Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część II

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jedynym‎ ‎zaś‎ ‎konkretnym‎ ‎objawem‎ ‎obecności prusaków‎ ‎w‎ ‎pobliżu‎ ‎są‎ ‎telefony.‎ ‎Co‎ ‎chwila‎ ‎na stacji‎ ‎dzwonek,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎głos:
„Panna — sprechen‎ ‎sie‎ ‎deutsch?“.
Niezrażony‎ ‎chłodnem:‎ ‎„z‎ ‎kim‎ ‎łączyć?“‎ ‎głos ciągnie‎ ‎dalej:
„Panna,‎ ‎my‎ ‎z‎ ‎Barączka‎ ‎mówimy"
lub‎ ‎też:
„Panna!‎ ‎wie‎ ‎viel‎ ‎Russen‎ ‎in‎ ‎Kalisch?"
czy‎ ‎też‎ ‎dla‎ ‎rozmaitości: 
„Panna!‎ ‎jest‎ ‎kawa‎ ‎i‎ ‎piwo‎ ‎w‎ ‎Kaliszu?‎"‎ ‎i.‎t.‎d.
Jak‎ ‎się‎ ‎zaś‎ ‎później‎ ‎okazało,‎ ‎poza‎ ‎kompanją piechoty‎ ‎i‎ ‎kilkunastu‎ ‎ułanami‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach, z‎ ‎pomiędzy‎ ‎których‎ ‎to‎ ‎właśnie‎ ‎rekrutowali‎ ‎się owi‎ ‎telefonowi‎ ‎flirciarze — więcej‎ ‎wojska‎ ‎w‎ ‎pobliżu‎ ‎nie‎ ‎było,‎ ‎i‎ ‎tylko‎ ‎pojedyncze‎ ‎patrole‎ ‎ułańskie i‎ ‎piesze‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎rowerach‎ ‎przemykały‎ ‎się‎ ‎chyłkiem szosą‎ ‎lub‎ ‎plantem‎ ‎kolei‎ ‎ku‎ ‎Kaliszowi. W‎ ‎Ratuszu‎ ‎tymczasem‎ ‎wrzała‎ ‎robota;‎ ‎masami‎ ‎podpisywano‎ ‎pod‎ ‎kierunkiem‎ ‎dyr.‎ ‎Banku‎ ‎Handlowego‎ ‎bony,‎ ‎uchwalone‎ ‎na‎ ‎zebraniu‎ ‎obywatełskiem‎ ‎dnia‎ ‎poprzedniego,‎ ‎które‎ ‎natychmiast‎ ‎wydawano‎ ‎oczekującym‎ ‎na‎ ‎dole‎ ‎tłumom.‎ ‎Poznoszono i‎ ‎zabezpieczono‎ ‎jako‎ ‎tako‎ ‎pocztę,‎ ‎wykończano‎ ‎organizowanie‎ ‎milicji — na‎ ‎godzinę‎ ‎3-ą‎ ‎zwołano‎ ‎posiedzenie‎ ‎komisji‎ ‎dla‎ ‎obmyślenia‎ ‎zaprowiantowania masy‎ ‎rodzin‎ ‎bezrobotnych‎ ‎i‎ ‎rezerwistów.

Okolica‎ ‎tymczasem,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎wiedząca‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎rzeczy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu,‎ ‎a‎ ‎wciąż‎ ‎pozostająca‎ ‎pod wpływem‎ ‎wrażeń‎ ‎nocy‎ ‎ubiegłej‎ ‎trwała‎ ‎w‎ ‎trwodze‎ ‎i‎ ‎niepokoju.‎ ‎Z‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎— szły‎ ‎tam‎ ‎wieści‎ ‎o‎ ‎rabunkach,‎ ‎pożarach,‎ ‎przez pierwszych‎ ‎uciekinierów‎ ‎biurokratycznych‎ ‎przyniesione,‎ ‎stąd‎ ‎też‎ ‎telefony‎ ‎dzwoniły‎ ‎bez‎ ‎ustanku. Uspakajania‎ ‎tą‎ ‎drogą‎ ‎przesyłane,‎ ‎nie‎ ‎wiele‎ ‎mogły zdziałać — zaczął‎ ‎się‎ ‎popłoch,‎ ‎na‎ ‎gwałt‎ ‎pakowano manatki‎ ‎na‎ ‎wozy.‎ ‎Z‎ ‎własnej‎ ‎też‎ ‎inicjatywy‎ ‎kilku lepszych‎ ‎piechurów,‎ ‎a‎ ‎znanych‎ ‎bardziej‎ ‎w‎ ‎mieście, rusza‎ ‎na‎ ‎wieś‎ ‎dla‎ ‎uspokojenia,‎ ‎co‎ ‎udaje‎ ‎się z‎ ‎wielką‎ ‎łatwością.‎ ‎Chłopi,‎ ‎nie‎ ‎wyłączając‎ ‎sołtysów,‎ ‎bez‎ ‎wahania‎ ‎uznają‎ ‎prawowitość‎ ‎władzy, czuwającej‎ ‎nad‎ ‎porządkiem,‎ ‎milicji. Po‎ ‎wsiach,‎ ‎przylegających‎ ‎do‎ ‎szos‎ ‎poblizkich,‎ ‎momentalnie‎ ‎powstaje‎ ‎swojska‎ ‎milicja,‎ ‎której kadry‎ ‎tworzą,‎ ‎pilnujący‎ ‎przed‎term‎ ‎telegrafu,‎ ‎stójkowi,‎ ‎ludzie‎ ‎rozchodzą‎ ‎się‎ ‎powoli‎ ‎na‎ ‎obiad i‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎podniecony‎ ‎i‎ ‎trwożliwy‎ ‎nastrój,‎ ‎mówiąc‎ ‎nawiasem,‎ ‎chwilowo‎ ‎zwiększony przez‎ ‎ogólny‎ ‎powrót‎ ‎letników,‎ ‎wywołany‎ ‎możliwością‎ ‎odcięcia‎ ‎miasta‎ ‎kordonem — znika.

