#iwojnaswiatowa

2
189
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VI

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Powoli‎ ‎zaczyna‎ ‎być‎ ‎możliwe‎ ‎odtworzenie obrazu‎ ‎całej‎ ‎katastrofy. Buchalter‎ ‎gazowni‎ ‎M.‎ ‎po‎ ‎10-ej‎ ‎wieczorem wracał‎ ‎powozem‎ ‎z‎ ‎dworca‎ ‎kolei,‎ ‎mija‎ ‎koło‎ ‎20-tu żołnierzy‎ ‎podnieconych,‎ ‎śpieszą‎ ‎niemal‎ ‎w‎ ‎popłochu.‎ ‎Dwuch‎ ‎żołnierzy‎ ‎wskakuje‎ ‎na‎ ‎stopnie‎ ‎powozu.‎ ‎„Proszę‎ ‎nas‎ ‎podwieźć‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎nieprzyjaciel się‎ ‎zbliża!‎ ‎będzie‎ ‎alarm“!‎ ‎„Ale‎ ‎skąd“? — pyta‎ ‎p.‎ ‎M., "nie‎ ‎może‎ ‎być!‎ ‎Z‎ ‎tej‎ ‎strony?‎ ‎z‎ ‎Niemiec“? „Panie,‎ ‎jak‎ ‎jesteśmy‎ ‎we‎ ‎dwudziestu,‎ ‎tak wszyscyśmy‎ ‎widzieli‎ ‎kolumnę,‎ ‎a‎ ‎jest‎ ‎kilku,‎ ‎co‎ ‎bliżej‎ ‎podeszli‎ ‎do‎ ‎niej,‎ ‎mowę‎ ‎rosyjską‎ ‎słyszeli.‎ ‎Jedź pan,‎ ‎na‎ ‎miłość‎ ‎boską‎ ‎prędko‎"! Jak‎ ‎się‎ ‎okazało,‎ ‎owa‎ ‎„kolumna‎"‎ ‎byli‎ ‎to‎ ‎„artielszczycy‎"‎ ‎ze‎ ‎Szczypiorna.‎ ‎Pozostawieni‎ ‎tam‎ ‎na los‎ ‎szczęścia‎ ‎nie‎ ‎mając‎ ‎co‎ ‎jeść,‎ ‎ruszyli‎ ‎w‎ ‎głąb kraju.‎ ‎Chcąc‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎obejść‎ ‎Kalisz,‎ ‎zajęty‎ ‎przez prusaków,‎ ‎szli‎ ‎polem. Przed‎ ‎miastem‎ ‎jadący‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎M.‎ ‎żołnierze‎ ‎spotkali‎ ‎oficera.‎ ‎Zeskoczyli‎ ‎z‎ ‎powozu‎ ‎i‎ ‎zameldowali mu‎ ‎widocznie‎ ‎o‎ ‎owej‎ ‎kolumnie.‎ ‎Oficer‎ ‎natychmiast‎ ‎siadł‎ ‎w‎ ‎dorożkę‎ ‎i‎ ‎popędził‎ ‎co‎ ‎koń‎ ‎wyskoczy‎ ‎do‎ ‎miasta. Ten‎ ‎to‎ ‎właśnie‎ ‎oficer‎ ‎dał‎ ‎strzał‎ ‎rewolwerowy‎ ‎na‎ ‎alarm,‎ ‎który‎ ‎słyszałem,‎ ‎siedząc‎ ‎przy‎ ‎biurku, u‎ ‎siebie.‎ ‎Widzieli‎ ‎to‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎adwokat‎ ‎W., Dr.‎ ‎K.,‎ ‎właściciel‎ ‎przedsiębiorstwa‎ ‎„Hygjena“,‎ ‎którzy,‎ ‎odprowadziwszy‎ ‎do‎ ‎domu‎ ‎mecenasa‎ ‎Z.,‎ ‎szli zwolna‎ ‎ulicą,‎ ‎oraz‎ ‎niezależnie‎ ‎od‎ ‎nich,‎ ‎właściciel warsztatu‎ ‎ślusarskiego‎ ‎K.‎ ‎Wszyscy‎ ‎oni‎ ‎zgodnie opowiadają,‎ ‎że‎ ‎oficer‎ ‎pruski,‎ ‎stojąc‎ ‎w‎ ‎pędzącej‎ ‎na Wrocławską‎ ‎co‎ ‎sił‎ ‎dorożce,‎ ‎strzelił‎ ‎w‎ ‎górę‎ ‎z‎ ‎rewolweru...
Wieść‎ ‎o‎ ‎zbliżających‎ ‎się‎ ‎rosjanach‎ ‎spadła‎ ‎jak grom‎ ‎na‎ ‎raczących‎ ‎się‎ ‎wesoło‎ ‎kolacją,‎ ‎zakrapianą obficie‎ ‎szampanem,‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎okolicznych bon-viveurów‎ ‎Ch.,‎ ‎D.,‎ ‎B.‎ ‎i‎ ‎paru‎ ‎innych,‎ ‎w‎ ‎Hotelu Europejskim‎ ‎oficerów‎ ‎pruskich. Zamieszanie‎ ‎wśród‎ ‎nich‎ ‎powstało‎ ‎ogromne. Zbiegł‎ ‎z‎ ‎numeru‎ ‎komendant,‎ ‎cywilów‎ ‎oczywiście wyproszono.‎ ‎Nie‎ ‎przyjęto‎ ‎nawet‎ ‎przybyłych‎ ‎z‎ ‎przekładem‎ ‎odezwy‎ ‎do‎ ‎mieszkańców‎ ‎pp.‎ ‎M.‎ ‎i‎ ‎Sch.
„Komendantowi‎ ‎teraz‎ ‎nie‎ ‎odezwy‎ ‎w‎ ‎głowie“‎ ‎— rzucił‎ ‎im‎ ‎adjutant. Zamieszanie‎ ‎wzmogło‎ ‎się‎ ‎jeszcze‎ ‎bardziej, gdy‎ ‎na‎ ‎rowerze‎ ‎wpadł‎ ‎zziajany‎ ‎i‎ ‎wystraszony‎ ‎żołnierz‎ ‎z‎ ‎pikiet‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Łódzkiej‎ ‎z‎ ‎doniesieniem, że‎ ‎od‎ ‎Opatówka‎ ‎idzie‎ ‎nowa‎ ‎kolumna‎ ‎rosjan. Prusaków‎ ‎ogarnia‎ ‎panika.‎ ‎Pozostawiając‎ ‎przy komendanturze‎ ‎kilkunastu‎ ‎ułanów‎ ‎z‎ ‎rewolwerami i‎ ‎rozkazem‎ ‎„strzelania‎ ‎w‎ ‎łeb“‎ ‎każdemu,‎ ‎co‎ ‎się zbliży‎ ‎do‎ ‎hotelu,‎ ‎oraz‎ ‎umieściwszy‎ ‎w‎ ‎tymże‎ ‎celu piechurów‎ ‎w‎ ‎oknach,‎ ‎oficerowie‎ ‎w‎ ‎dorożkach, a‎ ‎Preusker‎ ‎konno,‎ ‎momentalnie‎ ‎ruszyli‎ ‎galopem do‎ ‎swych‎ ‎oddziałów.
Owi‎ ‎rosjanie,‎ ‎idący‎ ‎od‎ ‎Opatówka,‎ ‎byli‎ ‎to‎ ‎zapasowi,‎ ‎których‎ ‎porzucono‎ ‎w‎ ‎Łasku,‎ ‎a‎ ‎którzy,‎ ‎nic nie‎ ‎wiedząc‎ ‎o‎ ‎zajęciu‎ ‎Kalisza,‎ ‎szli‎ ‎kupą,‎ ‎śpiewając‎ ‎pieśni‎ ‎żołnierskie.‎ ‎Wśród‎ ‎strzelaniny‎ ‎padło‎ ‎ich kilkunastu,‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎po‎ ‎uprzedniem‎ ‎zmaltretowaniu‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎przed‎ ‎Ratuszem,‎ ‎zamknięto w‎ ‎więzieniu.
Oszaleli‎ ‎widocznie‎ ‎ze‎ ‎strachu‎ ‎przed‎ ‎osaczeniem,‎ ‎prusacy‎ ‎rozpoczęli‎ ‎strzelaninę‎ ‎bezładną. Ustawiwszy‎ ‎się‎ ‎u‎ ‎wylotów‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎przecięciach‎ ‎ulic, prusacy‎ ‎strzelali‎ ‎bezładnemi‎ ‎salwami‎ ‎na‎ ‎wszystkie‎ ‎strony,‎ ‎widocznie‎ ‎pragnąc‎ ‎przestraszyć‎ ‎mniemanego‎ ‎nieprzyjaciela.‎ ‎Zamieszanie‎ ‎i‎ ‎przerażenie panowało‎ ‎wśród‎ ‎nich‎ ‎niesłychane!‎ ‎Inżynier‎ ‎G.,‎ ‎leżąc‎ ‎na‎ ‎pochyłym‎ ‎brzegu‎ ‎kanału‎ ‎Prosny‎ ‎koło‎ ‎baru „a‎ ‎la‎ ‎Hawełka“,‎ ‎słyszał,‎ ‎jak‎ ‎tuż‎ ‎nad‎ ‎nim‎ ‎Preusker‎ ‎krzyczał‎ ‎głosem,‎ ‎pełnym‎ ‎irytacji‎ ‎do‎ ‎oficerów: 
„Na‎ ‎miłość‎ ‎Boską,‎ ‎czegoście‎ ‎panowie‎ ‎narobili‎"!
Salwy‎ ‎brzmiały‎ ‎za‎ ‎salwami‎ ‎bez‎ ‎komendy,‎ ‎bez‎ ‎żadnego‎ ‎porządku.‎ ‎Kule‎ ‎gwizdały‎ ‎na‎ ‎ulicach,‎ ‎raniąc przechodniów,‎ ‎co‎ ‎jeszcze‎ ‎nie‎ ‎zdołali‎ ‎ukryć‎ ‎się‎ ‎do bram‎ ‎i‎ ‎mieszkań,‎ ‎oraz‎ ‎żołnierzy,‎ ‎strzelających‎ ‎w‎ ‎innych‎ ‎miejscach.
Wśród‎ ‎tej‎ ‎strzelaniny,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎na jej‎ ‎początku‎ ‎padły‎ ‎podobno‎ ‎strzały‎ ‎do‎ ‎wojska z‎ ‎domów. Fakt‎ ‎tych‎ ‎strzałów‎ ‎nie‎ ‎zostanie‎ ‎na‎ ‎pewno nigdy‎ ‎stwierdzony.‎ ‎Zdaje‎ ‎się‎ ‎jednak,‎ ‎że‎ ‎miały‎ ‎one miejsce‎ ‎niestety.‎ ‎Z‎ ‎pomiędzy‎ ‎całej‎ ‎masy‎ ‎najrozmaitszych‎ ‎opowieści‎ ‎o‎ ‎nich,‎ ‎rzekomo‎ ‎naocznych świadków‎ ‎wiarogodne‎ ‎zupełnie‎ ‎są‎ ‎dwa.‎ ‎Jedno,‎ ‎to żołnierza,‎ ‎rannego‎ ‎kulą‎ ‎rewolwerową‎ ‎marnego‎ ‎kalibru‎ ‎w‎ ‎udo,‎ ‎które‎ ‎to‎ ‎opowiadanie‎ ‎przytoczyłem wyżej,‎ ‎a‎ ‎drugie‎ ‎dorożkarza‎ ‎Nr‎ ‎68,‎ ‎nazwiskiem‎ ‎Żołądź,‎ ‎jeżeli‎ ‎dobrze‎ ‎je‎ ‎podał.
Dorożkarz‎ ‎ów‎ ‎przywiózł‎ ‎właśnie‎ ‎pasażerów z‎ ‎szosy‎ ‎tureckiej‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎najgwałtowniejszego alarmu‎ ‎wpadł‎ ‎na‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎nieomal‎ ‎wprost na‎ ‎prusaków.‎ ‎Ci‎ ‎momentalnie‎ ‎chwycili‎ ‎dorożkę i‎ ‎zaczęli‎ ‎rewidować‎ ‎jej‎ ‎wnętrze.‎ ‎W‎ ‎trakcie‎ ‎tego dorożkarz‎ ‎usłyszał‎ ‎strzał‎ ‎z‎ ‎okna‎ ‎pierwszego‎ ‎piętra jednego‎ ‎z‎ ‎domów.‎ ‎Jakiś‎ ‎żołnierz,‎ ‎trafiony‎ ‎kulą, pada,‎ ‎inni‎ ‎momentalnie‎ ‎sformowawszy‎ ‎dwie‎ ‎linje‎ ‎zabezpieczone‎ ‎z‎ ‎boków‎ ‎dorożką,‎ ‎której‎ ‎konie mocno‎ ‎trzymali‎ ‎przy‎ ‎pyskach‎ ‎żołnierze‎ ‎i‎ ‎murem kamienicy,‎ ‎rozpoczęli‎ ‎bezładną‎ ‎strzelaninę‎ ‎w‎ ‎okna kamienicy‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎przestrzeń‎ ‎na‎ ‎obie‎ ‎strony.‎ ‎Po‎ ‎kilku minutach‎ ‎żołnierze,‎ ‎wziąwszy‎ ‎rannego‎ ‎towarzysza, pobiegli‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Hotelu‎ ‎Europejskiego‎ ‎ku‎ ‎Marjańskiej...
O ‎strzałach‎ ‎do‎ ‎żołnierzy‎ ‎oczywiście‎ ‎urosły całe‎ ‎legendy.‎ ‎Prasa‎ ‎niemiecka,‎ ‎tłómacząc‎[sic] ‎owo zwierzęce‎ ‎zniszczenie‎ ‎miasta,‎ ‎wypisywała‎ ‎najprzeróżniejsze‎ ‎brednie‎ ‎o‎ ‎ukrytych‎ ‎kozakach,‎ ‎o‎ ‎dziesiątkach‎ ‎strzałów,‎ ‎jakie‎ ‎sypały‎ ‎grad‎ ‎kul‎ ‎na‎ ‎nie szczęsnych‎ ‎wojaków,‎ ‎ufających‎ ‎bezgranicznie‎ ‎szatanom - kaliszanom‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎słowem,‎ ‎z‎ ‎gwałtów‎ ‎własnych,‎ ‎spowodowanych‎ ‎jedynie‎ ‎bezmiernem‎ ‎tchórzostwem‎ ‎i‎ ‎brakiem‎ ‎orjentacji‎ ‎dowódców,‎ ‎zrobili jakąś‎ ‎straszliwą‎ ‎noc‎ ‎Ś-go‎ ‎Bartłomieja... Jedno‎ ‎zaś‎ ‎można‎ ‎stwierdzić,‎ ‎bez‎ ‎względu‎ ‎na to,‎ ‎czy‎ ‎strzały‎ ‎były,‎ ‎lub‎ ‎nie;‎ ‎katastrofę‎ ‎nie‎ ‎one wywołały.‎ ‎Prusacy‎ ‎strzelać‎ ‎zaczęli‎ ‎na‎ ‎wszystkie strony‎ ‎odrazu,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎ów‎ ‎strzał‎ ‎alarmowy,‎ ‎dany przez‎ ‎oficera,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎mówiłem,‎ ‎poszedł‎ ‎na‎ ‎karb rzekomych‎ ‎spiskowców,‎ ‎czy‎ ‎kozaków.‎ ‎Cała‎ ‎kamienica,‎ ‎koło‎ ‎której‎ ‎padł‎ ‎ów‎ ‎strzał‎ ‎nieszczęsny, była‎ ‎ostrzelana‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎wysokości‎ ‎drugiego‎ ‎piętra kulami.

W‎ ‎Ratuszu‎ ‎podobno‎ ‎straszne‎ ‎działy‎ ‎się‎ ‎rzeczy.‎ ‎Prezydenta‎ ‎zbito‎ ‎kolbami‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎bieliźnie‎ ‎tylko wywleczono‎ ‎na‎ ‎ulicę,‎ ‎dwuch‎ ‎woźnych‎ ‎za‎ ‎niedość pośpieszne‎ ‎otwarcie‎ ‎drzwi‎ ‎dobijającym‎ ‎się‎ ‎prusakom,‎ ‎rozstrzelano‎ ‎na‎ ‎miejscu.‎ ‎Straszna‎ ‎katastrofa również‎ ‎stała‎ ‎się‎ ‎we‎ ‎młynie‎ ‎Deutschmana,‎ ‎którą określę‎ ‎według‎ ‎opowiadania‎ ‎jednej‎ ‎z‎ ‎ofiar,‎ ‎nocnego‎ ‎stróża,‎ ‎ocalonego‎ ‎od‎ ‎śmierci‎ ‎zaprawdę‎ ‎cudownym‎ ‎nieomal‎ ‎sposobem.
Właściciel‎ ‎młyna‎ ‎wyjednał‎ ‎u‎ ‎Preuskera‎ ‎pozwolenie‎ ‎na‎ ‎posiadanie‎ ‎rewolwerów‎ ‎przez‎ ‎nocnego‎ ‎stróża‎ ‎i‎ ‎trzech‎ ‎robotników,‎ ‎którzy‎ ‎stale‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎fabryce.‎ ‎Zarazem‎ ‎p.‎ ‎D.‎ ‎zapowiedział‎ ‎stróżowi,‎ ‎ażeby‎ ‎na‎ ‎pierwsze‎ ‎wezwanie‎ ‎w‎ ‎niemieckim języku‎ ‎wygłoszone‎ ‎bezzwłocznie‎ ‎otwierał‎ ‎bramę. Stróż,‎ ‎usłyszawszy‎ ‎podczas‎ ‎strzelaniny‎ ‎dobijanie‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎niemiecką‎ ‎rozmowę‎ ‎bramę‎ ‎otworzył, sam‎ ‎zaś,‎ ‎bojąc‎ ‎się‎ ‎strzałów,‎ ‎szybko‎ ‎powrócił‎ ‎do budki.‎ ‎Nagle‎ ‎wpada‎ ‎kilku‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎krzykiem, rzucają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎niego‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎trzech‎ ‎nadbiegłych‎ ‎z‎ ‎rewolwerami‎ ‎robotników,‎ ‎nocujących‎ ‎w‎ ‎zabudowaniach. Rewidują‎ ‎ich,‎ ‎a‎ ‎znalazłszy‎ ‎rewolwery‎ ‎i‎ ‎dojrzawszy na‎ ‎piersiach‎ ‎stróża‎ ‎wiszącą‎ ‎gwizdawkę,‎ ‎podnoszą wrzask‎ ‎i‎ ‎zaczynają‎ ‎nieboraka‎ ‎szarpać.‎ ‎W‎ ‎końcu wszystkich‎ ‎czterech‎ ‎wloką‎ ‎na‎ ‎Dóbrzecką,‎ ‎stawiają pod‎ ‎mur:‎ ‎„Ręce‎ ‎do‎ ‎góry“!‎ ‎Przed‎ ‎nimi‎ ‎staje‎ ‎szereg‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎karabinami‎ ‎gotowemi‎ ‎do‎ ‎strzału. „Trzymam‎ ‎ja‎ ‎ręce‎ ‎do‎ ‎góry — a‎ ‎jakem‎ ‎pomyślał‎ ‎że‎ ‎już,‎ ‎żony‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎obaczę,‎ ‎tom‎ ‎płakać zaczął.‎ ‎Widzę,‎ ‎a‎ ‎tu‎ ‎niemcowi‎ ‎przedemną‎ ‎strzelba się‎ ‎w‎ ‎ręcach‎ ‎trzęsie,‎ ‎też‎ ‎płacze.‎ ‎Raptem‎ ‎huk‎ ‎straszny‎ ‎się‎ ‎rozległ.‎ ‎Coś‎ ‎mnie‎ ‎palnęło‎ ‎w‎ ‎gębę‎ ‎i‎ ‎głowę, coś‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎lecę‎ ‎na‎ ‎ziemię,‎ ‎koło‎ ‎mnie‎ ‎wszyscy trzej,‎ ‎co‎ ‎ze‎ ‎mną‎ ‎byli.‎ ‎Ręka‎ ‎boli‎ ‎okrutnie—na‎ ‎jedno‎ ‎oko‎ ‎całkiem‎ ‎nie‎ ‎widzę,‎ ‎drugim‎ ‎jeno‎ ‎patrzę,‎ ‎aż tu‎ ‎mnie‎ ‎niemiec‎ ‎sztykiem‎ ‎w‎ ‎zadek‎ ‎dżga‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎tu już‎ ‎udaję‎ ‎martwego...‎ ‎Odeszli.‎ ‎Ktoś‎ ‎za‎ ‎mną‎ ‎grzebał‎ ‎mi‎ ‎na‎ ‎plecach,‎ ‎grzebał,‎ ‎ja‎ ‎nic,‎ ‎bom‎ ‎się‎ ‎bał strasznie,‎ ‎żeby‎ ‎miemce‎ ‎nie‎ ‎wrócili.‎ ‎Potem‎ ‎i‎ ‎on grzebać‎ ‎przestał.‎ ‎A‎ ‎miemce‎ ‎wracali,‎ ‎raz‎ ‎poraź‎ ‎kogoś‎ ‎koło‎ ‎nas‎ ‎stawiali‎ ‎i‎ ‎zabijali‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎wtedy‎ ‎tylko oko‎ ‎zamykałem...‎ ‎możem‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎omdlał‎ ‎raz‎ ‎i‎ ‎drugi nie‎ ‎wiem...‎ ‎Rano‎ ‎dopiero‎ ‎—‎ ‎patrzę,‎ ‎niemców‎ ‎nie ma‎ ‎—‎ ‎jedzie‎ ‎ksiądz‎ ‎Majewski‎ ‎w‎ ‎komży‎ ‎z‎ ‎Panem Rogiem‎ ‎widać.‎ ‎Podnoszę‎ ‎ja‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎poratowanie wołam‎ ‎“...
Przywieziony‎ ‎do‎ ‎szpitala‎ ‎przez‎ ‎ks.‎ ‎M.‎ ‎ów stróż,‎ ‎pomimo‎ ‎poważnej‎ ‎rany‎ ‎twarzy,‎ ‎strzaskania kości‎ ‎ramieniowej‎ ‎i‎ ‎kłutej‎ ‎rany‎ ‎bagnetem,‎ ‎został uratowany. Dodać‎ ‎trzeba,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎miejscu,‎ ‎gdzie‎ ‎leżał‎ ‎uratowany‎ ‎ów‎ ‎stróż,‎ ‎walało‎ ‎się‎ ‎kilkunastu‎ ‎rozstrzelanych‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎nocy‎ ‎i‎ ‎ranka‎ ‎przechodniów.‎ ‎Za co?‎ ‎Zdaje‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎odpowiedzi‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎będzie.

Ofiar‎ ‎tej‎ ‎strasznej‎ ‎nocy‎ ‎było‎ ‎koło‎ ‎czterdziestu‎ ‎w‎ ‎dużej‎ ‎części‎ ‎z‎ ‎pomiędzy‎ ‎powracających‎ ‎tłumem‎ ‎rezerwistów.
Opodal‎ ‎cmentarzy,‎ ‎gdzie‎ ‎rozstrzeliwano‎ ‎dla widzimisię‎ ‎jakiegoś‎ ‎żołdaka,‎ ‎leżało‎ ‎pod‎ ‎murem kilkanaście‎ ‎ciał‎ ‎przeważnie‎ ‎robotników,‎ ‎śpieszących‎ ‎widocznie‎ ‎rano‎ ‎do‎ ‎roboty‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎wielu konwulsyjnie‎ ‎w‎ ‎palcach‎ ‎ściskało‎ ‎bańki‎ ‎ze‎ ‎śniadaniem...‎ ‎Trupy‎ ‎przeważnie‎ ‎były‎ ‎zeszpecone‎ ‎straszliwie‎ ‎kulami.
Z‎ ‎pomiędzy‎ ‎prusaków‎ ‎trupem‎ ‎padło‎ ‎kilku, a‎ ‎koło‎ ‎trzydziestu‎ ‎zostało‎ ‎rannych,‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎nieomal wszyscy‎ ‎kulami‎ ‎karabinowemi‎ ‎przez‎ ‎swoich.‎ ‎Nie wiem,‎ ‎czy‎ ‎kiedykolwiek‎ ‎możliwem‎ ‎będzie‎ ‎ustalenie‎ ‎z‎ ‎czyjej‎ ‎winy‎ ‎wynikła‎ ‎ta‎ ‎straszliwa‎ ‎katastrofa.‎ ‎W‎ ‎pierwszej‎ ‎chwili‎ ‎odrazu‎ ‎stanęła‎ ‎na‎ ‎myśli wszystkich‎ ‎prowokacja‎ ‎pruska.‎ ‎Według‎ ‎mego‎ ‎zdania,‎ ‎wyklucza‎ ‎ją‎ ‎jednak‎ ‎samo‎ ‎zachowanie‎ ‎się‎ ‎prusaków,‎ ‎które‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎wyjaśnia‎ ‎poniekąd‎ ‎genezę‎ ‎wypadków‎ ‎nocnych. Trudno‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić‎ ‎ich‎ ‎strach‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎a‎ ‎również‎ ‎i‎ ‎nieład,‎ ‎wskutek‎ ‎tego‎ ‎wynikły wśród‎ ‎wojska.‎ ‎Sama‎ ‎liczba‎ ‎postrzelonych‎ ‎pruskiemi‎ ‎kulami‎ ‎prusaków‎ ‎(trzydziestu‎ ‎kilku,‎ ‎trzydziestu‎ ‎rannych‎ ‎opatrzyli‎ ‎w‎ ‎szpitalu‎ ‎Św.‎ ‎Trójcy lekarze‎ ‎Dreszer,‎ ‎Sikorski,‎ ‎Koszutski,‎ ‎prócz‎ ‎wojskowych)‎ ‎jest‎ ‎wymowną‎ ‎ilustracją‎ ‎popłochu,‎ ‎co wyklucza‎ ‎wszelkie‎ ‎przygotowania.‎ ‎Wogóle‎ ‎osławiona‎ ‎pruska‎ ‎dyscyplina‎ ‎i‎ ‎sprawność‎ ‎okazały‎ ‎się mitem.‎ ‎Tchórzostwo‎ ‎wojska‎ ‎pruskiego‎ ‎w‎ ‎Kaliszu było‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎tej‎ ‎pamiętnej‎ ‎nocy‎ ‎wręcz‎ ‎bezprzykładne,‎ ‎a‎ ‎rozprzężenie‎ ‎zupełne.‎ ‎Dość‎ ‎powiedzieć, że‎ ‎na‎ ‎skutek‎ ‎kilku‎ ‎luźnych‎ ‎strzałów^,‎ ‎bataljon‎ ‎piechoty‎ ‎potrafił‎ ‎rzucać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎mieście‎ ‎i‎ ‎mordować wzajemnie,‎ ‎lub‎ ‎zabijać‎ ‎przygodnych‎ ‎mieszkańców w‎ ‎ciągu‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎bez‎ ‎mała! 
Zresztą‎ ‎jaki‎ ‎cel‎ ‎miałaby‎ ‎prow‎okacja‎ ‎pruska? Wywołać‎ ‎starcie‎ ‎z‎ ‎polakami‎ ‎dla‎ ‎zaszachowania polskiej‎ ‎polityki‎ ‎Austrji?‎ ‎To‎ ‎znów‎ ‎wykluczają odezwy‎ ‎do‎ ‎polaków,‎ ‎rozrzucane‎ ‎masowo,‎ ‎a‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎niesłychanie,‎ ‎jak‎ ‎widzieliśmy,‎ ‎łagodne‎ ‎i‎ ‎względne‎ ‎postępowanie‎ ‎prusaków‎ ‎po‎ ‎zajęciu Kalisza,‎ ‎jak‎ ‎również‎ ‎delikatność‎ ‎i‎ ‎względność‎ ‎patrolów‎ ‎na‎ ‎wsi.
Nie‎ ‎trzeba‎ ‎też‎ ‎być‎ ‎wielkim‎ ‎psychologiem,‎ ‎aby przyjść‎ ‎do‎ ‎przekonania,‎ ‎że‎ ‎jedyną‎ ‎bodaj‎ ‎przyczyną‎ ‎katastrofy‎ ‎kaliskiej‎ ‎było‎ ‎bezprzykładne‎ ‎rzeczywiście‎ ‎tchórzostwo‎ ‎i‎ ‎panika‎ ‎prusaków. Strzały,‎ ‎dane‎ ‎do‎ ‎wojska‎ ‎wśród‎ ‎zamieszania i‎ ‎salw‎ ‎z‎ ‎jego‎ ‎strony,‎ ‎były‎ ‎zjawiskiem‎ ‎wtórnem. Dopiero‎ ‎też‎ ‎później‎ ‎—‎ ‎Preusker‎ ‎i‎ ‎prasa‎ ‎niemiecka dla‎ ‎usprawiedliwienia‎ ‎swej‎ ‎zwierzęcości—stworzyły‎ ‎całe‎ ‎opowieści‎ ‎o‎ ‎niebezpieczeństwie,‎ ‎na‎ ‎jakie byli‎ ‎narażeni‎ ‎prusacy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
2a314cfd-aec7-4ac4-8a8d-cc463789892d
97c41b7c-abdb-4d2d-875a-94f55dee9e3f

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz V

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Miasto‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎nastroju‎ ‎świątecznym.‎ ‎Na ulicach‎ ‎tłumy‎ ‎ludzi‎ ‎spacerujących‎ ‎i‎ ‎rozprawiających‎ ‎z‎ ‎ożywieniem.‎ ‎Aleja‎ ‎Józefiny‎ ‎przepełniona‎ ‎— park‎ ‎również.‎ ‎Spotykam‎ ‎redaktora‎ ‎Przybylskiego, komunikuję‎ ‎mu‎ ‎nowości,‎ ‎wzamian‎ ‎dowiaduję‎ ‎się, że‎ ‎komendant,‎ ‎niezwykle‎ ‎przyzwoity‎ ‎człowiek,‎ ‎wydaje‎ ‎glejty‎ ‎na‎ ‎swobodne‎ ‎wychodzenie‎ ‎z‎ ‎miasta,‎ ‎gazetom‎ ‎obiecał‎ ‎dostarczać‎ ‎informacji,‎ ‎a‎ ‎prosi‎ ‎tylko o‎ ‎wpływanie‎ ‎na‎ ‎publiczność,‎ ‎żeby‎ ‎nie‎ ‎dokuczała żołnierzom‎ ‎gapiostwem.‎ ‎„Te‎ ‎tłumy‎ ‎ciągłe‎ ‎przed mojem‎ ‎mieszkaniem‎ ‎są‎ ‎wręcz‎ ‎nieznośne"‎ ‎—‎ ‎zakończył. Po‎ ‎ulicach,‎ ‎w‎ ‎cukierniach‎ ‎i‎ ‎barach‎ ‎pełno‎ ‎żołnierzy‎ ‎i‎ ‎podoficerów.‎ ‎Ogromna‎ ‎część‎ ‎z‎ ‎nich — polacy.‎ ‎Rozmawiają‎ ‎chętnie‎ ‎i‎ ‎są‎ ‎bardzo‎ ‎wylani. Wśród‎ ‎niemców‎ ‎sporo‎ ‎socjal-demokratów,‎ ‎piorunujących‎ ‎na‎ ‎wojnę.‎ ‎„To‎ ‎zbrodnia‎ ‎przeciw‎ ‎ludzkości — ta‎ ‎wojna — peroruje‎ ‎jakiś‎ ‎prusak‎ ‎w‎ ‎cywilu, jak‎ ‎się‎ ‎okazuje‎ ‎zecer‎ ‎z‎ ‎Ostrzeszowa — myśmy‎ ‎jej‎ ‎nie chcieli‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎chcemy‎ ‎—‎ ‎barbarzyńska‎ ‎Rosja‎ ‎pchała do‎ ‎wojny — musi‎ ‎też‎ ‎za‎ ‎nią‎ ‎dobrze‎ ‎zapłacić". Co‎ ‎do‎ ‎widoków‎ ‎wojny — różnią‎ ‎się — nie‎ ‎znać jednak‎ ‎ani‎ ‎zapału,‎ ‎ani‎ ‎wiary‎ ‎w‎ ‎zwycięstwo.‎ ‎„Z‎ ‎Rosją‎ ‎damy‎ ‎sobie‎ ‎radę:‎ ‎jej‎ ‎nieporządek‎ ‎ją‎ ‎obali. Z‎ ‎Francją‎ ‎będzie‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎ciężej"...‎ ‎Tu‎ ‎będziemy maszerowali — weźmiemy‎ ‎„Lodz",‎ ‎Warszawę‎ ‎i‎ ‎pod „Brest-Litowsk“‎ ‎wspólnie‎ ‎z‎ ‎austryakami‎ ‎wygramy walną‎ ‎bitwę". O — panowie‎ ‎—‎ ‎słychać‎ ‎znów‎ ‎—‎ ‎wy‎ ‎szczęśliwi, dziękujcie‎ ‎Bogu‎ ‎że‎ ‎dziś‎ ‎i‎ ‎jutro‎ ‎nie‎ ‎jesteście‎ ‎w‎ ‎Kownie,‎ ‎albo‎ ‎pod‎ ‎Kownem.‎ ‎Tam‎ ‎dopiero‎ ‎uciecha! Tam‎ ‎kamień‎ ‎na‎ ‎kamieniu‎ ‎„mit‎ ‎Mann‎ ‎und‎ ‎Maus“ djabli‎ ‎wezmą. W‎ ‎tak‎ ‎pokojowym‎ ‎nastroju,‎ ‎pełen‎ ‎idyllicznych‎ ‎stosunków‎ ‎ze‎ ‎zdobywcami,‎ ‎zasypiał‎ ‎zwolna Kalisz... 

...Gdyśmy‎ ‎siadali‎ ‎do‎ ‎herbaty‎ ‎wieczornej,‎ ‎nagle‎ ‎weszła‎ ‎poruszona‎ ‎nieco‎ ‎służąca. „Proszę‎ ‎państwa,‎ ‎mówili‎ ‎ludzie‎ ‎w‎ ‎sklepie,‎ ‎że dziś‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎kozaki‎ ‎napadną‎ ‎na‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎niemców wyrżną,‎ ‎czy‎ ‎nam‎ ‎się‎ ‎aby‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎dostanie"? Oczywiście‎ ‎uspakajamy‎ ‎ją‎ ‎zapewnieniem,‎ ‎że nic‎ ‎podobnego‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎bodaj czy‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎tam‎ ‎zapowiedzi‎ ‎katastrofy,‎ ‎która‎ ‎czekała‎ ‎miasto‎ ‎tej‎ ‎nocy. 

Było‎ ‎już‎ ‎koło‎ ‎jedenastej.‎ ‎Aleja‎ ‎i‎ ‎Rynek‎ ‎były pełne‎ ‎jeszcze‎ ‎spacerowiczów,‎ ‎gdy‎ ‎nagle,‎ ‎siedząc przy‎ ‎biurku,‎ ‎usłyszałem‎ ‎pojedyńczy‎ ‎wystrzał‎ ‎rewolwerowy.‎ ‎Strzelono — zdawało‎ ‎się — bądź‎ ‎w‎ ‎Rynku,‎ ‎bądź‎ ‎też‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎z‎ ‎ciasnych‎ ‎przyległych‎ ‎ulic. Tknięty‎ ‎jakimś‎ ‎niewytłomaczonem‎ ‎przeczuciem, poszedłem‎ ‎do‎ ‎żony‎ ‎przygotowującej‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎spoczynku‎ ‎i‎ ‎ostrzegłem,‎ ‎że‎ ‎dano‎ ‎sygnał‎ ‎alarmowy, żeby‎ ‎więc‎ ‎nie‎ ‎bała‎ ‎się,‎ ‎gdy‎ ‎niemcy‎ ‎zaczną‎ ‎manewrować‎ ‎ulicami... Po‎ ‎jakichś‎ ‎dziesięciu‎ ‎minutach,‎ ‎które‎ ‎upłynęły‎ ‎od‎ ‎owego‎ ‎pojedyńczego‎ ‎wystrzału,‎ ‎nagle‎ ‎krzyk jakiś‎ ‎przeraźliwy‎ ‎i‎ ‎tupot‎ ‎nóg‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Alei Józefiny,‎ ‎jeszcze‎ ‎wypełnionej‎ ‎spacerującemi.‎ ‎Biegł oddziałek‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎kilkunastu‎ ‎żołnierzy‎ ‎złożony‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎parku‎ ‎ku‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎krzycząc‎ ‎na publiczność,‎ ‎aby‎ ‎szła‎ ‎do‎ ‎domów.‎ ‎Wszczął‎ ‎się‎ ‎popłoch‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎kilku‎ ‎minut‎ ‎Aleja‎ ‎opustoszała‎ ‎niemal‎ ‎zupełnie.‎ ‎Nagle‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎grzechot‎ ‎karabinowego‎ ‎ognia‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎wśród‎ ‎ciszy, a‎ ‎tuż‎ ‎potem‎ ‎ze‎ ‎wszystkich‎ ‎stron‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎salwy...‎ ‎Stojąc‎ ‎w‎ ‎oknie‎ ‎mieszkania,‎ ‎widzę‎ ‎coś‎ ‎dziwnego.‎ ‎Oddziałek,‎ ‎co‎ ‎niedawno‎ ‎spędził‎ ‎publiczność, spotkał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎innym‎ ‎większym.‎ ‎Przystanęli.‎ ‎Słychać‎ ‎rozmowę‎ ‎urywaną...‎ ‎nerwową...‎ ‎Pojedyncze wyrazy‎ ‎nie‎ ‎dadzą‎ ‎się‎ ‎ułożyć‎ ‎w‎ ‎zdania...‎ ‎Wreszcie oba‎ ‎połączone‎ ‎oddziały‎ ‎rozsypują‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tyralierkę przez‎ ‎całą‎ ‎szerokość‎ ‎ulicy‎ ‎i‎ ‎zaczynają‎ ‎biedz‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎parku...‎ ‎Salwy‎ ‎tymczasem‎ ‎grzmią‎ ‎za‎ ‎salwami, a‎ ‎w‎ ‎monotonję‎ ‎strzałów‎ ‎karabinowych‎ ‎wrzyna‎ ‎się trzask‎ ‎kartaczownic...‎ ‎W‎ ‎Alei‎ ‎słychać‎ ‎metaliczny świst‎ ‎kul.‎ ‎Wkrótce‎ ‎widzę‎ ‎tyralierów‎ ‎pruskich,‎ ‎powracających‎ ‎z‎ ‎parku‎ ‎w‎ ‎nieładzie.‎ ‎Po‎ ‎chwili‎ ‎znowu‎ ‎wracają,‎ ‎teraz‎ ‎już‎ ‎strzelając‎ ‎w‎ ‎biegu.‎ ‎Widzę wyraźnie,‎ ‎że‎ ‎dzieje‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎nimi‎ ‎coś‎ ‎niesłychanego: rzucają‎ ‎się‎ ‎wtył‎ ‎i‎ ‎wprzód‎ ‎zamknięci‎ ‎Aleją...‎ ‎strzelają‎ ‎naoślep.‎ ‎Strzelanina‎ ‎z‎ ‎karabinów‎ ‎i‎ ‎kartaczow nie‎ ‎trwa‎ ‎koło‎ ‎dwudziestu‎ ‎minut,‎ ‎poczem‎ ‎milknie. Słychać‎ ‎tylko‎ ‎kroki‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów, biegnących‎ ‎teraz‎ ‎co‎ ‎tchu‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎W‎ ‎jakieś‎ ‎pół godziny‎ ‎nowe‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎znów‎ ‎jakieś parę‎ ‎minut‎ ‎grają‎ ‎karabiny...‎ ‎Wreszcie‎ ‎cichnie wszystko...

Wczesnym‎ ‎rankiem‎ 4 sierpnia 1914, ‎dopiero‎ ‎sprawa‎ ‎stanęła wyraźnie.‎ ‎Porozrzucane‎ ‎trupy‎ ‎w‎ ‎Rynku,‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎Warszawskiej‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎kilku‎ ‎innych‎ ‎ulicach pozwoliły‎ ‎zorjentować‎ ‎się‎ ‎co‎ ‎do‎ ‎rozmiarów‎ ‎katastrofy‎ ‎choćby‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎ogólnych‎ ‎zarysach.‎ ‎Po‎ ‎mieście‎ ‎krążą‎ ‎patrole‎ ‎z‎ ‎groźną‎ ‎miną.‎ ‎Koło‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskiego‎ ‎kordony‎ ‎nie‎ ‎przepuszczają‎ ‎nikogo... Przerażenie‎ ‎i‎ ‎zdumienie‎ ‎niemal‎ ‎na‎ ‎wszystkich twarzach‎ ‎przechodniów...

Wieści‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie‎ ‎najrozmaitsze. W‎ ‎redakcji‎ ‎„Kurjera‎ ‎Kaliskiego"‎ ‎dowiaduję‎ ‎się,‎ ‎że redaktor‎ ‎był‎ ‎już‎ ‎rano‎ ‎u‎ ‎Preuskera,‎ ‎który‎ ‎przyjął go‎ ‎wściekły...‎ ‎„Hańba“!‎ ‎„Zbrodnia‎"‎!‎ ‎Strzelać‎ ‎do bezbronnych‎ ‎żołnierzy‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎z‎ ‎ukrycia!‎ ‎Myśmy do‎ ‎was‎ ‎przyszli‎ ‎jako‎ ‎przyjaciele,‎ ‎w‎ ‎zaufaniu, a‎ ‎wyście‎ ‎nam‎ ‎odpłacili‎ ‎nikczemną‎ ‎zdradą!‎ ‎Precz! Zbrodnia!‎ ‎Z‎ ‎ukrycia‎ ‎strzelać‎ ‎do‎ ‎żołnierzy!‎ ‎—‎ ‎mówił rozwścieczony
Piszę‎ ‎naprędce‎ ‎na‎ ‎prośbę‎ ‎redakcji‎ ‎artykuł o‎ ‎charakterze‎ ‎odezwy‎ ‎uspokajającej‎ ‎treści,‎ ‎które mu‎ ‎nie‎ ‎sądzone‎ ‎było‎ ‎ujrzeć‎ ‎już‎ ‎światła‎ ‎dziennego i ‎śpieszę‎ ‎na‎ ‎miasto.‎ ‎Trupy‎ ‎jeszcze‎ ‎nie‎ ‎uprzątnięte. Na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎widzę‎ ‎zabitego‎ ‎konia,‎ ‎dwa trupy,‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎woźnych‎ ‎magistratu‎ ‎obok‎ ‎kolumnady‎ ‎Ratusza‎ ‎rzucone‎ ‎pod‎ ‎ścianę,‎ ‎stosy‎ ‎tobołków zgarnięte‎ ‎na‎ ‎kupę.‎ ‎W‎ ‎ulicy‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎dom Rotha‎ ‎gęsto‎ ‎postrzelany‎ ‎kulami,‎ ‎toż‎ ‎samo‎ rogowy dom‎ ‎Openhejma‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Józefiny...‎ ‎Opowiadają o‎ ‎mnóstwie‎ ‎trupów‎ ‎obok‎ ‎szpitala.‎ ‎Spieszę‎ ‎tam i ‎widzę‎ ‎obok‎ ‎rogatki‎ ‎tłum‎ ‎otacza‎ ‎ośmnaście trupów,‎ ‎podziurawionych‎ ‎kulami‎ ‎jak‎ ‎sito.‎ 

‎W‎ ‎różnych‎ ‎miejscowościach‎ ‎miasta‎ ‎po‎ ‎kilku.‎ ‎Widzę jak‎ ‎młody‎ ‎elektrotechnik‎ ‎Lebiedziński‎ ‎organizuje na‎ ‎prędce‎ ‎zbieranie‎ ‎trupów.‎ ‎O‎ ‎rannych‎ ‎nie‎ ‎słychać,‎ ‎pochowali‎ ‎się‎ ‎widocznie.‎ ‎W‎ ‎szpitalu‎ ‎niewielu‎ ‎ich — w‎ ‎domach?‎ ‎nie‎ ‎wiadomo.‎ ‎Natomiast w‎ ‎szpitalu‎ ‎idzie‎ ‎gwałtowna‎ ‎praca‎ ‎nad‎ ‎opatrywaniem‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Lekarze‎ ‎miejscowi‎ ‎dopomagają wojskowemu,‎ ‎co‎ ‎wczoraj‎ ‎„przyjmował"‎ ‎kasę‎ ‎miejską,‎ ‎a‎ ‎roboty‎ ‎moc.‎ ‎Koło‎ ‎30‎ ‎żołnierzy‎ ‎ranionych i‎ ‎pokaleczonych‎ ‎znalazło‎ ‎pomieszczenia,‎ ‎przy‎ ‎rannych‎ ‎warta‎ ‎z‎ ‎minami‎ ‎srogiemi. Lekarze‎ ‎opatrują‎ ‎rannych‎ ‎nerwowo,‎ ‎z‎ ‎łatwo zrozumiałym‎ ‎niepokojem.‎ ‎Wyjmują‎ ‎jakiemuś‎ ‎żołnierzowi‎ ‎kulę‎ ‎na‎ ‎2‎ ‎cm.‎ ‎długa,‎ ‎stożkowata,‎ ‎oczywiście‎ ‎z‎ ‎karabinu...‎ ‎„O,‎ ‎to‎ ‎„nasi“‎ ‎mnie‎ ‎postrzelili", rzuca‎ ‎żołnierz.‎ ‎Kilku‎ ‎innych‎ ‎ma‎ ‎rany‎ ‎identyczne, kule‎ ‎jednak‎ ‎przeszły‎ ‎na‎ ‎wylot.‎ ‎Nad‎ ‎znalezioną kulą‎ ‎zaczyna‎ ‎się‎ ‎dyskusja.‎ ‎Żołnierze‎ ‎poznają‎ ‎w‎ ‎niej pruską,‎ ‎lekarz‎ ‎jednak‎ ‎energicznie‎ ‎zaprzecza.‎ ‎„Podobna‎ ‎do‎ ‎naszej?‎ ‎ale‎ ‎to‎ ‎z‎ ‎karabina‎ ‎rosyjskiego, napewno"!‎ ‎energicznie‎ ‎rzuca‎ ‎przytem‎ ‎znaczące spojrzenie‎ ‎na‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎felczerów‎ ‎z‎ ‎cicha kulę‎ ‎usuwa‎ ‎i‎ ‎chowa.‎ ‎Rany‎ ‎żołnierze‎ ‎odnieśli‎ ‎nie wiadomo‎ ‎gdzie,‎ ‎wśród‎ ‎strzelaniny,‎ ‎oczywiście‎ ‎od swoich.‎ ‎Zaledwie‎ ‎jedna‎ ‎z‎ ‎ran‎ ‎postrzałowych‎ ‎wydaje‎ ‎się‎ ‎mocno‎ ‎podejrzana. 
„Szliśmy‎ ‎szybko‎ ‎na‎ ‎alarm‎ ‎—‎ ‎powiada‎ ‎młody żołnierz‎ ‎polak,‎ ‎gdy‎ ‎nagle‎ ‎skądsić‎ ‎strzelono,‎ ‎my dalej‎ ‎uciekać,‎ ‎a‎ ‎oto‎ ‎tamten,‎ ‎pokazuje‎ ‎na‎ ‎leżącego opodal‎ ‎kamrata,‎ ‎złapał‎ ‎się‎ ‎za‎ ‎nogę‎ ‎i‎ ‎przysiadł. Przewróciliśmy‎ ‎się,‎ ‎zrobiła‎ ‎się‎ ‎kupa,‎ ‎wszyscy‎ ‎na mnie,‎ ‎potem‎ ‎wzięliśmy‎ ‎jego.“ 
Wskazany‎ ‎przez‎ ‎opowiadającego‎ ‎żołnierz‎ ‎miał ranę‎ ‎zadaną‎ ‎widocznie‎ ‎kulą‎ ‎rewolwerową‎ ‎w‎ ‎udo, jak‎ ‎stwierdził‎ ‎Dr.‎ ‎K. Rannych‎ ‎wkrótce‎ ‎zabierają‎ ‎ze‎ ‎szpitala...‎ ‎Zabitych‎ ‎żołnierzy‎ ‎było‎ ‎kilku,‎ ‎trupy‎ ‎jednak‎ ‎zostały jeszcze‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎uprzątnięte.

Na zdjęciach Aleja nazwana najpierw imieniem Fryderyka Wilhelma, następnie królowej Luizy (żony Fryderyka Wilhelma III), Józefiny (żony Napoleona), Aleksandry (żony Piłsudskiego), Hermana Göringa, Józefa Stalina, a od 1956 Aleją Wolności
@alaMAkota
8b2a83f6-a81e-4bb3-9b42-26bce2c66ab8
a5047b0c-582a-439d-85bf-c41b5ecf6a66

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Śmiało‎ ‎można‎ ‎zapewnić,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎kaliszanina,‎ ‎któryby,‎ ‎obudziwszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎poniedziałek‎ ‎3-go sierpnia 1914,‎ ‎nie‎ ‎wybiegł‎ ‎na‎ ‎ulicę,‎ ‎bądź‎ ‎dla‎ ‎zasięgnięcia‎ ‎języka,‎ ‎bądź‎ ‎też‎ ‎choćby‎ ‎dla‎ ‎obejrzenia‎ ‎prusaków.‎ ‎Zaimponowały‎ ‎wszy‎stkim‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎sprawność,‎ ‎z‎ ‎jakim‎ ‎zajęte‎ ‎zostało‎ ‎miasto,‎ ‎nastrój‎ ‎zaś, począwszy‎ ‎od‎ ‎dnia‎ ‎wczorajszego,‎ ‎był‎ ‎względem nich‎ ‎zupełnie‎ ‎przychylny. Rządy‎ ‎swoje‎ ‎pozatem‎ ‎gospodarni‎ ‎prusacy rozpoczęli‎ ‎od...‎ ‎zaboru‎ ‎kasy‎ ‎miejskiej‎ ‎oczywiście. Już‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎9-ej‎ ‎w‎ ‎Ratuszu‎ ‎przystąpiono‎ ‎do‎ ‎tej sympatycznej‎ ‎czynności,‎ ‎którą‎ ‎załatwiał‎ ‎jakiś‎ ‎doktór‎ ‎wojskowy.‎ ‎Pozostawiwszy‎ ‎1600‎ ‎rb.‎ ‎na‎ ‎pokrycie‎ ‎bonów,‎ ‎resztę‎ ‎gotówki‎ ‎w‎ ‎sumie‎ ‎29‎ ‎przeszło tysięcy‎ ‎rb.‎ ‎opieczętowano.‎ ‎Następnie‎ ‎major‎ ‎Preusker,‎ ‎wezwawszy‎ ‎urzędników‎ ‎magistratu,‎ ‎oświadczył‎ ‎im,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎pozostają‎ ‎na‎ ‎swych‎ ‎stanowiskach‎ ‎i‎ ‎mają‎ ‎pełnić‎ ‎swe‎ ‎obowiązki‎ ‎sumiennie‎ ‎i‎ ‎ze zdwojoną‎ ‎wobec‎ ‎ciężkich‎ ‎czasów‎ ‎gorliwością,‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎zaś dać‎ ‎wojsku‎ ‎śniadanie.‎ ‎Dalszym czynnościom‎ ‎majora‎ ‎przeszkodziło‎ ‎wezwanie‎ ‎do drukarni‎ ‎„Kaliszanina“,‎ ‎gdzie‎ ‎wynikła‎ ‎awantura. Na‎ ‎skutek‎ ‎jakiejś‎ ‎denuncjacji,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎drukarni tej‎ ‎(NB.‎ ‎mieszczącej‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎parterze‎ ‎gmachu‎ ‎Tow. Rzem.‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎gdzie‎ ‎obozowało‎ ‎wojsko) — znajduje‎ ‎się‎ ‎telegraf‎ ‎iskrowy‎ ‎—‎ ‎wpadli‎ ‎żołnierze, wytarmosili‎ ‎zecerów‎ ‎i‎ ‎zaczęli‎ ‎badać‎ ‎motory,‎ ‎dopiero‎ ‎nadbiegły‎ ‎major‎ ‎ukrócił‎ ‎podwładnych,‎ ‎dając‎ ‎ostrą‎ ‎burę‎ ‎oficerowi.

