‎trzydziestu‎ ‎rannych‎ ‎opatrzyli‎ ‎w‎ ‎szpitalu‎ ‎Św.‎ ‎Trójcy lekarze‎ ‎Dreszer,‎ ‎Sikorski,‎ ‎Koszutski,‎ ‎prócz‎ ‎wojskowych)‎ ‎jest‎ ‎wymowną‎ ‎ilustracją‎ ‎popłochu,‎ ‎co wyklucza‎ ‎wszelkie‎ ‎przygotowania.‎ ‎Wogóle‎ ‎osławiona‎ ‎pruska‎ ‎dyscyplina‎ ‎i‎ ‎sprawność‎ ‎okazały‎ ‎się mitem.‎ ‎Tchórzostwo‎ ‎wojska‎ ‎pruskiego‎ ‎w‎ ‎Kaliszu było‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎tej‎ ‎pamiętnej‎ ‎nocy‎ ‎wręcz‎ ‎bezprzykładne,‎ ‎a‎ ‎rozprzężenie‎ ‎zupełne.‎ ‎Dość‎ ‎powiedzieć, że‎ ‎na‎ ‎skutek‎ ‎kilku‎ ‎luźnych‎ ‎strzałów^,‎ ‎bataljon‎ ‎piechoty‎ ‎potrafił‎ ‎rzucać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎mieście‎ ‎i‎ ‎mordować wzajemnie,‎ ‎lub‎ ‎zabijać‎ ‎przygodnych‎ ‎mieszkańców w‎ ‎ciągu‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎bez‎ ‎mała! 
Zresztą‎ ‎jaki‎ ‎cel‎ ‎miałaby‎ ‎prow‎okacja‎ ‎pruska? Wywołać‎ ‎starcie‎ ‎z‎ ‎polakami‎ ‎dla‎ ‎zaszachowania polskiej‎ ‎polityki‎ ‎Austrji?‎ ‎To‎ ‎znów‎ ‎wykluczają odezwy‎ ‎do‎ ‎polaków,‎ ‎rozrzucane‎ ‎masowo,‎ ‎a‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎niesłychanie,‎ ‎jak‎ ‎widzieliśmy,‎ ‎łagodne‎ ‎i‎ ‎względne‎ ‎postępowanie‎ ‎prusaków‎ ‎po‎ ‎zajęciu Kalisza,‎ ‎jak‎ ‎również‎ ‎delikatność‎ ‎i‎ ‎względność‎ ‎patrolów‎ ‎na‎ ‎wsi.
Nie‎ ‎trzeba‎ ‎też‎ ‎być‎ ‎wielkim‎ ‎psychologiem,‎ ‎aby przyjść‎ ‎do‎ ‎przekonania,‎ ‎że‎ ‎jedyną‎ ‎bodaj‎ ‎przyczyną‎ ‎katastrofy‎ ‎kaliskiej‎ ‎było‎ ‎bezprzykładne‎ ‎rzeczywiście‎ ‎tchórzostwo‎ ‎i‎ ‎panika‎ ‎prusaków. Strzały,‎ ‎dane‎ ‎do‎ ‎wojska‎ ‎wśród‎ ‎zamieszania i‎ ‎salw‎ ‎z‎ ‎jego‎ ‎strony,‎ ‎były‎ ‎zjawiskiem‎ ‎wtórnem. Dopiero‎ ‎też‎ ‎później‎ ‎—‎ ‎Preusker‎ ‎i‎ ‎prasa‎ ‎niemiecka dla‎ ‎usprawiedliwienia‎ ‎swej‎ ‎zwierzęcości—stworzyły‎ ‎całe‎ ‎opowieści‎ ‎o‎ ‎niebezpieczeństwie,‎ ‎na‎ ‎jakie byli‎ ‎narażeni‎ ‎prusacy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
2a314cfd-aec7-4ac4-8a8d-cc463789892d
97c41b7c-abdb-4d2d-875a-94f55dee9e3f

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz V

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Miasto‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎nastroju‎ ‎świątecznym.‎ ‎Na ulicach‎ ‎tłumy‎ ‎ludzi‎ ‎spacerujących‎ ‎i‎ ‎rozprawiających‎ ‎z‎ ‎ożywieniem.‎ ‎Aleja‎ ‎Józefiny‎ ‎przepełniona‎ ‎— park‎ ‎również.‎ ‎Spotykam‎ ‎redaktora‎ ‎Przybylskiego, komunikuję‎ ‎mu‎ ‎nowości,‎ ‎wzamian‎ ‎dowiaduję‎ ‎się, że‎ ‎komendant,‎ ‎niezwykle‎ ‎przyzwoity‎ ‎człowiek,‎ ‎wydaje‎ ‎glejty‎ ‎na‎ ‎swobodne‎ ‎wychodzenie‎ ‎z‎ ‎miasta,‎ ‎gazetom‎ ‎obiecał‎ ‎dostarczać‎ ‎informacji,‎ ‎a‎ ‎prosi‎ ‎tylko o‎ ‎wpływanie‎ ‎na‎ ‎publiczność,‎ ‎żeby‎ ‎nie‎ ‎dokuczała żołnierzom‎ ‎gapiostwem.‎ ‎„Te‎ ‎tłumy‎ ‎ciągłe‎ ‎przed mojem‎ ‎mieszkaniem‎ ‎są‎ ‎wręcz‎ ‎nieznośne"‎ ‎—‎ ‎zakończył. Po‎ ‎ulicach,‎ ‎w‎ ‎cukierniach‎ ‎i‎ ‎barach‎ ‎pełno‎ ‎żołnierzy‎ ‎i‎ ‎podoficerów.‎ ‎Ogromna‎ ‎część‎ ‎z‎ ‎nich — polacy.