Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VII
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Jeżeli wypadki nocne obaliły w pojęciu naszem wszelkie legendy o wysokiem wyrobieniu wojskowem, odwadze i żelaznej dyscyplinie prusaków, to następny dzień był wyborną ilustracją owej, rzekomo wybitnej, kultury niemieckiej. Obok tchórzostwa bezmiernego, prusacy wykazali zezwierzęcenie zupełne.
Sytuacja wydawała się — zapewne niezwykle groźną. Prusacy mogli mniemać, że miasto zrewoltowane; do żołnierzy strzelano... Prawa wojenne są w tych razach nieubłagane — a odwet straszny. Lecz odwet pruski za rzecz, którą odrazu sami mogliby wyjaśnić i w sytuacji, którą zrozumieć było im łatwo zupełnie, był czemś niewytłomaczonem, czemś sprzecznem i z pojęciami ludzkości i ze zdrową logiką.
Zbitemu prezydentowi oświadczono, że miasto zapłaci kontrybucję i kazano szukać finansistów. Następnie zaś rozpoczęto wybieranie zakładników. Przychodzą dwaj wikarjusze z zapytaniem, czy mogą mszę odprawić. „Gdzie wasz zwierzchnik"? Jeden z nich sprowadza dziekana — ks. Płoszaja, którego natychmiast aresztowano. Służbowy oficer pyta o dwu młodych księży: „A i ci będą dobrzy"! odpowiada Preusker, rozkazując aresztować obu wikarjuszów. Następnie posyłają po duchownych innych wyznań. Przyprowadzono protojereja Siemionowskija, zamiast rabina Lipszyca, bawiącego na kuracji — dostał się w ręce prusaków Moses, podrabin, pastora ani kantora nie znaleziono, natomiast sprowadzono młodego fabrykanta Handtkego, którego zatrzymano w charakterze zakładnika wraz z dyrektorem Wzajemnego Kredytu Scholtzem.
W zamieszaniu i wśród strachu prusaków — trafem ocalał poseł Parczewski, który zgłosił się do komendanta jako przedstawiciel ludności dla wytłomaczenia nieporozumienia, inż. Kleyman i paru innych. Każdy bowiem interesant stawał się kandydatem na zakładnika. Wreszcie Preusker wpadł po rozum do głowy i zaaresztował wszystkich finansistów, którzy zgłaszali się w sprawie kontrybucji.
Ba, nawet podobno do zakładników dołączono urzędnika biura Wzajemnego Kredytu, p. J. G. który jadł z dyr. Scholtzem śniadanie w restauracji. Poza tem przywieziono w dorożce pod silną strażą: Henryka Frenkla, Maurycego Heymana — obywateli i bankiera Mamrotha — później znów dołączono do nich Zygm. Grossa. Preusker żądał kogoś „aus polnischen Bank“ — wskutek czyjejś wskazówki w domu już aresztowano świeżo przybyłego z zagranicy — prezesa Rady Wzajemnego Kredytu—Stanisława Bulewskiego. Wszystkich zakładników umieszczono w jednym numerze hotelu Europejskiego. 6 aresztowanych rano (3 księży, protojerej, podrabin i Handtke — Scholtz wciąż występował w roli tłomacza) miano zatrzymać jako zakładników spokoju miasta — finansistów zaś Preusker obiecał wypuścić natychmiast po złożeniu kontrybucji, której 50 000 rb.[40 rb = 1 uncja złota] miało być wypłacone o godz. 5-ej po południu.
Tymczasem zaś Preusker wydał nową proklamację do mieszkańców niebywałej wręcz treści: „Zdarzyły się w nocy wypadki strzelania do wojska, przeto wszystkie względy dla ludności ustają. Miasto płaci 50 000 rb. kontrybucji — w razie powtórzenia się strzałów, „co dziesiąty mieszkaniec zostanie rozstrzelany “. Gazety wydawać zabraniam, od godziny 8-ej wieczorem bramy winny być zamknięte i okna oświetlone". Dalej szły znów ogólnikowe, nic nie mówiące przepisy, pomieszane jak groch z kapustą.
