Jak widzę kolejne wpisy na temat marszu niepodległości w stolicy to przychodzi mi do głowy tylko jedno
divide et impera
Czyli "dziel i rządź".
I nawet nie chce mi się dochodzić komu zależy na tym żeby nas, Polaków dzielić. Bo, czytając kiedyś definicję tego hasła w Wikipedii sprawdziłem że to zasada wzniecania konfliktów między wrogami, na podbitych terenach. Może sami daliśmy się w to wciągnąć i szczujemy jedni na drugich?
Niestety, słabo pamiętam już marsze niepodległości sprzed kilku lat, na które jeździłem. Stąd, nawet lepiej, bo nie wmieszam w ten wpis żadnej polityki - nie pamiętam jak wyglądały po zmianach władzy itd.
Ale, do czego zmierzam. Spotkałem tam wielu Polaków, którzy uśmiechnięci świętowali ten dzień. Młodych, starszych, rodziny z dziećmi, obcokrajowców, inne kolory skóry, itd. Ale - któregoś roku przestałem na marsze jeździć. Byliśmy z - wtedy dziewczyną na oficjalnych obchodach święta organizowanych przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Potem w Muzeum Narodowym i jeszcze gdzieś. A później znaleźliśmy się na trasie marszu, pełnego pijanych, bądź po prostu podpitych rodaków, skandujących wulgarne przyśpiewki, w stylu kiboli czy narodowców. Nawet jeśli nie stanowią tam większości, to jednak nadają tej imprezie ton. I widzieliśmy też wiele osób z flagami, małymi dziećmi - szli w ciszy, nie angażując się, nie skandując i nie paląc rac.
A dzisiaj, rozmawiając z kolegą warszawiakiem, który jak pisał jechał pociągiem (SKM/KM zapewne) z kibolami, zastanawiałem się właśnie nad tym, czemu ludzie spoza tych środowisk się w ten dzień pojawiają. Pisał że pewnie dlatego, że nie ma alternatywy, i że marsz od lat wygląda tak samo. I coś w tym jest - choć są różne inne obchody tego święta drugiego
morza polskich flag nie ma. A dwa - jestem prawie pewien że wiele osób które zobaczyły jak wygląda na własnej skórze kolejny raz już się na nim nie pojawią.
#polska #zalesie #11listopada #marszniepodleglosci