___
Nieruchomości w obrębie miasta stołecznego Warszawy znacjonalizowane zostały „hurtem”, odrębnym aktem prawnym, tzw. dekretem Bieruta. Przy całej drastyczności tego posunięcia stały za nim racje, których można bronić: przejęcie na własność dosłownie „całego miasta” miało umożliwić jego odbudowę. Warszawa w 1945 r. była morzem ruin, zniszczeniu uległo 67% zabudowy. Odbudowa Warszawy w ramach spójnego założenia urbanistycznego bez nacjonalizacji nie byłaby najprawdopodobniej możliwa.
Prawdziwym problemem w III RP okazało się jednak – paradoksalnie – to, że dekret przewidywał w miarę cywilizowane mechanizmy gwarantujące ochronę byłych właścicieli: wywłaszczonym przysługiwało odszkodowanie lub odrębne prawo własności budynku, mieli też oni prawo żądać przyznania im prawa wieczystej dzierżawy gruntu. Gwarancji tych władza ludowa nie zamierzała jednak przestrzegać: termin na złożenie stosownych wniosków był – biorąc pod uwagę powojenne realia – bardzo krótki, wynosił zaledwie 6 miesięcy; ci zaś, którzy mimo wszystko zdołali taki wniosek złożyć, najczęściej spotykali się z odmową, bądź też złożone przez nich wnioski nie były rozpatrywane w ogóle.
Oznaczało to, że po upadku komunizmu byłym właścicielom (a właściwie najczęściej – ich spadkobiercom) nadal przysługiwały uprawnienia wynikające z dekretu Bieruta, który – zgodnie z przyjętą tak przez polityków, jak i przez prawników zasadą ciągłości prawnej Polski Ludowej, PRL i III RP – wciąż obowiązywał. Mogli więc oni żądać wydania decyzji w sprawie, w której właściwy wniosek złożyli ich poprzednicy prawni lub też domagać się stwierdzenia nieważności decyzji odmownej.
Władza ludowa, dążąc po wojnie do zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych ludności, zamierzała jednocześnie w jak największym stopniu osłabić własność prywatną i nie dopuścić do jej upowszechnienia w państwie „realnego socjalizmu”. Stąd też podstawową formą „uprawnienia” do korzystania z mieszkania stała się w Polsce Ludowej i w PRL decyzja przydziałowa. Możliwość zajmowania lokalu mieszkalnego zależała od otrzymania od właściwego organu „przydziału”, czyli decyzji zezwalającej na zajęcie określonej powierzchni. W początkowym okresie, bezpośrednio po wojnie, przyznawano w ten sposób „uprawnienie” do zamieszkiwania w zachowanych zasobach mieszkaniowych, również wtedy, gdy stanowiły one własność prywatną. W przypadkach, w których właściciel był nieobecny (co dotyczyło zwłaszcza kamienic należących przed wojną do Żydów), organy administracji przejmowały nad taką nieruchomością zarząd, pobierając czynsze od zakwaterowanych w niej lokatorów.
Najemcy zajmujący lokal w oparciu o przydział przyzwyczaili się uważać zajmowane mieszkania za swoje. Wynikało to z relatywnie wysokiego poziomu bezpieczeństwa socjalnego, jakie władza zapewniała za czasów PRL tej formie korzystania z nieruchomości oraz z długiego okresu, w jakim rozwiązanie to funkcjonowało jako forma użytkowania lokalu. W tym sensie polityka komunistów odniosła przewrotny sukces: ludzie rzeczywiście zapomnieli, czym jest „prawdziwa” własność w rozumieniu prawa cywilnego; za pewnego rodzaju – intuicyjnie rozumianą – własność uważali natomiast zajmowane w ramach kwaterunku lokale.
Co szalenie istotne – płacone przez lokatorów w czasach komunizmu czynsze były bardzo niskie, wręcz symboliczne.
Powrót stosunków rynkowych po 1989 r. i zgłaszanie się spadkobierców byłych właścicieli, pragnących odzyskać swoje kamienice, spowodowały ostry konflikt społeczny, w którym po jednej stronie stała stosunkowo niewielka grupa potomków wywłaszczonych, po drugiej zaś – kilka milionów lokatorów kwaterunkowych.
W świetle prawa cywilnego ci ostatni byli bez szans: przysługiwał im wyłącznie najem zajmowanych mieszkań, najem zaś można wypowiedzieć – lub podnieść należny za niego czynsz. Rozwiązanie tego problemu mogło być tylko polityczne, uwzględniające czynniki pozaprawne, takie jak subiektywne przekonanie lokatorów, że zajmowane lokale są „ich”, biorące pod uwagę potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa socjalnego dużej (i relatywnie ubogiej) grupie obywateli, wreszcie – uwzględniające potrzebę zaspokojenia roszczeń byłych właścicieli.
Idealnie sprawiedliwe wyważenie interesów obu grup nie było możliwe.
