#iwojnaswiatowa

2
189
Rewolucja Niemiecka 1918 roku na podstawie THE MEMOIRS OF THE CROWN PRINCE OF GERMANY wyd w 1922 roku 
Część III
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednie części pod tagiem #LichtAusMesserRaus

Dlatego też, podczas gdy w tym miejscu mogę zdać relację z osobistego doświadczenia i własnej oceny gigantycznej bitwy, w którą byliśmy zaangażowani, mogę jedynie krótko odnieść się do tych wydarzeń politycznych, które można uznać za mniej lub bardziej powszechnie znane. 

30 września otrzymałem od Jego Ekscelencji von Berga niespodziewany rozkaz telefoniczny udania się do Spa, gdzie w Kwaterze Głównej zapadły lub miały zapaść ważne decyzje o charakterze wojskowym, dotyczące kwestii pokoju i sytuacji w kraju. Ponieważ do tej pory starannie ograniczałem się do zakresu moich obowiązków wojskowych, rozkaz ten sugerował, że w powietrzu wisi coś niezwykłego. Nie było powodu, by mieć nadzieję na cokolwiek dobrego; a informacje, które spotkały mnie w Spa, były naprawdę zaskakujące i przerażające nawet dla kogoś, kto, tak jak ja, był przygotowany na złe wieści. W kilku zdaniach opiszę, czego się dowiedziałem. 

Feldmarszałek von Hindenburg i generał Ludendorff naradzali się z ministrem spraw zagranicznych i zostali poinformowani, że w następstwie negocjacji z 14 sierpnia podjęto wysiłki, aby zbliżyć się do wrogich państw za pośrednictwem neutralnych krajów, ale nie udało się ich przekształcić w negocjacje pokojowe, ani nie było nadziei na sukces w tym kierunku. 

W odpowiedzi na deklarację Ministerstwa Spraw Zagranicznych o niepowodzeniu, przedstawiciele Naczelnego Dowództwa stwierdzili, że w obliczu ich własnego załamania na froncie i w kraju oraz biorąc pod uwagę ogromną przewagę sił wroga i gigantyczne wysiłki, jakie podejmowali, widzieli, że stoją w obliczu niemożności osiągnięcia zwycięstwa militarnego. Nawet jeśli ten wysiłek ze strony wroga wydawał się być ostatnim możliwym zrywem przed jego zakończeniem, sukces dla nas nie mógł już dać nam „zwycięstwa”, ale jak przyznano w sierpniu, mogło to polegać jedynie na tym, że uda nam się przetrwać determinację wroga do kontynuowania wojny w walce o to, czy można przetrwać do ostatniej rundy. 

Biorąc pod uwagę całkowitą porażkę komend uzupełnień i kwestię rezerw, trzeba było przyznać, że jedyną możliwą rzeczą było utrzymanie się późną jesienią i zimą na lepszych pozycjach obronnych, które sami wybraliśmy. W tym okresie należy i trzeba rozpocząć zawieszenie broni i negocjacje pokojowe. Pozycja nad Mozą, za którą ja i mój szef sztabu opowiadaliśmy się zaraz po nieudanej ofensywie na Reims w lipcu i kiedy mogliśmy ze względną łatwością oderwać się od wroga, miała być teraz zajęta na zimową obronę. 

Jeszcze groźniejsze było to, co sekretarz stanu miał do powiedzenia o sytuacji w kraju, gdzie ludzie coraz szybciej przechodzili pod kontrolę i wpływ partii posiadających większość w parlamencie. Według jego oświadczeń rewolucja, walcząca o przejęcie kontroli nad państwem, stała niejako u drzwi. Wywołana warunkami wynikającymi z niekorzystnej sytuacji militarnej i zupełnie niezależnie od siły lub słabości państwa, partie większościowe, które pragnęły ofensywy dla własnych celów, dokonały gwałtownego ataku w głównej komisji Reichstagu na kanclerza cesarskiego, hrabiego von Hertlinga.

Główne oskarżenia skierowane przeciwko niemu były następujące: Supremacja generałów dowodzących w kraju, ustawa o prawie wyborczym i wpływ na politykę wewnętrzną wywierany bez odpowiedzialności przez wyższe dowództwo. Wysuwane żądania miały na celu kontrolę parlamentarną nad rządem i odłożenie rządów wojskowych na półkę. Dwa sposoby przezwyciężenia kryzysu polegałyby, z jednej strony, na tym, aby rząd jednoznacznie potwierdził swoją autorytarność, działając, w jednym przypadku, ze wszystkimi uprawnieniami dyktatora, w drugim, na poddaniu się i spełnieniu żądań partii większościowych w parlamencie. 

Sekretarz stanu uważał, że możliwe jest rozbrojenie ruchu rewolucyjnego poprzez przyznanie rządów parlamentarnych na szerokiej podstawie narodowej; dlatego opowiadał się za tą polityką, pomimo faktu, że okoliczności w kraju i nasza pozycja w stosunku do wroga były bardzo niesprzyjające takiej reorganizacji systemu konstytucyjnego. 

W ten sposób rewolucja grożąca od dołu miała zostać stłumiona płaszczem rewolucji z góry; a ponowne zespolenie rozpadających się sił narodowych miało nastąpić pod hasłem „Rządu Obrony Narodowej”. Chętnie przyjmę za bezdyskusyjne, że ci odpowiedzialni mężowie stanu, którzy opowiadali się za tą polityką, wierzyli w możliwość uzyskania praktycznych warunków za pomocą tych środków i że mieli nadzieję na pewien zwrot od nowego rządu, w każdym razie w dziedzinie spraw zagranicznych, tj. w celu negocjacji pokojowych. 

Pozycja cesarskiego kanclerza, hrabiego von Hertlinga, którego wiek i niedomagania czyniły fizycznie niezdolnym do sprawowania urzędu, wydawała się tak poważnie zachwiana, że cesarz, ponieważ hrabia odmówił udziału w zmianie konstytucji, zadeklarował gotowość przyjęcia złożonej rezygnacji. Jako następców wymieniano przede wszystkim księcia Maxa z Badenii i sekretarza cesarskiego skarbu, hrabiego Rodern; wybór tego ostatniego wydawał się bardziej prawdopodobny.

Ze względu na groźną i niepewną sytuację na froncie i w kraju, panowie z Berlina, jak również ci z dworu Jego Królewskiej Mości i kwatery głównej, byli w bardzo poważnym nastroju. W odniesieniu do trudności militarnych żywiono jednak nadzieję, że wielka bitwa na froncie zachodnim odbędzie się bez dotkliwej porażki. Co więcej, żywiono również nadzieję na utrzymanie tych sojuszników, którzy stali się niepewni. Ludzie wierzyli również, że przeprowadzając zamierzone zmiany konstytucyjne, będą w stanie dokonać takiej zmiany nastrojów w kraju, że ogólnie rzecz biorąc, będzie można pokazać zdecydowany front w kraju i za granicą. 

I tego dnia ludzie, których najwyższą mądrością było zrzucenie na barki innych odpowiedzialności za skutki własnej nieudolności, porzucili monarchię, kłaniając się demokratycznym żądaniom naszych wrogów i zagrażającemu internacjonalizmowi w każdym odcieniu. Jak już wspomniałem, Jego Ekscelencja von Hintze, Minister Spraw Zagranicznych, wziął na siebie raport o sytuacji w głębi kraju i zalecił jako najlepsze rozwiązanie „rewolucję z góry”, która w obecnym stanie rzeczy była niczym innym jak „poddaniem się według własnego uznania”. Dziwne, że ten człowiek, którego chwalebna przeszłość uprawniała go do bycia szanowanym i godnym zaufania, i który jako następca Kühlmanna mógł osiągnąć tak wiele, że ten człowiek wybrał ten kurs. Zgodnie z prawdą i honorem należy powiedzieć, że to, co właśnie napisałem, jest częściowo wynikiem późniejszych rozważań i rozeznania. 

W ciągu krótkich godzin tej konferencji byłem pod taką presją ekscytujących wiadomości i tak bardzo chciałem wrócić do wojsk i bitwy, z której zostałem wezwany, że uchwyciłem tylko ogólny zarys spraw. Nie pytano mnie też o zdanie na temat tych wszystkich kipiących problemów ani na temat tego, co w zasadzie było już niezmiennie ustalone przez decyzje wynikające z dramatu chwili. Było niemal cudem, że ludzie pamiętali, że głównodowodzący grupy armii był również następcą tronu Niemiec i Prus. Bez odpowiedzialności, bez praw, ale jednak. . . . 

Tak więc zostałem wezwany i podczas gdy tysiąc głosów wzywało mnie na posterunek moich żołnierskich obowiązków, musiałem patrzeć na wydarzenia, które nieodparcie zmierzały do wielkiej klęski. Natychmiast po zakończeniu konferencji cesarz wyjechał do Niemiec, a Feldmarszałek podążył za nim 1 października, jak sam powiedział, aby być blisko Jego Królewskiej Mości w tych dniach najpoważniejszych decyzji, aby przekazać informacje tworzącemu się rządowi i wzmocnić jego zaufanie. W dniu 2 października pojawiły się oznaki, że pomimo pierwotnych wątpliwości, książę Max z Badenii zostanie wybrany na kanclerza cesarskiego, jego pochodzenie i osobowość dawały gwarancję, jak wówczas sądzono, że interesy Korony zostaną zabezpieczone w reorganizacji polityki wewnętrznej, która wydawała się konieczna. Wydawało się, że we wstępnych negocjacjach książę bez zastrzeżeń przyjął oficjalny program partii większościowych.

Na zdjęciu poniżej, od lewej: Feldmarszałek Hindenburg, Cesarz Wilhelm II i Ludendorff
406f5440-d79b-4516-a3bd-f6cc5e9072ac
92237676-7266-4a8d-970b-fb0c8be43c8a
AureliaNova

Oh, piękne słowa kogoś, kto w ciepelku sztabu wysyłał tysiące żołnierzy na śmierć, a kraj doprowadził na skraj klęski głodu, tak, że wk_wieni zwykli Niemcy prawie zaczęli wojnę domową.

Zaloguj się aby komentować

Rewolucja Niemiecka 1918 roku na podstawie THE MEMOIRS OF THE CROWN PRINCE OF GERMANY wyd w 1922 roku 
Część II
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednia część pod tagiem #LichtAusMesserRaus

Pod koniec września wydarzenia potoczyły się szybko, wręcz lawinowo. To było jak ogromna pożoga, która długo tliła się w ukryciu, a która nagle nabrała powietrza i stanęła w płomieniach w niezliczonych miejscach. Ogień był wszędzie: na zachodzie, południowym wschodzie i w kraju. 

Upadek Bułgarii był pierwszym widocznym znakiem. Złe wieści nadeszły z frontu bałkańskiego 26 września. Dotarły do nas, gdy nasza Grupa Armii była zaangażowana w ciężką bitwę obronną przeciwko silnym atakom na zachód od Aisne i po obu stronach Argonne od wschodu od Reims aż do Mozy, bitwę, która pomimo całego naszego heroicznego oporu, zakończyła się koniecznością oddania terenu ogromnie przeważającym masom wroga z ich czołgami. 
Bułgarzy, pod silną presją zjednoczonych sił Ententy na froncie macedońskim, wycofali się na rozległej linii. Stracili dużą liczbę jeńców i dużą ilość materiałów i, jak dowiedzieliśmy się z krótkich telegramów i wiadomości telefonicznych, Malinow, bułgarski premier, wierzył, że może sprostać tym niepowodzeniom tylko poprzez rozpoczęcie negocjacji pokojowych z głównodowodzącym armii Ententy. 

