Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XI
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Było kilka minut po 6-ej, gdy od strony Kalisza rozległ się spodziewany przez nas huk wystrzałów armatnich. Artylerja pruska zaczęła bombardować miasto znowu. Tym razem bombardowanie było o wiele dłuższe niż we wtorek. Trwało ono niemal do godziny 9 1/2, przyczem strzały szły dość gęsto. Strzelano widocznie sekcjami, gdyż po dwuch strzałach następowała kilkuminutowa przerwa, dłuższą znów przerwę zaobserwować można było po ośmiu wystrzałach. Z balkonu willi doskonale mogliśmy obserwować pociski, padające na miasto, lub na okoliczne łęgi. Widoczne za dnia jako obłoczki szybko przesuwające się po niebie, w miarę nastąpienia ciemności stały się one możliwe do zaobserwowania tylko w chwili wybuchu — jaskrawym światłem białym, przypominającym trochę lampki elektryczne, nieosłonione mlecznym kloszem.
Nie wiem z jakiej racji, w obecnem bombardowaniu prusacy uwzględniają przeważnie park i północno-zachodnią część miasta, ulice Stawiszyńską i Skarszewską, oraz przestrzeń podmiejską, zawartą między szosami Konińską i Turecką — tu bowiem najgęściej widoczne są owe światła jaskrawe pękających pocisków. Obawiamy się, czy nie zacznie i nam grozić nie bezpieczeństwo, pękające bowiem pociski widzimy koło suszarni, odległej od nas o l l/2 kilometra nie spełna ale, jak się zdaje, były to już największe wysiłki armat pruskiej artylerji polowej, któremi ostrzeliwano miasto. W każdym bądź razie — świst — ostry i metaliczny zarazem — jakiś dziwacznie buczący — odgłosy przerzynającego powietrze, lecącego pocisku, słyszymy doskonale.
W połączeniu z łuną pożaru Ratusza i niesionym przez wiatr dymem i niemiłym zapachem spalenizny — bombardowanie sprawiało straszne wrażenie.
W trakcie bombardowania wpada na podwórze bryczka, z której wyskakuje jakiś jegomość z wyrazem okropnego przerażenia w oczach i na twarzy całej.
„Panowie — na miłość boską pozwólcie mi tu przeczekać do rana. Jadę do miasta, ale tam straszne rzeczy się dzieją... wstrzymano mnie przed rogatką... bom na śmierć pewną jechał... Aby do rana“...
Z rozmowy dowiadujemy się, że jedzie z pod Łęczycy do Kalisza, gdzie synek jego przygotowuje się do egzaminów wstępnych i że od kilku dni niema o dziecku żadnych wiadomości. Usłyszawszy o zajęciu Kalisza przez prusaków i o zajściach w mieście, jedzie ratować dziecko... Kto wie, czy nie zapóźno.
W dalszej pogawędce od uspokojonego nieco przybysza dowiadujemy się rzeczy, które nas bardzo serjo zaniepokoiły.
Przejeżdżając przez Uniejów, widział ciągnące w stronę Kalisza wojsko rosyjskie. O sile i rodzaju broni nic nie umie powiedzieć. Pamięta tylko, że rozmawiał z dragonami pułku, konsystującego przed wojną w Kaliszu i że mówili mu, iż ciągną na Kalisz, aby odebrać miasto i że oczekują tylko w Uniejowie na większe siły. Nic więcej dowiedzieć się nie można. Na pytanie, czy widział armaty, przybysz odpowiada gorączkowo: „Ależ były, były i to sporo, ale najwięcej dragoni z Kalisza.
Rozlegające się co kilka minut a nawet od czasu do czasu i częściej strzały działowe, z których każdy mógł być śmiertelnym dla dziecka, nie mogły sprzyjać uspokojeniu się zupełnemu — biedaka — dążącego na jego ratunek mil kilkanaście... Wkrótce też pożegnaliśmy go, oddając do rozporządzenia do wyboru pokój w pustej willi, lub pomieszczenie w czworakach między ludźmi — i powracamy do domu.
Dobrze już po 9-ej rozległa się jednorazowa salwa z kilku armat — potężny huk wstrząsnął powietrze.