Okropny‎ ‎natomiast‎ ‎widok‎ ‎przedstawiał‎ ‎dworzec‎ ‎kolejowy‎ ‎z‎ ‎przyległemi‎ ‎zabudowaniami.‎ ‎Dogaszający‎ ‎pożar‎ ‎magazynów‎ ‎wypełnił‎ ‎dymem‎ ‎i‎ ‎zapachem‎ ‎spalenizny‎ ‎powietrze‎ ‎dokoła‎ ‎na‎ ‎wiorstowej‎ ‎bodaj‎ ‎przestrzeni. Z‎ ‎dworca‎ ‎też‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎zobaczyć‎ ‎zbliżających‎ ‎się‎ ‎pierwszych‎ ‎prusaków.‎ ‎Między‎ ‎resztkami‎ ‎zrujnowanych‎ ‎wagonów,‎ ‎plantem‎ ‎od‎ ‎strony Skalmierzyc‎ ‎ostrożnie,‎ ‎bacznie‎ ‎oglądając‎ ‎się‎ ‎na wszystkie‎ ‎strony,‎ ‎zmierzało‎ ‎kilka‎ ‎szarych‎ ‎postaci, w‎ ‎których‎ ‎nietrudno‎ ‎było‎ ‎domyślić‎ ‎się‎ ‎żołnierzy z‎ ‎podoficerem,‎ ‎spoglądającym‎ ‎wciąż‎ ‎przez‎ ‎lornetkę.‎ ‎Bliżej‎ ‎nieco‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎skalmierzyckiej‎ ‎jechało noga‎ ‎za‎ ‎nogą‎ ‎pięciu‎ ‎ułanów,‎ ‎również‎ ‎z‎ ‎zachowaniem‎ ‎wszelkich‎ ‎ostrożności.

Do‎ ‎miasta‎ ‎ułani‎ ‎zbliżyli‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎godziny 2-ej.‎ ‎Od‎ ‎patrolu‎ ‎oddzieliło‎ ‎się‎ ‎dwuch‎ ‎jeźdźców, którzy‎ ‎wyciągniętym‎ ‎kłusem‎ ‎ruszyli‎ ‎ulicą.‎ ‎Koło szpitala‎ ‎pozostał‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎nich,‎ ‎a‎ ‎drugi,‎ ‎wypuściwszy‎ ‎konia‎ ‎galopem,‎ ‎blady‎ ‎jak‎ ‎trup,‎ ‎pędem‎ ‎przebiegł‎ ‎ulicę‎ ‎Wrocławską,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎wpadł w‎ ‎Warszawską‎ ‎i‎ ‎zawróciwszy‎ ‎konia‎ ‎przed‎ ‎cukiernią‎ ‎„Schaub‎ ‎i‎ ‎Kozłowski",‎ ‎wolniej‎ ‎już‎ ‎ruszył z‎ ‎powrotem‎ ‎do‎ ‎oczekującego‎ ‎nań‎ ‎przy‎ ‎szpitalu‎ ‎towarzysza.‎ ‎Galopującemu‎ ‎jeźdźcowi‎ ‎towarzyszyły okrzyki‎ ‎tłumów:‎ ‎„wiwajt"!‎ ‎„Lebe‎ ‎hoch“,‎ ‎to‎ ‎znowu „Bydło"!‎ "‎milczeć"!‎ ‎to‎ ‎znów‎ ‎„Czołem"!‎ ‎a‎ ‎wśród tej‎ ‎dysharmonji‎ ‎najsprzeczniejszych‎ ‎uczuć‎ ‎względem‎ ‎siebie,‎ ‎biedny‎ ‎zdobywca,‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎ściskając‎ ‎lancę‎ ‎i‎ ‎cugle,‎ ‎rwał‎ ‎z‎ ‎kopyta.‎ ‎Gdy‎ ‎podjeżdżał już‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎snać‎ ‎wytężone‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎trudnością‎ ‎skupione‎ ‎siły‎ ‎opuściły‎ ‎go.‎ ‎Koń‎ ‎szarpnięty mundsztukiem‎ ‎potknął‎ ‎się,‎ ‎lanca‎ ‎wypadła,‎ ‎kalecząc lekko‎ ‎konia‎ ‎w‎ ‎szyję‎ ‎i‎ ‎sam‎ ‎ułan,‎ ‎ciężko‎ ‎dysząc, omal‎ ‎nie‎ ‎zwalił‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemię.‎ ‎Podtrzymał‎ ‎go‎ ‎jednak‎ ‎towarzysz‎ ‎i‎ ‎kilku‎ ‎stojących‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎właśnie punkcie‎ ‎miasta‎ ‎na‎ ‎posterunku‎ ‎strażaków.‎ ‎Do‎ ‎konia‎ ‎wnet‎ ‎podeszło‎ ‎kilku‎ ‎żydków,‎ ‎wyrażając‎ ‎kondolencję‎ ‎głaskaniem.‎ ‎