Powstała w ten sposób sytuacja oznaczała dla nas poważne niebezpieczeństwo; wyeliminowanie Bułgarii mogło oznaczać początek końca dla mocarstw centralnych; Dunaj stałby otworem dla sił Ententy; inwazja na Rumunię i Węgry znalazłaby się w granicach bardziej bezpośrednich możliwości. Wiadomość ta wywołała największą konsternację cesarza i naczelnego dowództwa w Avesnes. Na razie luka została zatrzymana; wpływ króla i królewicza Borysa zdołał powstrzymać odwrót; a naczelne dowództwo zorganizowało natychmiastowy transport na Bałkany niektórych austriackich dywizji i kilku niemieckich dywizji ze wschodu, aby wzmocnić poważnie zachwiany front. 

W międzyczasie armie Ententy kontynuowały gwałtowne ataki na całym zachodnim froncie, od Flandrii po wschód od Argonne, z niespotykaną wcześniej determinacją. Odnieśliśmy wrażenie, że znajdujemy się w punkcie kulminacyjnym koncentrycznej wrogiej ofensywy i chociaż gigantyczny atak mógł zmusić nas do ustąpienia, czuliśmy, że zbierając wszystkie nasze siły do wysiłku, możemy mimo wszystko utrzymać naszą pozycję; tylko że za tym desperackim wysiłkiem wciąż czaiło się dręczące pytanie: „Jak długo jeszcze?”;

28 września odwiedziłem mojego brata Fritza, który wraz ze swoją Pierwszą Dywizją Gwardii był zaangażowany w ciężką walkę z Amerykanami na wschodnim krańcu Argonne. Wiem, że mój brat był bardzo odważnym, nieustraszonym i chłodnym człowiekiem, którego troska o swoich żołnierzy była wzorowa. Był przyzwyczajony do trudów i niepokoju; Pierwsza Dywizja Gwardii przez cały czas znajdowała się tam, gdzie było tak gorąco, jak to tylko możliwe, pod Ypres, w Szampanii, nad Sommą, nad Chemin des Dames, w Gorlicach i Argonne. Tym razem zastałem go odmienionego; był przepełniony niewypowiedzianą goryczą; widział zbliżający się koniec i wraz ze swoimi ludźmi walczył z odwagą rozpaczy. Opisał mi sytuację, która napełniła mnie przerażeniem. Cała jego dywizja składała się z 500 bagnetów w strefie walki; sztab wraz z łącznikami walczył w pierwszej linii, z karabinem w ręku. Artylerzyści byli skrajnie zmęczeni, działa zużyte, trudno było zdobyć nowe z fabryk, racje żywnościowe były niewystarczające i zepsute. 

Co miało z tego wszystkiego wyniknąć? Amerykańskie ataki były same w sobie źle zaplanowane; wykazywały ignorancję wojenną; ludzie posuwali się w kolumnach i byli koszeni przez nasze pozostałe karabiny maszynowe. Nie było wielkiego zagrożenia. Ale ich czołgi przebiły nasze cienkie linie co dwadzieścia metrów i ostrzelały nas od tyłu. Dopiero wtedy amerykańska piechota ruszyła naprzód. Amerykanie dysponowali niesamowitą ilością ciężkiej i bardzo ciężkiej artylerii. Ich wstępne bombardowanie znacznie przewyższało pod względem intensywności i ciężkości wszystko, co znaliśmy pod Verdun czy nad Sommą. 

W raporcie, który złożyłem Jego Królewskiej Mości w Spa, szczegółowo opisałem mu rozpaczliwy stan Pierwszej Dywizji Gwardii; cesarz rozmawiał o tym z Ludendorffem; ale nie podjęto decyzji o ich odciążeniu; mogę przyznać, że być może nie można było tego zrobić, ponieważ potrzebowaliśmy teraz każdego dostępnego człowieka do ostatniej walki. W tym czasie cała moja uwaga i energia były poświęcone burzliwym wydarzeniom na froncie i powierzonym mi oddziałom. Niemal codziennie znajdowałem się w strefie walk, a aż do października byłem tak zajęty obowiązkami dowódcy Grupy Armii, że nie byłem w stanie uważnie śledzić bardzo ważnych wydarzeń politycznych, które miały miejsce, chociaż zdawałem sobie sprawę, że mają one najistotniejsze znaczenie.
931f433f-77c5-4dfa-84fb-da240d604df7
6173a355-7d90-48e5-8bd2-02c36e0f6b96
Johnnoosh

To już od 100 lat produkują te klony?

Zaloguj się aby komentować

Rewolucja Niemiecka 1918 roku na podstawie THE MEMOIRS OF THE CROWN PRINCE OF GERMANY wyd w 1922 roku 
Część I
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
Wspomnienia Friedricha Wilhelma Victora Augusta Ernsta von Hohenzollern, następcy tronu (Kronprinz) Prus i Niemiec, syna cesarza Wilhelma II 
https://pl.wikipedia.org/wiki/Wilhelm_Hohenzollern_(1882–1951)
Kronprinz Wilhelm był w tym czasie (II polowa 1918) dowódcą Grupy Armii na froncie zachodnim. Opisywana sytuacja miała miejsce po zakończeniu V wiosennej ofensywy Niemieckiej 1918 roku na froncie zachodnim. Patrz mapka. 
Niemcy wykorzystując zawarcie pokoju z Rosja Bolszewicką w Brześciu (3 marca opisywałem pod tagiem #pokojbrzeski1918) przerzucili duże siły z frontou wschodniego na zachodni, próbując uzyskac zwycięstwo zanim duże siły amerykańskie napłyną do Francji.

Do wielkiej ofensywy na Reims w lipcu 1918 r. Naczelne Dowództwo (Oberste Heeresleitung) zebrało wszystkie dostępne siły, rezerwując jedynie kilka nowych dywizji i ciężką artylerię z Grupy Armii Księcia Rupprechta do ataku na Hagen. Kiedy ten atak na Reims nie powiódł się, nie miałem już wątpliwości, że sprawy na froncie i w kraju zmierzają ku ostatecznej katastrofie, która była nieunikniona, chyba że "za pięć dwunasta" zostaną podjęte i energicznie przeprowadzone wielkie decyzje. Mój szef sztabu, hrabia von der Schulenburg, w pełni podzielał moje poglądy i dlatego po wielkiej ofensywie nieprzyjaciela pod Villers-Cotterets, nie pozostawiliśmy żadnych środków bez próby przekonania Naczelnego Dowództwa (Oberste Heeresleitung) do przyjęcia przede wszystkim dwóch środków; mianowicie umieszczenia spraw na froncie i spraw w kraju na solidniejszych podstawach. 

Biorąc pod uwagę naszą niezwykle trudną sytuację militarną, uznaliśmy za konieczne natychmiastowe wycofanie całego frontu do pozycji Antwerpia-Moza. Przyniosłoby to cały szereg korzyści. Po pierwsze, powinniśmy byli oddalić się od wroga na tyle, by dać naszym poważnie zmęczonym i przygnębionym moralnie oddziałom czas na odpoczynek i regenerację sił. Co więcej, cały front zostałby znacznie skrócony, a naturalnie silna pozycja frontu Mozy w Ardenach zapewniłaby nam, nawet przy stosunkowo słabych siłach, silną linię oporu. W ten sposób można było zwiększyć rezerwy. Słabymi punktami frontu pozostawały oczywiście prawe skrzydło w Belgii i lewe pod Verdun.

Nasze poglądy na sytuację zostały przedstawione Naczelnemu Dowództwu w raporcie, w którym stwierdziliśmy, że teraz wszystko zależy od przetrwania ataków wroga do nadejścia deszczowej pogody, co nastąpi pod koniec listopada. Jeśli nie mieliśmy wystarczających sił, aby utrzymać długą linię frontu, powinniśmy w odpowiednim czasie wycofać się na krótszą linię. Nie miało znaczenia, gdzie się zatrzymamy; ważne było, aby nasza armia pozostała niezniszczona i w stanie bojowym. Nasze lewe skrzydło między Sedanem a Wogezami nie mogło się wycofać i dlatego musiało zostać wzmocnione rezerwami. 

Naczelne Dowództwo odpowiedziało, że może co najwyżej podjąć decyzję o wycofaniu się do punktu wyjściowego wiosennego natarcia w 1918 roku. Przyjęli pogląd, który sam w sobie był zupełnie słuszny, że po pierwsze, dalsze wycofanie się byłoby przyznaniem się do naszej słabości, co doprowadziłoby do najbardziej niepożądanych politycznych dedukcji ze strony wroga; po drugie, że nasze koleje nie pozwoliłyby nam na szybką ewakuację rozległej strefy wojennej poza linią Antwerpia- Moza, tak że ogromne ilości amunicji i zapasów wpadłyby w ręce wroga; po trzecie, że linia Antwerpia- Moza stanowiłaby niekorzystną stałą pozycję, ponieważ linie kolejowe, nie mając komunikacji bocznej, sprawiłyby, że transport wojsk za frontem i z jednego skrzydła na drugie byłby uciążliwy i powolny. Byliśmy jednak zdania, że wycofanie się jest nieuniknione i że lepiej będzie wycofać się, dopóki oddziały są zdolne do walki, niż czekać, aż zostaną całkowicie wyniszczone. Uważaliśmy, że względy polityczne powinny ustąpić przed wojskową koniecznością utrzymania armii zdolnej do walki. Stratom materialnym i niekorzystnym warunkom kolejowym nie można było zaradzić; musieliśmy się wycofać; i lepiej byłoby to zrobić we właściwym czasie. 

W kraju chcieliśmy energicznej, bezwzględnej i całkowitej władzy dyktatury, stłumienia wszelkich prób rewolucyjnych, przykładnego karania dezerterów i próżniaków, militaryzacji zakładów produkujących amunicję itd. itp., wydalenia podejrzanych obcokrajowców itd. Ale nasze propozycje i ostrzeżenia nie odniosły żadnego skutku; wiedzieliśmy zatem, co nadchodzi. Wkrótce zobaczyliśmy, że znajdujemy się w samym środku tragedii; musieliśmy patrzeć z otwartymi oczami na nieuchronną katastrofę, która zbliżała się coraz bardziej, dzień po dniu, coraz szybciej i coraz bardziej nieodwracalnie. Kiedy patrzę wstecz i porównuję przeszłość, ten czas jest najsmutniejszy w całym moim życiu, smutniejszy nawet niż krytyczne miesiące pod Verdun czy głęboko bolesne dni, tygodnie i miesiące, które nastąpiły po ostatecznej katastrofie. Z niespokojnym sercem wchodziłem każdego ranka do sztabu Grupy Armii; zawsze byłem przygotowany na złe wieści i zbyt często je otrzymywałem. Jazdy na front, które wcześniej były dla mnie przyjemnością i rekreacją, teraz przepełnione były goryczą. Czoła oficerów sztabowych były zmarszczone z niepokoju. 

Żołnierze, choć prawie wszędzie perfekcyjni pod względem dyscypliny i postawy, chętni, przyjaźni i radośni w swoich salutach, byli śmiertelnie wyczerpani. Serce mi się krajało, gdy widziałem ich puste policzki, ich chude i zmęczone sylwetki, ich potargane i brudne mundury; chciałoby się powiedzieć: „Idźcie do domu, towarzyszu, wyśpijcie się, zjedzcie dobry, obfity posiłek, zrobiliście już wystarczająco dużo”, gdy ci dzielni chłopcy podnosili się elegancko, gdy zwracałem się do nich lub podawałem im rękę. A najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogłem im pomóc; ci zmęczeni i wyczerpani ludzie byli ostatnimi resztkami naszej armii, musieli być bezlitośnie eksploatowani, jeśli chcieliśmy uniknąć katastrofy i uzyskać pokój możliwy do zniesienia przez Niemcy. Tak więc, z dnia na dzień, musiałem patrzeć, jak stara wartość bojowa mojej najwaleczniejszej dywizji kurczy się, podczas gdy wigor i pewność siebie są coraz słabsze w nieustannych i wyczerpujących bitwach. 