‎ ‎Rozmawiają‎ ‎chętnie‎ ‎i‎ ‎są‎ ‎bardzo‎ ‎wylani. Wśród‎ ‎niemców‎ ‎sporo‎ ‎socjal-demokratów,‎ ‎piorunujących‎ ‎na‎ ‎wojnę.‎ ‎„To‎ ‎zbrodnia‎ ‎przeciw‎ ‎ludzkości — ta‎ ‎wojna — peroruje‎ ‎jakiś‎ ‎prusak‎ ‎w‎ ‎cywilu, jak‎ ‎się‎ ‎okazuje‎ ‎zecer‎ ‎z‎ ‎Ostrzeszowa — myśmy‎ ‎jej‎ ‎nie chcieli‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎chcemy‎ ‎—‎ ‎barbarzyńska‎ ‎Rosja‎ ‎pchała do‎ ‎wojny — musi‎ ‎też‎ ‎za‎ ‎nią‎ ‎dobrze‎ ‎zapłacić". Co‎ ‎do‎ ‎widoków‎ ‎wojny — różnią‎ ‎się — nie‎ ‎znać jednak‎ ‎ani‎ ‎zapału,‎ ‎ani‎ ‎wiary‎ ‎w‎ ‎zwycięstwo.‎ ‎„Z‎ ‎Rosją‎ ‎damy‎ ‎sobie‎ ‎radę:‎ ‎jej‎ ‎nieporządek‎ ‎ją‎ ‎obali. Z‎ ‎Francją‎ ‎będzie‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎ciężej"...‎ ‎Tu‎ ‎będziemy maszerowali — weźmiemy‎ ‎„Lodz",‎ ‎Warszawę‎ ‎i‎ ‎pod „Brest-Litowsk“‎ ‎wspólnie‎ ‎z‎ ‎austryakami‎ ‎wygramy walną‎ ‎bitwę". O — panowie‎ ‎—‎ ‎słychać‎ ‎znów‎ ‎—‎ ‎wy‎ ‎szczęśliwi, dziękujcie‎ ‎Bogu‎ ‎że‎ ‎dziś‎ ‎i‎ ‎jutro‎ ‎nie‎ ‎jesteście‎ ‎w‎ ‎Kownie,‎ ‎albo‎ ‎pod‎ ‎Kownem.‎ ‎Tam‎ ‎dopiero‎ ‎uciecha! Tam‎ ‎kamień‎ ‎na‎ ‎kamieniu‎ ‎„mit‎ ‎Mann‎ ‎und‎ ‎Maus“ djabli‎ ‎wezmą. W‎ ‎tak‎ ‎pokojowym‎ ‎nastroju,‎ ‎pełen‎ ‎idyllicznych‎ ‎stosunków‎ ‎ze‎ ‎zdobywcami,‎ ‎zasypiał‎ ‎zwolna Kalisz... 

...Gdyśmy‎ ‎siadali‎ ‎do‎ ‎herbaty‎ ‎wieczornej,‎ ‎nagle‎ ‎weszła‎ ‎poruszona‎ ‎nieco‎ ‎służąca. „Proszę‎ ‎państwa,‎ ‎mówili‎ ‎ludzie‎ ‎w‎ ‎sklepie,‎ ‎że dziś‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎kozaki‎ ‎napadną‎ ‎na‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎niemców wyrżną,‎ ‎czy‎ ‎nam‎ ‎się‎ ‎aby‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎dostanie"? Oczywiście‎ ‎uspakajamy‎ ‎ją‎ ‎zapewnieniem,‎ ‎że nic‎ ‎podobnego‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎bodaj czy‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎tam‎ ‎zapowiedzi‎ ‎katastrofy,‎ ‎która‎ ‎czekała‎ ‎miasto‎ ‎tej‎ ‎nocy. 

Było‎ ‎już‎ ‎koło‎ ‎jedenastej.‎ ‎Aleja‎ ‎i‎ ‎Rynek‎ ‎były pełne‎ ‎jeszcze‎ ‎spacerowiczów,‎ ‎gdy‎ ‎nagle,‎ ‎siedząc przy‎ ‎biurku,‎ ‎usłyszałem‎ ‎pojedyńczy‎ ‎wystrzał‎ ‎rewolwerowy.‎ ‎Strzelono — zdawało‎ ‎się — bądź‎ ‎w‎ ‎Rynku,‎ ‎bądź‎ ‎też‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎z‎ ‎ciasnych‎ ‎przyległych‎ ‎ulic. Tknięty‎ ‎jakimś‎ ‎niewytłomaczonem‎ ‎przeczuciem, poszedłem‎ ‎do‎ ‎żony‎ ‎przygotowującej‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎spoczynku‎ ‎i‎ ‎ostrzegłem,‎ ‎że‎ ‎dano‎ ‎sygnał‎ ‎alarmowy, żeby‎ ‎więc‎ ‎nie‎ ‎bała‎ ‎się,‎ ‎gdy‎ ‎niemcy‎ ‎zaczną‎ ‎manewrować‎ ‎ulicami... Po‎ ‎jakichś‎ ‎dziesięciu‎ ‎minutach,‎ ‎które‎ ‎upłynęły‎ ‎od‎ ‎owego‎ ‎pojedyńczego‎ ‎wystrzału,‎ ‎nagle‎ ‎krzyk jakiś‎ ‎przeraźliwy‎ ‎i‎ ‎tupot‎ ‎nóg‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Alei Józefiny,‎ ‎jeszcze‎ ‎wypełnionej‎ ‎spacerującemi.