Państwo jednak, podobnie jak we wszystkich sprawach związanych z reprywatyzacją, ponownie umyło ręce i to w sposób najgorszy z możliwych, przyjmując rozwiązanie krzywdzące zarówno lokatorów, jak i byłych właścicieli: uchwalono ustawę ograniczającą możliwość podwyższania czynszu lokatorom kwaterunkowym przez prywatnego właściciela kamienicy i zakazując jednocześnie wypowiadania takich stosunków najmu. Czynsze miały zostać uwolnione dopiero od 2005 r.
Rozwiązanie to nie rozwiązywało niczego: wobec rosnących cen nieruchomości większość lokatorów nie miała szans na zebranie w ciągu 9 lat funduszy wystarczających na kupienie mieszkania na własność, najbardziej bezradnym z nich dało natomiast złudne poczucie chwilowego bezpieczeństwa. Właściciele, odzyskujący swoje kamienice, zostali obciążeni kosztami ich remontów i utrzymania (w wyniku wieloletnich zaniedbań zwykle bardzo wysokimi), bez możliwości czerpania zysków ze swojej świeżo odzyskanej własności. Wielu z nich w tej sytuacji decydowało się sprzedać – po mocno obniżonej cenie – odzyskane kamienice inwestorom, którzy mogli sobie pozwolić na czekanie, aż czynsze zostaną uwolnione bądź aż lokatorzy wymrą. Albo też takim, którzy potrafili pozbyć się lokatorów metodami pozaprawnymi.
Powszechne stało się ich szykanowanie i „zachęcanie” do rezygnacji z najmu kwaterunkowego przy wykorzystaniu rozbudowanego repertuaru zachowań przemocowych; spadkobiercy byłych właścicieli sprzedawali też przysługujące im prawa do nieodzyskanych jeszcze nieruchomości na rzecz ludzi, którzy uważali, że poradzą sobie zarówno z ich odzyskaniem, jak i z problemem lokatorów. Zjawiska te występowały w całej Polsce, jednak ze szczególną intensywnością skumulowały się w Warszawie, gdzie – ze względu na dekret Bieruta – uzyskanie praw do nieruchomości było relatywnie łatwiejsze (co nie znaczy, że proste), zaś ich ceny rosły najszybciej.
W ten sposób doszło do powstania zjawiska określanego jako „mafia reprywatyzacyjna”: dobrze zorganizowanych grup, dysponujących wiedzą, kontaktami, a nierzadko również zdolnością do stosowania bezprawnej przemocy.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, wnioski reprywatyzacyjne składane w warszawskim ratuszu przez osoby powiązane z takimi grupami rozpatrywane były z reguły sprawnie i przychylnie, zaś odzyskane przez nich kamienice skutecznie „czyszczone” z lokatorów.
Cały ten problem społeczny pozostawał właściwie w cieniu i nie budził zainteresowania mediów – do momentu, w którym w Lesie Kabackim znaleziono spalone zwłoki Jolanty Brzeskiej, lokatorki i aktywistki, działaczki Warszawskiego Stowarzyszenie Lokatorów.
Pomimo że działania tzw. handlarzy roszczeń w ramach „dzikiej reprywatyzacji” stały się w końcu przedmiotem debaty publicznej i zostały nagłośnione w atmosferze skandalu, to statystyki nie dają podstaw do przyjęcia, że warszawskie procesy reprywatyzacyjne opierały się w większości na działaniach przestępczych, korumpowaniu urzędników i tym podobnych zachowaniach: zgodnie z Białą księgą reprywatyzacji, opublikowaną przez Urząd Miasta Warszawy, 88% zwrotów nieruchomości nastąpiło na rzecz bezpośrednich spadkobierców byłych właścicieli (choć duża część z nich następnie szybko odzyskane nieruchomości sprzedawała). Z 1201 warszawskich decyzji reprywatyzacyjnych poddanych analizie przez Centralne Biuro Antykorupcyjne w 2016 r., nieprawidłowości zarzucono… w dwunastu z nich (ostatecznie trzy trafiły do prokuratury). Reprywatyzacja gruntów miejskich postrzegana była przez dużą część społeczeństwa jako niesprawiedliwa i bezprawna nie dlatego, że dochodziło podczas niej do szczególnej ilości nadużyć. Zawiodło samo prawo.
Zawiedli przede wszystkim politycy, którzy je stanowią. W przypadku reprywatyzacji warszawskiej rola sądów była bardzo ograniczona. W społecznym odczuciu ich działania postrzegane były jednak jako wsparcie osób bezwzględnie dążących do pozbycia się lokatorów kwaterunkowych (przede wszystkim na skutek procesów eksmisyjnych). Zaciążyło to dodatkowo nad postrzeganiem wymiaru sprawiedliwości przez Polaków i miało swoje konsekwencje po 2015 r.
W szerszym wymiarze reprywatyzacja stanowi szczególny case study funkcjonowania państwa postkomunistycznego: państwa, w którym władza polityczna nie potrafi rozwiązać istotnego problemu społecznego i nieudolnie odsuwa go od siebie, cedując rozstrzyganie związanych z nim kwestii na innych – w tym wypadku na sądownictwo, niedysponujące możliwością rozwiązywania problemów politycznych. W ostatecznym rozrachunku wszyscy zainteresowani czuli się przez to państwo pokrzywdzeni.
(Fragmenty książki Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy)
#historia #nieruchomosci