Uzupełnienia niemal całkowicie ustały, a nieliczne oddziały, które do nas docierały, były jedynie podrzędnej wartości. Składały się one głównie ze starych i wycieńczonych żołnierzy odesłanych z powrotem na front; często byli oni zbierani ze szpitali w stanie na wpół rekonwalescencji; często byli to na wpół dorośli chłopcy bez odpowiedniego przeszkolenia i zdyscyplinowania. Większość z nich miała krnąbrne i buntownicze usposobienie, co było wynikiem pracy agitatorów w kraju i słabości rządu, który nie zrobił nic, aby przeciwdziałać tym agitatorom i ich rewolucyjnym intrygom. 

Otrzymaliśmy jako dodatkowych poborowych ludzi, którzy wyruszyli z determinacją, by podnieść "ręce do góry" przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale to błędna metoda obsadzania odpowiedzialnych stanowisk w komendach uzupełnień zemściła się najstraszliwiej. Latem i wczesną jesienią 1918 r. szerząca się demoralizacja stawała się coraz bardziej zauważalna na okupowanym terytorium. Porządek, który pierwotnie istniał za liniami frontu, wyraźnie się pogarszał. W większych miastach na liniach komunikacyjnych błąkały się tysiące maruderów i urlopowanych mężczyzn; niektórzy z nich uważali każdy dzień, w którym mogli trzymać się z dala od swoich jednostek, za dobrodziejstwo niebios; niektórzy z nich byli całkowicie niezdolni do dołączenia do swoich pułków z powodu przeciążenia kolei. 

Pamiętam podróż na front przez węzeł komunikacyjny Hirson. Była to pora kolacji dla mężczyzn udających się na urlop i maruderów, którzy stali wokół setkami. Wmieszałem się w tłum i rozmawiałem z wieloma z nich. To, co usłyszałem, było naprawdę smutne. Większość z nich była chora i zmęczona wojną i ledwo starała się ukryć swoją niechęć do powrotu do swoich jednostek. Nie wszyscy byli łajdakami; wiele twarzy wskazywało na to, że nie wytrzymali nerwowo, że opuściła ich energia, że prymitywny i niekontrolowany impuls samozachowawczy wziął górę nad wszelkim uznaniem konieczności trzymania się lub stawiania oporu. 

Oczywiście wśród maruderów w Hirson było również wielu wspaniałych ludzi, którzy zachowali odwagę i postawę. Aby sprostać tej demoralizacji sił, które mogły zostać skoncentrowane w cenną pomoc dla naszych codziennych rosnących potrzeb, nie próbowano nic lub prawie nic. Konieczne były nowe, kompleksowe i gruntowne środki, których wdrożenie należało powierzyć Naczelnemu Dowództwu. 

W ramach naszej Grupy Armii zrobiliśmy oczywiście wszystko, co było w naszej mocy, aby wprowadzić jakiś porządek w chaosie, ale otrzymaliśmy bardzo skąpe wsparcie w naszych wysiłkach. Dyscyplina za liniami frontu złowieszczo spadła. Zauważyłem to w Charleville, głównej kwaterze Grupy Armii. Żołnierze musieli być nieustannie upominani z powodu swobodnego zachowania i braku salutowania. Mężczyźni powracający z urlopu, którzy wcześniej wzorowo wykonywali swoje obowiązki, byli skłonni do niesubordynacji i buntu. Młodsi poborowi byli w najlepszym razie całkowicie pozbawieni entuzjazmu i generalnie wykazywali całkowicie niepoważne pojęcie patriotyzmu, obowiązku i wierności, które dla żołnierza powinny być sprawami świętymi. Niestety, najwyższe władze nie zdecydowały się na żadne energiczne lub wzorcowe środki w odniesieniu do tych niebezpiecznych zjawisk. Zachowanie ludności francuskiej było, to prawda, poprawne, ale nie ukrywali oni swojej radości z naszego oczywistego upadku.
0d4dfc23-1787-4c8d-8a92-4f33b9513b76
391839fc-bebc-4f7c-a1e0-cee0e770101b

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
O niemieckiej mentalności przez IWŚ:

Sto lat niemieckiej filozofii złożyło się na podjęcie tej decyzji. Zawarte w niej zostało, oczekujące swej godziny, ziarno samounicestwienia. Głos pochodził od Schlieffena, lecz ręka należała do Fichtego, który widział w Niemcach lud wybrany przez Opatrzność dla zajęcia najwyższego miejsca w historii wszechświata; do Hegla, widzącego w nich przywódców prowadzących świat do chwalebnego przeznaczenia poprzez narzucenie własnej „Kultur”; do Nietzschego, który prawił im, że „Nadczłowiek” jest ponad powszechnymi prawami; do Treitschkego, który głosił, że wzrost potęgi jest najwyższym moralnym obowiązkiem państwa; do całego narodu niemieckiego, który swych doczesnych władców tytułował „Najwyższymi” („Der Allerhöchste”). To, co przyczyniło się do stworzenia planu Schlieffena, to nie Clausewitz ani bitwa pod Kannami, lecz zbiór nagromadzonego egoizmu, który lud niemiecki wyssał z piersi matki i wytworzył naród karmiony „desperackim zwodzeniem umysłów, uważających się za absolut”.

Z książki Sierpniowe salwy.

#historia #niemcy #iwojnaswiatowa #czytajzhejto
aa6d717a-bd44-400d-85e7-0aacb2a8414c
pol-scot

@smierdakow mam na liście...

Zaloguj się aby komentować

Newsy książkowe od Whoresbane'a!

Wydawnictwo Literackie prezentuje jeszcze jeden dodruk. "Samobójstwo Europy. Wielka Wojna 1914-1918" Andrzeja Chwalby ponownie w sprzedaży od 9 października 2024 roku. Wydanie w twardej oprawie zawiera 656 stron, w cenie detalicznej 99,90 zł. Poniżej okładka i krótko o treści.

Dwudziesty wiek wybuchł w 1914 roku w Sarajewie

Od wielu lat historycy przekonują, że druga wojna światowa była tylko dogrywką pierwszej. Nie da się zrozumieć nie tylko dziejów drugiej wojny światowej, ale i całej współczesnej historii Europy i świata bez znajomości Wielkiej Wojny – praprzyczyny wszystkich najważniejszych zjawisk naszych czasów. Na polach bitew pojawiły się wtedy mordercze wynalazki i technologie, a w okopach tej wojny dojrzewały idee systemów totalitarnych. W latach 1914-1918 na światową arenę wkroczyły Stany Zjednoczone i Japonia, a po zakończeniu wojny na mapie świata wyrosły nowe państwa, w tym Polska.

Andrzej Chwalba z epickim rozmachem, ale nie stroniąc też od anegdot, opisuje I wojnę światową chronologicznie - od tragicznie zakończonej wizyty cesarskiego bratanka w Sarajewie po 11 listopada 1918 roku. Osobne rozdziały autor poświęca specyfice wojny lądowej, morskiej i powietrznej oraz losom cywilów, w tym kobiet wchodzących z impetem w zdominowaną wcześniej przez mężczyzn historię.

W Polsce nie było od lat tak nowoczesnej, wnikliwej, a przy tym tak elektryzującej książki o I wojnie światowej. Samobójstwo Europy… to coś znacznie więcej niż rozprawa o przyczynach, przebiegu i skutkach Wielkiej Wojny. To rzecz, która przenosi czytelnika w epokę schyłku dawnych obyczajów, pozwala poczuć atmosferę przedwojennego, wielokulturowego Sarajewa i niemal zatańczyć na Trafalgar Square po podpisaniu rozejmu.

#ksiazkiwhoresbane 'a - tag, pod którym chwale się nowymi nabytkami oraz wrzucam newsy o książkach
Chcesz mnie wesprzeć? Mój Onlyfans ( ͡° ͜ʖ ͡°) ⇒ patronite.pl/ksiazkiWhoresbane
#ksiazki #czytajzhejto #wydawnictwoliterackie #historia #andrzejchwalba #iwojnaswiatowa
1c618727-5b29-4c37-b6ff-2e7aa823f62c
smierdakow

Taka se jest ta książka, ja nadal nie znalazłem niczego bardzo dobrego o całości IWŚ

Sahelantrop

@smierdakow I nie znajdziesz. To zbyt obszerny temat, aby w wartościowy sposób dało się go ująć w jednym, książkowym opracowaniu.

Whoresbane

@smierdakow A mi się podobała. Opisywała każde zagadnienie, nawet te nudnawe

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XX
NIECH SIE ŚMIEJĄ SILNI I MĄDRZY

Za to, że ośmieliłem się być prorokiem, byłem teraz w drodze, by dołączyć do kretynów i imbecyli!

Było ich może czterdziestu lub pięćdziesięciu. Wkrótce okazało się, że wielu z nich było symulantami, którzy udawali obłąkanie, aby uniknąć niebezpieczeństw na linii frontu i surowości żywiołów, a także trudów okopów. Wkrótce zostaliśmy sobie przedstawieni, a opowieści o mniej lub bardziej prawdziwych lub zmyślonych barwnych doświadczeniach stały się na porządku dziennym. Jeden z kaprali ostrzegł mnie, abym uważał na pewnego pielęgniarza, który był pewien, że jest detektywem oddelegowanym wśród nas, aby odkryć pozorantów. Nawiasem mówiąc, chociaż ten konkretny żołnierz został przyjęty przez oszustwo, ostatecznie stał się naprawdę szalony. 

Ponieważ nie zostaliśmy skazani w drodze procesu cywilnego, nadal zachowywaliśmy status wojskowy i w związku z tym podlegaliśmy rozkazom Departamentu Wojny. Czas upływał nam całkiem przyjemnie na amatorskich, pretensjonalnych dyskusjach o przebiegu wojny na różnych frontach (fantazyjni szaleńcy debatujący o taktyce wojskowej). Byłem bardzo zaskoczony, gdy zauważyłem, jak niezwykła była wiedza geograficzna niektórych chłopców, którzy potrafili mówić jak wielu dawnych mistrzów nauk wojskowych. Przypominało mi to inteligentnych fryzjerów. Nasze strategiczne dyskusje przeplatały się z czytaniem obficie zaopatrzonych gazet i czasopism oraz grami w warcaby, domino, karty itp. Nawet szaleńcy byli zainteresowani czytaniem o możliwym szybkim zakończeniu wojny, aby powrócić do zmysłów. Atmosfera tego miejsca tak bardzo przypominała prywatną lożę bractwa ze zwykłymi przywilejami klubowymi, że czasami trudno było uwierzyć, że wszyscy mieliśmy być zbiorem paranoików. Od razu zaaklimatyzowałem się w tym miejscu. 

Kiedy jest się postrzeganym jako osoba z halucynacjami, najlepszą rzeczą do zrobienia jest odpowiednie zachowanie i rozpoczęcie życia na niby. Dlatego wyparłem z głowy wszelkie myśli, że jestem zamknięty w instytucji dla niezrównoważonych psychicznie i przyzwyczaiłem się do przekonania, że jestem członkiem bardzo wybranego i ekskluzywnego klubu. Przypomniałem sobie, że kiedyś przeczytałem, że najlepszym aktorem jest człowiek, który potrafi najlepiej wyobrazić sobie, że jest prawdziwą osobą, którą gra. Postanowiłem być dobrym aktorem. Powiedziałem kilku pracownikom, którzy zapytali mnie, jak się czuję w takim miejscu, całkiem szczerze, że tak naprawdę nie było tak źle - dopóki trwała wojna. Takie było zresztą powszechne odczucie wśród więźniów - zarówno tych, którzy kłamali, jak i tych naprawdę dotkniętych. 

„Z pewnością jest nam lepiej niż w okopach” - powiedziałem wprost, by usłyszeli to wszyscy, nawet lekarze. Nie było szansy, dodałem, by zamarznąć na śmierć, przy tak doskonałym systemie ogrzewania, a zapasy żywności były obfite, nawet jeśli często serwowano nam takie obce potrawy, jak frankfurterki i kiszona kapusta - dobry dowód na teutońskie pochodzenie mieszkańców prowincji Friuli. 