‎ ‎Biegł oddziałek‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎kilkunastu‎ ‎żołnierzy‎ ‎złożony‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎parku‎ ‎ku‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎krzycząc‎ ‎na publiczność,‎ ‎aby‎ ‎szła‎ ‎do‎ ‎domów.‎ ‎Wszczął‎ ‎się‎ ‎popłoch‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎kilku‎ ‎minut‎ ‎Aleja‎ ‎opustoszała‎ ‎niemal‎ ‎zupełnie.‎ ‎Nagle‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎grzechot‎ ‎karabinowego‎ ‎ognia‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎wśród‎ ‎ciszy, a‎ ‎tuż‎ ‎potem‎ ‎ze‎ ‎wszystkich‎ ‎stron‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎salwy...‎ ‎Stojąc‎ ‎w‎ ‎oknie‎ ‎mieszkania,‎ ‎widzę‎ ‎coś‎ ‎dziwnego.‎ ‎Oddziałek,‎ ‎co‎ ‎niedawno‎ ‎spędził‎ ‎publiczność, spotkał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎innym‎ ‎większym.‎ ‎Przystanęli.‎ ‎Słychać‎ ‎rozmowę‎ ‎urywaną...‎ ‎nerwową...‎ ‎Pojedyncze wyrazy‎ ‎nie‎ ‎dadzą‎ ‎się‎ ‎ułożyć‎ ‎w‎ ‎zdania...‎ ‎Wreszcie oba‎ ‎połączone‎ ‎oddziały‎ ‎rozsypują‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tyralierkę przez‎ ‎całą‎ ‎szerokość‎ ‎ulicy‎ ‎i‎ ‎zaczynają‎ ‎biedz‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎parku...‎ ‎Salwy‎ ‎tymczasem‎ ‎grzmią‎ ‎za‎ ‎salwami, a‎ ‎w‎ ‎monotonję‎ ‎strzałów‎ ‎karabinowych‎ ‎wrzyna‎ ‎się trzask‎ ‎kartaczownic...‎ ‎W‎ ‎Alei‎ ‎słychać‎ ‎metaliczny świst‎ ‎kul.‎ ‎Wkrótce‎ ‎widzę‎ ‎tyralierów‎ ‎pruskich,‎ ‎powracających‎ ‎z‎ ‎parku‎ ‎w‎ ‎nieładzie.‎ ‎Po‎ ‎chwili‎ ‎znowu‎ ‎wracają,‎ ‎teraz‎ ‎już‎ ‎strzelając‎ ‎w‎ ‎biegu.‎ ‎Widzę wyraźnie,‎ ‎że‎ ‎dzieje‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎nimi‎ ‎coś‎ ‎niesłychanego: rzucają‎ ‎się‎ ‎wtył‎ ‎i‎ ‎wprzód‎ ‎zamknięci‎ ‎Aleją...‎ ‎strzelają‎ ‎naoślep.‎ ‎Strzelanina‎ ‎z‎ ‎karabinów‎ ‎i‎ ‎kartaczow nie‎ ‎trwa‎ ‎koło‎ ‎dwudziestu‎ ‎minut,‎ ‎poczem‎ ‎milknie. Słychać‎ ‎tylko‎ ‎kroki‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów, biegnących‎ ‎teraz‎ ‎co‎ ‎tchu‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎W‎ ‎jakieś‎ ‎pół godziny‎ ‎nowe‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎znów‎ ‎jakieś parę‎ ‎minut‎ ‎grają‎ ‎karabiny...‎ ‎Wreszcie‎ ‎cichnie wszystko...

Wczesnym‎ ‎rankiem‎ 4 sierpnia 1914, ‎dopiero‎ ‎sprawa‎ ‎stanęła wyraźnie.‎ ‎Porozrzucane‎ ‎trupy‎ ‎w‎ ‎Rynku,‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎Warszawskiej‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎kilku‎ ‎innych‎ ‎ulicach pozwoliły‎ ‎zorjentować‎ ‎się‎ ‎co‎ ‎do‎ ‎rozmiarów‎ ‎katastrofy‎ ‎choćby‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎ogólnych‎ ‎zarysach.‎ ‎Po‎ ‎mieście‎ ‎krążą‎ ‎patrole‎ ‎z‎ ‎groźną‎ ‎miną.‎ ‎Koło‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskiego‎ ‎kordony‎ ‎nie‎ ‎przepuszczają‎ ‎nikogo... Przerażenie‎ ‎i‎ ‎zdumienie‎ ‎niemal‎ ‎na‎ ‎wszystkich twarzach‎ ‎przechodniów...

