Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo
Poprzednie części pod tagiem #DAquila
ROZDZIAŁ XIV
Z AMBULANSU PROSTO DO... KOSTNICY
Wraz ze mną pojechało pięć innych nagłych przypadków, w tym jeden z oficerów zajmujących miejsce bezpośrednio pode mną, który był ciężko ranny w brzuch odłamkami szrapnela i potwornie cierpiał. Nasze pozycje w ambulansie były ciasne i niewygodne. Udało mi się uniknąć uderzenia w górną maskę za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy przez nierówność. Kierowca był jednak niezwykle ostrożnym i rozważnym pilotem, który w pełni uwzględniał charakter przewożonego ładunku. Jego ustne instrukcje, które podsłuchałem, gdy przygotowywał się do uruchomienia silnika, brzmiały: jedź tak wolno, jak to możliwe, biorąc pod uwagę poważne przypadki chirurgiczne, którymi się zajmował, ale dowieź nas do celu bez zbędnych opóźnień. Utrudniały mu to złe zimowe drogi, czasami niewidoczne szlaki dla mułów, a także konieczność pokonywania dwukierunkowego ruchu na jednopasmowej jezdni, tak że podróż do Udine, która w normalnych warunkach może zająć cztery lub pięć godzin, w rzeczywistości zajęła ponad dwanaście.
Ze względu na nasze kompaktowe kwatery, w których ledwo mogliśmy się poruszać, była to strasznie wyczerpująca i męcząca podróż dla nas wszystkich. Oczywiście ci, którzy odnieśli poważne obrażenia, a zwłaszcza nieszczęsna ofiara na dole, która jęczała żałośnie, cierpieli najbardziej. Od czasu do czasu spędzałem czas na spekulacjach na temat tego, co stanie się ze mną dalej. Czułem, że tak czy inaczej czeka mnie jeszcze kilka niezwykłych doznań. Nie cieszyłem się jednak ze zbliżającej się operacji chirurgicznej, o której wspominał lekarz, ponieważ byłem przekonany, że dokładniejsze zbadanie mojego stanu doprowadzi do zrewidowanej i bardziej poprawnej diagnozy - i co wtedy?
Wraz z nadejściem zmroku dotarliśmy w końcu na obrzeża Udine i przez szparę w boku ambulansu mogłem dostrzec niemal niekończącą się kolejkę karetek. Wszystkie zatrzymały się, aby umożliwić asystentowi kierowcy sprawdzenie dokumentów przewozowych w centralnym biurze, gdzie określano konkretne miejsce docelowe każdego pacjenta (zgodnie z rodzajem choroby lub urazu), zanim pozwolono mu wjechać do ciemnego miasta. Po powrocie podsłuchałem rozmowę naszego asystenta z kierowcą, który zauważył, że nie mają szczęścia, jeśli chodzi o szybki powrót do hangaru. Każdy z ich ładunków był przeznaczony do dostarczenia do innego szpitala i z wyglądu rzeczy (najwyraźniej nie byli zaznajomieni z miastem), będą mieli niezły czas, bez świateł, aby ich poprowadzić, znajdując sześć wyznaczonych instytucji w ciemności (ponieważ światła miejskie zostały celowo przyciemnione, aby chronić przed częstymi bombardowaniami wroga). Co gorsza, wąskie, kręte uliczki miasta bardzo utrudniały jazdę samochodem.
Po tym, co wydawało się niekończącym się poszukiwaniem, co bardzo wyraźnie pokazało, że nasz kierowca nie był zaznajomiony z topografią Udine, dotarliśmy do pierwszego z sześciu szpitali, który wydawał się mieścić w budynku klasztoru. Po zabraniu pierwszego pacjenta zaczęliśmy, a raczej szofer i jego asystent zaczęli, szukać drugiego szpitala, w którym miałem nadzieję, że nadejdzie moja kolej, by wysiąść. Po kolejnych długich poszukiwaniach, w trakcie których dwukrotnie mijaliśmy pierwszą placówkę, w końcu dotarliśmy do drugiego szpitala, ale i tam nie zostałem usunięty.
Krótko mówiąc, jakby w złym zamiarze, oficer pode mną był przedostatnim, a ja ostatnim pacjentem wypisanym z ambulansu. Było już po dziesiątej wieczorem, gdy ranny oficer poniżej został usunięty i w końcu bezpiecznie zakwaterowany na noc.
Czułem się bardzo gorączkowo i wiedziałem, że moja temperatura musi być wystarczająco wysoka, aby uzasadnić przyjęcie mnie do szpitala. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że w procesie picia zakażonego odparowanego mleka w połączeniu z wymuszoną niezdolnością do pozbycia się trucizny z organizmu, zanim było za późno, zaraziłem się prawdziwą, śmiertelną chorobą, która przeniknęła do tkanek mózgu.[autor mylnie indentyfikuje przyczynę zarażenia] W rzeczywistości mój problem, gdy został prawidłowo zdiagnozowany, okazał się tyfusem plamistym! Wyglądało na to, że naprawdę spędzę Boże Narodzenie poza okopami.