Jeden z pracowników odpowiedział nawet: „Nie jesteście tacy głupi”. 

To rutynowe życie toczyło się z niewielkimi przerwami, dzień po dniu, z wyjątkiem porannych i wieczornych wizyt lekarzy, którzy robili obchód po oddziałach, kiwali głowami tu i tam, a potem odchodzili. Jak zwykle tylko obserwowali, obsługa była dobra, ale byli skąpi, jeśli chodzi o przydział wody w San Osvaldo. Po wielokrotnych prośbach skierowanych do lekarzy, pozwolono mi zaapelować do dyrektora, abyśmy mogli się wykąpać. Ale tak naprawdę nie mieliśmy się czym martwić. Atmosfera wokół nas była przesiąknięta fatalizmem. Równie dobrze mogliśmy wytrwać tak wygodnie, jak tylko się dało. Z pewnością gdzie indziej, na przykład w okopach, byłoby nam gorzej. W miarę jak poznawałem chłopaków coraz lepiej, zdawałem sobie sprawę, że tylko kaprala gwardii można zaklasyfikować jako naprawdę obłąkanego i to łagodnego typu. 

Pod względem społecznym podzielili się na różne grupy, o czym lekarze najwyraźniej doskonale wiedzieli. Do której powinienem dołączyć? To było pytanie. 

Ciekawie było obserwować niektóre z osobliwych akrobacji, które moi kumple praktykowali w swoim zapale, by uchodzić za pełnoprawnych szaleńców. Zauważyłem, że niektórzy z personelu na oddziałach wojskowych byli w zmowie z tymi szaleńcami, nawet do tego stopnia, że ostrzegali ich, że nadchodzą lekarze, aby mogli powrócić do swoich nienormalnych zachowań lub stylu mówienia. Podejrzewałem, że ci ludzie byli defetystami, klasą niezwykle liczną we Włoszech. Niektórzy z nich odmawiali jedzenia przy stole, ale ich konfidenci dostarczali im ukryte jedzenie na oddziale, po tym jak stoły zostały uprzątnięte. 

Inni udawali manię religijną, recytując niekończące się Paternosters, Zdrowaś Mario i Litanie do Świętych daleko w nocy, ale kiedy stawali się jawnymi uciążliwościami, przerywając nasz sen, inni współwięźniowie katapultowali na nich wszystko, co było pod ręką, nawet krzesła i taborety, a oni się uciszali, przynajmniej do rana. Jeden nieszczęsny chłopiec był jednak naprawdę dotknięty tym epileptycznym typem słownego monotonu, którego nie można było powstrzymać żadną formą perswazji. W końcu został odizolowany w pokoju tylko dla siebie i pozostawiony, by mamrotał swoje niekończące się modlitwy. 

Jeszcze inna grupa mogła wpadać w różnego rodzaju ataki o każdej porze dnia i nocy, a zwłaszcza wczesnym świtem, posuwając się nawet do rzucania się z łóżka. Czasami lądowali tak ciężko na kamiennym chodniku, że w niektórych przypadkach naprawdę poważnie się ranili. Inni próbowali udawać głuchych i niemych. Niczym obserwatorzy gwiazd i czciciele słońca, stali całymi dniami w określonym kącie pokoju lub nawet przy konkretnej glazurze, wpatrując się szklistymi oczami w dane miejsce na chodniku. 

Byli też tacy, którzy odmawiali noszenia jakichkolwiek ubrań. Darli prześcieradła i poszewki na poduszki na najdrobniejsze strzępy, a w zasadzie wszystko, na czym mogli położyć ręce, w tym same ubrania na plecach, a czasami ubrania ich kolegów, z których kilku pobłażliwie im na to pozwalało. Kilku z nich posunęło się nawet do biczowania się poprzez szarpanie ciała aż do obfitego krwawienia. 

Od czasu do czasu przyjmowano nowych pacjentów. Starając się uchodzić za szaleńców, aby uniknąć służby na froncie, przekupywali dorożkarza, aby pod osłoną ciemności zawiózł ich nagich w zamkniętym transporcie do centrum miasta, aby mogli wyskoczyć z powozu do kawiarni lub podobnego miejsca publicznego. Naturalnie policja i obywatele, w interesie przyzwoitości, próbowaliby złapać niedoszłego maniaka, który próbowałby odeprzeć ich wysiłki, by zakryć swoją nagość. Zanim „szaleniec” został bezpiecznie związany w kaftan bezpieczeństwa i triumfalnie zabrany do szpitala na obserwację, następowała ogólna szamotanina i łapanie, nie pozbawione aspektów humorystycznych. Zdarzały się przypadki szaleńców, którzy zakradali się do kościoła w środku nocy i chowali się za kazalnicą. Następnie, w środku porannego nabożeństwa, pojawiali się zupełnie nadzy i zaczynali głosić kazania przeciwko lub nawet za świętą wojną z odwiecznym wrogiem.
c0a9b083-b2aa-40e0-aad8-65210bd26247

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XIX
NIECH SIE ŚMIEJĄ SILNI I MĄDRZY

Pewnego ranka, po tym jak lekarze zakończyli swoje obchody po różnych oddziałach, nagle postanowiłem coś zacząć. Ci dwaj chłopcy wciąż czyścili swój wymyślony brud i rozprawiali się z wyimaginowanymi wszami. Byłem zadowolony, że ludzka, materialna wiedza nie może być dla nich żadnym wsparciem. Wstając, zdecydowanie poszedłem i stanąłem między ich dwoma łóżkami, wybierając moment, w którym asystenci i siostry na chwilę opuścili pokój. Spojrzałem im prosto w oczy, przemówiłem i skierowałem do nich ten imperatyw: 

"Sieti limpidi, alzatevi!". ("Jesteście oczyszczeni, powstańcie!"). 

Na to polecenie natychmiast powstali ze swoich łóżek. Być może powinienem być zdumiony tą manifestacją mojej Bożej Mocy. Wręcz przeciwnie, nie było dla mnie nic zaskakującego ani nienaturalnego w tym wydarzeniu. Ci chłopcy po prostu uwierzyli w to, co im powiedziałem. Do tego czasu nikt inny nie mówił im prawdy z pełnym przekonaniem, że mogą ją zrozumieć. Chociaż lekarze wielokrotnie próbowali przekazać im fakt, że ich ciała są teraz czyste i zdrowe, brakowało akcentu "tego cichego głosu", który mógł zostać naprawiony tylko przez niezachwiane przekonanie, że mają moc na zawołanie, aby uczynić tych żołnierzy zdrowymi. 

Uzdrowieni w ten sposób mężczyźni zaczęli chodzić po oddziałach. Nakazałem im jednak, aby nikomu nie mówili, w jaki sposób dokonało się ich wybawienie i usiedli, czekając na rozwój wypadków. 

W ciągu kilku minut do pokoju wszedł opiekun, niosąc zwykłą miskę z wodą, nowe mydło i czysty ręcznik, ale ku jego zdumieniu łóżka były puste, a pacjentów nigdzie nie było widać. Zaskoczony i zdezorientowany wybiegł z oddziału, by powiadomić swoich przełożonych tak szybko, że wylał połowę wody na podłogę. Obaj chłopcy w międzyczasie smakowali nowości powrotu do normalności i cieszyli się nią. Lekarze i pielęgniarki biegali tu i tam po oddziałach w poszukiwaniu obu mężczyzn, ale oni w międzyczasie wrócili do pokoju. 

Kazano nam wszystkim położyć się do łóżek, a obaj mężczyźni zostali poproszeni o wyjaśnienie, w jaki sposób niezwykła zmiana zaszła w ich stanie psychicznym w tak krótkim czasie. Odmówili jednak mówienia, ale lekarze przyłapali ich na spoglądaniu na mnie od czasu do czasu, co doprowadziło ich do wniosku, że mam z tym coś wspólnego i zaczęli mnie przesłuchiwać. Spoglądałem obojętnie na oświetlony słońcem dziedziniec i zachowywałem spokój. 

W miarę upływu dnia powietrze na oddziale zarażało się nieufnością i podejrzliwością. Od tego momentu byłem człowiekiem naznaczonym. Lekarze uważali, że mają rację, wyczuwając, że w jakiś sposób jestem na drugim planie. Następnego ranka podeszli do mojego łóżka z pewną dozą ostrożności i rezerwy, w rzeczywistości wręcz służalczości. Te pełne szacunku wizyty w końcu sprowadziły się do zapytania, co chcę zamówić na posiłki na dany dzień, ponieważ były one serwowane à la carte. Pewnego ranka moje maniery mnie zawiodły i ironicznie zauważyłem, że to raczej niezwykłe, by wyżsi oficerowie medyczni pełnili rolę stewardów w jadalni. Nie spodobał im się mój humor, ale nawet nie próbowali dać mi uprzejmej riposty, ponieważ nie byli jeszcze gotowi, by wywołać dyskusję. (...)

Nie trzeba było długo czekać, aby pokazać, że mój czyn coś zapoczątkował. Tego dnia telefony pracowały w nadgodzinach, przesyłając wiadomości z klasztoru Renato. Główne władze medyczne w kwaterze głównej doszły do wniosku, że wszyscy w Renato tracą głowę z powodu dziwnego zastosowania czarnej magii i że konieczne jest podjęcie natychmiastowych działań. Było już zbyt wiele głupich przypadków. Zmiana na lepsze stanu pacjentów, którzy myśleli, że są brudni, a mieszkaniec obwisłego łóżka był czymś więcej, niż te wyższe władze medyczne mogły znieść. Co dziwne dla nich, niektórzy oficerowie medyczni, którzy byli również niezaprzeczalnie inteligentnymi, normalnymi istotami, byli teraz gotowi potwierdzić, że faktycznie wydarzyło się coś niezwykłego, coś, co nosiło znamiona nadprzyrodzonego. Ktoś z wyższej kadry medycznej wziął więc byka za rogi i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wszyscy lekarze i personel wojskowy w Renato, nawet szeregowy sanitariusz przydzielony specjalnie do mnie, niejaki Santini, zostali przeniesieni do innych szpitali i lecznic. Jedynym wyjątkiem w przeniesieniu były zakonnice, które nie podlegały jurysdykcji wojskowej. Nasz szpital został powierzony zupełnie nowemu personelowi, składającemu się z ludzi wystarczająco silnych, by nie ulec żadnemu zarażeniu ani w najmniejszym stopniu nie dać się zwieść chorym umysłom.

W międzyczasie w szpitalu zapanowało istne zamieszanie. Rozkazy były wydawane i równie szybko odwoływane. Wszyscy byli kompletnie zdezorientowani. Nikt zdawał się nie rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi?. Był dwudziesty czwarty stycznia. Pacjent w siódmym łóżku zaczął przyjmować pokarmy stałe bez przymusu czy namawiania. Nawet usiadł i uśmiechnął się. Szybko dochodził do siebie i odzyskiwał równowagę psychiczną, w tym samym czasie jego dawni dręczyciele tracili swoją i stawali się zdezorientowani i oszołomieni. 

Następnego ranka wydarzyło się coś jeszcze dziwniejszego. Podszedł do mnie mężczyzna ubrany w szlafrok, jakby był pensjonariuszem, ale zupełnie obcy, i zaczął omawiać sprawy z poprzednich dni. Mówił w tak elegancki sposób, że zdradzało to jego tożsamość. W trakcie swojej rozmowy, która przybrała formę przyjacielskiej porady, zasugerował, że gdybym zdecydował się porzucić swoją altruistyczną działalność, poszedł do lekarzy (zaoferował nawet, że będzie mi towarzyszył) i powiedział im, że jest mi przykro z powodu kłopotów, jakie sprawiam, natychmiast odesłaliby mnie do domu na długie zwolnienie lekarskie i zamknęli sprawę. Podziękowałem mu, skwitowałem to kilkoma zgryźliwymi zdaniami i powiedziałem, żeby przekazał moje wyrazy uznania lekarzom. 