Wszystko‎ ‎to‎ ‎razem‎ ‎stało‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎jakiejś godziny,‎ ‎a‎ ‎było‎ ‎zawiele‎ ‎na‎ ‎prezydenta,‎ ‎człowieka chorego,‎ ‎nerwowego‎ ‎w‎ ‎najwyższym‎ ‎stopniu,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎niedawno‎ ‎dotkniętego‎ ‎katastrofą‎ ‎rodzinną. Przechodząc‎ ‎obok‎ ‎rynku‎ ‎z‎ ‎posłem‎ ‎Parczewskim‎ ‎i‎ ‎adwokatem‎ ‎Kożuchowskim,‎ ‎nagle‎ ‎ujrzałem prezydenta‎ ‎mocno‎ ‎podnieconego,‎ ‎wołającego‎ ‎nas z‎ ‎dorożki.‎ ‎„Wojsko‎ ‎się‎ ‎burzy,‎ ‎trzeba‎ ‎mu‎ ‎dać‎ ‎jeść co‎ ‎prędzej,‎ ‎może‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎wielkie‎ ‎nieszczęście. Idźcie‎ ‎panowie‎ ‎do‎ ‎sklepów‎ ‎i‎ ‎nakazujcie‎ ‎przysyłać kawę,‎ ‎cukier‎ ‎i‎ ‎pieczywo‎ ‎do‎ ‎magistratu — mleko z‎ ‎Ziemiańskiej‎ ‎już‎ ‎wzięte“. Okazało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎poblizkich‎ ‎sklepów‎ ‎już‎ ‎potrzebne‎ ‎produkty‎ ‎posłano,‎ ‎a‎ ‎źle‎ ‎tylko,‎ ‎że‎ ‎magistrat nie‎ ‎chciał‎ ‎wydawać‎ ‎kwitów. Poza‎ ‎temi‎ ‎incydentami‎ ‎wszystko‎ ‎w‎ ‎mieście układało‎ ‎się‎ ‎jaknajlepiej.‎ 

‎Wojsko,‎ ‎w‎ ‎którem,‎ ‎jak się‎ ‎okazało,‎ ‎była‎ ‎ogromna‎ ‎ilość‎ ‎polaków‎ ‎landwerzystów‎ ‎z‎ ‎okolic‎ ‎Ostrowa,‎ ‎bratało‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Przyjacielskie‎ ‎rozmowy‎ ‎żołnierzy‎ ‎z‎ ‎mieszczanami‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎były‎ ‎na‎ ‎porządku‎ ‎dziennym. W‎ ‎cukierni‎ ‎Meyera‎ ‎kilku‎ ‎podoficerów‎ ‎rubasznie bawiło‎ ‎publiczność‎ ‎dowcipami‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎bezkrwawego‎ ‎zdobycia‎ ‎tak‎ ‎wielkiego‎ ‎miasta.‎ ‎„To‎ ‎szwinstwo,‎ ‎żeby‎ ‎nam‎ ‎nie‎ ‎dali‎ ‎ani‎ ‎raz‎ ‎wystrzelić‎ ‎do‎ ‎nieprzyjaciela",‎ ‎twierdzi‎ ‎jakiś‎ ‎dobrze‎ ‎odżywiany‎ ‎feldfebel.‎ ‎„Jak‎ ‎taka‎ ‎wojna‎ ‎dalej‎ ‎będzie,‎ ‎to‎ ‎niewesoło". Na‎ ‎mostku‎ ‎Tynieckim‎ ‎w‎ ‎parku,‎ ‎gdzie‎ ‎zebrało‎ ‎się sporo‎ ‎żołnierzy‎ ‎wolnych‎ ‎od‎ ‎służby,‎ ‎odbywa‎ ‎się kompletny‎ ‎miting.‎ ‎Na‎ ‎ulicach‎ ‎oglądanie‎ ‎prusaków‎ ‎przybiera‎ ‎formy‎ ‎nieprzyzwoite.‎ ‎Z‎ ‎wielką‎ ‎uwagą‎ ‎badają‎ ‎grubość‎ ‎sukna‎ ‎mundurów,‎ ‎guziki,‎ ‎oglądają‎ ‎buty — coś — jak‎ ‎małpy‎ ‎w‎ ‎ogrodzie‎ ‎zoologicznym.‎ ‎Zaczynamy‎ ‎podziwiać‎ ‎cierpliwość‎ ‎prusaków. Choć‎ ‎zdarzają‎ ‎się‎ ‎epizody‎ ‎wręcz‎ ‎przeciwne‎ ‎—‎ ‎na ul.‎ ‎Browarnej‎ ‎do‎ ‎sklepu‎ ‎wpada‎ ‎złodziej,‎ ‎chwyta coś‎ ‎z‎ ‎kontuaru‎ ‎i‎ ‎ucieka.‎ ‎Na‎ ‎krzyk‎ ‎właścicielki leci‎ ‎tłum,‎ ‎a‎ ‎tuż‎ ‎znalazł‎ ‎się‎ ‎patrol‎ ‎pruski.‎ ‎Okrzyk—Halt!‎ ‎złodziej‎ ‎pędzi‎ ‎dalej,‎ ‎pada‎ ‎strzał,‎ ‎nikt‎ ‎na‎ ‎szczęście‎ ‎nie‎ ‎ranny.‎ ‎Złodzieja‎ ‎złapano.‎ ‎„Będzie‎ ‎za‎ ‎godzinę‎ ‎rozstrzelany!" — oświadcza‎ ‎podoficer‎ ‎dowodzący‎ ‎patrolem.

Koło‎ ‎12-tej‎ ‎zjawia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogach‎ ‎ulic‎ ‎proklamacja‎ ‎majora‎ ‎Preuskera,‎ ‎komendanta‎ ‎Kalisza. Nowa‎ ‎władza‎ ‎w‎ ‎trzech‎ ‎językach‎ ‎ogłasza‎ ‎miastu, że‎ ‎przechodzi‎ ‎pod‎ ‎zarząd‎ ‎wojskowych‎ ‎władz‎ ‎pruskich,‎ ‎wszyscy‎ ‎broń‎ ‎mają‎ ‎wydać‎ ‎prusakom,‎ ‎nad porządkiem‎ ‎ma‎ ‎czuwać‎ ‎policja‎ ‎rosyjska‎ ‎pod zwierzchnictwem‎ ‎władzy‎ ‎wojskowej,‎ ‎zarząd‎ ‎wewnętrzny‎ ‎miasta‎ ‎oddany‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎urzędników‎ ‎magistratu.‎ ‎Poza‎ ‎tem‎ ‎szły‎ ‎bardzo‎ ‎niejasne‎ ‎i‎ ‎ogólnikowe‎ ‎przepisy,‎ ‎które‎ ‎na‎ ‎ogół,‎ ‎nie‎ ‎uczyniły‎ ‎żadnego‎ ‎wrażenia.

Dodać‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎Preusker‎ ‎przyjął‎ ‎jeszcze‎ ‎rano‎ ‎redaktorów‎ ‎obu‎ ‎gazet‎ ‎miejscowych,‎ ‎z‎ ‎któremi rozmawiał‎ ‎bardzo‎ ‎łaskawie,‎ ‎prosząc‎ ‎o‎ ‎wpływanie na‎ ‎publiczność‎ ‎dla‎ ‎jej‎ ‎uspokojenia‎ ‎i‎ ‎przepraszając za‎ ‎„konieczną"‎ ‎na‎ ‎wojnie‎ ‎cenzurę‎ ‎prewencyjną gazet.
Nie‎ ‎przewidując‎ ‎nic‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎postanowiliśmy‎ ‎udać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎nowości‎ ‎do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Wraz też‎ ‎z‎ ‎dyrektorem‎ ‎Gazowni‎ ‎p.‎ ‎B.‎ ‎i‎ ‎dyrektorem‎ ‎Banku‎ ‎Handlowego‎ ‎p.‎ ‎D.‎ ‎jedziemy‎ ‎do‎ ‎komendanta‎ ‎po pozwolenie.‎ ‎Okazuje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎komendant‎ ‎wyjechał do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Wspaniale.‎ ‎Jedziemy‎ ‎po‎ ‎pozwolenie‎ ‎do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Furman‎ ‎nakłada‎ ‎na‎ ‎rękaw szeroką‎ ‎czerwoną‎ ‎przepaskę‎ ‎z‎ ‎widocznym‎ ‎stemplem:‎ ‎„Verwaltung‎ ‎der‎ ‎Gasanstalt‎ ‎in‎ ‎Kalisch“‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎z‎ ‎kopyta.‎ ‎Za‎ ‎miastem‎ ‎posterunki.‎ ‎
„Halt!‎" „Wohin?‎" ‎— „Zurück!“‎ ‎Tłomaczymy,‎ ‎że‎ ‎absolutnie niemożliwe‎ ‎jest‎ ‎„Zurück",‎ ‎jedziemy‎ ‎bowiem‎ ‎do komendanta,‎ ‎który‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach.‎ ‎„Prosić‎ ‎oficera"!‎ ‎kończymy.‎ ‎Wszystko‎ ‎to‎ ‎jakoś‎ ‎podziałało‎ ‎na‎ ‎prusaków.‎ ‎Puszczają,‎ ‎aby‎ ‎o‎ ‎jakieś‎ ‎ćwierć kilometra‎ ‎nowy‎ ‎djalog‎ ‎nas‎ ‎spotkał.‎ ‎Tym‎ ‎razem i‎ ‎my‎ ‎jesteśmy‎ ‎lakoniczni. 
„Halt!‎ ‎Pass!‎"
Siedząc‎ ‎z‎ ‎miną‎ ‎grandów,‎ ‎wymownie‎ ‎wyciągamy‎ ‎wskazujące‎ ‎palce‎ ‎ku‎ ‎czerwonej‎ ‎przepasce‎ ‎na ręku‎ ‎furmana.‎ ‎Prusak‎ ‎ogląda.‎ ‎Niemiecki‎ ‎napis‎ ‎widocznie‎ ‎zapada‎ ‎mu‎ ‎w‎ ‎duszę.‎ ‎Robi‎ ‎jednak‎ ‎z‎ ‎urzędu‎ ‎wymowną‎ ‎„Zweifel‎ ‎Mine“.
„Nun??“
„Jak‎ ‎nie‎ ‎puścicie,‎ ‎miasto‎ ‎zostanie‎ ‎bez‎ ‎gazu. W‎ ‎tej‎ ‎sprawie‎ ‎jedziemy‎ ‎do‎ ‎komendanta"‎.
„Ahaa!‎ ‎Weiter!‎"
Grzecznie‎ ‎salutuje‎ ‎—‎ ‎wydostajemy‎ ‎się‎ ‎wreszcie‎ ‎za‎ ‎linję‎ ‎placówek.
W‎ ‎połowie‎ ‎drogi‎ ‎spotykamy‎ ‎wojsko‎ ‎—‎ ‎szwadron‎ ‎ułanów‎ ‎eskortuje‎ ‎kuchnie‎ ‎polowe,‎ ‎furgony z‎ ‎amunicją‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎dział.‎ ‎Za‎ ‎niemi‎ ‎w‎ ‎pewnej‎ ‎odległości‎ ‎mija‎ ‎nas‎ ‎mały‎ ‎wojskowy‎ ‎samochodzik, w‎ ‎nim‎ ‎jakiś‎ ‎jenerał‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎Preuskerem.‎ ‎Oczywiście już‎ ‎nie‎ ‎fatygujemy‎ ‎pana‎ ‎komendanta‎ ‎naszą‎ ‎prośbą o‎ ‎pozwolenie‎ ‎i‎ ‎dojeżdżamy‎ ‎do‎ ‎Szczypiorna.
Po‎ ‎otwarciu‎ ‎granicy‎ ‎całe‎ ‎mnóstwo‎ ‎podróżnych‎ ‎rzuciło‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎rogatkę.‎ ‎Widzimy‎ ‎też‎ ‎całą grupę‎ ‎jadących‎ ‎lub‎ ‎idących‎ ‎z‎ ‎pakunkami‎ ‎zapóźnionych‎ ‎podróżnych‎ ‎albo‎ ‎obieżysasów.‎ ‎Mijają‎ ‎nas kaliskie‎ ‎dorożki,‎ ‎omnibusy‎ ‎nawet,‎ ‎puszczone‎ ‎przez komendę‎ ‎pruską‎ ‎na‎ ‎dworzec‎ ‎skalmierzycki.‎ ‎Wśród tego‎ ‎wszystkiego‎ ‎przejeżdżamy‎ ‎rogatkę‎ ‎graniczną obok‎ ‎gmachu‎ ‎komory,‎ ‎skąd‎ ‎przez‎ ‎okna‎ ‎wygląda ją‎ ‎pruscy‎ ‎żołnierze,‎ ‎—‎ ‎no‎ ‎i...‎ ‎jesteśmy‎ ‎w‎ ‎Poznańskiem...
Halt!
O,‎ ‎do‎ ‎licha — czyżby‎ ‎nowa‎ ‎pikieta.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎nie — podąża‎ ‎ku‎ ‎nam‎ ‎urzędnik‎ ‎celny. 
„Haben‎ ‎sie‎ ‎etwas‎ ‎zu‎ ‎verzollen“? 
Wybuchamy‎ ‎śmiechem.‎ ‎Wokoło‎ ‎wre‎ ‎wojna — granica‎ ‎od‎ ‎36‎ ‎godzin‎ ‎unicestwiona‎ ‎—‎ ‎wojska‎ ‎niemieckie‎ ‎posunęły‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎kilkanaście‎ ‎kilometrów wgłąb‎ ‎kraju‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎dla‎ ‎tego‎ ‎poczciwca‎ ‎to‎ ‎wszystko nie‎ ‎istnieje.‎ ‎On‎ ‎na‎ ‎swoje‎ ‎„Zoll"‎ ‎uważa... 
Wreszcie‎ ‎i‎ ‎służbista-celnik‎ ‎śmiać‎ ‎się‎ ‎zaczyna, puszczając‎ ‎nas‎ ‎cało‎ ‎i‎ ‎zdrowo.‎ ‎Wpadamy‎ ‎wreszcie na‎ ‎pocztę,‎ ‎gdzie‎ ‎wysyłamy‎ ‎depesze‎ ‎i‎ ‎karty..‎ ‎Zachodzą‎ ‎pewne‎ ‎wątpliwości.‎ ‎„Pan‎ ‎do‎ ‎Częstochowy? przyjąć‎ ‎nie‎ ‎mogę!‎ ‎To‎ ‎nie‎ ‎u‎ ‎nas“. 
„Ależ‎ ‎panie,‎ ‎Częstochowa‎ ‎już‎ ‎zajęta‎"‎.
„Tak,‎ ‎ale‎ ‎przez‎ ‎austryaków‎"... [bład autora - Austryjacy nie mogli zająć w tym czasie Częstochowy, bo wypowiedzą wojnę Rosji dopiero 6 sierpnia 1914]
Łaskawszym‎ ‎jest‎ ‎dla‎ ‎depeszy‎ ‎do‎ ‎Londynu. 
„Przyjmuję,‎ ‎ale‎ ‎ostrzegam,‎ ‎że‎ ‎może‎ ‎nie‎ ‎dojść‎". [UK wypowie wojnę Niemcom następnego dnia 4 sierpnia 1914]
„Czyżby?‎"...
„Tak — wojna‎ ‎jeżeli‎ ‎już‎ ‎nie‎ ‎wybuchła,‎ ‎to‎ ‎lada chwila‎ ‎będzie.‎ ‎A‎ ‎no,‎ ‎niech‎ ‎pan‎ ‎ryzykuje!‎" 
Ryzykuję...‎ ‎no‎ ‎i‎ ‎pędzimy‎ ‎na‎ ‎dworzec,‎ ‎rzucając‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎gazety. Wieści‎ ‎chaotyczne.‎ ‎Jaures‎ ‎zamordowany[francuski polityk przeciwnik wojny].‎ ‎Norymbergę‎ ‎bombardowali‎ ‎lotnicy‎ ‎francuscy.‎ ‎Kozacy‎ ‎w‎ ‎Prusach‎ ‎Wschodnich.‎ ‎Ejdkuny‎ ‎zajęte‎ ‎przez rosjan.‎ ‎Walki‎ ‎pod‎ ‎Miłosławiem,‎ ‎Iławą,‎ ‎Ełkiem...Krążownik‎ ‎„Augsburg‎"‎ ‎pali‎ ‎Libawę...‎ ‎Mobilizacja powszechna‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎pierwszych‎ ‎powołań‎ ‎landszturmu...‎ ‎Cesarz‎ ‎wyznaczył‎ ‎„Dzień‎ ‎modlitwy"‎ ‎za‎ ‎pomyślność‎ ‎oręża.
Naogół‎ ‎ton‎ ‎minorowy.‎ ‎Snać‎ ‎niemcy‎ ‎nie‎ ‎nazbyt‎ ‎wojowniczo‎ ‎usposobieni.‎ ‎Co‎ ‎ważniejsza — inicjatywa‎ ‎przechodzi‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎rosjan.‎ ‎Cóż‎ ‎więc‎ ‎znaczy odwrót‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎i‎ ‎popłoch‎ ‎ogólny?‎ ‎W‎ ‎początkach wojny‎ ‎obaj‎ ‎przeciwnicy‎ ‎wzajemnie‎ ‎boją‎ ‎się‎ ‎siebie. Zaopatrzywszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎najnowsze‎ ‎Tageblaty i‎ ‎Anzeigery,‎ ‎bez‎ ‎żadnych‎ ‎tym‎ ‎razem‎ ‎przeszkód‎ ‎powracamy‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎gdzie‎ ‎stajemy‎ ‎już‎ ‎dobrze‎ ‎wieczorem. 
@alaMAkota
c47b1287-3876-4181-a5ec-9464518d8a4c
5ccd282d-1e48-4997-9c4a-b6f35affd2e3
60e4d074-7c4b-4627-a9ac-81e5753b2bba

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz III

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

W‎ ‎jakieś‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎po‎ ‎ułanach‎ ‎ukazało się‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎kilku‎ ‎piechurów‎ ‎pruskich‎ ‎na‎ ‎rowerach.‎ ‎Niemniejsze‎ ‎owacje‎ ‎i‎ ‎tych‎ ‎spotkały,‎ ‎tym bardziej,‎ ‎że‎ ‎nieomal‎ ‎wszyscy‎ ‎byli‎ ‎polakami.‎ ‎Okrzyki „Czołem“!‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎strony,‎ ‎które‎ ‎całkowicie‎ ‎pokryły kilku‎ ‎„Mouen“!‎ ‎(Morgen!)‎ ‎wznieciły‎ ‎wręcz‎ ‎entuzjazm.‎ ‎Okazało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎są‎ ‎landwerzystami,‎ ‎wczoraj‎ ‎dopiero‎ ‎powołanemi‎ ‎pod‎ ‎broń,‎ ‎a‎ ‎po chodzą‎ ‎z‎ ‎Ostrzeszowskiego.‎ ‎Siedząc‎ ‎na‎ ‎rowerach, całkowicie‎ ‎szarzy,‎ ‎z‎ ‎karabinami‎ ‎zarzuconemi‎ ‎na plecy,‎ ‎robili‎ ‎oni‎ ‎wrażenie‎ ‎raczej‎ ‎sportowców i‎ ‎myśliwców,‎ ‎niż‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Przybyło‎ ‎ich‎ ‎w‎ ‎bardzo‎ ‎krótkim‎ ‎czasie‎ ‎do‎ ‎30,‎ ‎a‎ ‎obejrzawszy‎ ‎miasto w‎ ‎rozmaitych‎ ‎kierunkach‎ ‎i‎ ‎założywszy‎ ‎(zdaje‎ ‎się) aparat‎ ‎telegrafu‎ ‎iskrowego‎ ‎na‎ ‎Tyńcu,‎ ‎niemal‎ ‎wszyscy‎ ‎zebrali‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎w‎ ‎popularnym‎ ‎barze Masła,‎ ‎gdzie‎ ‎wespół‎ ‎ze‎ ‎strażakami,‎ ‎odgrywającemi rolę‎ ‎gospodarzy,‎ ‎raczyli‎ ‎się‎ ‎piwem.‎ ‎Rozmowa‎ ‎szła wyłącznie‎ ‎po‎ ‎polsku‎ ‎niemal,‎ ‎nawet‎ ‎żołnierze niemcy‎ ‎naginali‎ ‎swój‎ ‎język. Połączenie‎ ‎ze‎ ‎światem‎ ‎zewnętrznym,‎ ‎Kalisz tymczasem‎ ‎miał‎ ‎zupełnie‎ ‎wolne.‎ ‎Telefony,‎ ‎nawet podmiejskie,‎ ‎dziwnym‎ ‎zbiegiem‎ ‎okoliczności‎ ‎pozostawiono‎ ‎nienaruszone‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎do‎ ‎godziny‎ ‎4-ej po‎ ‎południu‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎rozmawiać‎ ‎swobodnie z‎ ‎Sieradzem,‎ ‎Zduńską‎ ‎Wolą,‎ ‎nawet‎ ‎Łodzią,‎ ‎gdzie jednak‎ ‎właśnie‎ ‎o‎ ‎tej‎ ‎godzinie‎ ‎zaprzestano‎ ‎odbierać‎ ‎telefon.‎ ‎Ze‎ ‎znajomym‎ ‎w‎ ‎Zduńskiej‎ ‎Woli‎ ‎skomunikowałem‎ ‎się‎ ‎telefonicznie‎ ‎jeszcze‎ ‎o‎ ‎6‎ ‎i‎ ‎pół, a‎ ‎Sieradz,‎ ‎skąd‎ ‎wciąż‎ ‎zasypywano‎ ‎Kalisz‎ ‎zapytaniami‎ ‎przeróżnemi,‎ ‎rozmawiał‎ ‎z‎ ‎Kaliszem‎ ‎jeszcze koło‎ ‎7‎ ‎i‎ ‎pół‎ ‎wieczorem.

O‎ ‎7-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎w‎ ‎sali‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎podwórzu‎ ‎Ratusza‎ ‎„komendant‎"‎ ‎Motylewski‎ ‎rozpoczął‎ ‎organi zowanie‎ ‎straży‎ ‎nocnej‎ ‎z‎ ‎Milicji‎ ‎Obywatelskiej‎ ‎i‎ ‎oddziałów‎ ‎Straży‎ ‎Ogniowej.‎ ‎Szło‎ ‎to‎ ‎bardzo‎ ‎szybko i‎ ‎sprawnie,‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎8-ej‎ ‎wszystkie‎ ‎punkty‎ ‎miasta‎ ‎były‎ ‎już‎ ‎obsadzone.‎ ‎Silniejsze‎ ‎oddziałki‎ ‎umieszczono‎ ‎na‎ ‎przedmieściach,‎ ‎wysuniętych‎ ‎najdalej, w‎ ‎urzędach‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎dworcu‎ ‎kolejowym,‎ ‎gdzie‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎obawiać‎ ‎się‎ ‎wznowienia‎ ‎rabunków.‎ ‎Inteligencką‎ ‎wartę‎ ‎z‎ ‎osobników,‎ ‎umiejących‎ ‎dobrze po‎ ‎niemiecku,‎ ‎wysunięto‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Skalmierzyckiej‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Szczypiorna.‎ ‎Zadaniem‎ ‎tej‎ ‎warty było‎ ‎spotkać‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎odprowadzić‎ ‎ich‎ ‎do wskazanych‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎punktów‎ ‎miasta. Miasto‎ ‎tymczasem‎ ‎trwało‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎oczekiwaniu.‎ ‎Na‎ ‎ulicach‎ ‎panował‎ ‎nastrój‎ ‎świąteczny. W‎ ‎zwykłych‎ ‎punktach‎ ‎spaceru‎ ‎kaliszan:‎ ‎Parku, na‎ ‎Al.‎ ‎Józefiny,‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku,‎ ‎a‎ ‎także‎ ‎wzdłuż całej‎ ‎ulicy‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎i‎ ‎Warszawskiej‎ ‎do‎ ‎późnej‎ ‎nocy‎ ‎snuły‎ ‎się‎ ‎tłumy‎ ‎nieprzejrzane,‎ ‎prowadząc‎ ‎ożywione‎ ‎rozmowy.‎ ‎Gwar‎ ‎i‎ ‎śmiechy rozlegały‎ ‎się‎‎ po‎ ‎całem‎ ‎mieście,‎ ‎które‎ ‎zdawało‎ ‎się przyszło‎ ‎do‎ ‎siebie‎ ‎po‎ ‎kilkudniowej‎ ‎panice,‎ ‎wywołanej‎ ‎ucieczką‎ ‎rosjan,‎ ‎wywiezieniem‎ ‎Banku Państwa‎ ‎z‎ ‎depozytami,‎ ‎wkładami,‎ ‎pieniędzmi‎ ‎kas chorych‎ ‎robotniczych,‎ ‎kaucjami‎ ‎i‎.‎t.‎d.,‎ ‎runem na‎ ‎prywatne‎ ‎stowarzyszenia‎ ‎pożyczkowo-oszczędnościowe‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎okropnem‎ ‎zamieszaniem i‎ ‎wzruszeniami‎ ‎nocy‎ ‎ubiegłej.‎ ‎Pierwsi‎ ‎prusacy wzbudzali‎ ‎zaufanie‎ ‎zarówno‎ ‎swojem‎ ‎zachowaniem się,‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎znanemi‎ ‎kaliszanom‎ ‎z‎ ‎wycieczek‎ ‎zagranicą‎ ‎sprawnością‎ ‎i‎ ‎zamiłowaniem‎ ‎porządku.

Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎12-ej,‎ ‎kiedy‎ ‎znaczna‎ ‎część‎ ‎Kalisza‎ ‎spała‎ ‎już‎ ‎snem‎ ‎sprawiedliwego,‎ ‎warta‎ ‎milicji,‎ ‎zajmująca‎ ‎stanowisko‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Skalmierzyckiej,‎ ‎usłyszała‎ ‎odgłos‎ ‎kroków‎ ‎miarowych. Była‎ ‎to‎ ‎kompanja‎ ‎155‎ ‎pułku‎ ‎piechoty,‎ ‎konsystującego‎ ‎w‎ ‎Ostrowiu.‎ ‎Dowodzący‎ ‎nią‎ ‎kapitan zażądał‎ ‎od‎ ‎milicjantów‎ ‎przewodnika,‎ ‎który‎ ‎też wzięty‎ ‎między‎ ‎żołnierzy,‎ ‎pod‎ ‎opieką‎ ‎podoficera, postępującego‎ ‎z‎ ‎tyłu‎ ‎z‎ ‎mauzerem‎ ‎gotowym‎ ‎do strzału,‎ ‎mimowoli‎ ‎musiał‎ ‎pełnić‎ ‎rolę‎ ‎„guide’a“ i‎ ‎doprowadzić‎ ‎prusaków‎ ‎do‎ ‎Ratusza. Przed‎ ‎ratuszem‎ ‎kapitan‎ ‎zażądał‎ ‎widzenia się‎ ‎z‎ ‎prezydentem,‎ ‎któremu‎ ‎zapowiedział‎ ‎przybycie‎ ‎wkrótce‎ ‎sił‎ ‎głównych.‎ ‎Dla‎ ‎tych‎ ‎miało‎ ‎być przygotowane‎ ‎locum:‎ ‎obszerne‎ ‎pomieszczenia‎ ‎dla 800‎ ‎żołnierzy,‎ ‎pokoje‎ ‎dla‎ ‎20‎ ‎oficerów‎ ‎i‎ ‎lokal‎ ‎z‎ ‎3 pokojów‎ ‎dla‎ ‎komendy.‎ ‎Poczem‎ ‎zaciągnięto‎ ‎wartę w‎ ‎ratuszu,‎ ‎na‎ ‎poczcie‎ ‎i‎ ‎telefonach,‎ ‎skąd‎ ‎natychmiast‎ ‎ściągnięto‎ ‎warty‎ ‎milicji.‎ ‎Zostali‎ ‎milicjanci jedynie‎ ‎na‎ ‎stacji‎ ‎telefonów‎ ‎w‎ ‎charakterze‎ ‎izolatora‎ ‎między‎ ‎żołnierzami‎ ‎i‎ ‎telefonistkami. Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎12‎ ‎i‎ ‎pół‎ ‎znów‎ ‎prowadzone przez‎ ‎mimowolnych‎ ‎„guide’ów“,‎ ‎idących‎ ‎pod‎ ‎rewolwerami,‎ ‎przybył‎ ‎bataljon‎ ‎piechoty,‎ ‎z‎ ‎tak‎ ‎osławionym‎ ‎później‎ ‎majorem‎ ‎Preuskerem‎ ‎na‎ ‎czele.
Przed‎ ‎Ratuszem‎ ‎odbyła‎ ‎się‎ ‎charakterystyczna rozmowa‎ ‎majora‎ ‎z‎ ‎prezydentem.
„Obejmuję‎ ‎miasto‎ ‎w‎ ‎imieniu‎ ‎J.‎ ‎C.‎ ‎M.‎ ‎Cesarza‎ ‎Niemiec.‎ ‎Za‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎porządek‎ ‎odpowiada‎ ‎Pan głową.‎ ‎Jakie‎ ‎panowie‎ ‎macie‎ ‎pomieszczenie‎ ‎dla wojska"?‎ ‎„Koszary‎ ‎—‎ ‎rzucił‎ ‎krótko‎ ‎Bukowiński — a‎ ‎dla‎ ‎komendy‎ ‎i‎ ‎oficerów‎ ‎zarezerwowano‎ ‎lokale w‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskim". „Proszę‎ ‎pokazać‎ ‎koszary". W‎ ‎wyborze‎ ‎locum‎ ‎Preusker‎ ‎okazał‎ ‎się‎ ‎bardzo‎ ‎wybrednym‎ ‎i‎ ‎nieufnym. „Fur‎ ‎Schweine — rzucił‎ ‎lakonicznie, — a‎ ‎czy‎ ‎Pan ręczysz,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎one‎ ‎podminowane‎"‎? „Ręczyć‎ ‎nie‎ ‎mogę,‎ ‎może‎ ‎tylko‎ ‎przed‎ ‎panami wejść‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎oddział‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎wraz‎ ‎ze mną“ — odpowiedział‎ ‎prezydent. Mimo‎ ‎taką‎ ‎gwarancję — prusacy‎ ‎nie‎ ‎zajęli‎ ‎koszar,‎ ‎żądając‎ ‎gmachów‎ ‎z‎ ‎dużemi‎ ‎salami.‎ ‎Zajęte zostały‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎gmachy‎ ‎Tow.‎ ‎Muzycznego,‎ ‎Stowarzyszenia‎ ‎Rzemieślników‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎maneż‎ ‎wojskowy‎ ‎na‎ ‎Rypinkowskiej‎ ‎i‎ ‎dom‎ ‎Pułaskiego‎ ‎przy‎ ‎zbiegu‎ ‎szos:‎ ‎Łódzkiej,‎ ‎Konińskiej‎ ‎i‎ ‎Tureckiej.‎ ‎Rozległy‎ ‎jednak‎ ‎kompleks‎ ‎koszarowy‎ ‎na‎ ‎Nowym‎ ‎Swiecie‎ ‎zarezerwowano‎ ‎dla‎ ‎ułanów‎ ‎i‎ ‎artylerji,‎ ‎których‎ ‎przybycie‎ ‎zapowiedział‎ ‎Preusker.
Na‎ ‎zapytanie,‎ ‎czy‎ ‎ma‎ ‎pozostać‎ ‎milicja‎ ‎obywatelska,‎ ‎major‎ ‎odrzekł: 
„Do‎ ‎rana‎ ‎przyjmuję‎ ‎usługi‎ ‎panów‎ ‎z‎ ‎wdzięcznością.‎ ‎Potem‎ ‎ja‎ ‎sam‎ ‎będę‎ ‎myślał‎ ‎o‎ ‎porządku i‎ ‎rozstawię‎ ‎swoje‎ ‎patrole‎"‎. W‎ ‎jaki‎ ‎zaś‎ ‎sposób‎ ‎prezydent‎ ‎odpowiadać miał‎ ‎„głową"‎ ‎za‎ ‎porządek,‎ ‎którego‎ ‎miał‎ ‎pilnować major,‎ ‎o‎ ‎tem‎ ‎zdobywca‎ ‎Kalisza‎ ‎nie‎ ‎pomyślał. Już‎ ‎koło‎ ‎4-ej‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎wracały‎ ‎ostatnie‎ ‎warty‎ ‎milicyjne‎ ‎z‎ ‎dworca,‎ ‎zastąpione‎ ‎tam‎ ‎przez‎ ‎prusaków, nadciągnęły kartaczownice, konwojowane przez pół szwadronu ułanów. 
„Czołem panowie"! powitał popolsku jadący na przodzie oficer, salutując stojących na trotuarze milicjantów i strażników. 
„Czołem"! — odkrzyknięto ochoczo. 
A pokraczne, mające coś żmijowatego i zarazem żabiego w swej postaci, kartaczownice długim sznurem ciągnęły ku miastu...Konie raźno parskały wśród ciszy sierpniowego poranka...Po 108 latach prusacy wracali do Kalisza...
48635efb-65f1-4c3b-bd35-06f6096d36f2
b2905edb-778b-4f53-b3e4-4ae76784bcd3
alaMAkota

Człowieku, z pracy mnie wywala. Świetnie wpisy :) możesz wołać do kolejnych?

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część II

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jedynym‎ ‎zaś‎ ‎konkretnym‎ ‎objawem‎ ‎obecności prusaków‎ ‎w‎ ‎pobliżu‎ ‎są‎ ‎telefony.‎ ‎Co‎ ‎chwila‎ ‎na stacji‎ ‎dzwonek,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎głos:
„Panna — sprechen‎ ‎sie‎ ‎deutsch?“.
Niezrażony‎ ‎chłodnem:‎ ‎„z‎ ‎kim‎ ‎łączyć?“‎ ‎głos ciągnie‎ ‎dalej:
„Panna,‎ ‎my‎ ‎z‎ ‎Barączka‎ ‎mówimy"
lub‎ ‎też:
„Panna!‎ ‎wie‎ ‎viel‎ ‎Russen‎ ‎in‎ ‎Kalisch?"
czy‎ ‎też‎ ‎dla‎ ‎rozmaitości: 
„Panna!‎ ‎jest‎ ‎kawa‎ ‎i‎ ‎piwo‎ ‎w‎ ‎Kaliszu?‎"‎ ‎i.‎t.‎d.
Jak‎ ‎się‎ ‎zaś‎ ‎później‎ ‎okazało,‎ ‎poza‎ ‎kompanją piechoty‎ ‎i‎ ‎kilkunastu‎ ‎ułanami‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach, z‎ ‎pomiędzy‎ ‎których‎ ‎to‎ ‎właśnie‎ ‎rekrutowali‎ ‎się owi‎ ‎telefonowi‎ ‎flirciarze — więcej‎ ‎wojska‎ ‎w‎ ‎pobliżu‎ ‎nie‎ ‎było,‎ ‎i‎ ‎tylko‎ ‎pojedyncze‎ ‎patrole‎ ‎ułańskie i‎ ‎piesze‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎rowerach‎ ‎przemykały‎ ‎się‎ ‎chyłkiem szosą‎ ‎lub‎ ‎plantem‎ ‎kolei‎ ‎ku‎ ‎Kaliszowi. W‎ ‎Ratuszu‎ ‎tymczasem‎ ‎wrzała‎ ‎robota;‎ ‎masami‎ ‎podpisywano‎ ‎pod‎ ‎kierunkiem‎ ‎dyr.‎ ‎Banku‎ ‎Handlowego‎ ‎bony,‎ ‎uchwalone‎ ‎na‎ ‎zebraniu‎ ‎obywatełskiem‎ ‎dnia‎ ‎poprzedniego,‎ ‎które‎ ‎natychmiast‎ ‎wydawano‎ ‎oczekującym‎ ‎na‎ ‎dole‎ ‎tłumom.‎ ‎Poznoszono i‎ ‎zabezpieczono‎ ‎jako‎ ‎tako‎ ‎pocztę,‎ ‎wykończano‎ ‎organizowanie‎ ‎milicji — na‎ ‎godzinę‎ ‎3-ą‎ ‎zwołano‎ ‎posiedzenie‎ ‎komisji‎ ‎dla‎ ‎obmyślenia‎ ‎zaprowiantowania masy‎ ‎rodzin‎ ‎bezrobotnych‎ ‎i‎ ‎rezerwistów.

Okolica‎ ‎tymczasem,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎wiedząca‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎rzeczy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu,‎ ‎a‎ ‎wciąż‎ ‎pozostająca‎ ‎pod wpływem‎ ‎wrażeń‎ ‎nocy‎ ‎ubiegłej‎ ‎trwała‎ ‎w‎ ‎trwodze‎ ‎i‎ ‎niepokoju.‎ ‎Z‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎— szły‎ ‎tam‎ ‎wieści‎ ‎o‎ ‎rabunkach,‎ ‎pożarach,‎ ‎przez pierwszych‎ ‎uciekinierów‎ ‎biurokratycznych‎ ‎przyniesione,‎ ‎stąd‎ ‎też‎ ‎telefony‎ ‎dzwoniły‎ ‎bez‎ ‎ustanku. Uspakajania‎ ‎tą‎ ‎drogą‎ ‎przesyłane,‎ ‎nie‎ ‎wiele‎ ‎mogły zdziałać — zaczął‎ ‎się‎ ‎popłoch,‎ ‎na‎ ‎gwałt‎ ‎pakowano manatki‎ ‎na‎ ‎wozy.‎ ‎Z‎ ‎własnej‎ ‎też‎ ‎inicjatywy‎ ‎kilku lepszych‎ ‎piechurów,‎ ‎a‎ ‎znanych‎ ‎bardziej‎ ‎w‎ ‎mieście, rusza‎ ‎na‎ ‎wieś‎ ‎dla‎ ‎uspokojenia,‎ ‎co‎ ‎udaje‎ ‎się z‎ ‎wielką‎ ‎łatwością.‎ ‎Chłopi,‎ ‎nie‎ ‎wyłączając‎ ‎sołtysów,‎ ‎bez‎ ‎wahania‎ ‎uznają‎ ‎prawowitość‎ ‎władzy, czuwającej‎ ‎nad‎ ‎porządkiem,‎ ‎milicji. Po‎ ‎wsiach,‎ ‎przylegających‎ ‎do‎ ‎szos‎ ‎poblizkich,‎ ‎momentalnie‎ ‎powstaje‎ ‎swojska‎ ‎milicja,‎ ‎której kadry‎ ‎tworzą,‎ ‎pilnujący‎ ‎przed‎term‎ ‎telegrafu,‎ ‎stójkowi,‎ ‎ludzie‎ ‎rozchodzą‎ ‎się‎ ‎powoli‎ ‎na‎ ‎obiad i‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎podniecony‎ ‎i‎ ‎trwożliwy‎ ‎nastrój,‎ ‎mówiąc‎ ‎nawiasem,‎ ‎chwilowo‎ ‎zwiększony przez‎ ‎ogólny‎ ‎powrót‎ ‎letników,‎ ‎wywołany‎ ‎możliwością‎ ‎odcięcia‎ ‎miasta‎ ‎kordonem — znika.

Okropny‎ ‎natomiast‎ ‎widok‎ ‎przedstawiał‎ ‎dworzec‎ ‎kolejowy‎ ‎z‎ ‎przyległemi‎ ‎zabudowaniami.‎ ‎Dogaszający‎ ‎pożar‎ ‎magazynów‎ ‎wypełnił‎ ‎dymem‎ ‎i‎ ‎zapachem‎ ‎spalenizny‎ ‎powietrze‎ ‎dokoła‎ ‎na‎ ‎wiorstowej‎ ‎bodaj‎ ‎przestrzeni. Z‎ ‎dworca‎ ‎też‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎zobaczyć‎ ‎zbliżających‎ ‎się‎ ‎pierwszych‎ ‎prusaków.‎ ‎Między‎ ‎resztkami‎ ‎zrujnowanych‎ ‎wagonów,‎ ‎plantem‎ ‎od‎ ‎strony Skalmierzyc‎ ‎ostrożnie,‎ ‎bacznie‎ ‎oglądając‎ ‎się‎ ‎na wszystkie‎ ‎strony,‎ ‎zmierzało‎ ‎kilka‎ ‎szarych‎ ‎postaci, w‎ ‎których‎ ‎nietrudno‎ ‎było‎ ‎domyślić‎ ‎się‎ ‎żołnierzy z‎ ‎podoficerem,‎ ‎spoglądającym‎ ‎wciąż‎ ‎przez‎ ‎lornetkę.‎ ‎Bliżej‎ ‎nieco‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎skalmierzyckiej‎ ‎jechało noga‎ ‎za‎ ‎nogą‎ ‎pięciu‎ ‎ułanów,‎ ‎również‎ ‎z‎ ‎zachowaniem‎ ‎wszelkich‎ ‎ostrożności.

Do‎ ‎miasta‎ ‎ułani‎ ‎zbliżyli‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎godziny 2-ej.‎ ‎Od‎ ‎patrolu‎ ‎oddzieliło‎ ‎się‎ ‎dwuch‎ ‎jeźdźców, którzy‎ ‎wyciągniętym‎ ‎kłusem‎ ‎ruszyli‎ ‎ulicą.‎ ‎Koło szpitala‎ ‎pozostał‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎nich,‎ ‎a‎ ‎drugi,‎ ‎wypuściwszy‎ ‎konia‎ ‎galopem,‎ ‎blady‎ ‎jak‎ ‎trup,‎ ‎pędem‎ ‎przebiegł‎ ‎ulicę‎ ‎Wrocławską,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎wpadł w‎ ‎Warszawską‎ ‎i‎ ‎zawróciwszy‎ ‎konia‎ ‎przed‎ ‎cukiernią‎ ‎„Schaub‎ ‎i‎ ‎Kozłowski",‎ ‎wolniej‎ ‎już‎ ‎ruszył z‎ ‎powrotem‎ ‎do‎ ‎oczekującego‎ ‎nań‎ ‎przy‎ ‎szpitalu‎ ‎towarzysza.‎ ‎Galopującemu‎ ‎jeźdźcowi‎ ‎towarzyszyły okrzyki‎ ‎tłumów:‎ ‎„wiwajt"!‎ ‎„Lebe‎ ‎hoch“,‎ ‎to‎ ‎znowu „Bydło"!‎ "‎milczeć"!‎ ‎to‎ ‎znów‎ ‎„Czołem"!‎ ‎a‎ ‎wśród tej‎ ‎dysharmonji‎ ‎najsprzeczniejszych‎ ‎uczuć‎ ‎względem‎ ‎siebie,‎ ‎biedny‎ ‎zdobywca,‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎ściskając‎ ‎lancę‎ ‎i‎ ‎cugle,‎ ‎rwał‎ ‎z‎ ‎kopyta.‎ ‎Gdy‎ ‎podjeżdżał już‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎snać‎ ‎wytężone‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎trudnością‎ ‎skupione‎ ‎siły‎ ‎opuściły‎ ‎go.‎ ‎Koń‎ ‎szarpnięty mundsztukiem‎ ‎potknął‎ ‎się,‎ ‎lanca‎ ‎wypadła,‎ ‎kalecząc lekko‎ ‎konia‎ ‎w‎ ‎szyję‎ ‎i‎ ‎sam‎ ‎ułan,‎ ‎ciężko‎ ‎dysząc, omal‎ ‎nie‎ ‎zwalił‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemię.‎ ‎Podtrzymał‎ ‎go‎ ‎jednak‎ ‎towarzysz‎ ‎i‎ ‎kilku‎ ‎stojących‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎właśnie punkcie‎ ‎miasta‎ ‎na‎ ‎posterunku‎ ‎strażaków.‎ ‎Do‎ ‎konia‎ ‎wnet‎ ‎podeszło‎ ‎kilku‎ ‎żydków,‎ ‎wyrażając‎ ‎kondolencję‎ ‎głaskaniem.‎ ‎

Wreszcie‎ ‎—‎ ‎pierwszy‎ ‎po‎ ‎108 latach‎ ‎prusak‎ ‎w‎ ‎Kaliszu,‎ ‎strachem‎ ‎i‎ ‎nerwowością, zrozumiałą‎ ‎zresztą,‎ ‎wykazujący,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎zbyt‎ ‎odczuwa‎ ‎ważność‎ ‎swojej‎ ‎roli‎ ‎historycznej,‎ ‎galopem odjeżdża‎ ‎ku‎ ‎swoim,‎ ‎do‎ ‎których‎ ‎tymczasem‎ ‎dołączyło‎ ‎się‎ ‎jeszcze‎ ‎kilku‎ ‎z‎ ‎jakimś‎ ‎gołowąsem‎ ‎szpicakiem‎ ‎lejtnantem.‎ ‎Po‎ ‎chwili‎ ‎cały‎ ‎tak‎ ‎wzmożony‎ ‎patrol‎ ‎podjechał‎ ‎do‎ ‎dawnej‎ ‎rogatki‎ ‎i‎ ‎dowodzący‎ ‎nim‎ ‎oficer,‎ ‎prosił‎ ‎grzecznie‎ ‎napotkanego fabrykanta‎ ‎Meisnera,‎ ‎żeby‎ ‎udał‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎prezydenta miasta‎ ‎i‎ ‎wezwał‎ ‎go‎ ‎dla‎ ‎rozmowy. W‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎odbyła‎ ‎się‎ ‎nieco‎ ‎teatralna i‎ ‎całkiem‎ ‎bodaj‎ ‎niepotrzebna‎ ‎scena‎ ‎kapitulacji‎ ‎miasta.‎ ‎Prezydent‎ ‎Bukowiński‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎obywateli‎ ‎Scholtza‎ ‎i‎ ‎Deutschmana,‎ ‎najbardziej‎ ‎widocznie‎ ‎„błahonadieżnych“‎ ‎w‎ ‎danej‎ ‎chwili,‎ ‎posadziwszy‎ ‎na‎ ‎kozioł‎ ‎dorożki‎ ‎strażaka‎ ‎z‎ ‎białą‎ ‎chorągwią, udał‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogatkę‎ ‎dla‎ ‎wręczenia‎ ‎„kluczy‎ ‎miasta‎"‎.
Czy‎ ‎oczekiwał‎ ‎tego‎ ‎lejtnant,‎ ‎dowodzący‎ ‎ułanami,‎ ‎trudno‎ ‎przesądzać,‎ ‎faktycznie‎ ‎jednak‎ ‎był całą‎ ‎tą‎ ‎ceremonją‎ ‎mocno‎ ‎zażenowany‎ ‎i‎ ‎zdumiony. Przyjąwszy‎ ‎„klucze"‎ ‎i‎ ‎porozmawiawszy‎ ‎chwilę przez‎ ‎tłómacza‎ ‎z‎ ‎Bukowińskim,‎ ‎zawrócił‎ ‎z‎ ‎kilku ułanami,‎ ‎wysławszy‎ ‎resztę‎ ‎na‎ ‎drugi‎ ‎koniec‎ ‎miasta,‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎turecką.‎ ‎Patrol‎ ‎też,‎ ‎przejechawszy stępa‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎na‎ ‎przemiany‎ ‎lekkim‎ ‎kłusem‎ ‎wśród okrzyków,‎ ‎całą‎ ‎niemal‎ ‎długość‎ ‎Kalisza,‎ ‎ruszył‎ ‎ku Pólku‎ ‎i‎ ‎Skarszewowi.
db89e910-5b53-4daf-b567-2c0a56e1b0e6
b914623e-a6e5-4f56-b292-02a4760f7222
d695978c-a3a0-4505-ab99-8017f1bcfb7d

Zaloguj się aby komentować

Ponieważ zaczął się juz sierpień a znim kolejna tym razem okrągła rocznica wybuchu... I wojny swiatowej - w kilkunastu wpisach przytoczę w całości książkę naocznego świadka początku wojny w Kaliszu w sierpniu 1914 roku - miejscowego adwokata Józefa Dąbrowskiego. 
Ci którzy czytali w szkole lektury (ja do nich niestety nie należałem), zapewne pamietają opis początku wielkiej wojny w Kalińcu z książki Marii Dąbrowskiej "Noce i Dnie". Kaliniec z książki Dąbrowskiej to właśnie Kalisz. Podobieństwo nazwisk autorów, również nie jest przypadkowe. Jóżef był starszym bratem męża pisarki.
Kalisz w roku 1914 był położony na granicy niemiecko-rosyjskiej, po rosyjskiej stronie. Poniżej załączam mapę w 1914 roku. Kalisz zostanie zajęty bez walk juz drugiego dnia wojny i aż do jej zakończenia będzie się znajdować pod okupacją niemiecką.
Książka została wydana w 1914 roku w Warszawie. W cytatach zachowuję oryginalną pisownię sprzed 100 lat.