Jakie wrażenie wywarła ta nowa konstytucja, łatwo sobie wyobrazić; a wrażenie to było tem większe, że rozpuszczone po mieście patrole, już od godziny 10-tej rano, dopuszczały się niesłychanych nadużyć. Przechodniów brutalnie rewidowano, często bijąc kolbami; przy najmniejszej opozycji — stawiano pod mur i rozstrzeliwano na poczekaniu. Szczególniej wiele faktów rozstrzelania, lub wręcz zastrzelenia, zdarzyło się koło szpitala, gdzie jeszcze znajdowali się żołnierze ranni, a opodal na ulicy — leżało kilkanaście trupów zamordowanych przez żołdactwo w nocy osób. Z okien szpitala można było widzieć całe postępowanie rozjuszonych żołdaków. Rozstrzelano lub zastrzelono tam kilkunastu przechodniów, a postępowanie to było tak wstrząsające, że zdarzały się wypadki odmowy rozstrzelania ze strony żołnierzy, gdy rozbestwiony jakiś leutenant rozkazywał mordować. Jeden taki wypadek na własne oczy widział dr. Koszutski, na którego słowach opowiadanie to opieram.
W ciągu też półgodziny miasto opustoszało. Okolicznych włościan, przybyłych na targ wtorkowy, wojsko rozpędziło — sklepy zamykano na gwałt, mimo ożywionych obrotów po dwudniowym zastoju.
Pojedynczych przechodniów maltretowano w niesłychany sposób, a przy pierwszej próbie oporu — stawiano pod mur i rozstrzeliwano. W ten sposób według obliczeń p. Z. zajmującego się zbieraniem trupów — zamordowano do dwudziestu osób. Sam on pogrzebał 16 rozstrzelanych. Czasem zaś — rozstrzelanie zastępowano wręcz zastrzeleniem przez podoficera z rewolweru. Piszący te słowa omal nie uległ temu również losowi.
Koło 1 w południe, chcąc zasięgnąć języka, wyszedłem z domu i skierowałem się na Główny Rynek. Plac był absolutnie pusty — minąłem warty — obrewidowany tylko przez jednego podejrzliwego ślązaka — a następnie, widząc niemożliwość dostania się do apteki, dokąd miałem wstąpić — powracam. Nagle słychać znane mi dobrze:
„Halt“! Staję posłusznie. Patrol z trzech żołdaków zmierza ku mnie.
„Kommt“! — oczywiście podchodzę — dwuch żołnierzy po bokach — jeden przodem — prowadzi.
Zimno mi się zrobiło, gdy zatrzymaliśmy się pod murem Ratusza — i ja znalazłem się tuż obok trzech ciał, leżących w kałuży krwi — a przed oczami, na słupie rusztowania zobaczyłem krwawo-szarą plamę—mózgu ze krwią zmieszanego. Dwaj żołdacy gimnastycznym krokiem cofają się i stają naprzeciwko — trzeci pozostaje przy mnie.
Obok mnie — leży rozkraczony, twarzą ku moim nogom wykręconą, ze strasznym jakimś wyrazem spokoju, znany mi, akcyźnik, Hoffman — obok niego — roznoszący awizacje woźny magistratu. Całą siłę woli zużywam na zapanowanie nad nerwami — przed oczami mglista wizja — drobny buziak córeczki — łobuzerska — wesoła myśl przelatuje przez głowę: „Likwidacja — reakcja chemiczna — żywot wieczny — amen“. Oto mniej więcej treść mojej psyche w owej chwili — po której rozpoczyna się djalog:
„Hande hoch“! „Geben Sie die Waffen ab“! woła żołdak — niewiele myśląc zapewne o nielogiczności oddawania broni trzymanemi w górze rękami.