„No, to chyba już finał, a czas wielki po temu"... rzucam przypuszczenie.
Jakoż zgadłem. Na razie bombardowanie zakończyło się ową salwą. Szkód zrządziło ono stosunkowo niewiele. Pociski zniszczyły sporo drzew w parku, do którego z jakąś zajadłością, jak widzieliśmy, strzelano, popsuły nieco dachów na leżącej wyżej, niż reszta miasta, dzielnicy t. zw. Chmielniku, i porobiły nieco dziur w pojedynczych domach przy ulicy Babinej, gdzie między innemi uszkodzono dom Parczewskich. Ofiar w ludziach nie było, mieszkańcy bowiem, nauczeni już doświadczeniem, wraz z początkiem bombardowania pochowali się do piwnic i suteren. Wrażenie jednak było straszne, kto po został w mieście, ten myślał o ucieczce z tego piekła.
Tymczasem jednak należało nam pomyśleć o nowem niebezpieczeństwie, jakie wynikło ze zbliżenia się do Kalisza wojsk rosyjskich i zapowiadanej przez nie bitwy pod tem miastem. Wydawała się ona bardzo prawdopodobną. Siły niemieckie, wraz z temi, co nadciągnęły przy armatach, nie przenosiły kilku bataljonów piechoty i dwuch szwadronów, najwyżej ułanów — nie licząc oczywiście artylerji, którą obliczać można było na osiem dział i również kilkanaście kartaczownic. Wyprzeć więc prusaków z powrotem w granice Niemiec było dość łatwo, odebranie zaś Kalisza i zwycięstwo pod jego murami odniesione, odpowiednio skomentowane i ubarwione, echem rozgłośnem rozeszłoby się po świecie całym, jako dotkliwa klęska niemców. Lecz, w razie bitwy nasze Pólko bezwzględnie skazane było na zagładę. Leżąc na wyniosłości, tuż przy szosie Tureckiej, którą właśnie ciągnęli rosjanie, ze swemi ogrodami gęstemi i sporą ilością murowanych domów, tworzyło ono wyborną pozycję przeciw Kaliszowi, tem bardziej, że zajmujące ją wojsko oparte było prawem skrzydłem o drogę Skarszewską, panującą nad miastem, lewem zaś o rzeczkę Strędnię dość w tym czasie wskutek deszczów głęboką. Dworek nasz, murowany, piętrowy, ukryty w gąszczu drzew, mógł stać się zupełnie naturalnvm'kluczem pozycji rosyjskiej.
Skoro to było widoczne dla nas - nie mogliśmy przypuszczać, żeby nie było wyraźnem i dla prusaków, tymbardziej, że w ciągu dni ostatnich, przejeżdżające patrole ułańskie hacznie oglądały wieś całą wraz z dworkiem i zapowiadały chłopom, że w razie zbliżenia się rosjan, całą wieś będą musieli spalić dla oczyszczenia sobie pozycji. Po krótkiej więc naradzie zdecydowaliśmy się opuścić Pólko na drugi dzień rano, tymczasem zaś poszliśmy spać, aby sił zaczerpnąć do nowej wędrówki, której pierwszym etapem miał być odległy o jakieś wiorst 12, piaszczystą drogą, na uboczu od szos Tureckiej i Łódzkiej — Koźminek — ongi słynne Wielkopolskie Ateny — siedlisko Braci Polskich — dziś uboga, zapadła mieścina, zachowująca tradycje rożnowiercze, jedynie przez olbrzymi od setek żydów, w których ręku znalazł się tam cały handel.
JA nawet — gdyby i pogłoska o nadciąganiu rosjan nie sprawdziła się, to i tak nerwy pań i dzieci nie były w stanie wytrzymać dłużej straszliwego napięcia. Dzień piątkowy — morderstwa uliczne, których odgłosów w postaci ustawicznych strzałów karabinowych, tępego huku salw i denerwującego trzasku kartaczownic, słuchaliśmy przeszło godzinę, dwugodzinne bombardowanie i owe błyskające na przyległych polach pociski, ciągły ich świst w powietrzu i wreszcie pożar miasta, na tle wciąż uciekających w strachu obłąkania ludzi, mogłyby najmocniejsze nerwy rozstroić. Widzieliśmy to jak najdobitniej na chłopach — gospodarzach. W ciągu dnia tego biedacy kilkakrotnie uciekali i wracali, pomimo naszego uspokajania i zapewnień, że przecież, o ileby tylko rzetelne niebezpieczeństwo groziło, my byśmy nie pozostali napewno.