Wieści‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie‎ ‎najrozmaitsze. W‎ ‎redakcji‎ ‎„Kurjera‎ ‎Kaliskiego"‎ ‎dowiaduję‎ ‎się,‎ ‎że redaktor‎ ‎był‎ ‎już‎ ‎rano‎ ‎u‎ ‎Preuskera,‎ ‎który‎ ‎przyjął go‎ ‎wściekły...‎ ‎„Hańba“!‎ ‎„Zbrodnia‎"‎!‎ ‎Strzelać‎ ‎do bezbronnych‎ ‎żołnierzy‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎z‎ ‎ukrycia!‎ ‎Myśmy do‎ ‎was‎ ‎przyszli‎ ‎jako‎ ‎przyjaciele,‎ ‎w‎ ‎zaufaniu, a‎ ‎wyście‎ ‎nam‎ ‎odpłacili‎ ‎nikczemną‎ ‎zdradą!‎ ‎Precz! Zbrodnia!‎ ‎Z‎ ‎ukrycia‎ ‎strzelać‎ ‎do‎ ‎żołnierzy!‎ ‎—‎ ‎mówił rozwścieczony
Piszę‎ ‎naprędce‎ ‎na‎ ‎prośbę‎ ‎redakcji‎ ‎artykuł o‎ ‎charakterze‎ ‎odezwy‎ ‎uspokajającej‎ ‎treści,‎ ‎które mu‎ ‎nie‎ ‎sądzone‎ ‎było‎ ‎ujrzeć‎ ‎już‎ ‎światła‎ ‎dziennego i ‎śpieszę‎ ‎na‎ ‎miasto.‎ ‎Trupy‎ ‎jeszcze‎ ‎nie‎ ‎uprzątnięte. Na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎widzę‎ ‎zabitego‎ ‎konia,‎ ‎dwa trupy,‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎woźnych‎ ‎magistratu‎ ‎obok‎ ‎kolumnady‎ ‎Ratusza‎ ‎rzucone‎ ‎pod‎ ‎ścianę,‎ ‎stosy‎ ‎tobołków zgarnięte‎ ‎na‎ ‎kupę.‎ ‎W‎ ‎ulicy‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎dom Rotha‎ ‎gęsto‎ ‎postrzelany‎ ‎kulami,‎ ‎toż‎ ‎samo‎ rogowy dom‎ ‎Openhejma‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Józefiny...‎ ‎Opowiadają o‎ ‎mnóstwie‎ ‎trupów‎ ‎obok‎ ‎szpitala.‎ ‎Spieszę‎ ‎tam i ‎widzę‎ ‎obok‎ ‎rogatki‎ ‎tłum‎ ‎otacza‎ ‎ośmnaście trupów,‎ ‎podziurawionych‎ ‎kulami‎ ‎jak‎ ‎sito.‎ 

‎W‎ ‎różnych‎ ‎miejscowościach‎ ‎miasta‎ ‎po‎ ‎kilku.‎ ‎Widzę jak‎ ‎młody‎ ‎elektrotechnik‎ ‎Lebiedziński‎ ‎organizuje na‎ ‎prędce‎ ‎zbieranie‎ ‎trupów.‎ ‎O‎ ‎rannych‎ ‎nie‎ ‎słychać,‎ ‎pochowali‎ ‎się‎ ‎widocznie.‎ ‎W‎ ‎szpitalu‎ ‎niewielu‎ ‎ich — w‎ ‎domach?‎ ‎nie‎ ‎wiadomo.‎ ‎Natomiast w‎ ‎szpitalu‎ ‎idzie‎ ‎gwałtowna‎ ‎praca‎ ‎nad‎ ‎opatrywaniem‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Lekarze‎ ‎miejscowi‎ ‎dopomagają wojskowemu,‎ ‎co‎ ‎wczoraj‎ ‎„przyjmował"‎ ‎kasę‎ ‎miejską,‎ ‎a‎ ‎roboty‎ ‎moc.‎ ‎Koło‎ ‎30‎ ‎żołnierzy‎ ‎ranionych i‎ ‎pokaleczonych‎ ‎znalazło‎ ‎pomieszczenia,‎ ‎przy‎ ‎rannych‎ ‎warta‎ ‎z‎ ‎minami‎ ‎srogiemi. Lekarze‎ ‎opatrują‎ ‎rannych‎ ‎nerwowo,‎ ‎z‎ ‎łatwo zrozumiałym‎ ‎niepokojem.‎ ‎Wyjmują‎ ‎jakiemuś‎ ‎żołnierzowi‎ ‎kulę‎ ‎na‎ ‎2‎ ‎cm.‎ ‎długa,‎ ‎stożkowata,‎ ‎oczywiście‎ ‎z‎ ‎karabinu...‎ ‎„O,‎ ‎to‎ ‎„nasi“‎ ‎mnie‎ ‎postrzelili", rzuca‎ ‎żołnierz.‎ ‎Kilku‎ ‎innych‎ ‎ma‎ ‎rany‎ ‎identyczne, kule‎ ‎jednak‎ ‎przeszły‎ ‎na‎ ‎wylot.‎ ‎Nad‎ ‎znalezioną kulą‎ ‎zaczyna‎ ‎się‎ ‎dyskusja.‎ ‎Żołnierze‎ ‎poznają‎ ‎w‎ ‎niej pruską,‎ ‎lekarz‎ ‎jednak‎ ‎energicznie‎ ‎zaprzecza.‎ ‎„Podobna‎ ‎do‎ ‎naszej?‎ ‎ale‎ ‎to‎ ‎z‎ ‎karabina‎ ‎rosyjskiego, napewno"!‎ ‎energicznie‎ ‎rzuca‎ ‎przytem‎ ‎znaczące spojrzenie‎ ‎na‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎felczerów‎ ‎z‎ ‎cicha kulę‎ ‎usuwa‎ ‎i‎ ‎chowa.‎ ‎Rany‎ ‎żołnierze‎ ‎odnieśli‎ ‎nie wiadomo‎ ‎gdzie,‎ ‎wśród‎ ‎strzelaniny,‎ ‎oczywiście‎ ‎od swoich.‎ ‎Zaledwie‎ ‎jedna‎ ‎z‎ ‎ran‎ ‎postrzałowych‎ ‎wydaje‎ ‎się‎ ‎mocno‎ ‎podejrzana. 
„Szliśmy‎ ‎szybko‎ ‎na‎ ‎alarm‎ ‎—‎ ‎powiada‎ ‎młody żołnierz‎ ‎polak,‎ ‎gdy‎ ‎nagle‎ ‎skądsić‎ ‎strzelono,‎ ‎my dalej‎ ‎uciekać,‎ ‎a‎ ‎oto‎ ‎tamten,‎ ‎pokazuje‎ ‎na‎ ‎leżącego opodal‎ ‎kamrata,‎ ‎złapał‎ ‎się‎ ‎za‎ ‎nogę‎ ‎i‎ ‎przysiadł. Przewróciliśmy‎ ‎się,‎ ‎zrobiła‎ ‎się‎ ‎kupa,‎ ‎wszyscy‎ ‎na mnie,‎ ‎potem‎ ‎wzięliśmy‎ ‎jego.“ 
Wskazany‎ ‎przez‎ ‎opowiadającego‎ ‎żołnierz‎ ‎miał ranę‎ ‎zadaną‎ ‎widocznie‎ ‎kulą‎ ‎rewolwerową‎ ‎w‎ ‎udo, jak‎ ‎stwierdził‎ ‎Dr.‎ ‎K. Rannych‎ ‎wkrótce‎ ‎zabierają‎ ‎ze‎ ‎szpitala...‎ ‎Zabitych‎ ‎żołnierzy‎ ‎było‎ ‎kilku,‎ ‎trupy‎ ‎jednak‎ ‎zostały jeszcze‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎uprzątnięte.

Na zdjęciach Aleja nazwana najpierw imieniem Fryderyka Wilhelma, następnie królowej Luizy (żony Fryderyka Wilhelma III), Józefiny (żony Napoleona), Aleksandry (żony Piłsudskiego), Hermana Göringa, Józefa Stalina, a od 1956 Aleją Wolności
@alaMAkota
8b2a83f6-a81e-4bb3-9b42-26bce2c66ab8
a5047b0c-582a-439d-85bf-c41b5ecf6a66

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Śmiało‎ ‎można‎ ‎zapewnić,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎kaliszanina,‎ ‎któryby,‎ ‎obudziwszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎poniedziałek‎ ‎3-go sierpnia 1914,‎ ‎nie‎ ‎wybiegł‎ ‎na‎ ‎ulicę,‎ ‎bądź‎ ‎dla‎ ‎zasięgnięcia‎ ‎języka,‎ ‎bądź‎ ‎też‎ ‎choćby‎ ‎dla‎ ‎obejrzenia‎ ‎prusaków.‎ ‎Zaimponowały‎ ‎wszy‎stkim‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎sprawność,‎ ‎z‎ ‎jakim‎ ‎zajęte‎ ‎zostało‎ ‎miasto,‎ ‎nastrój‎ ‎zaś, począwszy‎ ‎od‎ ‎dnia‎ ‎wczorajszego,‎ ‎był‎ ‎względem nich‎ ‎zupełnie‎ ‎przychylny. Rządy‎ ‎swoje‎ ‎pozatem‎ ‎gospodarni‎ ‎prusacy rozpoczęli‎ ‎od...‎ ‎zaboru‎ ‎kasy‎ ‎miejskiej‎ ‎oczywiście. Już‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎9-ej‎ ‎w‎ ‎Ratuszu‎ ‎przystąpiono‎ ‎do‎ ‎tej sympatycznej‎ ‎czynności,‎ ‎którą‎ ‎załatwiał‎ ‎jakiś‎ ‎doktór‎ ‎wojskowy.‎ ‎Pozostawiwszy‎ ‎1600‎ ‎rb.‎ ‎na‎ ‎pokrycie‎ ‎bonów,‎ ‎resztę‎ ‎gotówki‎ ‎w‎ ‎sumie‎ ‎29‎ ‎przeszło tysięcy‎ ‎rb.‎ ‎opieczętowano.‎ ‎Następnie‎ ‎major‎ ‎Preusker,‎ ‎wezwawszy‎ ‎urzędników‎ ‎magistratu,‎ ‎oświadczył‎ ‎im,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎pozostają‎ ‎na‎ ‎swych‎ ‎stanowiskach‎ ‎i‎ ‎mają‎ ‎pełnić‎ ‎swe‎ ‎obowiązki‎ ‎sumiennie‎ ‎i‎ ‎ze zdwojoną‎ ‎wobec‎ ‎ciężkich‎ ‎czasów‎ ‎gorliwością,‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎zaś dać‎ ‎wojsku‎ ‎śniadanie.‎ ‎Dalszym czynnościom‎ ‎majora‎ ‎przeszkodziło‎ ‎wezwanie‎ ‎do drukarni‎ ‎„Kaliszanina“,‎ ‎gdzie‎ ‎wynikła‎ ‎awantura. Na‎ ‎skutek‎ ‎jakiejś‎ ‎denuncjacji,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎drukarni tej‎ ‎(NB.‎ ‎mieszczącej‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎parterze‎ ‎gmachu‎ ‎Tow. Rzem.‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎gdzie‎ ‎obozowało‎ ‎wojsko) — znajduje‎ ‎się‎ ‎telegraf‎ ‎iskrowy‎ ‎—‎ ‎wpadli‎ ‎żołnierze, wytarmosili‎ ‎zecerów‎ ‎i‎ ‎zaczęli‎ ‎badać‎ ‎motory,‎ ‎dopiero‎ ‎nadbiegły‎ ‎major‎ ‎ukrócił‎ ‎podwładnych,‎ ‎dając‎ ‎ostrą‎ ‎burę‎ ‎oficerowi.