"W takim razie", odparł, "cały świat będzie się z ciebie śmiał". 

"Niech się śmieją silni i mądrzy" - odpowiedziałem natychmiast, cytując zdanie świętego Augustyna z jego uczonych wyznań. 

Wyszedł z pokoju i, jak się okazało, zniknął mi z oczu na zawsze. Tego samego popołudnia przedstawił mi się kapitan Vincenzo Bianchi, nowy lekarz przydzielony do naszego oddziału. Mówił dość dobrze po angielsku i prowadziliśmy przyjemną rozmowę na ogólne tematy, od pogody po wojnę, z Nowym Jorkiem w tle. W końcu rozmowa zeszła na temat zawirowań, które miały miejsce, a wszystko to, jak zaczął pośrednio sugerować, było spowodowane pewnymi tajemniczymi hipnotycznymi lub diabolicznymi sztuczkami, które opanowałem. 

Próbowałem mu wszystko wyjaśnić. To była strata czasu. Nie próbował ukryć faktu, że nie wierzył w moje twierdzenia, że wszystko, co zrobiłem, a raczej do czego zostałem zainspirowany, było podyktowane duchem służby bezbronnej i nieszczęśliwej ludzkości. Mój idealizm nie robił na nim dobrego wrażenia. W pewnym momencie naszej długiej, daremnej dyskusji spojrzał mi prosto i szczerze w twarz i wypowiedział dokładnie te słowa: 

"Jesteś szalony, mój chłopcze - tak, szalony prorok". 

Odpowiedziałem bardzo chłodno, że byłem przygotowany na taką opinię z jego strony i w rzeczywistości byłem przekonany, że wyrażenie to nie tylko pochodziło z jego serca, ale bez wątpienia uosabiało opinię świata na temat wszystkich ludzi mojego pokroju, którzy ośmieliliby się być prorokami i odstępcami w tych modernistycznych, racjonalistycznych i materialistycznych czasach. Zwróciłem mu uwagę, że w dzisiejszych czasach wyższej nauki, gdyby Chrystus kiedykolwiek osobiście przyszedł na ziemię jako zwykły człowiek pozbawiony swoich nadprzyrodzonych mocy, aby głosić swoje przesłanie pokoju wśród ludzi dobrej woli, nie byłby już poddawany hańbie krzyża. Jego prześladowcy nie zawahaliby się ubrać Go w kaftan bezpieczeństwa, zbadać Go pod kątem reakcji Wassermana, sprawdzić Jego ciśnienie krwi i odruchy kolanowe, poprosić Go w końcu o wypowiedzenie serii niefonetycznych dźwięków, a następnie zaświadczyć, że miał beznadziejne halucynacje. Był zmuszony zgodzić się, że miałem rację w swoich szacunkach. Te ostatnie myśli zakończyły dyskusję. 

Następnego ranka, dwudziestego szóstego, przyniesiono mi mundur i polecono ubrać się i przygotować do wyjazdu w nieznane miejsce. Byłem gotowy w mgnieniu oka. Oficer przyszedł do mojego oddziału i eskortował mnie do prywatnego gabinetu kapitana Bianchi. Z wielkim szacunkiem wstał, gdy zostałem wprowadzony. Zasalutowałem zgodnie z regulaminem i oznajmiłem, że jestem na jego rozkazy.

Przez kilka chwil wahał się, czy zacząć mówić, jakby nie wiedział, co powiedzieć. W końcu zapytał, czy wiem, dokąd zmierzam. Tak się złożyło, że stałem naprzeciwko jego biurka. Spojrzałem więc na niego i odpowiedziałem: 

"Oczywiście, kapitanie, ten szalony prorok jest wysyłany tam, gdzie jego miejsce, do szpitala dla obłąkanych". 

Był zaskoczony tym stwierdzeniem i zapytał, skąd to wiem. Odpowiedziałem: 

"To proste. Czy dokumenty dotyczące przekazania nie leżą już przed twoimi oczami?". Dokumenty faktycznie leżały na jego biurku. Wskazałem je i zacząłem czytać do góry nogami, tak jak musiałem to robić z pozycji stojącej: 

"Kapral Vincenzo D'Aquila, oddany pod obserwację i zamknięty w Cywilnym Prowincjonalnym Zakładzie Psychiatrycznym San Osvaldo, Udine objawy: tyfus mózgowy typu maniakalnego niebezpieczny dla siebie i innych...". 

Spojrzał na mnie ze zdumieniem i oświadczył: 

"Jeśli potrafisz czytać z taką łatwością w swojej pozycji, kapralu, twój umysł jest z pewnością jasny; myślę, że nie jesteś taki szalony". 

Ostatnią część zdania wypowiedział cicho, jakby bał się, że ktoś go podsłucha, i nerwowo zdjął okulary. Sumienie nie dawało mu spokoju. Zaczął mnie przepraszać. Powiedział, że nie jest odpowiedzialny za tę sytuację. Otrzymał rozkaz, by uznać mnie za niepoczytalnego zgodnie z instrukcjami swoich przełożonych i jako dobry żołnierz nie mógł zrobić nic poza wykonaniem rozkazu. Odpowiedziałem, że w pełni rozumiem jego stanowisko. Zapewniłem go również, że nie mam nic przeciwko niemu ani nikomu innemu. 

Uścisnął mi serdecznie dłoń i wyprowadził na otwarty dziedziniec, gdzie czekał na mnie ambulans - nowa, elegancka maszyna, która miała mnie zabrać.
6b3353a6-43ce-4b7e-9e76-5d43ccce3e2f

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XVIII
SZALONY ŚWIAT

Było już trochę po siódmej. Ponieważ nie pozwolono mi wstać przed poranną inspekcją medyczną, zacząłem się rozglądać i byłem pod wrażeniem nieskazitelnej czystości oraz niezwykłego porządku i ładu wokół mnie. Odkryłem, że dziesięć łóżek na moim oddziale było zajętych. Jednak pozostała część sceny, która natychmiast ukazała się moim oczom, była wyjątkowo przygnębiająca. 

Po mojej prawej stronie byłem zaskoczony i zszokowany, obserwując kilka bardzo żałosnych ofiar wojny: dwóch z tych młodych ludzi było w ciągłym stanie napięcia psychicznego, ofiarami chronicznego koszmaru wiecznego brudu. Żyli w halucynacji, że ich ciała są szambem pełnym brudu! Jednemu z nich wydawało się, że jest pełen robactwa i wszy. Co dziesięć minut w dzień - i w nocy - nagle wstawał ze swojego czystego, białego łóżka, przerzucał poduszkę przez głowę i kładł ją sobie na kolanach. Przeszukiwał poduszkę dokładnie przez siedem sekund, a następnie dostrzegał pełzające po niej wszy (tak mu się wydawało). Przystąpiłby teraz do zdecydowanego wyciągnięcia wszy i zmiażdżenia jej między paznokciami kciuka, a następnie pozbyłby się jej bardzo ekspresyjnym gestem.Następnie wzdychał z ulgą, po czym z poczuciem fizycznej satysfakcji odkładał poduszkę na właściwe miejsce, relaksował się i zasypiał, by obudzić się dokładnie dziesięć minut później i powtórzyć cały proces. Wyobraź sobie, w jakim niekończącym się napięciu nerwowym i fizycznym trwała ta biedna psychiczna ofiara cywilizacji ludzkości! 

Chłopiec obok niego był również obciążony podobnym mentalnym utrapieniem. Co dziesięć minut, o każdej porze dnia i nocy, pielęgniarz, a raczej grupa pielęgniarzy na zmianę, dwanaście tuzinów razy dziennie, przynosiła białą emaliowaną miskę z letnią wodą, nowe cienkie mydło i czysty złożony ręcznik. Chłopiec pośpiesznie mył ręce, pocierając je i spłukując z determinacją, podobnie robił z twarzą i szyją, brał ręcznik i dokładnie się osuszał. Kiedy był już zadowolony, że został oczyszczony, on również, podobnie jak jego kumpel w nieszczęściu, wydał głośne westchnienie ulgi i pocieszenia i położył głowę na plecach, aby odpocząć przez dziesięć minut lub do czasu, gdy nadszedł czas na kolejne mycie czystą wodą, nowym mydłem i kolejnym złożonym, nieużywanym ręcznikiem. 

Ich męka zdawała się nie mieć końca. Kilka kolejnych godzin snu było niemożliwością dla każdego z chłopaków. Jeśli to nie były wyrafinowane męki, to nie mogłem wymyślić nic gorszego. 

W trzecim przypadku obsesja była wręcz dramatyczna. Ten wstrząśnięty pociskami młodzieniec w okresowych odstępach czasu ulegał napadom epileptycznym, w których powtarzał w pantomimie atak przeciw wrogowi pod kamuflażem, czołgając się po podłodze szpitala jak po okopie, czego kulminacją był okrzyk wojenny "Avanti Savoia!", po którym zapadał bezsensownie w trans. Potem oczywiście był podnoszony i kładziony z powrotem do łóżka. Bez względu na to, kiedy nadeszło jedno z tych zaklęć, uznano za dopuszczalne, aby pozwolić nieszczęsnemu pacjentowi na zbudowanie całego oddziału tym torturującym spektaklem! 

Ci trzej chłopcy (i inni oprócz nich) nie mogli liczyć na żadną trwałą ulgę, jeśli chodzi o lekarzy. Nauka najwyraźniej nie posunęła się w tej kwestii wystarczająco daleko. Byli całkowicie bezradni. Moim zdaniem lepiej byłoby dla nich, gdyby znaleźli śmierć na polu bitwy, niż żyć w nieskończoność w tym nieznośnym stanie. 

Ludzka nauka nie mogła nic zrobić dla tych nieszczęsnych żołnierskich wraków króla. Nie zamierzam opisywać innych podobnych makabrycznych widoków. Niech te przypadki wystarczą za przykłady. Kontemplacja tych biednych chłopców doprowadziła mój umysł do wściekłego wrzenia z powodu rozpaczliwej sytuacji ludzkości w ogóle. 

Czy było możliwe, że żaden z tej niezliczonej rzeszy nie mógł poprowadzić lub wskazać drogi do zbawienia? Czy apel nieodłącznie związany z trudną sytuacją ludzkości, która stała się tak rozpaczliwa, nie przekonałby naszego Boga i Stwórcy, aby zainspirował kogoś, czy to króla, czy prostaka, do wezwania bliźnich do opamiętania się? Czy to możliwe, że spośród tak wielu milionów ludzi nie znajdzie się ani jeden, którego ludzkość posłucha i będzie posłuszna jego wezwaniu do powstrzymania tego szaleństwa? Takiego, który byłby gotów oddać życie jako Człowiek Pokoju, a nie Człowiek Wojny? 

Oto nadarzyła się największa od wieków okazja dla człowieka wiary - proroka! Jest to wzniosłe do rozważenia, pomyślałem i z Bożą łaską, dlaczego nie miałoby to być możliwe? Z drugiej strony, kto teraz myśli o tym Bogu i Źródle wszelkiej mądrości. Dlaczego tylko biedni i ignoranci, tak, tylko motłoch złożony ze słabych głupców, nadal szczerze i uczciwie pielęgnuje wiarę swoich ojców, bez żadnych mentalnych zastrzeżeń! 

Aby być popularnym w tym wieku małpowania małpy, należy porzucić wiarę naszych ojców jako tępy przesąd i bzdurę. Spaceruj z inteligencją; bądź modny i na bieżąco z duchem czasu; przyznaj, że nasze pokrewieństwo z małpami i gorylami nie jest tak odległe; spróbuj zrozumieć i wchłonąć resztę kultury i racjonalizmu dnia - a świat jest nasz! 