Bombardowanie wieczorowe wreszcie przechyliło szalę. Gdy koło godziny 11-ej wyszedłem na drogę dla zasiągnięcia języka, wieś zastałem niemal zupełnie pustą. Podsypawszy karmu wszelkiej „gadzinie" i zamknąwszy chałupy, poczciwi kmiecie uciekli co żywo do wsi sąsiednich, głównie zaś do leżącej za górą Kolonji Tłokińskiej. Straszne i złowrogie wrażenie robił wieczór tego okropnego dla Kalisza dnia 7 sierpnia. Nad miastem zwisała olbrzymia czarna chmura dymu, na której czerwonem zarzewiem odbijała się łuna dogasającego Ratusza. Ujadanie psów w całej okolicy, daleki pogwar uciekających mimo ciemnej — bo chmury zbierające się na niebie zasłaniały księżyc — nocy mieszkańców, przerywały posępną ciszę nocną. Gdzieś daleko na szosie rozlegał się tentent koni jakiegoś zapóźnionego patrolu, ówdzie znów skrzyp woza napakowanego wysoko i z wysiłkiem ciągnionego przez zbiedzone szkapy, wrywał się w złowrogą ciszę, jaka powoli obejmowała Kalisz i okolice... Koło 12-ej w nocy, gdy już spokojnie zasnąłem, rzetelnie zmordowany wrażeniami dnia ubiegłego, znów rozległ się huk złowrogi, budząc mnie ze snu.
Prusakom jeszcze było mało dokonanej zemsty! Ropoczynało się nowe bombardowanie.
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Było kilka minut po 6-ej, gdy od strony Kalisza rozległ się spodziewany przez nas huk wystrzałów armatnich. Artylerja pruska zaczęła bombardować miasto znowu. Tym razem bombardowanie było o wiele dłuższe niż we wtorek. Trwało ono niemal do godziny 9 1/2, przyczem strzały szły dość gęsto. Strzelano widocznie sekcjami, gdyż po dwuch strzałach następowała kilkuminutowa przerwa, dłuższą znów przerwę zaobserwować można było po ośmiu wystrzałach. Z balkonu willi doskonale mogliśmy obserwować pociski, padające na miasto, lub na okoliczne łęgi. Widoczne za dnia jako obłoczki szybko przesuwające się po niebie, w miarę nastąpienia ciemności stały się one możliwe do zaobserwowania tylko w chwili wybuchu — jaskrawym światłem białym, przypominającym trochę lampki elektryczne, nieosłonione mlecznym kloszem.
Nie wiem z jakiej racji, w obecnem bombardowaniu prusacy uwzględniają przeważnie park i północno-zachodnią część miasta, ulice Stawiszyńską i Skarszewską, oraz przestrzeń podmiejską, zawartą między szosami Konińską i Turecką — tu bowiem najgęściej widoczne są owe światła jaskrawe pękających pocisków. Obawiamy się, czy nie zacznie i nam grozić nie bezpieczeństwo, pękające bowiem pociski widzimy koło suszarni, odległej od nas o l l/2 kilometra nie spełna ale, jak się zdaje, były to już największe wysiłki armat pruskiej artylerji polowej, któremi ostrzeliwano miasto. W każdym bądź razie — świst — ostry i metaliczny zarazem — jakiś dziwacznie buczący — odgłosy przerzynającego powietrze, lecącego pocisku, słyszymy doskonale.
W połączeniu z łuną pożaru Ratusza i niesionym przez wiatr dymem i niemiłym zapachem spalenizny — bombardowanie sprawiało straszne wrażenie.