Wreszcie‎ ‎—‎ ‎pierwszy‎ ‎po‎ ‎108 latach‎ ‎prusak‎ ‎w‎ ‎Kaliszu,‎ ‎strachem‎ ‎i‎ ‎nerwowością, zrozumiałą‎ ‎zresztą,‎ ‎wykazujący,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎zbyt‎ ‎odczuwa‎ ‎ważność‎ ‎swojej‎ ‎roli‎ ‎historycznej,‎ ‎galopem odjeżdża‎ ‎ku‎ ‎swoim,‎ ‎do‎ ‎których‎ ‎tymczasem‎ ‎dołączyło‎ ‎się‎ ‎jeszcze‎ ‎kilku‎ ‎z‎ ‎jakimś‎ ‎gołowąsem‎ ‎szpicakiem‎ ‎lejtnantem.‎ ‎Po‎ ‎chwili‎ ‎cały‎ ‎tak‎ ‎wzmożony‎ ‎patrol‎ ‎podjechał‎ ‎do‎ ‎dawnej‎ ‎rogatki‎ ‎i‎ ‎dowodzący‎ ‎nim‎ ‎oficer,‎ ‎prosił‎ ‎grzecznie‎ ‎napotkanego fabrykanta‎ ‎Meisnera,‎ ‎żeby‎ ‎udał‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎prezydenta miasta‎ ‎i‎ ‎wezwał‎ ‎go‎ ‎dla‎ ‎rozmowy. W‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎odbyła‎ ‎się‎ ‎nieco‎ ‎teatralna i‎ ‎całkiem‎ ‎bodaj‎ ‎niepotrzebna‎ ‎scena‎ ‎kapitulacji‎ ‎miasta.‎ ‎Prezydent‎ ‎Bukowiński‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎obywateli‎ ‎Scholtza‎ ‎i‎ ‎Deutschmana,‎ ‎najbardziej‎ ‎widocznie‎ ‎„błahonadieżnych“‎ ‎w‎ ‎danej‎ ‎chwili,‎ ‎posadziwszy‎ ‎na‎ ‎kozioł‎ ‎dorożki‎ ‎strażaka‎ ‎z‎ ‎białą‎ ‎chorągwią, udał‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogatkę‎ ‎dla‎ ‎wręczenia‎ ‎„kluczy‎ ‎miasta‎"‎.
Czy‎ ‎oczekiwał‎ ‎tego‎ ‎lejtnant,‎ ‎dowodzący‎ ‎ułanami,‎ ‎trudno‎ ‎przesądzać,‎ ‎faktycznie‎ ‎jednak‎ ‎był całą‎ ‎tą‎ ‎ceremonją‎ ‎mocno‎ ‎zażenowany‎ ‎i‎ ‎zdumiony. Przyjąwszy‎ ‎„klucze"‎ ‎i‎ ‎porozmawiawszy‎ ‎chwilę przez‎ ‎tłómacza‎ ‎z‎ ‎Bukowińskim,‎ ‎zawrócił‎ ‎z‎ ‎kilku ułanami,‎ ‎wysławszy‎ ‎resztę‎ ‎na‎ ‎drugi‎ ‎koniec‎ ‎miasta,‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎turecką.‎ ‎Patrol‎ ‎też,‎ ‎przejechawszy stępa‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎na‎ ‎przemiany‎ ‎lekkim‎ ‎kłusem‎ ‎wśród okrzyków,‎ ‎całą‎ ‎niemal‎ ‎długość‎ ‎Kalisza,‎ ‎ruszył‎ ‎ku Pólku‎ ‎i‎ ‎Skarszewowi.
db89e910-5b53-4daf-b567-2c0a56e1b0e6
b914623e-a6e5-4f56-b292-02a4760f7222
d695978c-a3a0-4505-ab99-8017f1bcfb7d

Zaloguj się aby komentować