Jestem gotów przyznać, że jeśli chodzi o te przejawy erudycji, jestem głupcem i zbytnim ignorantem, by nie woleć zaakceptować oświadczenia Księgi Rodzaju, że pochodzę od Boga i wierzę w zmartwychwstanie ciała i powtórne przyjście Chrystusa w całej Jego chwale, by sądzić żywych i umarłych. Moi dobrzy przyjaciele, którzy nie podzielają moich myśli w tym względzie, są mile widziani w swoich efemerycznych teoriach i pustych formułach, które muszą jeszcze przejść przez tygiel czasu. 

Wezwać ludzkość, by tak rzec, z powrotem na ziemię, tak, być może da się to zrobić, rozmyślałem, ale czym innym jest wezwanie, a czym innym jego wysłuchanie. Przez kilka następnych dni - wracając do mojej narracji - zostałem poproszony o pozostanie w łóżku. Najwyraźniej nie osiągnięto dokładnego porozumienia co do mojego stanu fizycznego - i być może stanu psychicznego.
c7376183-1670-41f4-ac6d-3aa9d39ef09e

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XVI (ostatnia)

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Życie‎ ‎publiczne‎ ‎Kalisza‎ ‎koncentruje‎ ‎się‎ ‎dziś na‎ ‎trotuarze‎ ‎przed‎ ‎kamienicą‎ ‎Michla‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Stawiszyńskiej,‎ ‎gdzie‎ ‎mieści‎ ‎się‎ ‎komendantura‎ ‎i‎ ‎„Magistrat‎ ‎miasta‎ ‎Kalisza" ‎—‎ ‎Jakoż‎ ‎w‎ ‎oczekiwaniu‎ ‎na pozwolenie‎ ‎wywiezienia‎ ‎nieco‎ ‎zapasów‎ ‎i‎ ‎bielizny z‎ ‎miasta,‎ ‎zastaję‎ ‎tam‎ ‎garść‎ ‎znajomych.‎ ‎Część‎ ‎powróciła‎ ‎ze‎ ‎wsi,‎ ‎niewielu‎ ‎zaś‎ ‎takich,‎ ‎co‎ ‎przetrwało całą‎ ‎tragedję‎ ‎kaliską,‎ ‎w‎ ‎porównaniu‎ ‎z‎ ‎którą‎ ‎chyba pogrom‎ ‎Magdeburga‎ ‎przez‎ ‎żołdacto‎ ‎Tilly’ego‎ ‎pod czas‎ ‎Wojny‎ ‎Trzydziestoletniej‎ ‎iść‎ ‎może
Dowiaduje‎ ‎się‎ ‎nieco‎ ‎szczegółów‎ ‎tej‎ ‎okropnej historji‎ ‎miasta.

W‎ ‎sobotę‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ 1914 roku ‎przed‎ ‎wieczorem,‎ ‎opowiadają‎ ‎naoczni‎ ‎świadkowie,‎ ‎silne‎ ‎oddziały‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎sasów‎ ‎weszły‎ ‎do‎ ‎miasta.‎ ‎Za‎ ‎wojskiem ciągnęły‎ ‎setki‎ ‎podwód,‎ ‎spędzonych‎ ‎z‎ ‎okolicy. Żołnierze‎ ‎podzieleni‎ ‎na‎ ‎małe‎ ‎grupy‎ ‎rozeszli‎ ‎się‎ ‎po mieście‎ ‎całem,‎ ‎wszędzie‎ ‎wypędzając‎ ‎z‎ ‎domów mieszkańców.‎ ‎

„Alle‎ ‎heraus"‎ ‎"„Alle‎ ‎weg“!‎ ‎były‎ ‎jedyne‎ ‎słowa,‎ ‎które‎ ‎słyszano.‎ 

‎Wypędziwszy‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎mieszkańców,‎ ‎niemcy‎ ‎rozpoczęli‎ ‎rabunek mieszkań‎ ‎i‎ ‎sklepów.‎ ‎Rabowane‎ ‎rzeczy‎ ‎składano na‎ ‎podwody‎ ‎i‎ ‎wywożono‎ ‎szosą‎ ‎Skalmierzycką. W‎ ‎razie‎ ‎najmniejszego‎ ‎oporu‎ ‎mordowano‎ ‎bez‎ ‎litości. — Wymordowano‎ ‎np.‎ ‎rodzinę‎ ‎kupca‎ ‎Kapłana z‎ ‎rodziców‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎złożoną. Z‎ ‎mieszkań‎ ‎zabierano‎ ‎kosztowności,‎ ‎bieliznę,‎ ‎garderobę‎ ‎i‎ ‎pościel;‎ ‎same‎ ‎zaś‎ ‎mieszkania‎ ‎stosownie‎ ‎do‎ ‎humoru‎ ‎rabusiów — albo‎ ‎demolowano,‎ ‎jak‎ ‎np.‎ ‎stylowo‎ ‎umeblowane‎ ‎mieszkanie‎ ‎adwokata‎ ‎Kożuchowskiego,‎ ‎albo też,‎ ‎porozrzucawszy‎ ‎rzeczy,‎ ‎pozostawiano‎ ‎w‎ ‎spokoju.

Rabunek‎ ‎trwał‎ ‎prawie‎ ‎dwa‎ ‎dni‎ ‎w‎ ‎oczach osłupiałych‎ ‎z‎ ‎przerażenia‎ ‎mieszkańców,‎ ‎poczem zaczęto‎ ‎palić‎ ‎domy.‎ ‎Znowu‎ ‎usunąwszy‎ ‎ludność, żołnierze‎ ‎jeździli‎ ‎na‎ ‎wozach‎ ‎z‎ ‎beczkami‎ ‎nafty,‎ ‎oblewali‎ ‎schody,‎ ‎sienie‎ ‎i‎ ‎wogóle‎ ‎dostępne‎ ‎dla‎ ‎nich wnętrza‎ ‎domów,‎ ‎poczem‎ ‎zapalali‎ ‎i‎ ‎jechali‎ ‎dalej...Gasić‎ ‎ogień‎ ‎zakazano‎ ‎pod‎ ‎karą‎ ‎śmierci...‎ ‎do‎ ‎próbujących‎ ‎cośkolwiek‎ ‎wynieść‎ ‎z‎ ‎mieszkań‎ ‎zagrożonych,‎ ‎strzelano... 

Wkrótce‎ ‎też‎ ‎Kalisz‎ ‎przedstawiał‎ ‎jedno‎ ‎jezioro ognia,‎ ‎gryzący‎ ‎dym‎ ‎wypełniał‎ ‎okolicę‎ ‎w‎ ‎kilkunasto wiorstowym‎ ‎promieniu.‎ ‎—‎ ‎Wiatr‎ ‎daleko‎ ‎unosił strzępy‎ ‎papierów‎ ‎i‎ ‎wszelakich‎ ‎rzeczy...‎ ‎Widok‎ ‎był tak‎ ‎straszliwy,‎ ‎że‎ ‎mieszkańcy‎ ‎okoliczni‎ ‎nie‎ ‎mogąc znieść‎ ‎jego‎ ‎grozy,‎ ‎uciekali‎ ‎w‎ ‎panice.‎ ‎Tak‎ ‎np.— opowiada‎ ‎mi‎ ‎p.‎ ‎Chrystowska — w‎ ‎ogromnej‎ ‎i‎ ‎bogatej‎ ‎kolonji‎ ‎Tłokińskiej‎ ‎nie‎ ‎pozostał‎ ‎ani‎ ‎jeden‎ ‎mieszkaniec...‎ ‎W‎ ‎chatach‎ ‎tej‎ ‎wsi‎ ‎jedynie‎ ‎obrazy‎ ‎świętych‎ ‎wystawione‎ ‎w‎ ‎oknach,‎ ‎świadczyły,‎ ‎że‎ ‎mają one‎ ‎właścicieli,‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎dni‎ ‎trzeba‎ ‎było‎ ‎na‎ ‎uspokojenie‎ ‎się‎ ‎jakie‎ ‎takie‎ ‎ludności...‎ 

‎Pożar‎ ‎Kalisza trwał‎ ‎tydzień‎ ‎bez‎ ‎mała.‎ ‎Zaznaczyć‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎niemcy‎ ‎oszczędzali‎ ‎gmachy‎ ‎rządowe,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎poza pocztą,‎ ‎ani‎ ‎jeden‎ ‎nie‎ ‎spłonął,‎ ‎a‎ ‎jedynie‎ ‎Bank‎ ‎Państwa‎ ‎został‎ ‎poważniej‎ ‎uszkodzony.‎ ‎Za‎ ‎to‎ ‎mienie osób‎ ‎prywatnych‎ ‎i‎ ‎społeczne‎ ‎niszczono‎ ‎zaciekle: poza‎ ‎domem‎ ‎Tow.‎ ‎Pożyczkowo-Oszczędnościowego‎ ‎spłonęły:‎ ‎nowo‎ ‎wybudowany‎ ‎„Pałac‎ ‎Pracy“ kaliski — Dom‎ ‎Rzemieślników‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎stacja‎ ‎telefonów‎ ‎miejskich,‎ ‎Dyrekcja‎ ‎szczegółowa‎ ‎T. K.‎ ‎Z.,‎ ‎Klub‎ ‎wioślarski‎ ‎i‎ ‎w.‎ ‎in.‎ ‎Podpalano‎ ‎widocznie,‎ ‎lecz‎ ‎ogień‎ ‎zgasł‎ ‎w‎ ‎gmachu‎ ‎Tow.‎ ‎Muzycznego, kolebce‎ ‎życia‎ ‎korporacyjnego‎ ‎Kalisza... Śmiało‎ ‎też‎ ‎można‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że‎ ‎niemal wszyscy‎ ‎kupcy‎ ‎i‎ ‎przemysłowcy‎ ‎kaliscy‎ ‎są‎ ‎dziś mniej‎ ‎lub‎ ‎więcej‎ ‎bankrutami,‎ ‎bardzo‎ ‎często‎ ‎zupełnemi,‎ ‎a‎ ‎przynajmniej‎ ‎połowa‎ ‎ludności‎ ‎straciła wszystko,‎ ‎co‎ ‎posiadała. 

Pożądane‎ ‎przez‎ ‎nas‎ ‎pozwolenie‎ ‎na‎ ‎wywóz rzeczy‎ ‎okazało‎ ‎się‎ ‎niedościgłym‎ ‎ideałem...‎ ‎Towarzysz‎ ‎nasz‎ ‎inż.‎ ‎M.‎ ‎zaczyna‎ ‎w‎ ‎pięknym‎ ‎djalekcie berlińskim‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎miną,‎ ‎nad‎ ‎wyraz‎ ‎uprzejmą‎ ‎prosić służbowego‎ ‎rycerza‎ ‎o‎ ‎pozwolenie‎ ‎widzenia‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎komendantem.

„Weg!‎ ‎weg!‎ ‎weg!“‎ ‎raptem‎ ‎krzyczy‎ ‎w‎ ‎odpowiedzi‎ ‎zagabnięty‎ ‎i‎ ‎równocześnie‎ ‎bagnet‎ ‎saski zmierza‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎żołądka‎ ‎uprzejmego‎ ‎p.‎ ‎M. 

Oczywiście,‎ ‎p.‎ ‎M.‎ ‎nie‎ ‎kontynuował‎ ‎rozmowy, a‎ ‎ja‎ ‎wobec‎ ‎tak‎ ‎krańcowej‎ ‎treściwości‎ ‎dawnego sprzymierzeńca‎ ‎z‎ ‎pod‎ ‎Raszyna‎ ‎nawet‎ ‎jej‎ ‎nie‎ ‎zaczynałem. Że‎ ‎zaś‎ ‎wywieźć‎ ‎potrzebne‎ ‎nam‎ ‎rzeczy‎ ‎postanowiliśmy‎ ‎koniecznie,‎ ‎radzi‎ ‎nie‎ ‎radzi,‎ ‎musieliśmy zaryzykować‎ ‎nielegalność. 