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Jak‎ ‎gdyby‎ ‎przez‎ ‎zrządzenie‎ ‎dziwacznej‎ ‎a‎ ‎złośliwej‎ ‎ironji‎ ‎pierwszy‎ ‎dzień‎ ‎olbrzymiej‎ ‎wojny‎ ‎najpotężniejszych‎ ‎państw‎ ‎europejskich — Niedziela‎ ‎2-go sierpnia—rozpoczął‎ ‎się‎ ‎najcudowniejszym,‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎sobie‎ ‎można‎ ‎wyobrazić,‎ ‎porankiem. Słońce‎ ‎przygrzewało‎ ‎cudownie‎ ‎i‎ ‎świat‎ ‎cały ochoczo‎ ‎uśmiechał‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎zastrachanych‎ ‎ludzisków, co‎ ‎wylegli‎ ‎przed‎ ‎chałupy,‎ ‎patrząc‎ ‎w‎ ‎osłupieniu na‎ ‎to,‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎naokoło‎ ‎nich‎ ‎działo,‎ ‎gdy‎ ‎o‎ ‎godzinie 6-ej‎ ‎rano‎ ‎wybrałem‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎Cztero‎ ‎wiorstową‎ ‎przestrzeń,‎ ‎oddzielającą‎ ‎nasze‎ ‎letnisko,‎ ‎na zapoczątkowanym‎ ‎„mieście-ogrodzie“‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎wsi Pólko‎ ‎—‎ ‎od‎ ‎Kalisza,‎ ‎zdecydowałem‎ ‎się‎ ‎przebyć‎ ‎pieszo,‎ ‎nie‎ ‎chcąc‎ ‎narazić‎ ‎koni‎ ‎na‎ ‎możliwą‎ ‎zupełnie rekwizycję.
Luźne,‎ ‎większe‎ ‎lub‎ ‎mniejsze‎ ‎oddziały‎ ‎wojska wciąż‎ ‎ciągnęły‎ ‎drogami‎ ‎na‎ ‎Sieradz,‎ ‎Turek‎ ‎i‎ ‎Konin, zbiegającemi‎ ‎się‎ ‎właśnie‎ ‎u‎ ‎stóp‎ ‎góry‎ ‎Tynieckiej. Na‎ ‎szosie‎ ‎ludność‎ ‎trzyma‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎godnością. Obok‎ ‎słupów‎ ‎telegraficznych‎ ‎stoją‎ ‎z‎ ‎siekierami stróże,‎ ‎postawieni‎ ‎dla‎ ‎ich‎ ‎pilnowania‎ ‎przed‎ ‎kilku dniami‎ ‎jeszcze...‎ ‎Nagle‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Skarszewa‎ ‎słychać‎ ‎tentent,‎ ‎pędzi‎ ‎na‎ ‎szkapie‎ ‎chłopina — do‎ ‎gminy —‎ ‎w‎ ‎Skarszewie‎ ‎dragoni‎ ‎spędzili‎ ‎pilnujących i‎ ‎druty‎ ‎psują‎ ‎o‎ ‎jeje‎ ‎—‎ ‎czy‎ ‎jemu‎ ‎za‎ ‎to‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎będzie,‎ ‎że‎ ‎pozwolił.‎ ‎Ale‎ ‎co‎ ‎on‎ ‎mógł‎ ‎zrobić‎ ‎z‎ ‎siekierą‎ ‎na‎ ‎tylu‎ ‎sołdatów!
Wchodząc‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎spotykam‎ ‎bezładnie uciekających‎ ‎urzędników‎ ‎pocztowych,‎ ‎wyciągają nieomal‎ ‎truchtem;‎ ‎dalej‎ ‎cała‎ ‎kupa‎ ‎niższych‎ ‎funkcjonarjuszy‎ ‎wszystkich‎ ‎dykasterji‎ ‎„wyrywa“‎ ‎ku Błaszkom‎ ‎i‎ ‎Sieradzowi.‎ ‎U‎ ‎wszystkich‎ ‎w‎ ‎oczach strach‎ ‎wręcz‎ ‎jakiś‎ ‎nieludzki — najfantastyczniejsze przypuszczenia,‎ ‎pogłoski,‎ ‎a‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎narzekania‎ ‎słychać‎ ‎wśród‎ ‎tego‎ ‎tłumu.‎ ‎Dodać‎ ‎trzeba, że‎ ‎w‎ ‎zamieszaniu‎ ‎bardzo‎ ‎wielu‎ ‎nie‎ ‎otrzymało pensji;‎ ‎położenie‎ ‎ludzi‎ ‎rodzinnych‎ ‎jest‎ ‎wskutek‎ ‎tego‎ ‎okropne.
Powoli‎ ‎nadchodzą‎ ‎wieści‎ ‎z‎ ‎nad‎ ‎granicy.‎ ‎O wkroczeniu‎ ‎niemców‎ ‎nie‎ ‎słychać‎ ‎nic. W‎ ‎mieście‎ ‎tłumy‎ ‎ludzi‎ ‎przepełniały‎ ‎ulice. Dziwne‎ ‎podniecenie‎ ‎jakieś‎ ‎widocznem‎ ‎było‎ ‎na twarzach‎ ‎wszystkich.‎ ‎Rozprawiano‎ ‎namiętnie,‎ ‎oczekiwano‎ ‎wieści‎ ‎o‎ ‎wkroczeniu‎ ‎prusaków‎ ‎bez‎ ‎strachu,‎ ‎z‎ ‎jakąś‎ ‎ciekawością.‎ ‎Przed‎ ‎gmachem‎ ‎Rządu gubernjalnego‎ ‎obok‎ ‎zepsutego‎ ‎samochodu,‎ ‎pozostawionego‎ ‎na‎ ‎los‎ ‎szczęścia,‎ ‎zebrali‎ ‎się‎ ‎urzędnicy, którym‎ ‎dopiero‎ ‎teraz‎ ‎miano‎ ‎pensję‎ ‎wypłacić. Cerkiew‎ ‎otwarta‎ ‎robiła‎ ‎wrażenie‎ ‎obrabowanej.‎ ‎Poczta‎ ‎straszny‎ ‎i‎ ‎zarazem‎ ‎przykry‎ ‎a‎ ‎śmieszny‎ ‎przedstawiała‎ ‎widok.‎ ‎Krzesła‎ ‎i‎ ‎stoły‎ ‎powywracane,‎ ‎wszędzie‎ ‎nieład,‎ ‎a‎ ‎na‎ ‎podłodze — stosy‎ ‎listów, gazet‎ ‎i‎ ‎posyłek‎ ‎wszelkiego‎ ‎rodzaju.‎ ‎Polecone,‎ ‎nie-polecone,‎ ‎karty,‎ ‎gazety‎ ‎—‎ ‎leżą‎ ‎stosem,‎ ‎z‎ ‎którego ciekawi‎ ‎lub‎ ‎zainteresowani‎ ‎wybierają‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎żywnie‎ ‎podoba:‎ ‎listy‎ ‎do‎ ‎siebie‎ ‎lub‎ ‎znajomych,‎ ‎karty z‎ ‎ładnemi‎ ‎malowidłami,‎ ‎ilustracje‎ ‎i‎.‎t.‎d. Idąc‎ ‎dalej,‎ ‎natykam‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎pierwszy,‎ ‎bardzo nieładny‎ ‎objaw‎ ‎wolności‎ ‎—‎ ‎rozbijają‎ ‎‎sklep‎ ‎monopolowy.‎ ‎Kilku‎ ‎andrusów‎ ‎w‎ ‎worku‎ ‎dźwiga‎ ‎butelki‎ ‎z‎ ‎monopolką,‎ ‎a‎ ‎garść,‎ ‎wobec‎ ‎głosów‎ ‎zachęty zgromadzonego‎ ‎tłumu,‎ ‎rozbija‎ ‎sam‎ ‎sklep...‎ ‎Na szczęście,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎później‎ ‎okazało,‎ ‎był‎ ‎to‎ ‎jedyny wypadek‎ ‎rabunku‎ ‎w‎ ‎mieście...‎ ‎Bezwzględnie‎ ‎natomiast‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎większą‎ ‎skalę‎ ‎rabowano‎ ‎magazyny‎ ‎kolejowe‎ ‎—‎ ‎obok‎ ‎dworca‎ ‎wręcz‎ ‎szedł‎ ‎handel‎ ‎zrabowanemi‎ ‎przedmiotami‎ ‎i‎ ‎wymieniano‎ ‎inteligentów, co‎ ‎tak‎ ‎„okazyjnie"‎ ‎kupowali‎ ‎od‎ ‎rabusiów‎ ‎przeróżne‎ ‎rzeczy...

W‎ ‎Ratuszu‎ ‎tymczasem‎ ‎—‎ ‎prezydent‎ ‎zwołał zgromadzenie‎ ‎obywateli,‎ ‎t.‎j.‎ ‎właściwie‎ ‎wszystkich, kogo‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎spotkać.‎ ‎Zebranym‎ ‎odczytana została‎ ‎depesza,‎ ‎w‎ ‎której‎ ‎było‎ ‎doniesienie‎ ‎o‎ ‎wypowiedzeniu‎ ‎wojny‎ ‎Rosji‎ ‎przez‎ ‎Niemcy‎ ‎wczoraj o‎ ‎6-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎i‎ ‎władza‎ ‎nad‎ ‎miastem‎ ‎przelana została‎ ‎na‎ ‎prezydenta.‎ ‎Zawiadomiwszy‎ ‎o‎ ‎powyższem,‎ ‎prezydent‎ ‎zapytał‎ ‎zebranych,‎ ‎czy‎ ‎zgadzają się‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎władzę‎ ‎do‎ ‎czasu‎ ‎przybycia‎ ‎prusaków, poczem‎ ‎po‎ ‎uzyskaniu‎ ‎jednogłośnej‎ ‎zgody‎ ‎obecnych‎ ‎zaprosił‎ ‎do‎ ‎pomocy‎ ‎sobie,‎ ‎znanego‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎finansistę‎ ‎i‎ ‎rejenta‎ ‎Młynarskiego,‎ ‎oraz‎ ‎szereg obywateli‎ ‎do‎ ‎Komitetu‎ ‎doradczego.‎ ‎Obok‎ ‎policji, z‎ ‎której‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎stójkowych‎ ‎i‎ ‎rewirowych z‎ ‎komisarzem‎ ‎2-go‎ ‎cyrkułu,‎ ‎Kostienko,‎ ‎pozostało w‎ ‎mieście‎ ‎oraz‎ ‎straży‎ ‎ogniowej,‎ ‎co‎ ‎już‎ ‎zajęła‎ ‎posterunki‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎uchwalono‎ ‎stworzyć‎ ‎milicję obywatelską‎ ‎z‎ ‎Komitetem‎ ‎Bezpieczeństwa‎ ‎na‎ ‎czele,‎ ‎w‎ ‎skład‎ ‎którego‎ ‎weszli:‎ ‎naczelnik‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎Mrowiński,‎ ‎kapitan‎ ‎wioślarski‎ ‎Motylewski oraz‎ ‎przedsiębiorca‎ ‎budowlany‎ ‎Kicał. W‎ ‎końcu‎ ‎wezwano‎ ‎do‎ ‎pracy‎ ‎uchwalone w‎ ‎dniu‎ ‎wczorajszym‎ ‎komisje.

Natychmiast‎ ‎zaczęto‎ ‎organizować‎ ‎milicję,‎ ‎dając‎ ‎jej‎ ‎na‎ ‎lewym‎ ‎rękawie‎ ‎przepaski‎ ‎niebieskie, opatrzone‎ ‎pieczęciami‎ ‎magistratu. W‎ ‎ciągu‎ ‎godziny‎ ‎patrole‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎i milicji‎ ‎ruszyły‎ ‎na‎ ‎miasto.‎ ‎Część‎ ‎udała‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎dworzec‎ ‎gasić‎ ‎dogorywające‎ ‎szczątki‎ ‎i‎ ‎zmusić‎ ‎do‎ ‎za przestania‎ ‎rabunku,‎ ‎inni‎ ‎zajęli‎ ‎pocztę,‎ ‎silniejsze oddziały‎ ‎udały‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogatki‎ ‎i‎ ‎przedmieścia. Kalisz‎ ‎stał‎ ‎się‎ ‎chwilowo‎ ‎wolnem‎ ‎miastem. O‎ ‎prusakach‎ ‎przychodzą‎ ‎wieści‎ ‎—‎ ‎widziano w‎ ‎stronie‎ ‎Żydowa‎ ‎samolot,‎ ‎co‎ ‎nad‎ ‎okolicą‎ ‎krążył, a‎ ‎podobno‎ ‎do‎ ‎prezydenta‎ ‎przybył‎ ‎jakiś‎ ‎pozostawiony‎ ‎na‎ ‎los‎ ‎szczęścia‎ ‎kolejarz,‎ ‎co‎ ‎widział‎ ‎ich‎ ‎na własne‎ ‎oczy‎ ‎w‎ ‎Noskowie.‎ ‎Kolejarz‎ ‎ów‎ ‎staje‎ ‎się postacią‎ ‎mityczną.‎ ‎Po‎ ‎zajęciu‎ ‎Noskowa‎ ‎prusacy wysłali‎ ‎go‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎ażeby‎ ‎zawiadomił‎ ‎mieszkańców,‎ ‎iż‎ ‎wojsko‎ ‎wejdzie‎ ‎aż‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎6-ej‎ ‎wieczorem —‎ ‎we‎ ‎24‎ ‎godziny‎ ‎po‎ ‎wypowiedzeniu‎ ‎wojny‎ ‎— wcześniej‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎że‎ ‎wojacy‎ ‎są‎ ‎nieco‎ ‎podnieceni,‎ ‎niech‎ ‎więc‎ ‎kobiety‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎wychodzą,‎ ‎tłumy‎ ‎niech‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎zbierają‎ ‎na‎ ‎ulicach,‎ ‎a‎ ‎zresztą‎ ‎— prusacy‎ ‎nic‎ ‎nikomu‎ ‎nie‎ ‎chcą‎ ‎robić. Mitycznego‎ ‎kolejarza - zwiastuna‎ ‎nikt‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎nie‎ ‎widział,‎ ‎cała‎ ‎historja‎ ‎i‎ ‎przyniesione przezeń‎ ‎wieści‎ ‎wydają‎ ‎się‎ ‎dowcipnym‎ ‎fortelem któregoś‎ ‎ze‎ ‎sprytniejszych,‎ ‎a‎ ‎dbałych‎ ‎o‎ ‎porządek obywateli.‎ ‎Mimo‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎cała‎ ‎ta‎ ‎historja‎ ‎wywiera‎ ‎ogromne‎ ‎wrażenie.‎ ‎Patrole‎ ‎milicji‎ ‎wnet‎ ‎ze‎ ‎zdwojoną‎ ‎energją‎ ‎nakazały‎ ‎zamykać‎ ‎okna‎ ‎i‎ ‎bramy‎ ‎i‎ ‎rozpraszać‎ ‎gromadzące‎ ‎się‎ ‎tłumy,‎ ‎co‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎pracą‎ ‎syzyfową‎ ‎w‎ ‎zupełności.‎ ‎Ciekawość‎ ‎ujrzenia choćby‎ ‎„nieco‎ ‎podnieconych“‎ ‎prusaków‎ ‎przemaga.‎ ‎Główny‎ ‎też‎ ‎Rynek‎ ‎i‎ ‎długa,‎ ‎przechodząca‎ ‎następnie‎ ‎w‎ ‎szosę‎ ‎skal‎mierzy‎cką,‎ ‎ulica‎ ‎Wrocławska w‎ ‎części‎ ‎zostaje‎ ‎przepełniona‎ ‎tłumami,‎ ‎wśród‎ ‎których‎ ‎przeważają‎ ‎żydzi.‎ ‎Okna‎ ‎na‎ ‎całej‎ ‎przestrzeni ugarnirowane‎ ‎głowami,‎ ‎ciekawie‎ ‎spoglądającemi w‎ ‎stronę‎ ‎Wrocławskiej.
b97e9566-323c-4962-8131-e667b779102f
d2ecaa3f-d338-4369-9734-2f2265d9f522
600f9787-3c12-46cb-ad41-d97d1b7cbbdc
Hans.Kropson

@alaMAkota @MiernyMirek

Autor Piotr Szlanta w artykule pisze o trzech atakach gazowych:


  • 31 stycznia 1915

  • 31 maja 1915

  • 12 czerwca 1915


i dalej_: Po tym jak 28 czerwca odwołano kolejne natarcie, naczelny dowódca frontu wschodniego gen. Paul von Hindenburg postanowił ostatecznie poniechać planów frontalnego uderzenia 9. Armii w kierunku nieodległej Warszawy._


Natomiast na tablicy (zdjęcie poniżej) znajdującej się na cmentarzu we wsi Joachimów-Mogiły (front był bardziej na wschód od Bolimowa po drugiej stronie rzeki) mowa jest także o ataku gazowym przeprowadzonym 6-7 lipca 1915


Z kolei rosyjski generał Gurko (był dowódcą korpusu nad Rawką) w swoich pamietnikach pisze też o ataku gazowym już 10 stycznia 1915 (o kolejnym 31 stycznia również - w maju już go nie było nad Rawką).


Pod tagiem #bolimow1915 przytaczałem fragmenty książki Stanleya Washburna brytyjskiego korespondenta "The Times" po ataku gazowym z 31 maja.

8c4efdab-adc4-4086-a5be-488ded979feb

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XVII
POWRÓT NA ZIEMIĘ I DO SZALEŃSTWA

Jest oczywiste, że moje doświadczenia w podświadomości zabarwiły moje codzienne ja na jakiś czas; zrobiły to w rzeczywistości dłużej, niż zdawałem sobie sprawę, Suora Rucchin była pod szczególnym wrażeniem tego, co wydawało się jej cudownym uzdrowieniem, ponieważ wszystkie osoby wątpiły w moje życie. Moje siły stopniowo zanikały i jako ostatnie rozwiązanie zastosowano zastrzyk z opium, a oto po kilku godzinach obudziłem się i usiadłem w łóżku! Dała upust własnemu zdumieniu, wykrzykując: "Tu sei renato!" (Odrodziłeś się!), Te trzy słowa opowiadają całą historię psychicznego dramatu, przez który właśnie przeszedłem, mogłem zauważyć na podstawie kalendarza, że było teraz przedpołudnie drugiego stycznia, tysiąc dziewięćset szesnastego roku, widziałem stary rok odchodzący i nowy rok wprowadzony z mojego punktu widzenia, w krainie mrocznego snu! Naprawdę czułem się odrodzony, zarówno pod względem fizycznego wigoru, jak i duchowej mentalności - gotowy na drugą rundę życia na ziemi! Ta noc była moją pierwszą nocą prawdziwego, normalnego snu od czasu mojego przyjęcia do szpitala - ciało i dusza znów razem, miałem doskonały, pozbawiony snów sen, ale kiedy obudziłem się rano, ślady napięcia tego psychicznego doświadczenia wzięły mnie z powrotem w swój dezorientujący uścisk. Przed Bożym Narodzeniem wyszedłem z okopów, ba, nawet Nowy Rok nadszedł i minął. Leżałem z głową na miękkiej, białej poduszce i próbowałem się zastanowić. Odkryłem, że wojna toczy się tak samo. Jak więc wydostałem się z okopów przed Bożym Narodzeniem? Dzięki mojemu intelektowi? Albo sprytowi? Nie, dzięki mojej wierze! Jeśli moja wiara mogła wyciągnąć mnie z wojny, to dlaczego nie mógłbym wyciągnąć z okopów syna każdej matki, zarażając go tą samą wiarą? Był to wspaniały plan, ale czyż nie był to również dobry powód - być może dobry i wystarczający powód, dla którego byłem konwojowany przez moje nadprzyrodzone doświadczenie, Może ten nacisk na wydostanie się z okopów w obliczu wszystkich materialnych przeszkód na mojej drodze został zainspirowany w moim umyśle nieznanym mi celem zademonstrowania ku mojej pełnej satysfakcji, że tam, gdzie jest pełne zaufanie zrodzone z zamieszkującej wiary, niemożliwe zawsze może się spełnić,

Myśli te przerwało pojawienie się Suory Rucchin, która przyniosła mi kilka cienkich kawałków ciasta do zjedzenia i mały kubek ciepłego mleka do wypicia. Następnie powoli zapadłem w cichy, spokojny sen, z którego obudziłem się dopiero bardzo późnym rankiem, odświeżony na duchu i ciele, ponieważ miałem sen. We śnie spacerowałem po szpitalu ubrany w szlafrok szpitalny i nagle usłyszałem ogień karabinowy walczących piechurów, Wychodząc na zewnątrz, zobaczyłem walkę uliczną toczącą się między dwiema przeciwnymi siłami, uniesioną ręką wskazałem żołnierzom, aby przestali strzelać, Następnie poczułem ostry ból w prawym boku, gdzie trafiła mnie kula wroga. Ale nie zachwiałem się, zamiast tego spokojnie wyciągnąłem kulę palcami i trzymałem ją w górze, aby pokazać walczącym moją nietykalność. Natychmiast strzelanina ustała, mężczyźni rzucili broń na ziemię i zaczęli się obejmować, wołając: "Wojna się skończyła!". W tym momencie obudziłem się, przy pierwszej nadarzającej się okazji opowiedziałem swój sen kilku kumplom w pobliżu. Wszyscy się śmiali, każdy z nich twierdził, że miał podobny sen, ale wynik był odwrotny. W ich snach wojna trwała jeszcze długo i w końcu zobaczyli naszą stronę maszerującą na Wiedeń, Jeden z chłopców zawołał: "Bracie, nie możesz zatrzymać wojny snem". Pomyślałem, że miał rację do tego stopnia: potrzeba czegoś więcej niż marzenia, aby osiągnąć rezultaty. Z drugiej strony, marzyciele dokonywali wielkich rzeczy, Najwięksi ludzie na świecie byli marzycielami, więc zachowałem spokój, ale pomysł zakorzenił się w chorym umyśle. To nie mogło się skończyć. Chwilę później Suora Rucchin przyszła mi ze smutkiem powiedzieć, że musimy się rozstać, że zostanę natychmiast przeniesiony do specjalnego szpitala klinicznego, który został założony w klasztorze Renato (Klasztor Odrodzenia), również znajdującym się w Udine, Szpital ten został założony, aby przyjmować przypadki wymagające specjalnego leczenia i uwagi, które wymagały mniej zatłoczonych i ciasnych warunków niż te panujące w szpitalu epidemicznym w Szkołach Dantego.

O zmroku, pod eskortą Suory Rucchin i kilku innych sióstr zakonnych i lekarzy, udałem się do ambulansu, który czekał, aby zabrać mnie samego do klasztoru Renato. Kiedy żegnałem się z kolegami z mojego oddziału, chłopiec, który zauważył, że sny nie kończą wojen, uścisnął mi dłoń i wypowiedział te pożegnalne słowa: "Bracie, wracaj na Ziemię - i do szaleństwa".

KIEDY siedziałem samotnie w ambulansie, który szybko jechał do klasztoru Renato, ta ostatnia uwaga: "Bracie, wracaj na Ziemię i do szaleństwa", zaczęła fermentować w moim umyśle. Rzeczywiście, właśnie tam się teraz znajdowałem - z powrotem na Ziemię i do szaleństwa. Czym innym jak nie szaleństwem była ta scena, którą kontemplowałem wokół siebie? Szalony świat wypełniony szalonymi ludźmi! Gdzie można było znaleźć choć szczyptę rozsądku? Pomimo ostatnich dwudziestu wieków kazań i nauki oraz całego naszego chlubnego postępu moralnego i duchowego, cywilizacja upadła i okazała się całkowitą porażką! Czy to najlepsze, co mogli zrobić silni i mądrzy? Więc niech staną z boku i dadzą szansę słabym i głupcom!

W trakcie tych duchowych medytacji karetka nagle się zatrzymała. Gdy wysiadłem, znalazłem się na dużym, przestronnym dziedzińcu, który po otaczających mnie posągach i kapliczkach uznałem za miejsce kultu religijnego. Zamiast zostać natychmiast wprowadzonym do budynków klasztoru Renato, jak można by się spodziewać, zostałem poproszony o poczekanie na zewnątrz, aż ktoś po mnie przyjdzie. Ku mojemu zaskoczeniu, gdy ktoś się pojawił, okazał się być podpułkownikiem Królewskiego Korpusu Medycznego. Wydawało mi się to bardzo niezwykłe, że wyższy oficer raczył oddać honory domu zwykłemu kapralowi i zobaczyć go bezpiecznie odpoczywającego w wygodnym łóżku (numer siedem) na oddziale wychodzącym na dziedziniec na parterze. Kilka sióstr zakonnych, w tym matka przełożona, wkrótce przyszło odwiedzić nowoprzybyłego, aby go poznać. Bardzo troskliwie zapytały, czy jestem głodny. Poprosiłem o chleb i ciepłe mleko, które natychmiast otrzymałem.
41569491-d9dd-48de-ae8c-d561eeda4050

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #religia #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XVI
CO SIĘ DZIEJE, GDY UMIERAMY

Odetchnąwszy z ulgą, że mam już tę mękę za sobą, zapadłem w głębokie otępienie, które w końcu przerodziło się w utratę przytomności, z której nie miałem się obudzić, z wyjątkiem jednej chwilowej jasności, aż do dziewiątego poranka kolejnego dnia, a mianowicie drugiego stycznia roku naszego Pana tysiąc dziewięćset szesnastego. Wiedziałem to z kalendarza na ścianie. Dzień Bożego Narodzenia mój duch spędził na szybowaniu przez eteryczne wyżyny! 