Wszystko‎ ‎to‎ ‎razem‎ ‎stało‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎jakiejś godziny,‎ ‎a‎ ‎było‎ ‎zawiele‎ ‎na‎ ‎prezydenta,‎ ‎człowieka chorego,‎ ‎nerwowego‎ ‎w‎ ‎najwyższym‎ ‎stopniu,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎niedawno‎ ‎dotkniętego‎ ‎katastrofą‎ ‎rodzinną. Przechodząc‎ ‎obok‎ ‎rynku‎ ‎z‎ ‎posłem‎ ‎Parczewskim‎ ‎i‎ ‎adwokatem‎ ‎Kożuchowskim,‎ ‎nagle‎ ‎ujrzałem prezydenta‎ ‎mocno‎ ‎podnieconego,‎ ‎wołającego‎ ‎nas z‎ ‎dorożki.‎ ‎„Wojsko‎ ‎się‎ ‎burzy,‎ ‎trzeba‎ ‎mu‎ ‎dać‎ ‎jeść co‎ ‎prędzej,‎ ‎może‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎wielkie‎ ‎nieszczęście. Idźcie‎ ‎panowie‎ ‎do‎ ‎sklepów‎ ‎i‎ ‎nakazujcie‎ ‎przysyłać kawę,‎ ‎cukier‎ ‎i‎ ‎pieczywo‎ ‎do‎ ‎magistratu — mleko z‎ ‎Ziemiańskiej‎ ‎już‎ ‎wzięte“. Okazało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎poblizkich‎ ‎sklepów‎ ‎już‎ ‎potrzebne‎ ‎produkty‎ ‎posłano,‎ ‎a‎ ‎źle‎ ‎tylko,‎ ‎że‎ ‎magistrat nie‎ ‎chciał‎ ‎wydawać‎ ‎kwitów. Poza‎ ‎temi‎ ‎incydentami‎ ‎wszystko‎ ‎w‎ ‎mieście układało‎ ‎się‎ ‎jaknajlepiej.‎ 

‎Wojsko,‎ ‎w‎ ‎którem,‎ ‎jak się‎ ‎okazało,‎ ‎była‎ ‎ogromna‎ ‎ilość‎ ‎polaków‎ ‎landwerzystów‎ ‎z‎ ‎okolic‎ ‎Ostrowa,‎ ‎bratało‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Przyjacielskie‎ ‎rozmowy‎ ‎żołnierzy‎ ‎z‎ ‎mieszczanami‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎były‎ ‎na‎ ‎porządku‎ ‎dziennym. W‎ ‎cukierni‎ ‎Meyera‎ ‎kilku‎ ‎podoficerów‎ ‎rubasznie bawiło‎ ‎publiczność‎ ‎dowcipami‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎bezkrwawego‎ ‎zdobycia‎ ‎tak‎ ‎wielkiego‎ ‎miasta.‎ ‎„To‎ ‎szwinstwo,‎ ‎żeby‎ ‎nam‎ ‎nie‎ ‎dali‎ ‎ani‎ ‎raz‎ ‎wystrzelić‎ ‎do‎ ‎nieprzyjaciela",‎ ‎twierdzi‎ ‎jakiś‎ ‎dobrze‎ ‎odżywiany‎ ‎feldfebel.‎ ‎„Jak‎ ‎taka‎ ‎wojna‎ ‎dalej‎ ‎będzie,‎ ‎to‎ ‎niewesoło". Na‎ ‎mostku‎ ‎Tynieckim‎ ‎w‎ ‎parku,‎ ‎gdzie‎ ‎zebrało‎ ‎się sporo‎ ‎żołnierzy‎ ‎wolnych‎ ‎od‎ ‎służby,‎ ‎odbywa‎ ‎się kompletny‎ ‎miting.‎ ‎Na‎ ‎ulicach‎ ‎oglądanie‎ ‎prusaków‎ ‎przybiera‎ ‎formy‎ ‎nieprzyzwoite.‎ ‎Z‎ ‎wielką‎ ‎uwagą‎ ‎badają‎ ‎grubość‎ ‎sukna‎ ‎mundurów,‎ ‎guziki,‎ ‎oglądają‎ ‎buty — coś — jak‎ ‎małpy‎ ‎w‎ ‎ogrodzie‎ ‎zoologicznym.‎ ‎Zaczynamy‎ ‎podziwiać‎ ‎cierpliwość‎ ‎prusaków. Choć‎ ‎zdarzają‎ ‎się‎ ‎epizody‎ ‎wręcz‎ ‎przeciwne‎ ‎—‎ ‎na ul.‎ ‎Browarnej‎ ‎do‎ ‎sklepu‎ ‎wpada‎ ‎złodziej,‎ ‎chwyta coś‎ ‎z‎ ‎kontuaru‎ ‎i‎ ‎ucieka.‎ ‎Na‎ ‎krzyk‎ ‎właścicielki leci‎ ‎tłum,‎ ‎a‎ ‎tuż‎ ‎znalazł‎ ‎się‎ ‎patrol‎ ‎pruski.‎ ‎Okrzyk—Halt!‎ ‎złodziej‎ ‎pędzi‎ ‎dalej,‎ ‎pada‎ ‎strzał,‎ ‎nikt‎ ‎na‎ ‎szczęście‎ ‎nie‎ ‎ranny.‎ ‎Złodzieja‎ ‎złapano.‎ ‎„Będzie‎ ‎za‎ ‎godzinę‎ ‎rozstrzelany!" — oświadcza‎ ‎podoficer‎ ‎dowodzący‎ ‎patrolem.

Koło‎ ‎12-tej‎ ‎zjawia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogach‎ ‎ulic‎ ‎proklamacja‎ ‎majora‎ ‎Preuskera,‎ ‎komendanta‎ ‎Kalisza. Nowa‎ ‎władza‎ ‎w‎ ‎trzech‎ ‎językach‎ ‎ogłasza‎ ‎miastu, że‎ ‎przechodzi‎ ‎pod‎ ‎zarząd‎ ‎wojskowych‎ ‎władz‎ ‎pruskich,‎ ‎wszyscy‎ ‎broń‎ ‎mają‎ ‎wydać‎ ‎prusakom,‎ ‎nad porządkiem‎ ‎ma‎ ‎czuwać‎ ‎policja‎ ‎rosyjska‎ ‎pod zwierzchnictwem‎ ‎władzy‎ ‎wojskowej,‎ ‎zarząd‎ ‎wewnętrzny‎ ‎miasta‎ ‎oddany‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎urzędników‎ ‎magistratu.‎ ‎Poza‎ ‎tem‎ ‎szły‎ ‎bardzo‎ ‎niejasne‎ ‎i‎ ‎ogólnikowe‎ ‎przepisy,‎ ‎które‎ ‎na‎ ‎ogół,‎ ‎nie‎ ‎uczyniły‎ ‎żadnego‎ ‎wrażenia.