Karetka, ze mną jako jedynym pasażerem, w końcu przedostała się przez oświetloną gwiazdami arterię w pobliżu dworca kolejowego do masywnych budynków mieszczących szkoły miejskie przy Via Dante, które rząd przejął na czas wojny na cele szpitalne. Dwóch zmęczonych, głodnych kierowców karetki pogotowia było teraz bardzo niecierpliwych, aby pozbyć się tego ostatniego przypadku z rąk, aby wrócić na noc i dać odpocząć zmęczonym ciałom po dobrym dniu pracy. W końcu podjechali do krawężnika przy bocznym wejściu, w którym na chwilę rozbłysło światło. Nie zatrzymując się ani na chwilę, by zapytać lub zbadać sprawę, wyciągnęli z karetki ostatnie nosze, na których leżałem, i szybko przenieśli mnie na jedne należące do szpitala, które znaleźli stojące samotnie w zimnej, półmrocznej komnacie usianej żołnierzami również leżącymi na noszach służących za łóżka.
Byli tak spragnieni odjazdu, że nie poświęcili nawet czasu, by pożegnać mnie na dobranoc lub życzyć powodzenia. Po prostu zostawili mnie tam samego, bez towarzystwa innych noszy. Ponieważ byłem teraz w stanie wysokiej gorączki, mroźna atmosfera tego miejsca przez kilka minut kontrastowała z dusznym, duszącym powietrzem ambulansu, w którym leżałem na wznak przez ponad trzynaście godzin. Zacząłem próbować ocenić to miejsce. Nic się nie działo. Wokół mnie nie zaobserwowałem żadnych oznak ożywienia. Cisza stawała się coraz bardziej złowieszcza w tej ciemności. Gdy próbowałem się podnieść, ogarnęła mnie niezwykła słabość, spowodowana stale rosnącą temperaturą. Mężczyźni, wychodząc, niedbale nie zamknęli szczelnie drzwi. Przez to do i tak już lodowatego pomieszczenia wdarł się dość silny grudniowy podmuch, a zimno i wilgoć zaczęły sprawiać mi wyraźny dyskomfort. Nie mogłem znaleźć żadnego dobrego powodu tej nieuwagi wobec przybysza.
Wkrótce podeszło dwóch żołnierzy Czerwonego Krzyża, niosąc z wielkim wysiłkiem nosze z czymś, co okazało się być przykrytymi kocem zwłokami, które bezmyślnie położyli obok mnie. Natychmiast doszedłem do wniosku, że coś jest nie tak. Aby uczynić sytuację jeszcze bardziej kłopotliwą, dwaj żołnierze Czerwonego Krzyża zaczęli opuszczać komorę, nie okazując najmniejszego zainteresowania moją sprawą.
Zawołałem więc słabo, by przyciągnąć ich uwagę. Upiorny głos, który teraz usłyszeli, brzmiał jakby pochodził od trupa i przestraszyli się. Jeden z nich na wpół histerycznie jąkał się w weneckim dialekcie: "Czy ty jeszcze nie umarłeś?".
Pospiesznie zapewniłem ich, że jestem daleki od tego. Byli jednak zbyt roztrzęsieni, by zachować się rozsądnie i rozbiegli się na wszystkie strony, pozostawiając mnie wciąż uwięzionego w tych dziwnych pomieszczeniach. Wtedy doszedłem do siebie i zdałem sobie sprawę, że to szpitalna kostnica, a osoby leżące na noszach wokół mnie to trupy. To dlatego w pomieszczeniu było tak zimno i ponuro. Moi dwaj sanitariusze popełnili wielki błąd, zabierając mnie nie na oddział przyjęć, ale do najzimniejszego i najbardziej niegościnnego miejsca w budynku. Chcąc uciec, zostawili mnie tam na pastwę losu.
Opuszczenie mnie przez dwóch ludzi z Czerwonego Krzyża zdało mnie na własne siły i miałem zamiar podjąć ostatni wysiłek, nawet w moim osłabionym i gorączkowym stanie, aby stanąć na nogi. Nagle jednak rozległy się odgłosy innych kroków i wkrótce cały pluton oficerów i pracowników Czerwonego Krzyża przybył biegiem, aby zbadać to wskrzeszenie z martwych, o którym donieśli im podekscytowani i zdezorientowani żołnierze.
Oblał mnie zimny pot i ledwo mogłem mówić. Po tym, jak lekarze uklękli i zweryfikowali moją opowieść na podstawie dołączonej do mego płaszcza kartki z trasą, wszyscy zapałali chęcią naprawienia poważnej pomyłki i czule zanieśli mnie na górę, na oddział przyjęć. Natychmiast poddano mnie dokładnemu badaniu, a następnie zabrano do nieskazitelnie czystego, pomalowanego na biało łóżka w jednej z sal lekcyjnych, które zostały przekształcone w oddziały dla chorych. Pomimo szalejącej gorączki byłem na tyle spostrzegawczy, by zauważyć, że na zegarze wiszącym tuż nad wejściem na nasz oddział była dokładnie jedenasta. W zasięgu wzroku znajdował się również kalendarz. Odpoczywając na tym miękkim łóżku, pod opieką grupy sióstr zakonnych i nieco ożywiony przez środek wzmacniający z kieliszkiem soku pomarańczowego, zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem chorym człowiekiem.
Poniżej zdjęcie Udine z 1915 roku