Nauka i teologia nie są ze sobą sprzeczne. Nauka odróżnia świat fizyczny od psychicznego lub umysł świadomy od podświadomego. Teologia rozróżnia dwa człony tego samego podzielonego wszechświata jako duchowy i materialny. To, co zamierzam opisać z tego podwójnego naukowo-teologicznego punktu widzenia, to to, co dzieje się w umyśle człowieka w stanie konania, w tym podobnym do przesmyku stanie między życiem a śmiercią. Wolałbym, aby każdy czytelnik sam zdecydował, czy niezwykłe epizody, które miały miejsce podczas okresu śpiączki, przez który przeszedłem i jego następstwa, należy interpretować jako sny, halucynacje czy cokolwiek innego. Jestem przekonany, że są one co najmniej warte przypomnienia. 

Po zapadnięciu w głęboki sen, o którym mowa powyżej, natychmiast doświadczyłem osobliwego wrażenia, że znalazłem się w głębokiej, nieprzeniknionej próżni. Wszystko wokół mnie było pogrążone w ciemności, co, jak przypuszczam, pomogło wytworzyć niezwykłe uczucie zawieszenia. Dla całego świata było to tak, jakbym stał nieruchomo w powietrzu, nie poruszając się ani w prawo, ani w lewo, ani do przodu, ani do tyłu, ani nie wznosząc się, ani nie opadając. Sam eter również stał nieruchomo. Był to stan bezruchu sięgający zera absolutnego! Ten stan bezruchu trwał przez nieokreślony czas. 

Nagle, po przytłaczającej dawce bezruchu w tym nieprzeniknionym medium, być może po to, by zmiana była bardziej zaskakująca, gdy nadeszła, ściana światła niczym srebrzysty ekran pojawiła się na kruczoczarnym tle. Kalejdoskopowa i wielobarwna projekcja całego mojego cyklu życia na tej Ziemi, od moich narodzin i dzieciństwa aż do momentu, w którym otrzymałem sakramenty ostatnieg namaszczenia, została powoli rozwinięta przed moim wzrokiem, najwyraźniej dla mojego zaabsorbowania i zbudowania. Żaden najmniejszy szczegół nie został pominięty - wydawało się, że pozytywny kierunek, który należy obrać w każdym najdrobniejszym przypadku wymagającym działania i myślenia w moim światowym doświadczeniu, został tam zestawiony z towarzyszącymi mu negatywnymi alternatywami. Stało się boleśnie oczywiste, że nic nie zostało zapomniane ani przeoczone. Uwzględniono wiele wydarzeń z mojego życia, które nigdy nie zostały zarejestrowane lub całkowicie zniknęły z mojej pamięci, ponieważ zapis był niesamowity w swojej wszechstronności. 

Gdy patrzyłem, jak ta niezwykła kronika się rozwija, nie mogłem powstrzymać się od poczucia przytłoczenia doskonałą osobistą uwagą, którą reprezentowała. Z mojego doświadczenia na przesmyku między życiem a śmiercią wynika, że nie ma nic wspanialszego niż dokładność systemu ewidencji i kontroli w służbie Sprawiedliwego Sędziego. Wszystko jest czarno na białym, a księgowi nie są potrzebni do weryfikacji roszczeń w odniesieniu do błędów lub niedociągnięć, ponieważ nie ma absolutnie żadnych luk na wprowadzenie alibi lub wymówek. 

Mój umysł nie mógł nie być zafascynowany i zatrzymany przez ten spektakl automatycznej machiny boskiej sprawiedliwości. Żaden błąd w ocenie nie był możliwy. Był to szczyt doskonałości. Te skale sprawiedliwości były matematycznie i chronometrycznie precyzyjne w swoich obliczeniach. Co za wspaniały zaszczyt, pomyślałem, móc na to patrzeć i żyć. Gdyby tylko ludzkość mogła na to patrzeć i żyć! To nieziemskie doświadczenie trwało zbyt krótko, by zaspokoić nienasycony apetyt, jaki we mnie wzbudziło. Wydawało się, że nigdy nie będę mógł się nasycić kontemplacją tego wspaniałego spektaklu. Czułem się olśniony, zachwycony, oszołomiony Boską i nieskończoną radością. Boska wizja! 

W każdej sekundzie oczekiwałem nadejścia tej najwyższej chwili, nieuniknionej zarówno dla świętego, jak i grzesznika, która oznaczałaby przekroczenie przeze mnie progu tej szczególnej samotnej próby, którą każdy mężczyzna zrodzony z kobiety musi przejść, żegnając się z ciałem. Teraz pojawia się paradoks - ponieważ wbrew postanowieniu, które podjąłem, aby żyć dalej, kiedy kapłan udzielił mi Ostatniego Namaszczenia, byłem spokojnie gotowy umrzeć w ciele, aby żyć dalej w duchu! 

Ale droga, którą chciałem podążać, była zablokowana przez petycje i modlitwy płynące z Ziemi poniżej, błagające Sprawiedliwego Sędziego o odesłanie mnie z powrotem do świata materialnego. 

Jeśli istnieje jedna modlitwa ponad wszystkie inne miłe Bogu, to jest nią modlitwa matki za syna. W chwili, gdy znalazłem się w szpitalu, mój umysł wysłał intuicyjną wiadomość, że jestem chory i być może umieram. W samym momencie wejścia w ten przejściowy stan sądu, w bożonarodzeniowy poranek, w kościele w Kalifornii trwała msza w intencji mojego ocalenia, na prośbę mojej matki. W swojej gorliwości, by zabezpieczyć moją materialną egzystencję, nieświadomie uniemożliwiła mi (lub przynajmniej odłożyła na czas nieokreślony) dopełnienie największego szczęścia, jakie człowiek może sobie wyobrazić - ujrzenie Boskiej Wizji oraz spotkanie i obcowanie ze swoim Bogiem i Stwórcą. W ten sposób odebrano mi bezpośrednią szansę na duchowe, a tym samym wieczne zbawienie. 

Wyczułem, że zapadł boski werdykt sprzeczny z moimi bezpośrednimi pragnieniami i życzeniami i że nie pozostawiono mi innego wyboru, jak tylko wrócić na Ziemię. Wydano dekret o zawieszeniu wyroku na korzyść pragnienia i postanowienia mojej matki. Miałem być zobowiązany do życia dla jej dobra. Oczywiście nie mogłem protestować ani odwoływać się. Zdając sobie sprawę, że żaden sąd nie był dostępny, przyjąłem werdykt w duchu prawdziwej chrześcijańskiej rezygnacji. 

W oczekiwaniu na wykonanie Boskiej decyzji w mojej sprawie, moje myśli powróciły do mojego pragnienia, w fazie przedśpiączkowej, kontynuowania życia na tej Ziemi. Ponad tydzień, zgodnie ze światową rachubą czasu, choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, minął mi na tym przesmyku między życiem ziemskim a życiem niebiańskim i teraz konieczne było, abym nieustannie odzyskiwał swoje ciało. Od czasu do czasu w ciągu tego tygodnia doznawałem uczucia wchodzenia z powrotem w moją cielesną jaźń i wychodzenia z niej, aby zachować życiową nić połączenia z nią. Często zdarza się to w przypadkach czuwania w śpiączce do tego stopnia, że pielęgniarkom i lekarzom trudno jest wykryć jakiekolwiek bicie serca lub inne ślady aktywnego życia. Jakby po to, by pozwolić mi, zanim definitywnie pozwolono mi powrócić, zwizualizować wyższość ducha nad materią, podczas gdy wciąż znajdowałem się pod panowaniem podświadomości, przeszedłem przez kilka ekscytujących nadprzyrodzonych doświadczeń. 

Nagle zapadając się z powrotem w tę samą czarną próżnię, znalazłem się jako duch, szybujący szybko w przestrzeni, błąkający się wśród zastępów planet i galaktyk gwiazd, ale czasami pędzony z ogromną prędkością przez rozległe przestrzenie firmamentu, jakbym uczył się lepiej doceniać moją materialną egzystencję i rzeczywistość nadaną jej ludzkiej naturze przez same jej ograniczenia. W końcu moja dusza, po dość długim okresie podobnych wędrówek, pomknęła powoli z powrotem do swojego pierwotnego miejsca zamieszkania, przez szczelnie zamknięte okno prowadzące do mojego oddziału, przez szpitalne kompleksy przy Via Dante w Udine i powróciła na swoje miejsce w moim bezwładnym i uśpionym ciele, które leżało w śpiączce przez ponad osiem dni.

Gdy moje ciało zareagowało na powrót siły życiowej, towarzyszyło mu głębokie zmęczenie fizyczne i psychiczne, nastąpił ostateczny kryzys, trwający kolejny dzień wynikający z przyspieszonego krążenia ożywionej krwi, a następnie nagle w wyniku zastrzyku podskórnego przeszedłem przez wyjątkowe i niezwykle oszałamiające doświadczenie kobiety rodzącej dziecko. W ciągu kilku godzin moje zmysły stopniowo odzyskały jasność i odzyskałem pełną świadomość, ku wielkiemu zaskoczeniu i wyraźnej satysfakcji lekarzy i sióstr zakonnych otaczających moje łóżko, a zwłaszcza mojej pielęgniarki, Suory Rucchin, która stała się moją wierną opiekunką i powierniczką przez następne dwa dni.
442b89f3-1e38-46e9-be65-755b9f6cc714

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XV
OSTATNIE NAMASZCZENIE

Odpoczywając na tym miękkim łóżku, pod opieką grupy sióstr zakonnych i nieco ożywiony przez środek wzmacniający z kieliszkiem soku pomarańczowego, zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem chorym człowiekiem. Zacząłem zastanawiać się nad następstwami mojego oświadczenia złożonego dzień wcześniej kapitanowi mojej kompanii na froncie, że wyjdę z okopów przed Bożym Narodzeniem. W rzeczywistości miałem opuścić okopy następnego ranka, nie mając jednak pojęcia, że tego samego dnia rozpocznę fizyczną i psychiczną walkę o własne życie. Przeszedłem z jednego snu w drugi z czystego wyczerpania i zmęczenia, ale pamiętam, że śledziłem usuwanie tych codziennych kartek z kalendarza. Oznaczały one spadek moich sił fizycznych do punktu całkowitego znużenia i beznadziejnego zmęczenia, a czwartego dnia po moim wejściu do szpitala, dokładnie w wigilię Bożego Narodzenia, około jedenastej wieczorem zdałem sobie sprawę, że majaczę. 

Pierwszym sygnałem, że odchodzę od zmysłów, było pojawienie się niezwykłego kompleksu wyższości, zupełnie obcego moim normalnym uczuciom równości i braterstwa ze wszystkimi moimi bliźnimi, niezależnie od rasy, koloru skóry czy wyznania. Było bardzo oczywiste, nawet dla patrzącego na mnie z boku, że coś się dzieje z moimi komórkami mózgowymi, kiedy nagle zawołałem wojowniczym tonem, aby Najjaśniejszy Cesarz Niemiec, stawił się przede mną, abym mógł wymusić na nim natychmiastową zemstę za ogromną zbrodnię, w którą zaangażowana była Europa. Mój zdezorientowany umysł chciał, by on, który bardziej niż jakakolwiek inna osoba, mógł zapobiec wojnie i nadal może ją zakończyć, jeśli naprawdę jest prawdziwym naśladowcą Chrystusa, za którego się podawał. 

Ten niespodziewany wybuch sprawił, że lekarze i siostry zakonne przybiegli do mojego łóżka, aby błagać mnie o uspokojenie się, ale wszystko, co mogłem zrozumieć z ich interwencji, to to, że wkładali mi złotą koronę na czoło, na znak, że uznają wybitność mojej pozycji. Oczywiście złota korona była jedynie woreczkiem z lodem, który miał obniżyć moją wysoką temperaturę. Na razie uspokoiła mój umysł i pozwoliła zapomnieć o cesarzu i jego wojnie. 

Północ zbliżała się szybko, co mogłem dostrzec na zegarze, a wraz z nią nadejście dnia Bożego Narodzenia. Nagle spokój, który odzyskałem, został przerwany przez bogaty chór głosów, który przypomniał mi te słodkie anielskie chóry otaczające Dzieciątko w Jego żłobie w małym miasteczku Betlejem i łączące się w tych peanach pochwalnych: "Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli". Chociaż tym razem byłem w pełni świadomy, że byłem jedynie pod wpływem halucynacji wywołanej gorączką, głosy te wywarły na mnie wrażenie jako niezrównane piękno. Do dziś czuję, że żaden ludzki chór nigdy nie będzie w stanie im dorównać. Ich muzyka zdawała się zaczynać w dużej odległości i stopniowo nabierać głębi, głośności i rezonansu, aż chóry te zdawały się przechodzić obok mojego łóżka, a następnie powoli odchodzić tam, skąd przybyły, jak wiele niewidzialnych duchów. Wraz z zanikaniem tych głosów w oddali, ogarnęło mnie przytłaczające uczucie całkowitego znużenia. 

Po ostatecznym zmierzeniu mojego pulsu i temperatury na noc, położyłem się z powrotem na łóżku, ciesząc się nadprzyrodzoną muzyką we wspomnieniach. Naraz usłyszałem prawdziwe bicie prawdziwych dzwonów. Kiedy z trudem podniosłem głowę w kierunku, z którego dochodził dźwięk, zobaczyłem księdza w habicie idącego korytarzem w towarzystwie zakonnic, z których każda niosła zapaloną świecę, a sam kapelan niósł sakramenty dla umierających. 

Natychmiast mój umysł połączył dwa i dwa razem i domyślił się, że ten sakrament ostatniego namaszczenia był przeznaczony dla mojego biednego towarzysza z naszego oddziału (ponieważ szli prosto w naszą stronę), który miał umrzeć tej samej nocy. Nie odrywając wzroku od tej ponurej grupy, próbowałem, choć byłem chory, odgadnąć lub odkryć, który z tych biednych chłopców miał spotkać się ze swoim Stwórcą. Przez głowę przemknęła mi myśl: cóż za nieodpowiednia pora do umierania w momencie, który cały świat powinien upamiętniać z największą radością i szczęściem, w tym czasie, kiedy On raczył osobiście przybyć na tę planetę - w Wigilię Bożego Narodzenia. Za kilka minut nadejdzie dzień Bożego Narodzenia, a dzwony wezwą wiernych do uroczystego uczczenia narodzin naszego Zbawiciela i Odkupiciela Mszą Świętą o północy! Biedny chłopcze, pomyślałem, co za ponury los cię spotkał, umierając w tym szpitalu, w którym nie ma nawet żadnego krewnego, który rzuciłby ci pocieszające spojrzenie w twoich ostatnich chwilach życia! Być może jego ludzie ucztowali wtedy na uczcie stosownej do okresu świątecznego, jak to jest w zwyczaju Włochów, nie myśląc o tym, że ich syn lub brat, małżonek lub ojciec, kimkolwiek by nie był, przyjmował sakramenty swojego kościoła w stanie śmiertelnym! 

Ubolewając nad okrutnym losem tej nieznanej osoby, której nie mogłem zlokalizować, przyglądałem się zakonnicom i dobremu księdzu, aby dowiedzieć się, którego łóżka szukają. Kiedy w końcu dotarło do mnie, że towarzystwo powoli, ale nieuchronnie zmierza... w moją stronę, pomyśl, dobry czytelniku, o moim osłupieniu! To ja byłem tym biednym chłopcem, któremu przed chwilą współczułem! To ja miałem umrzeć! Użalałem się nad sobą! Przez chwilę wydawało mi się, że ten dobry sługa Boży jest tylko krwawym katem, który przybył, by wysłać mnie do zaświatów. 

Gdy spojrzałem mu w twarz, a on spokojnym monotonnym tonem rozpoczął recytację modlitw za konających, a zakonnice ze łzami w oczach stały, a potem klęczały u jego boku, nagle ogarnęło mnie gigantyczne przekonanie, że dotarłem do ważnego rozdroża w moim życiu. W chwili, gdy namaścił moje czoło świętymi olejami, postanowiłam, że nie umrę! Kiedy spojrzałem na niego, nasze oczy się spotkały, a moje przekazały mu niemą wiadomość, zrodzoną z tego mocnego postanowienia, że będę żył dalej! Bóg - Wszechmogący, pomyślałem, tak, ten Anioł Stróż, który miał mnie pod swoją opieką, po tym, jak przeprowadził mnie do tej pory, nie zamierzał mnie teraz opuścić! 

Przed wojną czytałem w gazecie o ankiecie przeprowadzonej wśród lekarzy w celu uzyskania ich opinii, czy śmiertelnie chory pacjent powinien zostać ostrzeżony o zbliżającej się śmierci. Okazało się, że wszyscy lekarze z wyjątkiem jednego zalecali kłamstwo jako obowiązek wobec ludzkości i chorego pacjenta! Jedynym wyjątkiem był Anglik, który spędził życie w armii, służąc w Indiach i walcząc z epidemiami. Odważnie stawił czoła swoim bardziej utytułowanym kolegom, wyznając: "Po sześćdziesięciu latach praktyki powiem szczerze, że nigdy nie pozwoliłem, aby śmierć dopadła pacjenta bez jego wiedzy". "To jest chrześcijański punkt widzenia. Śmierć może być otwartymi drzwiami do ostatecznego pojednania lub odkupienia. Czas się nie liczy. Cała wieczność może być zatrzymana i związana w jednej chwili. We wczesnych dniach chrześcijaństwa, kiedy było ono praktykowane swobodnie i otwarcie, nikt nigdy nie pomyślał, że dopuszczalne jest ukrywanie przed człowiekiem wiedzy, że wkrótce umrze. 

Kiedy dotarło do mnie, że mam umrzeć, oznaczało to dla mnie, że czeka mnie ciężka walka. Ale gdybym nie został o tym poinformowany, jak mógłbym zebrać wszystkie pozostałe mi siły na tę straszną bitwę? Wraz z odejściem księdza i sióstr zakonnych, którzy pierwsi zdmuchnęli te świece i ustąpili miejsca innej grupie sióstr zakonnych z zapalonymi świecami jako eskorta Hostii do kaplicy, zdałem sobie sprawę, że zostałem pozostawiony na śmierć. 

Dla mnie te zdmuchnięte świece symbolizowały zgaszenie iskry życia we mnie. Ale ja się nie poddałem!
30916d82-6e2b-49b4-b7b5-e564222f0a61
Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XIV
Z AMBULANSU PROSTO DO... KOSTNICY

Wraz ze mną pojechało pięć innych nagłych przypadków, w tym jeden z oficerów zajmujących miejsce bezpośrednio pode mną, który był ciężko ranny w brzuch odłamkami szrapnela i potwornie cierpiał. Nasze pozycje w ambulansie były ciasne i niewygodne. Udało mi się uniknąć uderzenia w górną maskę za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy przez nierówność. Kierowca był jednak niezwykle ostrożnym i rozważnym pilotem, który w pełni uwzględniał charakter przewożonego ładunku. Jego ustne instrukcje, które podsłuchałem, gdy przygotowywał się do uruchomienia silnika, brzmiały: jedź tak wolno, jak to możliwe, biorąc pod uwagę poważne przypadki chirurgiczne, którymi się zajmował, ale dowieź nas do celu bez zbędnych opóźnień. Utrudniały mu to złe zimowe drogi, czasami niewidoczne szlaki dla mułów, a także konieczność pokonywania dwukierunkowego ruchu na jednopasmowej jezdni, tak że podróż do Udine, która w normalnych warunkach może zająć cztery lub pięć godzin, w rzeczywistości zajęła ponad dwanaście. 

Ze względu na nasze kompaktowe kwatery, w których ledwo mogliśmy się poruszać, była to strasznie wyczerpująca i męcząca podróż dla nas wszystkich. Oczywiście ci, którzy odnieśli poważne obrażenia, a zwłaszcza nieszczęsna ofiara na dole, która jęczała żałośnie, cierpieli najbardziej. Od czasu do czasu spędzałem czas na spekulacjach na temat tego, co stanie się ze mną dalej. Czułem, że tak czy inaczej czeka mnie jeszcze kilka niezwykłych doznań. Nie cieszyłem się jednak ze zbliżającej się operacji chirurgicznej, o której wspominał lekarz, ponieważ byłem przekonany, że dokładniejsze zbadanie mojego stanu doprowadzi do zrewidowanej i bardziej poprawnej diagnozy - i co wtedy?

Wraz z nadejściem zmroku dotarliśmy w końcu na obrzeża Udine i przez szparę w boku ambulansu mogłem dostrzec niemal niekończącą się kolejkę karetek. Wszystkie zatrzymały się, aby umożliwić asystentowi kierowcy sprawdzenie dokumentów przewozowych w centralnym biurze, gdzie określano konkretne miejsce docelowe każdego pacjenta (zgodnie z rodzajem choroby lub urazu), zanim pozwolono mu wjechać do ciemnego miasta. Po powrocie podsłuchałem rozmowę naszego asystenta z kierowcą, który zauważył, że nie mają szczęścia, jeśli chodzi o szybki powrót do hangaru. Każdy z ich ładunków był przeznaczony do dostarczenia do innego szpitala i z wyglądu rzeczy (najwyraźniej nie byli zaznajomieni z miastem), będą mieli niezły czas, bez świateł, aby ich poprowadzić, znajdując sześć wyznaczonych instytucji w ciemności (ponieważ światła miejskie zostały celowo przyciemnione, aby chronić przed częstymi bombardowaniami wroga). Co gorsza, wąskie, kręte uliczki miasta bardzo utrudniały jazdę samochodem.

Po tym, co wydawało się niekończącym się poszukiwaniem, co bardzo wyraźnie pokazało, że nasz kierowca nie był zaznajomiony z topografią Udine, dotarliśmy do pierwszego z sześciu szpitali, który wydawał się mieścić w budynku klasztoru. Po zabraniu pierwszego pacjenta zaczęliśmy, a raczej szofer i jego asystent zaczęli, szukać drugiego szpitala, w którym miałem nadzieję, że nadejdzie moja kolej, by wysiąść. Po kolejnych długich poszukiwaniach, w trakcie których dwukrotnie mijaliśmy pierwszą placówkę, w końcu dotarliśmy do drugiego szpitala, ale i tam nie zostałem usunięty. 

Krótko mówiąc, jakby w złym zamiarze, oficer pode mną był przedostatnim, a ja ostatnim pacjentem wypisanym z ambulansu. Było już po dziesiątej wieczorem, gdy ranny oficer poniżej został usunięty i w końcu bezpiecznie zakwaterowany na noc.

Czułem się bardzo gorączkowo i wiedziałem, że moja temperatura musi być wystarczająco wysoka, aby uzasadnić przyjęcie mnie do szpitala. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że w procesie picia zakażonego odparowanego mleka w połączeniu z wymuszoną niezdolnością do pozbycia się trucizny z organizmu, zanim było za późno, zaraziłem się prawdziwą, śmiertelną chorobą, która przeniknęła do tkanek mózgu.[autor mylnie indentyfikuje przyczynę zarażenia] W rzeczywistości mój problem, gdy został prawidłowo zdiagnozowany, okazał się tyfusem plamistym! Wyglądało na to, że naprawdę spędzę Boże Narodzenie poza okopami.

Karetka, ze mną jako jedynym pasażerem, w końcu przedostała się przez oświetloną gwiazdami arterię w pobliżu dworca kolejowego do masywnych budynków mieszczących szkoły miejskie przy Via Dante, które rząd przejął na czas wojny na cele szpitalne. Dwóch zmęczonych, głodnych kierowców karetki pogotowia było teraz bardzo niecierpliwych, aby pozbyć się tego ostatniego przypadku z rąk, aby wrócić na noc i dać odpocząć zmęczonym ciałom po dobrym dniu pracy. W końcu podjechali do krawężnika przy bocznym wejściu, w którym na chwilę rozbłysło światło. Nie zatrzymując się ani na chwilę, by zapytać lub zbadać sprawę, wyciągnęli z karetki ostatnie nosze, na których leżałem, i szybko przenieśli mnie na jedne należące do szpitala, które znaleźli stojące samotnie w zimnej, półmrocznej komnacie usianej żołnierzami również leżącymi na noszach służących za łóżka. 

Byli tak spragnieni odjazdu, że nie poświęcili nawet czasu, by pożegnać mnie na dobranoc lub życzyć powodzenia. Po prostu zostawili mnie tam samego, bez towarzystwa innych noszy. Ponieważ byłem teraz w stanie wysokiej gorączki, mroźna atmosfera tego miejsca przez kilka minut kontrastowała z dusznym, duszącym powietrzem ambulansu, w którym leżałem na wznak przez ponad trzynaście godzin. Zacząłem próbować ocenić to miejsce. Nic się nie działo. Wokół mnie nie zaobserwowałem żadnych oznak ożywienia. Cisza stawała się coraz bardziej złowieszcza w tej ciemności. Gdy próbowałem się podnieść, ogarnęła mnie niezwykła słabość, spowodowana stale rosnącą temperaturą. Mężczyźni, wychodząc, niedbale nie zamknęli szczelnie drzwi. Przez to do i tak już lodowatego pomieszczenia wdarł się dość silny grudniowy podmuch, a zimno i wilgoć zaczęły sprawiać mi wyraźny dyskomfort. Nie mogłem znaleźć żadnego dobrego powodu tej nieuwagi wobec przybysza. 

Wkrótce podeszło dwóch żołnierzy Czerwonego Krzyża, niosąc z wielkim wysiłkiem nosze z czymś, co okazało się być przykrytymi kocem zwłokami, które bezmyślnie położyli obok mnie. Natychmiast doszedłem do wniosku, że coś jest nie tak. Aby uczynić sytuację jeszcze bardziej kłopotliwą, dwaj żołnierze Czerwonego Krzyża zaczęli opuszczać komorę, nie okazując najmniejszego zainteresowania moją sprawą.