„Nie jestem żołnierzem — z wami nie wojuję — jestem polak, a broni żadnej nie mam. Proszę sprawdzić"! — rzucam po niemiecku twardo, wszelkie wysiłki skierowując na to, ażeby zapanować nad sobą. Do wściekłości mnie doprowadza nagle — szkaplerz Częstochowskiej, wyglądający z zakołnierza munduru, stojącego naprzeciwko żołnierza.
„Rodak — ryngraf rycerza — żeby cię cholera — daktyloskopja" — lecą myśli, podczas gdy łapa prusaka błądzi po ubraniu, zostawiając na bieli kamizelki mojej ślad brudnego palucha.
„Gehen Sie weiter“! brzmi wreszcie głęboki bierbas, który mi się w tej chwili głosikiem anioła wydał — i ręka wyciąga się w kierunku wprost przeciwnym temu, dokąd zmierzałem.
„Ich will da gehen“ — odpowiadam z dziwaczną przekorą — ukazując swój kierunek.
„Nuu ja—gehen Sie zuruck!“ brzmi „bierbas“ pokojowo, podczas gdy rodak ze szkaplerzem ziewa, jak hippopotam, a towarzysz jego, młody o latających oczkach niemczyk, do połowy długości palec ulokował w nosie.
Wstrząsnąłem się jednak ze zgrozy na drugi dzień rano, gdy przechodząc koło Ratusza — na swojem niedoszłem miejscu ujrzałem leżącego jakiegoś biednie ubranego trupa z głową zupełnie rozniesioną; ledwie kawałki skóry z ciemnemi włosami trzymały się szyi; opodal zaś leżał jeszcze piąty trup — tęgi, nizki mężczyzna — w mundurowej kurtce — mówiono — że był to kasjer z kasy gubernialnej — Sokołow — rozstrzelany z rozkazu Preuskera. Ja jednak twarzy już poznać nie mogłem. Moi rozmówcy nie ze wszystkiemi byli łaskawi...
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Jeżeli wypadki nocne obaliły w pojęciu naszem wszelkie legendy o wysokiem wyrobieniu wojskowem, odwadze i żelaznej dyscyplinie prusaków, to następny dzień był wyborną ilustracją owej, rzekomo wybitnej, kultury niemieckiej. Obok tchórzostwa bezmiernego, prusacy wykazali zezwierzęcenie zupełne.
Sytuacja wydawała się — zapewne niezwykle groźną. Prusacy mogli mniemać, że miasto zrewoltowane; do żołnierzy strzelano... Prawa wojenne są w tych razach nieubłagane — a odwet straszny. Lecz odwet pruski za rzecz, którą odrazu sami mogliby wyjaśnić i w sytuacji, którą zrozumieć było im łatwo zupełnie, był czemś niewytłomaczonem, czemś sprzecznem i z pojęciami ludzkości i ze zdrową logiką.
Zbitemu prezydentowi oświadczono, że miasto zapłaci kontrybucję i kazano szukać finansistów. Następnie zaś rozpoczęto wybieranie zakładników. Przychodzą dwaj wikarjusze z zapytaniem, czy mogą mszę odprawić. „Gdzie wasz zwierzchnik"? Jeden z nich sprowadza dziekana — ks. Płoszaja, którego natychmiast aresztowano. Służbowy oficer pyta o dwu młodych księży: „A i ci będą dobrzy"! odpowiada Preusker, rozkazując aresztować obu wikarjuszów. Następnie posyłają po duchownych innych wyznań. Przyprowadzono protojereja Siemionowskija, zamiast rabina Lipszyca, bawiącego na kuracji — dostał się w ręce prusaków Moses, podrabin, pastora ani kantora nie znaleziono, natomiast sprowadzono młodego fabrykanta Handtkego, którego zatrzymano w charakterze zakładnika wraz z dyrektorem Wzajemnego Kredytu Scholtzem.