Z‎ ‎minami‎ ‎lordów‎ ‎naładowaliśmy‎ ‎tobołkami bryczki‎ ‎i‎ ‎jedziemy‎ ‎przez‎ ‎kordony.‎ ‎Na‎ ‎pierwszej bryczce‎ ‎siedział‎ ‎przybyły‎ ‎z‎ ‎nami‎ ‎łaskawie‎ ‎sąsiad Kalisza‎ ‎p.‎ ‎Ch.‎ ‎mający‎ ‎stały‎ ‎glejt‎ ‎i‎ ‎bywający‎ ‎często‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Jako‎ ‎znajomy‎ ‎ekwipaż,‎ ‎puszczały też‎ ‎kordony‎ ‎jego‎ ‎bryczkę,‎ ‎my‎ ‎zaś‎ ‎z‎ ‎dumą‎ ‎oświadczyliśmy‎ ‎zaczepiającej‎ ‎nas‎ ‎warcie,‎ ‎że‎ ‎jesteśmy z‎ ‎nim‎ ‎nierozłączni.‎ ‎Już,‎ ‎już‎ ‎dojeżdżaliśmy‎ ‎do‎ ‎ostatniej‎ ‎barykady‎ ‎na‎ ‎szosie,‎ ‎gdy‎ ‎nagle... 

„Halt!‎ ‎Alle‎ ‎zuriick“! Robimy‎ ‎kwaśne‎ ‎zweifel‎ ‎miny...Jakiś‎ ‎grzeczny‎ ‎sas‎ ‎objaśnia‎ ‎nas,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎przykrością‎ ‎wypuścić‎ ‎nas‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎bowiem‎ ‎przejazd‎ ‎absolutnie‎ ‎dla‎ ‎wszystkich‎ ‎zamknięty.‎ ‎„Die Russen‎ ‎kommen“!‎ ‎rzuca‎ ‎tajemniczo. Mimo‎ ‎należnej‎ ‎za‎ ‎taką‎ ‎troskę‎ ‎o‎ ‎naszą‎ ‎skórę wdzięczności‎ ‎—‎ ‎klniemy‎ ‎w‎ ‎duchu‎ ‎tego‎ ‎najuprzejmiejszego‎ ‎z‎ ‎niemców‎ ‎okropnie...‎ ‎Ale‎ ‎trudno... 

Zawracamy‎ ‎konie...‎ ‎Lecz,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎chwilach‎ ‎dziejowych‎ ‎człowiek‎ ‎orjentuje‎ ‎się‎ ‎szybko,‎ ‎skręcamy‎ ‎za więzieniem‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎Turecką...‎ ‎mijamy‎ ‎znów‎ ‎kilka‎ ‎kordonów,‎ ‎które‎ ‎jakoś‎ ‎nas‎ ‎nie‎ ‎zaczepiają...‎ ‎widzimy‎ ‎obozujących‎ ‎obok‎ ‎szosy‎ ‎sasów,‎ ‎wyprzedzamy‎ ‎jakiegoś‎ ‎zielonego‎ ‎kawalerzystę‎ ‎z‎ ‎piką,‎ ‎już,‎ ‎już domy‎ ‎rzadsze,‎ ‎wreszcie‎ ‎przez‎ ‎niedawno‎ ‎przez‎ ‎nas opuszczone,‎ ‎a‎ ‎dziś‎ ‎zdemolowane‎ ‎gruntownie‎ ‎letnisko‎ ‎nasze‎ ‎—‎ ‎Pólko,‎ ‎wydostajemy‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎boczną drogę...

Uff!‎ ‎jesteśmy‎ ‎wreszcie‎ ‎za‎ ‎miastem‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎przebyciu‎ ‎mili‎ ‎zakazanemi‎ ‎piaszczystemi‎ ‎drożynami stajemy‎ ‎nakoniec‎ ‎w‎ ‎gościnnym‎ ‎dworze‎ ‎Tłokińskim.‎ ‎Dajemy‎ ‎koniskom‎ ‎wypocząć,‎ ‎a‎ ‎sami‎ ‎zabieramy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎gustem‎ ‎do‎ ‎podwieczorku... Nagle‎ ‎nowa‎ ‎przeszkoda,‎ ‎przychodzi‎ ‎wieść,‎ ‎że rozbici‎ ‎prusacy‎ ‎w‎ ‎odwrocie‎ ‎cofają‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Kaliszowi...‎ ‎Jak‎ ‎się‎ ‎wiedzie,‎ ‎to‎ ‎się‎ ‎wiedzie...‎ ‎

Zacni‎ ‎państwo‎ ‎Chr.‎ ‎ani‎ ‎słyszeć‎ ‎chcą‎ ‎o‎ ‎wypuszczeniu‎ ‎nas wobec‎ ‎tego‎ ‎od‎ ‎siebie,‎ ‎szczególniej‎ ‎przed‎ ‎zbliżającą się‎ ‎nocą.‎ ‎My‎ ‎jednak,‎ ‎rozzuchwaleni‎ ‎dotychczasowem‎ ‎powodzeniem‎ ‎nie‎ ‎chcemy‎ ‎ryzyka‎ ‎na‎ ‎dwa dni‎ ‎rozkładać...‎ ‎Wydostaliśmy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎Kalisza,‎ ‎co przecie‎ ‎było‎ ‎trudniejsze...‎ ‎Przemkniemy‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎nocy‎ ‎właśnie‎ ‎między‎ ‎oddziałami,‎ ‎niemcy‎ ‎zresztą‎ ‎więcej‎ ‎chyba‎ ‎o‎ ‎sobie,‎ ‎niż‎ ‎o‎ ‎nas‎ ‎będą‎ ‎myśleli...‎ ‎Okolica‎ ‎znana,‎ ‎kraj‎ ‎własny...‎ ‎Myśl‎ ‎o‎ ‎niepokoju‎ ‎oczekujących‎ ‎nas‎ ‎rodzin...‎ ‎Leżące‎ ‎przed‎ ‎nami‎ ‎nieomal 5‎ ‎mil‎ ‎drogi,‎ ‎z‎ ‎koniecznością‎ ‎możliwego‎ ‎kołowania dla‎ ‎omijania‎ ‎prusaków — wreszcie‎ ‎—‎ ‎rezolutna‎ ‎determinacja‎ ‎p.‎ ‎inżynierowej‎ ‎M.‎ ‎przeważają‎ ‎szalę wątpliwości...

Przeładowujemy‎ ‎tobołki‎ ‎i‎ ‎paczki‎ ‎na‎ ‎bryczkę i,‎ ‎nadrabiając‎ ‎humorem,‎ ‎siadamy...‎ ‎Ostatnie‎ ‎perswazje...‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎—‎ ‎chyłkiem‎ ‎ruszamy,‎ ‎żegnani tysiącem‎ ‎życzeń...
Nad‎ ‎nami — wark‎ ‎motoru,‎ ‎tak‎ ‎od‎ ‎chwili‎ ‎wybuchu‎ ‎wojny‎ ‎znany‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎stronach,‎ ‎to‎ ‎eskortuje‎ ‎nas‎ ‎przez‎ ‎czas‎ ‎jakiś‎ ‎samolot.‎ ‎Przypuszczamy jednak,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎więcej‎ ‎my‎ ‎na‎ ‎niego,‎ ‎niż‎ ‎on‎ ‎na nas,‎ ‎zwraca‎ ‎uwagi.‎ ‎Wkrótce‎ ‎też‎ ‎znika‎ ‎w‎ ‎stronie Błaszek. 

Dojechaliśmy‎ ‎do‎ ‎domu‎ ‎zupełnie‎ ‎bez‎ ‎przygód. Na‎ ‎zakończenie‎ ‎dodam,‎ ‎że‎ ‎trudno‎ ‎sobie wyobrazić,‎ ‎jak‎ ‎straszną‎ ‎nienawiść‎ ‎ku‎ ‎prusakom i‎ ‎wogóle‎ ‎—‎ ‎niemcom,‎ ‎wznieciły‎ ‎wypadki‎ ‎kaliskie wśród‎ ‎ludu‎ ‎okolicznego.‎ ‎Słysząc‎ ‎rozmowy‎ ‎chłopskie‎ ‎i‎ ‎obserwując‎ ‎ich‎ ‎zachowanie,‎ ‎widziało‎ ‎się,‎ ‎jak przyrodzona‎ ‎każdemu‎ ‎słowianinowi‎ ‎odwieczna niechęć‎ ‎rasowa‎ ‎pod‎ ‎wpływem‎ ‎dokonanego‎ ‎zwierzęcego,‎ ‎bezmyślnego‎ ‎okrucieństwa,‎ ‎przeradzała‎ ‎się w‎ ‎żywiołową‎ ‎nienawiść. 

„Żeby‎ ‎tak‎ ‎nas‎ ‎powołano‎ ‎—‎ ‎od‎ ‎małego‎ ‎—‎ ‎do starego‎ ‎szlibyśmy‎ ‎dźgać‎ ‎tych‎ ‎złodziei‎ ‎i‎ ‎rozbójników‎ ‎“ — to‎ ‎był‎ ‎głos‎ ‎powszechny. 

Jakoż‎ ‎i‎ ‎„dźgał“‎ ‎chłop,‎ ‎gdzie‎ ‎się‎ ‎tylko‎ ‎dało. Gdy‎ ‎w‎ ‎okolicy‎ ‎spadł‎ ‎samolot‎ ‎i‎ ‎lotnicy‎ ‎pruscy,‎ ‎spaliwszy‎ ‎go,‎ ‎ukryli‎ ‎się...‎ ‎kilka‎ ‎wsi‎ ‎samorzutnie‎ ‎urządziło‎ ‎obławę...Biada‎ ‎było‎ ‎pojedynczym‎ ‎niemcom,‎ ‎przemykającym‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎swoim...‎ ‎Trudno‎ ‎też‎ ‎było‎ ‎wyobrazić‎ ‎sobie‎ ‎strach‎ ‎podjazdów‎ ‎niemieckich,‎ ‎zapuszczających‎ ‎się‎ ‎dalej...‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎obrazek. Pod‎ ‎cmentarzem‎ ‎jednej‎ ‎z‎ ‎wiosek‎ ‎nocował podjazd‎ ‎kilku‎ ‎ułanów;‎ ‎mimo‎ ‎blizkości‎ ‎wsi,‎ ‎żadnemu‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎nie‎ ‎przyszła‎ ‎myśl‎ ‎zażądania‎ ‎noclegu... Przez‎ ‎całą‎ ‎noc‎ ‎nie‎ ‎zmrużyli‎ ‎oka.‎ ‎Tymczasem‎ ‎we dworze — parobcy‎ ‎formalnie‎ ‎oblegali‎ ‎dziedzica. —‎ ‎„Niech‎ ‎jaśnie‎ ‎Pan‎ ‎pozwoli‎ ‎zadżgać‎ ‎tych zbójów —błagają — konie‎ ‎to‎ ‎my‎ ‎już‎ ‎jaśnie‎ ‎panu‎ ‎do fornalki‎ ‎oddamy,‎ ‎a‎ ‎co‎ ‎przy‎ ‎nich‎ ‎weźmiemy‎ ‎—‎ ‎ta i‎ ‎zakopiemy — a‎ ‎przecie‎ ‎pomsta‎ ‎im‎ ‎się‎ ‎należy“... 