Zawołałem więc słabo, by przyciągnąć ich uwagę. Upiorny głos, który teraz usłyszeli, brzmiał jakby pochodził od trupa i przestraszyli się. Jeden z nich na wpół histerycznie jąkał się w weneckim dialekcie: "Czy ty jeszcze nie umarłeś?". 

Pospiesznie zapewniłem ich, że jestem daleki od tego. Byli jednak zbyt roztrzęsieni, by zachować się rozsądnie i rozbiegli się na wszystkie strony, pozostawiając mnie wciąż uwięzionego w tych dziwnych pomieszczeniach. Wtedy doszedłem do siebie i zdałem sobie sprawę, że to szpitalna kostnica, a osoby leżące na noszach wokół mnie to trupy. To dlatego w pomieszczeniu było tak zimno i ponuro. Moi dwaj sanitariusze popełnili wielki błąd, zabierając mnie nie na oddział przyjęć, ale do najzimniejszego i najbardziej niegościnnego miejsca w budynku. Chcąc uciec, zostawili mnie tam na pastwę losu. 

Opuszczenie mnie przez dwóch ludzi z Czerwonego Krzyża zdało mnie na własne siły i miałem zamiar podjąć ostatni wysiłek, nawet w moim osłabionym i gorączkowym stanie, aby stanąć na nogi. Nagle jednak rozległy się odgłosy innych kroków i wkrótce cały pluton oficerów i pracowników Czerwonego Krzyża przybył biegiem, aby zbadać to wskrzeszenie z martwych, o którym donieśli im podekscytowani i zdezorientowani żołnierze. 

Oblał mnie zimny pot i ledwo mogłem mówić. Po tym, jak lekarze uklękli i zweryfikowali moją opowieść na podstawie dołączonej do mego płaszcza kartki z trasą, wszyscy zapałali chęcią naprawienia poważnej pomyłki i czule zanieśli mnie na górę, na oddział przyjęć. Natychmiast poddano mnie dokładnemu badaniu, a następnie zabrano do nieskazitelnie czystego, pomalowanego na biało łóżka w jednej z sal lekcyjnych, które zostały przekształcone w oddziały dla chorych. Pomimo szalejącej gorączki byłem na tyle spostrzegawczy, by zauważyć, że na zegarze wiszącym tuż nad wejściem na nasz oddział była dokładnie jedenasta. W zasięgu wzroku znajdował się również kalendarz. Odpoczywając na tym miękkim łóżku, pod opieką grupy sióstr zakonnych i nieco ożywiony przez środek wzmacniający z kieliszkiem soku pomarańczowego, zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem chorym człowiekiem.

Poniżej zdjęcie Udine z 1915 roku
d5774877-296d-490a-a926-3a872f366323

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XIII
BŁĄD LEKARZA

Przekazałem swoje akta innemu podoficerowi, zebrałem kilka niezbędnych rzeczy i rzeczy osobiste, w tym mój miesięczny żołd w wysokości piętnastu lirów, wszystkie pieniądze, jakie miałem, zostawiłem karabin i plecak i czekałem, aż nadejdzie wieczór z jego regularnym wezwaniem do przypadków szpitalnych. Około szóstej wieczorem udałem się na miejsce zbiórki ludzi z różnych batalionów przeznaczonych do szpitali polowych. Pośpiesznie pożegnałem się i życzyłem powodzenia moim towarzyszom, którzy zebrali się pod zniszczonymi drzwiami, aby mnie odprowadzić. (...)

Wszedłem do szopy wykorzystywanej jako szpital polowy w przysiółku Usnik około drugiej nad ranem dwudziestego dnia grudnia 1915 roku i zastając ją wypełnioną po same drzwi, od razu zobaczyłem, że oferuje ona niewiele, jeśli w ogóle, możliwości położenia się w celu odpoczynku. Zauważyłem duży piec na środku, w którym żarzył się piękny, gorący ogień. Próbowałem się do niego dostać, by się wysuszyć, ale nosze były zbyt gęsto ułożone wokół niego. Osiągnięcie mojego celu wydawało się niemożliwe, ponieważ bardzo chciałem wyschnąć i jeśli to możliwe, odpocząć. Zacząłem wysilać swój rozum, by znaleźć rozwiązanie tego zagmatwanego problemu. Bezskutecznie. Ponownie postanowiłem zdać się na tajemniczego Strażnika, który miał mnie pod swoją opieką. Niemal w tym samym momencie, w którym chciałem porzucić tę łamigłówkę, żołnierz zajmujący nosze bezpośrednio przed miejscem, na którym stałem, nagle wstał i zaproponował mi swoje miejsce. 

Byłem zdumiony niezwykłą hojnością tej uprzejmej i dobroczynnej oferty, ale poinformował mnie, że potworny żar emanujący z rozgrzanego do czerwoności pieca sprawiał, że był bardzo zdenerwowany, a ponieważ wydawało się, że nie ma sposobu, aby odsunąć nosze, postanowił wstać lub położyć się gdzie indziej, najlepiej w pobliżu drzwi. Początkowo się wzbraniałem. Ale kiedy zauważyłem, że nie jest w złym stanie fizycznym (wydaje mi się, że miał niewielką ranę na ramieniu), podziękowałem mu i położyłem się wygodnie w jego łożu. 

Po solidnej drzemce obudziłem się o świcie, by odkryć, że jestem całkowicie wysuszony od stóp do głów. Początkowo byłem skłonny, podobnie jak mój nieznany przyjaciel, porzucić nosze i poszukać świeżego powietrza na zewnątrz, ponieważ burza się skończyła i wiał rześki, czysty wiatr, ale do porzucenia tego pomysłu skłonił mnie widok parującego wiadra z czarną kawą. Z niego napełniłem swój blaszany kubek. 

Żołnierze wokół mnie poinformowali mnie, że lekarze przybędą w ciągu godziny, aby zbadać chorych i rannych, aby pozbyć się nas wszystkich i przygotować szopę na kolejny kontyngent pacjentów, którzy pojawią się w ciągu dnia i wieczora. Przed południem poważne przypadki miały zostać wysłane do szpitali w głębi kraju, a pozostali mieli wrócić do okopów. Zdałem sobie sprawę, że nic mi nie dolega; nawet się nie przeziębiłem w wyniku przemoczenia w nocnym marszu do szpitala. I tym razem nie będzie mnie badał uprzejmy porucznik z Grotte[Sycylia gdzie urodził się autor], ale grupa czterech lub pięciu surowych, niemal twardo stąpających po ziemi wyższych oficerów medycznych i specjalistów, którzy byliby całkiem kompetentni, by postawić prawidłową diagnozę i którzy byli całkiem obeznani ze sztuczkami i oszustwami. (...)

Po godzinie oficerowie lekarze weszli do szopy, by podjąć swoją codzienną pracę polegającą na weryfikacji dolegliwości różnych pacjentów i podjęciu decyzji o miejscu docelowym, do którego ich skierują. Odpoczywałem tak blisko tego dużego, rozgrzanego pieca, że ciepło zaczęło działać i zmusiło mnie do całkowitego rozpięcia munduru i kamizelki, a także koszuli. Trzymałem więc nad sobą koc.

W odpowiednim czasie grupa medyczna w końcu zbliżyła się i otoczyła moje nosze. Podczas gdy jeden z nich badał kartę chorobową, inny zaczął mnie wypytywać o moje samopoczucie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pomyślałem sobie, szczerze i uczciwie, że nigdy w życiu nie czułem się lepiej. Gdybym miał odpowiedzieć szczerze, wiedziałem, że oznaczałoby to mój powrót do okopów, ale byłem gotów powiedzieć prawdę. 

Nie dostałem jednak szansy na wygadanie się, bo kolejny lekarz już się schylił, zdjął koc i przez rozpięty płaszcz i koszulę wyczuł mój brzuch i zauważył, że jest wyjątkowo nabrzmiały[autor napił sie chwilę wcześniej mleka które kupił za 5 lirów od innego żołnierza]. Delikatnie ucisnął mój brzuch i boki i z powagą oznajmił swoim kolegom, że mój przypadek jest niezwykle poważny, ponieważ obrzęk wskazywał mu na powiększoną śledzionę. Dlatego konieczne będzie niezwłoczne wysłanie mnie do szpitala, ponieważ może być konieczna poważna operacja! Pozostali lekarze uwierzyli mu na słowo i nie wykonali żadnego ruchu, aby potwierdzić jego diagnozę. Gdy podchodzili do następnych noszy, zauważyli, że się uśmiecham (nie doceniając tego, że uśmiecham się z błędu lekarza) i powiedzieli mi, że to prawda, żebym nie tracił odwagi.

Ponownie poczułem, jak wiara we mnie została potwierdzona przez łańcuch zdarzeń prowadzących do tego dziwnego, poważnego błędu w ocenie ze strony lekarza. Zanim zdążyłem w pełni zrozumieć znaczenie tego wszystkiego pojawiła się grupa żołnierzy Czerwonego Krzyża, by zanieść mnie do czekającej na zewnątrz karetki. Zaproponowałem, że pójdę piechotą, ale siłą wsadzono mnie z powrotem na nosze i kazano nie ruszać się z miejsca, rzucając kilka przekleństw dla podkreślenia rozkazu. 

Mój przypadek został uznany za tak nagły, że wymagał natychmiastowej wysyłki do szpitala operacyjnego w pierwszej karetce. Tak więc jako pierwszy pacjent załadowany do karetki zostałem przydzielony do lewego górnego poziomu przedziału z sześcioma noszami. Podczas gdy w surowym, mroźnym zimowym powietrzu układano na mnie ciężkie koce, nie mogłem powstrzymać się od chichotu i zacząłem zastanawiać się, co będzie dalej. Intrygowała mnie zbliżająca się perspektywa pójścia pod nóż bez chorób i dolegliwości. Zacząłem się trochę niecierpliwić. Sytuacja stawała się ekscytująca!
86b9e77b-5f24-4093-b09d-f3547e058af0
a5646bb0-01ce-4af2-b26f-1ee874ab9c09

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

CZĘŚĆ XII
WYJŚCIE Z OKOPÓW PRZED ŚWIĘTAMI BOŻEGO NARODZENIA

Zanim się zorientowałem, Święta Bożego Narodzenia były już za tydzień. Wraz z nimi przyszły zdjęcia mojego domu za Oceanem. Poczułem nagły impuls, by opuścić front wtedy i tam. Spoglądając na litografię na ścianie, nawiązałem z nią mentalny dialog, którego rezultatem była ślepa akceptacja, jako pewnik, przekonania, że On wzywa mnie do opuszczenia tej potępiającej atmosfery wojny i zniszczenia. To nie było miejsce dla człowieka pokoju. Nie wiedziałem, że Boża Moc we mnie zaczyna się odradzać z całą swoją początkową siłą. Tego ranka postanowiłem odejść. Jak? Nie byłem chory ani ranny; być może miną trzy lub cztery tygodnie, zanim drugi kontyngent na urlopie będzie mógł wyjechać. Ale byłem zdecydowany opuścić okopy na zawsze, przed Bożym Narodzeniem! Święta Bożego Narodzenia były już tylko za tydzień. 

Tego samego ranka przyszło powiadomienie, że zostałem awansowany do stopnia kaprala "za zasługi wojenne". Ktoś zrobił mi kawał w kwaterze głównej. Ponieważ, ogólnie rzecz biorąc, akceptuję wszystko, co spotyka mnie na drodze, sięgnąłem po mój zestaw do szycia i przypiąłem do rękawów naszywki kaprala - tak się złożyło, że moje wynagrodzenie wzrosło do dziesięciu centów dziennie. Ogromna podwyżka w ujęciu procentowym - w rzeczywistości pięćset procent. To tyle, jeśli chodzi o awanse w terenie. Ktoś szybko załatwił mi awans za męstwo. 

Teraz przyszła kolej na mnie, jeśli spodziewałem się wydostać z okopów przed Bożym Narodzeniem, do którego pozostało zaledwie sześć dni. Następnego ranka rozmawiałem z kapitanem Martinim z ósmej kompanii, któremu powierzono dowództwo nad moją kompanią podczas nieobecności Volpe. Powiedziałem mu o moim zamiarze powrotu do Włoch przed świętami Bożego Narodzenia i dodałem, że kończę z tą lub jakąkolwiek inną wojną. Byliśmy zgodni co do tego, że każdy, kto nie ma dość rozumu, by wydostać się z tego bałaganu, zasługuje na to, by cierpieć nędzę i spustoszenie nadchodzącej alpejskiej zimy na tym froncie. Mimo to kapitan Martini spojrzał na mnie ze zdumieniem. Myślał, że żartuję, ale jakiś tajemniczy element w moim zachowaniu, którego nie potrafił określić, przekonał go, że jest inaczej. Kiedy zrozumiał, że mówię poważnie o ucieczce z okopów przed Bożym Narodzeniem, stał się zarówno zainteresowany, jak i współczujący. Był uduchowionym człowiekiem. Powiedziałem mu więc, wskazując palcem na Chrystusa Ciginiego, że z Jego pomocą osiągnę swój cel, głupi i złudny, jak się wydawało. 

Teraz zaczął myśleć, że coś jest nie tak ze mną psychicznie. Był ciekaw, w jaki sposób spodziewałem się dokonać takiego cudu, jakim określił moje praktycznie natychmiastowe wycofanie się z wojny. Zapytał, czy myślę o dołączeniu do następnej grupy udającej się na urlop zimowy, a następnie zdezerteruję. Przypomniałem mu, że następny kontyngent będzie gotowy do wyjazdu dopiero po Nowym Roku, ale ja wyjdę stąd jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Co więcej, zobowiązałem się osiągnąć ten cel w sposób legalny i zgodny z prawem. On tylko skinął głową i wyszedł z pokoju.

Następnego ranka, dziewiętnastego grudnia 1915 roku, po przebudzeniu i przydzieleniu rutynowych zadań na ten dzień różnym innym szeregowym, poprosiłem przełożonego, bez wyraźnego powodu, o umieszczenie mojego nazwiska na liście chorych. Był to pierwszy raz, kiedy moje nazwisko znalazło się na tej liście. Ta prośba nie była częścią żadnego ustalonego planu, ponieważ, jak właśnie skończyłem opowiadać, nie miałem żadnego; wykonanie tego ruchu było czystym, niezwiązanym z niczym impulsem, o ile byłem wtedy świadomy. Później miałem zdać sobie sprawę, że ta prośba rozpoczęła dla mnie toczenie się kuli we właściwym kierunku. Wszystko, na czym musiałem się oprzeć, to wewnętrzne poczucie najwyższej pewności, że wszystko, co chcę by się wydarzyło, spełni się - pewność, którą Moc Boża rozwinęła, potwierdzając się we mnie. W chwili obecnej moim celem było opuszczenie okopów i dotarcie do Włoch na Boże Narodzenie. Poza tym nie martwiłem się ani nie dbałem o to, co mnie czeka.

Zgłaszając chorobę, byłem świadomy, że nie jestem chory. Zrobiłem to pod wpływem impulsu, który poczułem tego ranka, aby udać się do nowego lekarza wojskowego, młodego porucznika, który został przydzielony do naszego batalionu. Byłem jednak świadomy, że to pragnienie było niekontrolowanie silne. Tego ranka siedmiu lub ośmiu ludzi z mojej kompanii zgłosiło się do lekarza. Zastępując pełniącego tego dnia obowiązki służbowe podoficera, przejąłem nad nimi opiekę i pomaszerowałem do punktu medycznego na badania. 

Salutując oficerowi medycznemu na służbie, po kolei wywoływałem nazwisko każdego z nich. Następnie zgłaszał się, określał swoją dolegliwość, był badany pobieżnie lub wcale, przepisywano mu zwykłe tabletki przeczyszczające (wszyscy lekarze wojskowi przechodzą przez tę samą rutynę) i przyznawano mu dwa lub trzy dni abstynencji od pracy fizycznej. Lekarz zaczął wychodzić z pokoju, kiedy skończyłem wyliczać chorych, ale zachowałem swoje nazwisko na ostatnią chwilę. Zatrzymałem go i zauważyłem, że jest jeszcze jeden żołnierz do zbadania - ja. 

Odwrócił się do mnie zaskoczony i raczej zirytowany tym, że został wezwany z powrotem. Jednocześnie wzruszył ramionami i ekspresyjnym gestem zasugerował, że z mojego wyglądu i zachowania najwyraźniej nic mi nie dolega. W rzeczywistości był teraz dość zirytowany moją bezczelnością, że ośmieliłem się marnować jego czas po tym, jak skończyłem wywoływać listę. Przez dłuższą chwilę patrzyłem mu w milczeniu prosto w oczy. Jakiś nieznany element mojej pewności siebie przykuł jego uwagę.

Odwzajemnił moje spojrzenie, ale jego twarz wyrażała niepewność. Wyczuł w mojej postawie raczej posmak równego sobie niż niższego, mówiąc militarnie. Oczywiście nie wiedział, że stacjonowałem w sztabie brygady, gdzie spotykałem się z wyższymi oficerami, od generałów w dół, na równych prawach. Siadając ponownie, spojrzał na mnie z zawodową czujnością i zapytał uspokajająco, co dolega dobremu kapralowi. Odpowiedziałem, że dobry kapral ma zamiar wrócić do Włoch na odpoczynek. Nie mógł powstrzymać uśmiechu.(...)
[w trakcie dalszej rozmowy okazało się, że obaj pochodza z Sycylii i D'Aquila zna kuzyna lekarza - Velle, który przed laty wyjechał do Ameryki i od którego nie było od dawna zadnych informacji]

Zapytał mnie bez ogródek, co może dla mnie zrobić praktycznego. Zasugerowałem, aby wystawił mi zaświadczenie, które pozwoliłoby mi udać się tego wieczoru do szpitala polowego. Wyjaśnił, że jedynym sposobem na wysłanie mnie do szpitala jest zaświadczenie, że mam wysoką gorączkę (co najmniej równowartość 103 stopni Fahrenheita). Sprawdzając mój puls, wspólnie stwierdziliśmy, że wszystko jest w normie.

Mimo to lekarz bardzo uprzejmie oświadczył, że skoro jestem kuzynem żony Velli, potwierdzi mój dokument chorobowy przez wzgląd na dawne czasy, ale ostrzegł mnie, że okaże się to bezużyteczne. Gdy tylko dotrę do szpitala, okaże się, że moja gorączka zniknęła i z pewnością zostanę odesłany z powrotem do okopów. Czy zatem w ogóle warto to robić? 

Odpowiedziałem, że jeśli zrobi tylko to, uznam to za wystarczające dla moich celów i zgodzę się załatwić resztę szczegółów po swojemu.  Pożegnał mnie z Bogiem, uścisnął mi serdecznie dłoń i obaj opuściliśmy pokój.

Zawróciłem moich ludzi do okopów, a następnie udałem się do biura kompanii i triumfalnie pokazałem kapitanowi Martiniemu ten cenny skrawek papieru. Kiedy zrozumiał znaczenie tej przepustki, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wydaje mi się, że do dziś, o ile jeszcze żyje, nie wie, jak to możliwe, że udało mi się zdobyć ten papier. Zapytał mnie wtedy, czy jestem w jakimkolwiek stopniu obdarzony zdolnościami hipnotycznymi. Jeśli tak, to czy nie mógłbym uzyskać podobnej przepustki dla niego.
8dc2f7ea-99e9-4a74-a45e-a1b04faf890e

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XI
WYJŚCIE Z OKOPÓW PRZED ŚWIĘTAMI BOŻEGO NARODZENIA

Po powrocie do Cigini odnowiłem znajomość z moimi towarzyszami z kompanii, ale szybko zdałem sobie sprawę, że zostało bardzo niewielu starych chłopaków. Praktycznie wszystkie twarze były nowe. Większość moich kumpli złożyła najwyższą ofiarę lub leżała na plecach w szpitalach, okaleczona i być może kaleka do końca życia.

Chcąc dowiedzieć się, jak poradził sobie Frank[przyjaciel poznany na statku z Nowego Yorku do Neapolu, równiez ochotnik z USA w armii włoskiej], poszedłem do okopu zajmowanego przez Ósmą Kompanię, ale nie widziałem żadnego śladu po nim. Poszedłem więc do mojego kolegi, prowadzącego dokumentację Ósmej Kompanii, i zapytałem o wieści na jego temat. Najwyraźniej on również był nowicjuszem. Wręczył mi spis, abym sam go odszukał, a ja pospiesznie go przejrzałem, aż natrafiłem na nazwisko Franka z wydrapanym krzyżykiem. Wpis opisywał historię: "Disperso" - Zaginął, data: 26 października 1915, dokładnie miesiąc co do dnia, a może nawet co do minuty od chwili, gdy dotknął grobowca w Padwie[D'Aquila i Frank przechodzili szkolenie w Padwie zanim trafili na front], zaginął na tych przeklętych wzgórzach Santa Lucia i spadł do grobu ze skalistej przepaści. W tym sektorze nie było żadnej szansy, by mógł zostać wzięty do niewoli. Określenie "zaginął" było zarówno prawdziwe, jak i nieprawdziwe. 

W wojsku, podobnie jak w prawie, nikt nie jest uznawany za zmarłego, chyba że na żądanie "corpus delicti". Frank pozostał "zaginiony" od tamtej pory, tak jak był zagubiony i zdezorientowany przez całe swoje życie w armii, ale znalazł koniec swojego szlaku, niewątpliwie do krainy szczęśliwych łowów. Dopiero gdy spotkamy się ponownie, usłyszymy jego historię od samego Franka. Wróciłem do swojej pryczy raczej oszołomiony i bardzo zdziwiony. Podczas pracy nad porządkowaniem dokumentacji i listy płac Siódmej Kompanii zastanawiałem się, jak niesprawiedliwym interesem jest wojna. 

W międzyczasie dokończyłem porządkowanie rejestrów mojej kompanii, które okazały się bardzo zagmatwane i pełne pomyłek i błędnych wpisów. Poległych wpisywano jako żywych lub przebywających w szpitalach, rannych jako zabitych, a ludzi, którzy wciąż byli z nami w okopach, wpisywano nawet jako zabitych lub rannych. Moim zadaniem było sprawdzenie prawdziwych zapisów przy każdym nazwisku. Zrewidowana lista umieszczona w ewidencji w Piacenza [siedziba pułku] niosła ze sobą przesłanie nadziei i radości dla wielu, ale dla innych rozczarowanie i całkowitą rozpacz. Gdy tylko to zadanie zostało ukończone, spadła na mnie kolejna pokrętna robota. Wiadomość z dowództwa pułku ogłosiła wprowadzenie piętnastodniowych urlopów zimowych dla całej armii, zarówno oficerów, jak i żołnierzy. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że była to najlepsza wiadomość, jaka kiedykolwiek nadeszła. W całym obozie zapanowała radość. Znów nastały szczęśliwe dni. Na całym froncie panował porównawczy spokój, urlopy były w porządku, a Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami! Gdy nadeszły blankiety podań o urlop, rozpoczęła się ogólna walka o cenne przepustki. Każdy chciał jechać od razu. Ustalono zasadę, że urlop może być przyznany grupom po dwadzieścia osób na raz. Po powrocie z urlopu, taka sama liczba nowych grup miała otrzymać pozwolenie na spędzenie wakacji w domu. Kwalifikowali się tylko ci, których służba na froncie rozpoczęła się przed 1 października. 

Przebiłem się o centymetr! Data mojego przybycia została wpisana do ewidencji kompanii na 30 września. Wybór grup miał być dokonany w kolejności starszeństwa służby na froncie. Dobrze się bawiliśmy wybierając listę nazwisk składających się na pierwszy kontyngent szczęśliwych wojowników. Volpe był oczywiście pierwszy na liście. Dopilnowałem jednak, mimo nacisków i faworyzowania, by znaleźli się na niej tylko ci, którzy najdłużej służyli w okopach. Celowo pominąłem siebie na pierwszej liście, ponieważ nie było szansy na zobaczenie się z moimi ludźmi na Mszy Świętej. Mimo że z racji mojej uprzywilejowanej pozycji w ewidencji mogłem z łatwością umieścić swoje nazwisko na liście, uznałem, że lepiej będzie, jeśli pojedzie ktoś inny, kto będzie mógł cieszyć się Bożym Narodzeniem w domu we Włoszech z rodziną. 

Volpe, kiedy oficjalnie ogłoszono zamknięcie nominacji, zauważył pominięcie mojego nazwiska, wyraził zdziwienie, że nie ma go na liście i wykrzyknął w swoim impulsywnym sposobie zwracania się: "Zawsze wiedziałem, że jesteś głupcem". Moja spokojna odpowiedź brzmiała: "Poruczniku, opłaca się być głupcem". 

Dalej powiedziałem, że poczekam i nie będę się spieszył, że nie mam ochoty jechać akurat w tym momencie i dodałem: "W każdym razie pamiętaj o biblijnym powiedzeniu, że pierwszy będzie ostatni, a ostatni pierwszy". Z sardonicznym uśmiechem odparł, że nie jest w nastroju do słuchania cytatów ze świętych pism. Jego myśli biegły bardziej twardymi torami. Wraz z odejściem pierwszego kontyngentu na urlop, zaplanowany na piętnastego grudnia, nasz batalion został ponownie odesłany do Cigini. Nasza kompania została ponownie przydzielona do tych samych okopów, a biura kompanii zainstalowano w tym samym zniszczonym, zrujnowanym domu. 