W trakcie bombardowania wpada na podwórze bryczka, z której wyskakuje jakiś jegomość z wyrazem okropnego przerażenia w oczach i na twarzy całej.
„Panowie — na miłość boską pozwólcie mi tu przeczekać do rana. Jadę do miasta, ale tam straszne rzeczy się dzieją... wstrzymano mnie przed rogatką... bom na śmierć pewną jechał... Aby do rana“...
Z rozmowy dowiadujemy się, że jedzie z pod Łęczycy do Kalisza, gdzie synek jego przygotowuje się do egzaminów wstępnych i że od kilku dni niema o dziecku żadnych wiadomości. Usłyszawszy o zajęciu Kalisza przez prusaków i o zajściach w mieście, jedzie ratować dziecko... Kto wie, czy nie zapóźno.
W dalszej pogawędce od uspokojonego nieco przybysza dowiadujemy się rzeczy, które nas bardzo serjo zaniepokoiły.
Przejeżdżając przez Uniejów, widział ciągnące w stronę Kalisza wojsko rosyjskie. O sile i rodzaju broni nic nie umie powiedzieć. Pamięta tylko, że rozmawiał z dragonami pułku, konsystującego przed wojną w Kaliszu i że mówili mu, iż ciągną na Kalisz, aby odebrać miasto i że oczekują tylko w Uniejowie na większe siły. Nic więcej dowiedzieć się nie można. Na pytanie, czy widział armaty, przybysz odpowiada gorączkowo: „Ależ były, były i to sporo, ale najwięcej dragoni z Kalisza.
Rozlegające się co kilka minut a nawet od czasu do czasu i częściej strzały działowe, z których każdy mógł być śmiertelnym dla dziecka, nie mogły sprzyjać uspokojeniu się zupełnemu — biedaka — dążącego na jego ratunek mil kilkanaście... Wkrótce też pożegnaliśmy go, oddając do rozporządzenia do wyboru pokój w pustej willi, lub pomieszczenie w czworakach między ludźmi — i powracamy do domu.
Dobrze już po 9-ej rozległa się jednorazowa salwa z kilku armat — potężny huk wstrząsnął powietrze.
„No, to chyba już finał, a czas wielki po temu"... rzucam przypuszczenie.
Jakoż zgadłem. Na razie bombardowanie zakończyło się ową salwą. Szkód zrządziło ono stosunkowo niewiele. Pociski zniszczyły sporo drzew w parku, do którego z jakąś zajadłością, jak widzieliśmy, strzelano, popsuły nieco dachów na leżącej wyżej, niż reszta miasta, dzielnicy t. zw. Chmielniku, i porobiły nieco dziur w pojedynczych domach przy ulicy Babinej, gdzie między innemi uszkodzono dom Parczewskich. Ofiar w ludziach nie było, mieszkańcy bowiem, nauczeni już doświadczeniem, wraz z początkiem bombardowania pochowali się do piwnic i suteren. Wrażenie jednak było straszne, kto po został w mieście, ten myślał o ucieczce z tego piekła.
Tymczasem jednak należało nam pomyśleć o nowem niebezpieczeństwie, jakie wynikło ze zbliżenia się do Kalisza wojsk rosyjskich i zapowiadanej przez nie bitwy pod tem miastem. Wydawała się ona bardzo prawdopodobną. Siły niemieckie, wraz z temi, co nadciągnęły przy armatach, nie przenosiły kilku bataljonów piechoty i dwuch szwadronów, najwyżej ułanów — nie licząc oczywiście artylerji, którą obliczać można było na osiem dział i również kilkanaście kartaczownic. Wyprzeć więc prusaków z powrotem w granice Niemiec było dość łatwo, odebranie zaś Kalisza i zwycięstwo pod jego murami odniesione, odpowiednio skomentowane i ubarwione, echem rozgłośnem rozeszłoby się po świecie całym, jako dotkliwa klęska niemców. Lecz, w razie bitwy nasze Pólko bezwzględnie skazane było na zagładę. Leżąc na wyniosłości, tuż przy szosie Tureckiej, którą właśnie ciągnęli rosjanie, ze swemi ogrodami gęstemi i sporą ilością murowanych domów, tworzyło ono wyborną pozycję przeciw Kaliszowi, tem bardziej, że zajmujące ją wojsko oparte było prawem skrzydłem o drogę Skarszewską, panującą nad miastem, lewem zaś o rzeczkę Strędnię dość w tym czasie wskutek deszczów głęboką. Dworek nasz, murowany, piętrowy, ukryty w gąszczu drzew, mógł stać się zupełnie naturalnvm'kluczem pozycji rosyjskiej.