Dodać‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎Preusker‎ ‎przyjął‎ ‎jeszcze‎ ‎rano‎ ‎redaktorów‎ ‎obu‎ ‎gazet‎ ‎miejscowych,‎ ‎z‎ ‎któremi rozmawiał‎ ‎bardzo‎ ‎łaskawie,‎ ‎prosząc‎ ‎o‎ ‎wpływanie na‎ ‎publiczność‎ ‎dla‎ ‎jej‎ ‎uspokojenia‎ ‎i‎ ‎przepraszając za‎ ‎„konieczną"‎ ‎na‎ ‎wojnie‎ ‎cenzurę‎ ‎prewencyjną gazet.
Nie‎ ‎przewidując‎ ‎nic‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎postanowiliśmy‎ ‎udać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎nowości‎ ‎do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Wraz też‎ ‎z‎ ‎dyrektorem‎ ‎Gazowni‎ ‎p.‎ ‎B.‎ ‎i‎ ‎dyrektorem‎ ‎Banku‎ ‎Handlowego‎ ‎p.‎ ‎D.‎ ‎jedziemy‎ ‎do‎ ‎komendanta‎ ‎po pozwolenie.‎ ‎Okazuje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎komendant‎ ‎wyjechał do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Wspaniale.‎ ‎Jedziemy‎ ‎po‎ ‎pozwolenie‎ ‎do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Furman‎ ‎nakłada‎ ‎na‎ ‎rękaw szeroką‎ ‎czerwoną‎ ‎przepaskę‎ ‎z‎ ‎widocznym‎ ‎stemplem:‎ ‎„Verwaltung‎ ‎der‎ ‎Gasanstalt‎ ‎in‎ ‎Kalisch“‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎z‎ ‎kopyta.‎ ‎Za‎ ‎miastem‎ ‎posterunki.‎ ‎
„Halt!‎" „Wohin?‎" ‎— „Zurück!“‎ ‎Tłomaczymy,‎ ‎że‎ ‎absolutnie niemożliwe‎ ‎jest‎ ‎„Zurück",‎ ‎jedziemy‎ ‎bowiem‎ ‎do komendanta,‎ ‎który‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach.‎ ‎„Prosić‎ ‎oficera"!‎ ‎kończymy.‎ ‎Wszystko‎ ‎to‎ ‎jakoś‎ ‎podziałało‎ ‎na‎ ‎prusaków.‎ ‎Puszczają,‎ ‎aby‎ ‎o‎ ‎jakieś‎ ‎ćwierć kilometra‎ ‎nowy‎ ‎djalog‎ ‎nas‎ ‎spotkał.‎ ‎Tym‎ ‎razem i‎ ‎my‎ ‎jesteśmy‎ ‎lakoniczni. 
„Halt!‎ ‎Pass!‎"
Siedząc‎ ‎z‎ ‎miną‎ ‎grandów,‎ ‎wymownie‎ ‎wyciągamy‎ ‎wskazujące‎ ‎palce‎ ‎ku‎ ‎czerwonej‎ ‎przepasce‎ ‎na ręku‎ ‎furmana.‎ ‎Prusak‎ ‎ogląda.‎ ‎Niemiecki‎ ‎napis‎ ‎widocznie‎ ‎zapada‎ ‎mu‎ ‎w‎ ‎duszę.‎ ‎Robi‎ ‎jednak‎ ‎z‎ ‎urzędu‎ ‎wymowną‎ ‎„Zweifel‎ ‎Mine“.
„Nun??“
„Jak‎ ‎nie‎ ‎puścicie,‎ ‎miasto‎ ‎zostanie‎ ‎bez‎ ‎gazu. W‎ ‎tej‎ ‎sprawie‎ ‎jedziemy‎ ‎do‎ ‎komendanta"‎.
„Ahaa!‎ ‎Weiter!‎"
Grzecznie‎ ‎salutuje‎ ‎—‎ ‎wydostajemy‎ ‎się‎ ‎wreszcie‎ ‎za‎ ‎linję‎ ‎placówek.
W‎ ‎połowie‎ ‎drogi‎ ‎spotykamy‎ ‎wojsko‎ ‎—‎ ‎szwadron‎ ‎ułanów‎ ‎eskortuje‎ ‎kuchnie‎ ‎polowe,‎ ‎furgony z‎ ‎amunicją‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎dział.‎ ‎Za‎ ‎niemi‎ ‎w‎ ‎pewnej‎ ‎odległości‎ ‎mija‎ ‎nas‎ ‎mały‎ ‎wojskowy‎ ‎samochodzik, w‎ ‎nim‎ ‎jakiś‎ ‎jenerał‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎Preuskerem.‎ ‎Oczywiście już‎ ‎nie‎ ‎fatygujemy‎ ‎pana‎ ‎komendanta‎ ‎naszą‎ ‎prośbą o‎ ‎pozwolenie‎ ‎i‎ ‎dojeżdżamy‎ ‎do‎ ‎Szczypiorna.
Po‎ ‎otwarciu‎ ‎granicy‎ ‎całe‎ ‎mnóstwo‎ ‎podróżnych‎ ‎rzuciło‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎rogatkę.‎ ‎Widzimy‎ ‎też‎ ‎całą grupę‎ ‎jadących‎ ‎lub‎ ‎idących‎ ‎z‎ ‎pakunkami‎ ‎zapóźnionych‎ ‎podróżnych‎ ‎albo‎ ‎obieżysasów.‎ ‎Mijają‎ ‎nas kaliskie‎ ‎dorożki,‎ ‎omnibusy‎ ‎nawet,‎ ‎puszczone‎ ‎przez komendę‎ ‎pruską‎ ‎na‎ ‎dworzec‎ ‎skalmierzycki.‎ ‎Wśród tego‎ ‎wszystkiego‎ ‎przejeżdżamy‎ ‎rogatkę‎ ‎graniczną obok‎ ‎gmachu‎ ‎komory,‎ ‎skąd‎ ‎przez‎ ‎okna‎ ‎wygląda ją‎ ‎pruscy‎ ‎żołnierze,‎ ‎—‎ ‎no‎ ‎i...‎ ‎jesteśmy‎ ‎w‎ ‎Poznańskiem...