Na zdjęciu poniżej, jedna z ofiar walk nad Isonzo - żołnierz włoski oczekujący na ewakuację ze szpitala polowego.
fd42903b-076b-4b0a-8221-ae23ec618af5

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ X

Najpierw przeszukałem okolice Case Cemponi, szukając chorego i jego akt. Po trzech dniach długich wędrówek i cierpliwych poszukiwań, w końcu natknąłem się na niego w odizolowanym gospodarstwie, które zostało przejęte przez służby sanitarne.
W rzeczywistości natknąłem się na ten konkretny szpital polowy w szczękach oślepiającej zamieci o nieprzyzwoitej godzinie drugiej nad ranem. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak w ogóle natknąłem się na to pomieszczenie. Co więcej, miałem uporczywe przeczucie, że człowiek, którego szukałem, tam był.

Kiedy zapukałem do drzwi, nikt nie odpowiedział. Kopałem i waliłem w nie, aż w końcu rzuciłem się na nie z całej siły. Uchyliły się na kilka centymetrów, ale równie zdecydowanie uderzyły mnie od środka w twarz, bez wyraźnego powodu. Przypomniało mi to incydent z Nieznanym Żołnierzem wysłanym na zagładę. Wydawało mi się, że to ten sam człowiek. Nie zamierzałem jednak potulnie położyć się tak jak on i zamarznąć na śmierć. Stało się to dla mnie dobrą lekcją poglądową. Wciąż miałem przy sobie pistolet sztabowy i postanowiłem, że zrobię z niego praktyczny użytek, zmuszając tych w środku do poświęcenia mi uwagi. Zacząłem więc strzelać w ziemię w pobliżu drzwi i czekałem na rozwój wypadków. Natychmiast pół tuzina wojskowych chirurgów i asystentów nieśmiało otworzyło drzwi i pozwoliło mi wejść.

Ogłosiłem swoje nazwisko, a ponieważ niektórzy rozpoznali je po komunikatach z kwatery głównej, przyjęli mnie teraz po przyjacielsku. Kiedy zapytali, co skłoniło mnie do wystrzelenia z pistoletu, opowiedziałem im epizod z Nieznanym Żołnierzem, wyjaśniając, że nie chciałem, aby spotkał mnie podobny los. Zgodzili się ze mną i przeprosili.

Kiedy zdjąłem przemoczoną śniegiem pelerynę, ogrzewając się przy piecu i popijając gorący poncz rumowy, miałem okazję po raz pierwszy rozejrzeć się dookoła i zobaczyłem oszałamiający chaos ciężko doświadczonego człowieczeństwa; okaleczeni, ranni i chorzy w każdym stopniu bólu i cierpienia. Spektakl był iście czyśćcowy. Po zapoznaniu odpowiedzialnego chirurga z moją misją, powiedziano mi, abym przejął dokumentację w moje posiadanie, ponieważ chory był teraz konający, ale że muszę natychmiast opuścić pomieszczenie, ponieważ było zbyt wiele przypadków infekcji, aby niezainfekowany człowiek cywilny mógł bezpiecznie pozostać.

Sprzeczałem się z nim, przekonując, że wyjście na zewnątrz w tak straszną burzę o tej porze nocy nie wchodzi w rachubę. Oznaczałoby to dla mnie tak samo pewne zniszczenie, jak w poprzednim przypadku Nieznanego Żołnierza. Lekarz zgodził się, ale powiedział, że nie ma miejsca, w którym mógłbym odpocząć. Rozglądając się dookoła, dostrzegłem drabinę prowadzącą na strych, a on zgodził się, abym spróbował znaleźć trochę miejsca na nogi na górze.

Po wdrapaniu się na górę, błądziłem w nieprzeniknionej ciemności, potykając się o nieznane i niespodziewane nogi i ciała, aż w końcu, szurając stopami, znalazłem wystarczająco dużo miejsca na podłodze, by się położyć. Gdy tylko położyłem się, by odpocząć i zapaść w sen, ponieważ byłem bardzo zmęczony długimi wędrówkami, poczułem, jak coś żywego przebiega po mojej klatce piersiowej i ostrożnie stąpa po moich policzkach. Zanim zdążyłem zbadać sprawę do końca, może z tuzin tych ciężkich stworzeń zaczęło przechadzać się po moim ciele. Przeszło mi przez myśl, że jestem kolejnym Guliwerem. Gdy dowiedziałem się, że ci nieproszeni goście mieli długie, wystające ogony, które muskały mój nos i łaskotały moje uszy, szybko domyśliłem się, że byli to dobrze odżywieni członkowie rodziny szczurów wiejskich, z których każdy był wielkości domowego kota! Pierwszą rzeczą, jaką oczywiście należało zrobić, było zmobilizowanie się i gwałtowne strząśnięcie ich z siebie. Na szczęście miałem pod ręką kilka ciężkich koców, którymi mogłem się całkowicie przykryć od stóp do głów, i upewniłem się, że nie ma żadnej możliwej luki, przez którą można było dostać się do środka, tak ciasno zapakowałem swoją osobę, ryzykując nawet uduszenie. Kilka minut wcześniej przedzierałem się przez mroźną zamieć, a teraz dusiłem się i dyszałem w gorącym, dusznym pomieszczeniu.

Tak zabezpieczony zasnąłem, choć przez pewien czas moi dręczyciele nie dawali mi zapomnieć o swojej obecności, biegając tam i z powrotem w grze w berka, w którą bawili się na całym strychu. Kiedy się obudziłem i świt dał mi szansę na obserwację, byłem zaskoczony dużą liczbą rannych i chorych na gorączkę żołnierzy zakwaterowanych na strychu. Trudno było sobie wyobrazić, jak mogli odpoczywać, gdy armia gryzoni nieustannie wykorzystywała ich jako plac zabaw.

Ale to był czas wojny, kiedy wiele dziwnych rzeczy jest możliwych.
fb992430-92f0-41fd-8e15-43cd2f208ad5
pi0t

@Hans.Kropson

Dziękuję za kolejny fragment. Przy braku czasu na poważne czytanie książek, takie fragmenty są wręcz wyczekiwane

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ IX
Z POWROTEM DO OKOPÓW

Przez kilka tygodni cieszyliśmy się w sztabie brygady spokojną egzystencją pośród wojennego otoczenia, która była zbyt nierealna, by trwać w nieskończoność. Pewnego rześkiego, pogodnego poranka ten łagodny spokój został zburzony przez wieści, które wywołały ogromne podekscytowanie na forach hazardowych. Depesza otrzymana z Kwatery Głównej Dywizji nakazywała generałowi brygady dowodzącemu Brygadą Bergamo natychmiastowe zgłoszenie się do Kwatery Głównej w celu otrzymania innego przydziału. Nowy dowódca był już w drodze, aby zająć jego miejsce. To niespodziewane ogłoszenie natychmiast wywołało zamieszanie w szeregach kompanii sztabowej; dla wielu z nich było to śmiertelne ostrzeżenie, że wkrótce zostaną oddzieleni od swoich miękkich posadek. Wkrótce zabraknie im czekolady, anyżówki i koniaku. Żegnajcie plisowane spodnie i wypolerowane buty, czyste łóżka i spokojny sen! Żegnaj idealne życie w czasie wojny, które to wszystko reprezentowało! Bez wątpienia nowoprzybyły chciałby mieć swój własny personel i w mgnieniu oka pojawiłby się nowy tłum spryciarzy i przybocznych, aż po samych adiutantów i kucharzy. W ten sposób wojna mogła szybko zmienić zdanie na twój temat i nie zawsze dotyczyło to kwatery głównej. 
Jeśli chodzi o mnie, fatalistę, którego uczyniła ze mnie moja przysięga, przyjąłem te wieści z dość żywymi oczekiwaniami. Incydent z maszyną do pisania wyciągnął mnie z jednego ciasnego pudełka i w ten sposób uratował mnie przynajmniej podczas ofensywy. To tylko sprawiło, że zapragnąłem dowiedzieć się, co ten sam Anioł Strórz ma dla mnie w zanadrzu. Wiadomość ta nie sprawiła więc, że wpadłem w panikę. Zawsze miałem wrodzoną skłonność do bezwarunkowego poddawania się poczuciu, że cokolwiek się dzieje, zawsze służy naszemu dobru. Jest bowiem rzeczą pewną i godną wiary, że nic nie dzieje się na świecie inaczej, jak tylko z boskiej woli. I jak mówi Mędrzec: "Dobre i złe rzeczy, życie i śmierć, ubóstwo i bogactwo pochodzą od Boga". Dlatego nigdy nie zgodziłem się być nikim innym, jak tylko optymistą. Moc Boża wciąż we mnie mieszkająca po prostu podkreśliła i uczyniła to poczucie bezpieczeństwa zbyt absolutnym, być może, jeśli chodzi o moje mentalne spojrzenie na przyszłość w tym czasie. Nikt nie zaprzeczył, że natychmiastowym efektem tego było wyróżnienie mnie jako jedynego pozornie beztroskiego człowieka w całym sektorze. 

Odmówiono nam nawet wytchnienia, które zwykle przyznawano w oczekiwaniu na wprowadzenie nowego reżimu. Zaczęto robić porządki jeszcze przed przybyciem nowego Brygadiera. Aby pozostawić mu wolne pole, zostaliśmy natychmiast odesłani, jeden po drugim, do naszych pierwotnych przydziałów kompanijnych. Tak więc w ostatnich dniach listopada 1915 roku udałem się w dół doliny w kierunku Cigini, aby ponownie dołączyć do Volpe, w dobrej formie psychicznej, aby dopasować się do wszelkich nowych okoliczności i przygód, które na mnie czekały. Bez wcześniejszego ostrzeżenia przedstawiłem się dowódcy Volpe z Siódmej Kompanii. 

Gdy tylko zapoznałem go z przyczyną mojego powrotu do jego kompanii, wykrzyknął, że moje przybycie było darem niebios. Ponieważ podoficer odpowiedzialny za dokumentację kompanii i listę płac został właśnie przeniesiony do szpitala polowego z poważnym przypadkiem zapalenia płuc i ostrego zapalenia oskrzeli, nie mógł wymyślić nikogo lepszego ode mnie, ponieważ byłem już zaznajomiony z całym naszym sektorem dzięki mojemu pobytowi w kwaterze głównej, aby odszukać chorego oficera, przejąć dokumentację i aktualizować ją. I tak dał mi to zadanie. 
Ponownie wylądowałem na czterech łapach, ponieważ w przypadku ataku podoficer prowadzący dokumentację naturalnie nie musiałby brać w nim udziału, a zatem prawdopodobieństwo, że pojawi się jakakolwiek okazja do zabicia, a tym samym złamania mojej przysięgi, było niewielkie. Los nie mógł rozdać mi lepszych kart. Podoficer, jak wspomniano powyżej, zabrał akta w nadziei, że je przyniesie - polecono mi udać się na jego poszukiwanie wśród wielu polowych szpitali rozsianych na tyłach linii, podążając jego tropem, dopóki ich nie zdobędę.
130903be-ff38-4875-ae33-994429abfe06

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

ROZDZIAŁ VIII
KRZYŻE WOJENNE I MSZA
Poprzednie części pod tagiem #DAquila

Holokaust w końcu się zakończył, ale jedyną rzeczą, która go powstrzymała, było tylko wyczerpanie zapasów dostępnych ludzi po naszej stronie, których można było poświęcić bez narażania zajmowanych przez nas pozycji. Nasze ogromne straty w siłach skutecznych zniweczyły wszelkie strategiczne korzyści, jakie można było uzyskać dzięki tym poświęceniom. Były one rozumiane jako część ogólnego planu zmniejszenia presji na froncie rosyjskim poprzez zmuszenie Austriaków do zmobilizowania jak największej liczby żołnierzy do odparcia naszych ataków [Jeżeli tak było, to te włoskie ataki były spóźnione, ponieważ od września 1915 roku Austryjacy i Niemcy przerzucali wojska z frontu rosyjskiego przeciw Serbii]. Niewielkie zdobycze terenowe, które zostały osiągnięte tu i ówdzie, okazały się pozycjami celowo opuszczonymi przez wroga, aby lepiej skonsolidować własne pozycje i skłonić nas do zajęcia jeszcze bardziej eksponowanego terenu. 

To masowe starcie, którego byłem świadkiem, było w rzeczywistości pierwszą z serii dziesięciu bitew nad Isonzo[Autor pomija pierwsze dwie bitwy nad Isonzo które odbyłysię czasie jego podróży z Ameryki na front włoski], które ostatecznie zakończyły się klęską pod Caporetto. Zwykły zbieg okoliczności sprawił, że pierwsze pęknięcie włoskich linii [12. bitwa nad Isonzo, zwana również biwa pod Caporetto], które doprowadziło do austriackiego natarcia aż do rzeki Piave, nastąpiło właśnie w tym sektorze, gdzie włoscy dowódcy świadomie lub nieświadomie dopuścili do powstania rażącej luki. 

Obaj przeciwnicy przez pewien czas mieli już dość rzezi, a dowództwo brygady zaczęło wznawiać swoje normalne rutynowe działania. Znów pojawiły się żetony i karty, aby zarówno oficerowie, jak i żołnierze (przy planszach nie uznawano różnic w randze) mogli wykazać się znajomością strategii na zielonym suknie. Nadejście listopada przypomniało wszystkim o szybkim zbliżaniu się prawdziwej zimy i o tym, że jedyną rzeczą do zrobienia było okopanie się i pozostanie tam aż do wiosny. Ciężka, mroźna alpejska pora zamieci i śnieżyc miała bezlitośnie zaatakować obie armie. Natura była sprawiedliwa dla obu stron. 

Te miliony ludzi po obu stronach frontu były zmuszone cierpliwie czekać na niewyobrażalne zimowe trudy i próby śniegu i mrozu tylko dlatego, że niewielka garstka ludzi, którzy nazywali siebie mężami stanu Europy, nie mogła lub nie chciała, w swoich samolubnych ambicjach, osiągnąć wspólnego porozumienia, które pozwoliłoby im wrócić do swoich bliskich i dawnych pożytecznych zajęć. Był to grzech najwyższej wagi, a jako że zapłatą za grzech jest śmierć, to w nadchodzących długich zimowych dniach i nocach śmierć miała nieustannie nawiedzać oba fronty. 

Ponieważ przez resztę roku nie było czasu na kolejną kampanię, a włoskie naczelne dowództwo zostało zmuszone do przyznania, że jego plany się nie powiodły, trzeba było znaleźć kozła ofiarnego. W związku z tym doszło do ogólnego wstrząsu, w ramach którego stopniowo przenoszono oddziały z jednego frontu na drugi, starając się poprawić morale całej armii. Uznano za rozsądne przydzielenie całkowicie nowych sił do Monte Santa Lucia i Monte Santa Maria, ponieważ niedobitki w tym sektorze były zupełnie zdemoralizowane. W ciągu tygodnia lub dziesięciu dni inna brygada (Brygada Mesyńska) została sprowadzona, aby przejąć to zadanie, a nasza kwatera główna została tymczasowo przeniesiona kilka mil do tyłu, do domu, z którego wyrzucono Nieznanego Żołnierza[patrz Rozdział II]. Różne jednostki pułkowe wchodzące w skład naszej brygady były stopniowo przenoszone w międzyczasie na tyły w celu reorganizacji i uzupełnienia. W niektórych przypadkach straty kompanii sięgały nawet dziewięćdziesięciu procent, co samo w sobie wystarczająco wskazuje na spustoszenie po naszej stronie w starciach, które komunikaty wojskowe uparcie opisywały jako "zwycięstwo". 

Metoda nagradzania tych, którzy szczęśliwie wyszli z okopów z nienaruszoną skórą, zawierała elementy burleski. Ponieważ instynkt samozachowawczy działał lepiej u niektórych jednostek niż u innych, a jakiś wyższy oficer miał akurat na oku tych konkretnych ludzi, trzeba było zrobić coś, by wyróżniali się wśród żywych i umarłych jako przykład waleczności i męstwa. W tym celu byliśmy hojni aż do przesady w przyznawaniu wstążek i Krzyży Wojennych. Hojni być może dlatego, że były one tanie. Krzyż Wojenny kosztował mniej niż bochenek wojskowego chleba. Rząd po prostu przymocował duży zapas przerobionych brązowych dwugroszówek do kilku centymetrów niedrogich różnokolorowych jedwabnych wstążek i każdy otrzymał medal, który zaspokajał jego próżność, pozwalając mu uchodzić za bohatera wojennego. Kiedy miedziaki się skończyły, bohaterowie musieli zadowolić się kawałkiem wstążki. Oczywiście akty najwyższej szlachetności i poświęcenia były na porządku dziennym po obu stronach, ale oferowanie zwykłego medalu lub wstążki tym ludziom było zniewagą. Jednak przyznawanie tych odznak stało się regularną praktyką, która miała swoje zabawne strony

Weźmy przypadek dwóch chłopów tak prostych i bezmyślnych, że wystawienie ich na ogień wroga było niemal zbrodnią. Ich mentalność była tak znikoma, że nigdy nie powinni byli otrzymać pozwolenia na założenie munduru. W ramach kompromisu postawiono ich na warcie, aby ostrzegali przejeżdżających żołnierzy i kierowców wojskowych samochodów na skrzyżowaniu drogi, że zbliżają się do stromej przepaści. Nie było najmniejszej możliwości, by wróg mógł zbliżyć się do tego miejsca bez wykrycia go w odpowiednim czasie. W nocy zwykle schronili się w małym namiocie i spali głęboko i spokojnie aż do świtu. 

Ale pewnej księżycowej nocy zostali nagle obudzeni i spojrzeli w twarze kilku Austriaków, którzy wsunęli głowy do ich namiotu i tym samym wpuścili trochę światła księżyca. Przerażeni na śmierć, dwaj biedni chłopi podnieśli ręce na znak poddania się i błagali wroga, by ich nie zabijał. Wszyscy byli gotowi poddać się na miejscu bez walki. Wprawiło to Austriaków w zakłopotanie i zdezorientowanie, przez co jeszcze trudniej było im się porozumieć. Przez mozolne gestykulowanie rękami i głowami udało im się po pewnym czasie zasygnalizować, że są nieuzbrojeni i że ich zamiary są całkowicie pacyfistyczne - krótko mówiąc, że chcą się poddać! W jakiś sposób przedostali się przez włoskie linie (przypuszczam, że był to kolejny przypadek śpiącego wartownika) i chcieli być eskortowani do odpowiednich władz. Kiedy te chłopy w końcu pojęły, że Austriacy są dezerterami, natychmiast ustawili ich w szeregu, radośnie przystawili im bagnety do pleców i pomaszerowali w triumfie do pobliskiej kwatery głównej. 

Cała sprawa była zbyt dobrym żartem, zarówno dla oficerów, jak i żołnierzy, by przejść niezauważona i nie nagrodzona, a Krzyż Wojenny dla każdego chłopa nie był uważany za zbyt duże obciążenie dla włoskiego skarbu. Ten incydent przypomniał mi powiedzenie przypisywane królowi Wiktorowi Emanuelowi II, który, gdy jeden z jego ministrów nalegał na przyznanie tytułu Kawalera[szlachectwa] jednemu z jego poddanych, podobno zauważył: "Krzyża Kawalerskiego[medalu] lub toskańskiej fajki nigdy nie można nikomu odmówić". 

Trzydziestego października otrzymałem pisemną wiadomość nakazującą natychmiastowe zaprzestanie działań ofensywnych. Napisałem ją pośpiesznie na maszynie, aby wysłać do centrali telefonicznej i rozesłać przez gońców i kurierów. Następnego dnia otrzymałem kolejny rękopis do napisania, który instruował kapelana wojskowego, aby w Dzień Zaduszny, drugiego listopada, odprawił mszę za dusze poległych. W czasie, gdy pisałem ten rozkaz, ciągle czułem, że byłoby bardziej stosowne, gdyby kapelan złożył ofiarę za spokój dusz i sumień wszystkich wciąż żyjących, którzy mieli jakikolwiek wkład lub udział w wysłaniu milionów ojców, braci i mężów na przedwczesną śmierć. Tak, za żyjących. Potrzebują mnóstwa mszy i modlitw, jeśli kiedykolwiek mają stać się odpowiednimi kandydatami do przywrócenia im łaski Bożej. Jakiej duchowej ślepoty potrzebowali ci podżegacze wojenni, aby uklęknąć na tym zakrwawionym polu w ten ponury, deszczowy listopadowy poranek w obecności swojego Boga i Zbawiciela, w ofierze Mszy - Boga Pokoju i Miłości - i prosić Go o przyjęcie dusz tych tragicznych ofiar.

Same kamienie rozrzucone wokół tego obozowego ołtarza powinny były powtórzyć słowa, które Chrystus wypowiedział, gdy współczuły Mu litujące się kobiety z Jerozolimy: "Nie płaczcie nade Mną, ale płaczcie nad sobą i nad waszymi dziećmi".

Poniżej zadanie dla spostrzegawczych: wytęż wzrok i znajdź różnice. Strzałką pokazane jest miejsce gdzie atakowała Brygada w sktórej służył autor książki.

  1. Linia frontu przed 3 bitwą nad Isonzo
  2. Linia frontu po 3 bitwie nad Isonzo która opisuje autor książki
49532dee-8d03-4f0d-91d8-96964d4b9dc9
a4230c42-89ea-4183-bb26-7231465b6a7f

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

ROZDZIAŁ VII
RZYMSKIE IGRZYSKA
Poprzednie części pod tagiem #DAquila

Poranek, w którym przybyłem do kwatery głównej, przyniósł dla naszej strony, a w szczególności dla naszej brygady, dzień sądu. Tego ranka pisanie rozkazu ataku zostało ostatecznie zakończone i przekazane różnym jednostkom przez kurierów i telefony polowe. Wyczerpujące raporty i instrukcje z Kwatery Głównej zalecały przygotowawcze bombardowanie ogólne wzdłuż całej linii przez czterdzieści osiem godzin. Uważano, że to całkowicie zdemoralizuje wroga i umożliwi naszym oddziałom podjęcie bez przeszkód natarcia. 

Coś jednak poszło nie tak z artylerią, jeśli chodzi o nasz bezpośredni front, ponieważ poza kilkoma bateriami złożonymi z ośmiu lub dziesięciu dział i jedną lub dwiema cięższymi jednostkami w odległych, rozproszonych punktach, nie mieliśmy w tym czasie żadnego działa godnego tej nazwy. Te, które były dostępne, były tak dobre, jak zabawkowy pistolet przeciwko opancerzonemu dreadnoughtowi. Było znacznie gorzej niż tragicznie. Wysyłanie tych bezbronnych chłopców i mężczyzn przeciwko niedostępnym i nie do zdobycia umocieniom, na których wróg był bezpiecznie chroniony, było po prostu bezsensowne. 

Tak zwane bombardowanie osłabło, gdy zbliżała się godzina zero, czas, w którym nasi ludzie mieli przejść przez szczyt. Oczywiście dało to wrogowi odpowiednie ostrzeżenie i był on w pełni przygotowany na ataki piechoty. Ich przewagą było doskonałe ukształtowanie terenu, ponieważ nasi ludzie zostali zmuszeni do posuwania się stromo w górę po otwartym terenie. 

Późniejsza rzeź była zbyt straszna, by ją opisać. Wyobraźmy sobie młodzieńca upuszczającego kosz pełen szczurów w pokoju pełnym wygłodniałych kotów, a to da nam dobre wyobrażenie o szansach Włochów na posuwanie się naprzód w obliczu austriackich karabinów maszynowych plujących ogniem z ich wybetonowanych nasypów i " bunkrów". 

To był naprawdę kolosalnie niegodziwy błąd; Austriacy nie byli ich mordercami, ale ci, którzy wysłali ich na zagładę. Ciężko było uwierzyć, że to byli ludzie, wśród których stałem, te bezduszne krety siedzące na wygodnych, wyściełanych krzesłach obozowych, dostosowujące swoje okulary polowe, aby uzyskać wyraźniejszy widok na mdlący spektakl. 

Spoglądałem w dół na bitwę, a potem z kolei na dowódców, bezpiecznych, ponad wszelką wątpliwość, od strzałów i pocisków. Mój umysł nie mógł nie przypomnieć sobie tych żądnych krwi widzów na rzymskich arenach, obserwujących chrześcijańskie ofiary pożerane przez chude i celowo wygłodzone dzikie bestie. A w tym, co działo się teraz jednocześnie na tuzinie frontów, trudno było dostrzec jakąkolwiek poprawę, czy to z moralnego, czy materialnego punktu widzenia, w metodach niszczenia stosowanych dziś przez postępową i tak zwaną chrześcijańską ludzkość. Zastanawiałem się, że dawni chrześcijanie przynajmniej umierali za swoją wiarę, ale ci są zabijani za swoją głupotę! 

W tym momencie nie mogłem nie pomyśleć, że szaleńcy w przytułkach tworzą zdrowszy tłum. W każdym razie oszczędzono im takich scen bezmyślnej rzezi. Nie ryzykowali też, że sami zostaną wysłani na rzeź jako owce i przyczynią się do kolejnego rzymskiego święta. Przez chwilę niemal kusiło mnie, by poszukać bezpiecznego schronienia w domu wariatów.
9b07f1b4-d5f1-48c8-9bab-cf12b2787000
dd9de8df-bdf3-490d-806c-3b1f829fb8a0

Zaloguj się aby komentować