W zamieszaniu i wśród strachu prusaków — trafem ocalał poseł Parczewski, który zgłosił się do komendanta jako przedstawiciel ludności dla wytłomaczenia nieporozumienia, inż. Kleyman i paru innych. Każdy bowiem interesant stawał się kandydatem na zakładnika. Wreszcie Preusker wpadł po rozum do głowy i zaaresztował wszystkich finansistów, którzy zgłaszali się w sprawie kontrybucji.
Ba, nawet podobno do zakładników dołączono urzędnika biura Wzajemnego Kredytu, p. J. G. który jadł z dyr. Scholtzem śniadanie w restauracji. Poza tem przywieziono w dorożce pod silną strażą: Henryka Frenkla, Maurycego Heymana — obywateli i bankiera Mamrotha — później znów dołączono do nich Zygm. Grossa. Preusker żądał kogoś „aus polnischen Bank“ — wskutek czyjejś wskazówki w domu już aresztowano świeżo przybyłego z zagranicy — prezesa Rady Wzajemnego Kredytu—Stanisława Bulewskiego. Wszystkich zakładników umieszczono w jednym numerze hotelu Europejskiego. 6 aresztowanych rano (3 księży, protojerej, podrabin i Handtke — Scholtz wciąż występował w roli tłomacza) miano zatrzymać jako zakładników spokoju miasta — finansistów zaś Preusker obiecał wypuścić natychmiast po złożeniu kontrybucji, której 50 000 rb.[40 rb = 1 uncja złota] miało być wypłacone o godz. 5-ej po południu.
Tymczasem zaś Preusker wydał nową proklamację do mieszkańców niebywałej wręcz treści: „Zdarzyły się w nocy wypadki strzelania do wojska, przeto wszystkie względy dla ludności ustają. Miasto płaci 50 000 rb. kontrybucji — w razie powtórzenia się strzałów, „co dziesiąty mieszkaniec zostanie rozstrzelany “. Gazety wydawać zabraniam, od godziny 8-ej wieczorem bramy winny być zamknięte i okna oświetlone". Dalej szły znów ogólnikowe, nic nie mówiące przepisy, pomieszane jak groch z kapustą.
Jakie wrażenie wywarła ta nowa konstytucja, łatwo sobie wyobrazić; a wrażenie to było tem większe, że rozpuszczone po mieście patrole, już od godziny 10-tej rano, dopuszczały się niesłychanych nadużyć. Przechodniów brutalnie rewidowano, często bijąc kolbami; przy najmniejszej opozycji — stawiano pod mur i rozstrzeliwano na poczekaniu. Szczególniej wiele faktów rozstrzelania, lub wręcz zastrzelenia, zdarzyło się koło szpitala, gdzie jeszcze znajdowali się żołnierze ranni, a opodal na ulicy — leżało kilkanaście trupów zamordowanych przez żołdactwo w nocy osób. Z okien szpitala można było widzieć całe postępowanie rozjuszonych żołdaków. Rozstrzelano lub zastrzelono tam kilkunastu przechodniów, a postępowanie to było tak wstrząsające, że zdarzały się wypadki odmowy rozstrzelania ze strony żołnierzy, gdy rozbestwiony jakiś leutenant rozkazywał mordować. Jeden taki wypadek na własne oczy widział dr. Koszutski, na którego słowach opowiadanie to opieram.
W ciągu też półgodziny miasto opustoszało. Okolicznych włościan, przybyłych na targ wtorkowy, wojsko rozpędziło — sklepy zamykano na gwałt, mimo ożywionych obrotów po dwudniowym zastoju.
Pojedynczych przechodniów maltretowano w niesłychany sposób, a przy pierwszej próbie oporu — stawiano pod mur i rozstrzeliwano. W ten sposób według obliczeń p. Z. zajmującego się zbieraniem trupów — zamordowano do dwudziestu osób. Sam on pogrzebał 16 rozstrzelanych. Czasem zaś — rozstrzelanie zastępowano wręcz zastrzeleniem przez podoficera z rewolweru. Piszący te słowa omal nie uległ temu również losowi.