Skoro to było widoczne dla nas - nie mogliśmy przypuszczać, żeby nie było wyraźnem i dla prusaków, tymbardziej, że w ciągu dni ostatnich, przejeżdżające patrole ułańskie hacznie oglądały wieś całą wraz z dworkiem i zapowiadały chłopom, że w razie zbliżenia się rosjan, całą wieś będą musieli spalić dla oczyszczenia sobie pozycji. Po krótkiej więc naradzie zdecydowaliśmy się opuścić Pólko na drugi dzień rano, tymczasem zaś poszliśmy spać, aby sił zaczerpnąć do nowej wędrówki, której pierwszym etapem miał być odległy o jakieś wiorst 12, piaszczystą drogą, na uboczu od szos Tureckiej i Łódzkiej — Koźminek — ongi słynne Wielkopolskie Ateny — siedlisko Braci Polskich — dziś uboga, zapadła mieścina, zachowująca tradycje rożnowiercze, jedynie przez olbrzymi od setek żydów, w których ręku znalazł się tam cały handel.
JA nawet — gdyby i pogłoska o nadciąganiu rosjan nie sprawdziła się, to i tak nerwy pań i dzieci nie były w stanie wytrzymać dłużej straszliwego napięcia. Dzień piątkowy — morderstwa uliczne, których odgłosów w postaci ustawicznych strzałów karabinowych, tępego huku salw i denerwującego trzasku kartaczownic, słuchaliśmy przeszło godzinę, dwugodzinne bombardowanie i owe błyskające na przyległych polach pociski, ciągły ich świst w powietrzu i wreszcie pożar miasta, na tle wciąż uciekających w strachu obłąkania ludzi, mogłyby najmocniejsze nerwy rozstroić. Widzieliśmy to jak najdobitniej na chłopach — gospodarzach. W ciągu dnia tego biedacy kilkakrotnie uciekali i wracali, pomimo naszego uspokajania i zapewnień, że przecież, o ileby tylko rzetelne niebezpieczeństwo groziło, my byśmy nie pozostali napewno.
Bombardowanie wieczorowe wreszcie przechyliło szalę. Gdy koło godziny 11-ej wyszedłem na drogę dla zasiągnięcia języka, wieś zastałem niemal zupełnie pustą. Podsypawszy karmu wszelkiej „gadzinie" i zamknąwszy chałupy, poczciwi kmiecie uciekli co żywo do wsi sąsiednich, głównie zaś do leżącej za górą Kolonji Tłokińskiej. Straszne i złowrogie wrażenie robił wieczór tego okropnego dla Kalisza dnia 7 sierpnia. Nad miastem zwisała olbrzymia czarna chmura dymu, na której czerwonem zarzewiem odbijała się łuna dogasającego Ratusza. Ujadanie psów w całej okolicy, daleki pogwar uciekających mimo ciemnej — bo chmury zbierające się na niebie zasłaniały księżyc — nocy mieszkańców, przerywały posępną ciszę nocną. Gdzieś daleko na szosie rozlegał się tentent koni jakiegoś zapóźnionego patrolu, ówdzie znów skrzyp woza napakowanego wysoko i z wysiłkiem ciągnionego przez zbiedzone szkapy, wrywał się w złowrogą ciszę, jaka powoli obejmowała Kalisz i okolice... Koło 12-ej w nocy, gdy już spokojnie zasnąłem, rzetelnie zmordowany wrażeniami dnia ubiegłego, znów rozległ się huk złowrogi, budząc mnie ze snu.
Prusakom jeszcze było mało dokonanej zemsty! Ropoczynało się nowe bombardowanie.
Wkręciłem się serjo.
Zaloguj się aby komentować