Halt!
O,‎ ‎do‎ ‎licha — czyżby‎ ‎nowa‎ ‎pikieta.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎nie — podąża‎ ‎ku‎ ‎nam‎ ‎urzędnik‎ ‎celny. 
„Haben‎ ‎sie‎ ‎etwas‎ ‎zu‎ ‎verzollen“? 
Wybuchamy‎ ‎śmiechem.‎ ‎Wokoło‎ ‎wre‎ ‎wojna — granica‎ ‎od‎ ‎36‎ ‎godzin‎ ‎unicestwiona‎ ‎—‎ ‎wojska‎ ‎niemieckie‎ ‎posunęły‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎kilkanaście‎ ‎kilometrów wgłąb‎ ‎kraju‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎dla‎ ‎tego‎ ‎poczciwca‎ ‎to‎ ‎wszystko nie‎ ‎istnieje.‎ ‎On‎ ‎na‎ ‎swoje‎ ‎„Zoll"‎ ‎uważa... 
Wreszcie‎ ‎i‎ ‎służbista-celnik‎ ‎śmiać‎ ‎się‎ ‎zaczyna, puszczając‎ ‎nas‎ ‎cało‎ ‎i‎ ‎zdrowo.‎ ‎Wpadamy‎ ‎wreszcie na‎ ‎pocztę,‎ ‎gdzie‎ ‎wysyłamy‎ ‎depesze‎ ‎i‎ ‎karty..‎ ‎Zachodzą‎ ‎pewne‎ ‎wątpliwości.‎ ‎„Pan‎ ‎do‎ ‎Częstochowy? przyjąć‎ ‎nie‎ ‎mogę!‎ ‎To‎ ‎nie‎ ‎u‎ ‎nas“. 
„Ależ‎ ‎panie,‎ ‎Częstochowa‎ ‎już‎ ‎zajęta‎"‎.
„Tak,‎ ‎ale‎ ‎przez‎ ‎austryaków‎"... [bład autora - Austryjacy nie mogli zająć w tym czasie Częstochowy, bo wypowiedzą wojnę Rosji dopiero 6 sierpnia 1914]
Łaskawszym‎ ‎jest‎ ‎dla‎ ‎depeszy‎ ‎do‎ ‎Londynu. 
„Przyjmuję,‎ ‎ale‎ ‎ostrzegam,‎ ‎że‎ ‎może‎ ‎nie‎ ‎dojść‎". [UK wypowie wojnę Niemcom następnego dnia 4 sierpnia 1914]
„Czyżby?‎"...
„Tak — wojna‎ ‎jeżeli‎ ‎już‎ ‎nie‎ ‎wybuchła,‎ ‎to‎ ‎lada chwila‎ ‎będzie.‎ ‎A‎ ‎no,‎ ‎niech‎ ‎pan‎ ‎ryzykuje!‎" 
Ryzykuję...‎ ‎no‎ ‎i‎ ‎pędzimy‎ ‎na‎ ‎dworzec,‎ ‎rzucając‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎gazety. Wieści‎ ‎chaotyczne.‎ ‎Jaures‎ ‎zamordowany[francuski polityk przeciwnik wojny].‎ ‎Norymbergę‎ ‎bombardowali‎ ‎lotnicy‎ ‎francuscy.‎ ‎Kozacy‎ ‎w‎ ‎Prusach‎ ‎Wschodnich.‎ ‎Ejdkuny‎ ‎zajęte‎ ‎przez rosjan.‎ ‎Walki‎ ‎pod‎ ‎Miłosławiem,‎ ‎Iławą,‎ ‎Ełkiem...Krążownik‎ ‎„Augsburg‎"‎ ‎pali‎ ‎Libawę...‎ ‎Mobilizacja powszechna‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎pierwszych‎ ‎powołań‎ ‎landszturmu...‎ ‎Cesarz‎ ‎wyznaczył‎ ‎„Dzień‎ ‎modlitwy"‎ ‎za‎ ‎pomyślność‎ ‎oręża.
Naogół‎ ‎ton‎ ‎minorowy.‎ ‎Snać‎ ‎niemcy‎ ‎nie‎ ‎nazbyt‎ ‎wojowniczo‎ ‎usposobieni.‎ ‎Co‎ ‎ważniejsza — inicjatywa‎ ‎przechodzi‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎rosjan.‎ ‎Cóż‎ ‎więc‎ ‎znaczy odwrót‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎i‎ ‎popłoch‎ ‎ogólny?‎ ‎W‎ ‎początkach wojny‎ ‎obaj‎ ‎przeciwnicy‎ ‎wzajemnie‎ ‎boją‎ ‎się‎ ‎siebie. Zaopatrzywszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎najnowsze‎ ‎Tageblaty i‎ ‎Anzeigery,‎ ‎bez‎ ‎żadnych‎ ‎tym‎ ‎razem‎ ‎przeszkód‎ ‎powracamy‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎gdzie‎ ‎stajemy‎ ‎już‎ ‎dobrze‎ ‎wieczorem. 
@alaMAkota
c47b1287-3876-4181-a5ec-9464518d8a4c
5ccd282d-1e48-4997-9c4a-b6f35affd2e3
60e4d074-7c4b-4627-a9ac-81e5753b2bba