Koło 1 w południe, chcąc zasięgnąć języka, wyszedłem z domu i skierowałem się na Główny Rynek. Plac był absolutnie pusty — minąłem warty — obrewidowany tylko przez jednego podejrzliwego ślązaka — a następnie, widząc niemożliwość dostania się do apteki, dokąd miałem wstąpić — powracam. Nagle słychać znane mi dobrze:
„Halt“! Staję posłusznie. Patrol z trzech żołdaków zmierza ku mnie.
„Kommt“! — oczywiście podchodzę — dwuch żołnierzy po bokach — jeden przodem — prowadzi.
Zimno mi się zrobiło, gdy zatrzymaliśmy się pod murem Ratusza — i ja znalazłem się tuż obok trzech ciał, leżących w kałuży krwi — a przed oczami, na słupie rusztowania zobaczyłem krwawo-szarą plamę—mózgu ze krwią zmieszanego. Dwaj żołdacy gimnastycznym krokiem cofają się i stają naprzeciwko — trzeci pozostaje przy mnie.
Obok mnie — leży rozkraczony, twarzą ku moim nogom wykręconą, ze strasznym jakimś wyrazem spokoju, znany mi, akcyźnik, Hoffman — obok niego — roznoszący awizacje woźny magistratu. Całą siłę woli zużywam na zapanowanie nad nerwami — przed oczami mglista wizja — drobny buziak córeczki — łobuzerska — wesoła myśl przelatuje przez głowę: „Likwidacja — reakcja chemiczna — żywot wieczny — amen“. Oto mniej więcej treść mojej psyche w owej chwili — po której rozpoczyna się djalog:
„Hande hoch“! „Geben Sie die Waffen ab“! woła żołdak — niewiele myśląc zapewne o nielogiczności oddawania broni trzymanemi w górze rękami.
„Nie jestem żołnierzem — z wami nie wojuję — jestem polak, a broni żadnej nie mam. Proszę sprawdzić"! — rzucam po niemiecku twardo, wszelkie wysiłki skierowując na to, ażeby zapanować nad sobą. Do wściekłości mnie doprowadza nagle — szkaplerz Częstochowskiej, wyglądający z zakołnierza munduru, stojącego naprzeciwko żołnierza.
„Rodak — ryngraf rycerza — żeby cię cholera — daktyloskopja" — lecą myśli, podczas gdy łapa prusaka błądzi po ubraniu, zostawiając na bieli kamizelki mojej ślad brudnego palucha.
„Gehen Sie weiter“! brzmi wreszcie głęboki bierbas, który mi się w tej chwili głosikiem anioła wydał — i ręka wyciąga się w kierunku wprost przeciwnym temu, dokąd zmierzałem.
„Ich will da gehen“ — odpowiadam z dziwaczną przekorą — ukazując swój kierunek.
„Nuu ja—gehen Sie zuruck!“ brzmi „bierbas“ pokojowo, podczas gdy rodak ze szkaplerzem ziewa, jak hippopotam, a towarzysz jego, młody o latających oczkach niemczyk, do połowy długości palec ulokował w nosie.
Wstrząsnąłem się jednak ze zgrozy na drugi dzień rano, gdy przechodząc koło Ratusza — na swojem niedoszłem miejscu ujrzałem leżącego jakiegoś biednie ubranego trupa z głową zupełnie rozniesioną; ledwie kawałki skóry z ciemnemi włosami trzymały się szyi; opodal zaś leżał jeszcze piąty trup — tęgi, nizki mężczyzna — w mundurowej kurtce — mówiono — że był to kasjer z kasy gubernialnej — Sokołow — rozstrzelany z rozkazu Preuskera. Ja jednak twarzy już poznać nie mogłem. Moi rozmówcy nie ze wszystkiemi byli łaskawi...
O nie… Sąd Okregowy w Kaliszu, bandycki, morderczy.
Zaloguj się aby komentować