Nienawiścią‎ ‎tą‎ ‎można‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎tłomaczyć‎ ‎klęski podjazdowe‎ ‎niemców‎ ‎zaszłe‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎sierpnia i‎ ‎początkach‎ ‎września‎ ‎w‎ ‎Kaliskiem.‎ ‎Ani‎ ‎o‎ ‎przewodniku,‎ ‎ani‎ ‎o‎ ‎informacjach‎ ‎niemcy‎ ‎nie‎ ‎mogli nawet‎ ‎marzyć,‎ ‎podczas‎ ‎gdy,‎ ‎rosjanie‎ ‎mieli‎ ‎to‎ ‎na każde‎ ‎zawołanie...
I‎ ‎nie‎ ‎mogły‎ ‎tej‎ ‎nienawiści‎ ‎żywiołowej‎ ‎osłabić‎ ‎zastępy‎ ‎landwery‎ ‎poznańskiej,‎ ‎maszerujące z‎ ‎korpusem‎ ‎saskim‎ ‎w‎ ‎głąb‎ ‎Królestwa‎ ‎za‎ ‎Wartę...Bodaj‎ ‎też,‎ ‎czy‎ ‎chłop‎ ‎nasz‎ ‎zastanowił‎ ‎się‎ ‎choć chwilę,‎ ‎gdy‎ ‎patrzał‎ ‎osłupiałemi‎ ‎ze‎ ‎zdumienia‎ ‎oczami‎ ‎na‎ ‎kościół‎ ‎w‎ ‎Kalinowej,‎ ‎wypełniony‎ ‎„prusakami“,‎ ‎co‎ ‎zatrzymawszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎pochodzie‎ ‎przeciw „‎naszym‎‎“ — poszli‎ ‎na‎ ‎nieszpory‎ ‎i‎ ‎wespół‎ ‎z‎ ‎rzetelnemi‎ ‎parafjanami‎ ‎z‎ ‎Kobylnik,‎ ‎Góry,‎ ‎Habierowa, a‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎Kalinowej‎ ‎samej‎ ‎śpiewali:‎ ‎„Święty‎ ‎Boże... Święty‎ ‎mocny...‎ ‎Święty‎ ‎a‎ ‎nieśmiertelny...‎ ‎zmiłuj się‎ ‎nad‎ ‎nami“...

Do‎ ‎dziejowych‎ ‎porachunków‎ ‎polsko-pruskich przybyła‎ ‎nowa‎ ‎straszna‎ ‎i‎ ‎trudna‎ ‎do‎ ‎wyrównania pozycja!...
82cf042d-4289-4941-bf12-15c3d2afbbfe
21d592ee-b953-4439-831a-231b829e1a40
80cf4eab-debb-4f0e-8aa1-fb110b14ca92
01551047-d7a5-43b0-ba26-ad9ba187a9dd
Carthago

@Hans.Kropson Dziękuję

Hans.Kropson

@Carthago Cieszę się, że komus spodobał sie mało znany fragment historii Polski i przecztał całą książkę.

Zachecam do przejrzenia innych moich wpisów dotyczących I wojny swiatowej.

Carthago

@Hans.Kropson mieszkałem w Kaliszu kilka lat, nie znałem takiego dokładnego opisu. Myślałem nawet, że oni z marszu zaczęli ostrzał miasta

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Między‎ ‎Hydropatją‎ ‎a‎ ‎bramą‎ ‎od‎ ‎placu‎ ‎ś.‎ ‎Józefa,‎ ‎ziemia‎ ‎rozkopana i‎ ‎wznosi‎ ‎się‎ ‎niewielki‎ ‎pagórek. Tu‎ ‎zakopali‎ ‎zabitych‎ ‎w‎ ‎parku‎ ‎podczas‎ ‎strzelaniny;‎ ‎leży‎ ‎ze‎ ‎trzydzieści‎ ‎osób,‎ ‎ledwie‎ ‎ich‎ ‎zasypali‎ ‎wapnem,‎ ‎bez‎ ‎trumien. Od‎ ‎spotykanych‎ ‎na‎ ‎ulicy,‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎takich,‎ ‎co zobaczywszy‎ ‎mnie‎ ‎z‎ ‎okna,‎ ‎wybiegli‎ ‎z‎ ‎domu,‎ ‎znajomych‎ ‎dowiaduję‎ ‎się‎ ‎straszliwych‎ ‎szczegółów‎ ‎katastrofy.‎ ‎Przygnębienie‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎panują‎ ‎dotąd wszechwładnie,‎ ‎a‎ ‎niepodobna‎ ‎sobie‎ ‎wręcz‎ ‎wyobrazić,‎ ‎jakim‎ ‎był‎ ‎nastrój‎ ‎mieszkańców‎ ‎Kalisza,‎ ‎którzy przetrwali‎ ‎cały‎ ‎tydzień‎ ‎strzelaniny,‎ ‎bombardowań i‎ ‎rabunków‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Dość‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że,‎ ‎dopytując‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎swoich‎ ‎znajomych,‎ ‎dowiadują‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎kilku‎ ‎wypadkach‎ ‎obłąkania,‎ ‎kilku‎ ‎samobójstw.‎ ‎Między‎ ‎innemi,‎ ‎nie‎ ‎zdoławszy‎ ‎przenieść‎ ‎okropności chwili,‎ ‎wyczerpawszy‎ ‎znać‎ ‎całą‎ ‎siłę‎ ‎nerwów,‎ ‎samobójstwem‎ ‎zakończyła‎ ‎ceniona‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎bardzo‎ ‎i‎ ‎zasłużona‎ ‎działaczka‎ ‎na‎ ‎polu‎ ‎oświatowem, nauczycielka‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎S. 

Dodajmy,‎ ‎że‎ ‎trupy‎ ‎i‎ ‎rannych,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎części, zbierali‎ ‎z‎ ‎ulic‎ ‎dobrowolni‎ ‎i‎ ‎często‎ ‎własnoręcznie nawet‎ ‎grzebali‎ ‎samarytanie,‎ ‎którzy‎ ‎wytrwali‎ ‎na stanowisku‎ ‎do‎ ‎końca‎ ‎niemal.‎ ‎Nazwiska‎ ‎tych‎ ‎bohaterów — te‎ ‎chociaż,‎ ‎których‎ ‎mogłem‎ ‎się‎ ‎dowiedzieć przytaczam.‎ ‎Byli‎ ‎to:‎ ‎obywatel‎ ‎i‎ ‎właściciel‎ ‎pierwszorzędnego‎ ‎zakładu‎ ‎tapicerskiego‎ ‎p.‎ ‎Szpecht, który‎ ‎po‎ ‎pogromie‎ ‎szpitala,‎ ‎chorych‎ ‎wziął‎ ‎do swojej‎ ‎kamienicy,‎ ‎pomocnik‎ ‎rejenta‎ ‎Wągrowski, zarządzający‎ ‎drukarnią‎ ‎„Kaliszanina“,‎ ‎Piotrowski i‎ ‎elektrotechnik‎ ‎Lebiedziński‎ ‎—‎ ‎czynny‎ ‎od‎ ‎pierwszej‎ ‎strasznej‎ ‎nocy,‎ ‎wraz‎ ‎ze‎ ‎znanym‎ ‎już‎ ‎nam „karbonarjuszem“‎ ‎Zaborowskim,‎ ‎rannym‎ ‎nawet przy‎ ‎pełnieniu‎ ‎swych‎ ‎obowiązków.‎ ‎Na‎ ‎podkreślenie‎ ‎też‎ ‎zasługuje‎ ‎bohaterstwo‎ ‎naczelnika‎ ‎ochotniczej‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎p.‎ ‎St.‎ ‎Mrowińskiego,‎ ‎który wytrwał‎ ‎na‎ ‎stanowisku,‎ ‎utrzymując‎ ‎porządek w‎ ‎mieście,‎ ‎organizując‎ ‎milicję‎ ‎i‎.‎t.‎d.,‎ ‎przez‎ ‎czas cały‎ ‎niemal‎ ‎kaliskiego‎ ‎piekła...

Że‎ ‎pełnienie‎ ‎choćby‎ ‎najbardziej‎ ‎humanitarnych‎ ‎obowiązków‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎połączone‎ ‎było ze‎ ‎straszliwem‎ ‎niebezpieczeństwem‎ ‎dowodzi‎ ‎los szpitala‎ ‎św.‎ ‎Trójcy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Szpital‎ ‎ten,‎ ‎wbrew elementarnym‎ ‎pojęciom‎ ‎cywilizacji‎ ‎i‎ ‎surowo‎ ‎przestrzeganym‎ ‎nawet‎ ‎u‎ ‎barbarzyńców‎ ‎zasadom‎ ‎praw wojennych,‎ ‎został‎ ‎napadnięty‎ ‎i‎ ‎zdemolowany, li‎ ‎tylko‎ ‎wskutek‎ ‎znów‎ ‎bezdennego‎ ‎tchórzostwa niemców. Oto,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎rzecz‎ ‎miała‎ ‎według‎ ‎opowiadania naocznych‎ ‎świadków‎ ‎lekarzy‎ ‎szpitalnych. 

Szpital‎ ‎zbombardowany‎ ‎już‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎w ogóle,‎ ‎jak‎ ‎opowiada‎ ‎naczelny‎ ‎jego‎ ‎lekarz‎ ‎dr.‎ ‎Dreszer,‎ ‎był‎ ‎przedmiotem‎ ‎jakichś‎ ‎dziwacznych‎ ‎a‎ ‎ciągłych‎ ‎napadów‎ ‎żołnierskich.‎ ‎Niemal‎ ‎co‎ ‎noc‎ ‎wpadali‎ ‎na‎ ‎rewizję‎ ‎niemcy,‎ ‎to‎ ‎znów‎ ‎widząc‎ ‎ślepe drzwi,‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎nie‎ ‎dobijali‎ ‎się,‎ ‎a‎ ‎następnie,‎ ‎gdy otwierano‎ ‎im‎ ‎inne,‎ ‎złościli‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎przykładając‎ ‎lufę rewolweru‎ ‎do‎ ‎głowy,‎ ‎oświadczali,‎ ‎że‎ ‎drzwi‎ ‎tendencyjnie‎ ‎są‎ ‎zamykane‎ ‎przed‎ ‎nimi‎ ‎i‎.‎t.‎d. Kiedyś‎ ‎zabito‎ ‎stróża,‎ ‎a‎ ‎sanitarjusz‎ ‎z‎ ‎nim‎ ‎będący‎ ‎ledwie‎ ‎uratował‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎wraz z‎ ‎nim‎ ‎upadł‎ ‎i‎ ‎osłaniał‎ ‎się‎ ‎trupem,‎ ‎innym‎ ‎znów razem‎ ‎jakiś‎ ‎oficer‎ ‎kazał‎ ‎żołnierzowi‎ ‎pchnąć‎ ‎dr. D.‎ ‎bagnetem,‎ ‎dopiero‎ ‎na‎ ‎zwróconą‎ ‎przez‎ ‎żołnierza‎ ‎uwagę:‎ ‎„Herr‎ ‎Leutenanter‎ ‎hat‎ ‎den‎ ‎rothen Kreuz“ — rozkaz‎ ‎odwołał...Takie‎ ‎postępowanie‎ ‎doprowadziło‎ ‎wszystkich w‎ ‎szpitalu‎ ‎do‎ ‎stanu‎ ‎niemożliwego‎ ‎zdenerwowania, tymbardziej,‎ ‎że‎ ‎ulegali‎ ‎mu‎ ‎wszyscy‎ ‎niemal‎ ‎lekarze.‎ ‎Wreszcie‎ ‎zaszedł‎ ‎fakt‎ ‎wręcz‎ ‎niepodobny‎ ‎do wiary.

Jakoś‎ ‎po‎ ‎ostatniem‎ ‎bombardowaniu — opowiada‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎lekarzy‎ ‎szpitalnych‎ ‎—‎ ‎późnym‎ ‎wieczorem‎ ‎przechodziło‎ ‎obok‎ ‎szpitala‎ ‎kilkunastu‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Nagle‎ ‎rozlegają‎ ‎się‎ ‎strzały,‎ ‎żołnierze‎ ‎rzucają się‎ ‎jak‎ ‎szaleni‎ ‎do‎ ‎drzwi‎ ‎szpitalnych,‎ ‎dobijają‎ ‎się, usługujący‎ ‎chłopak‎ ‎im‎ ‎otwiera.‎ ‎Chwyta‎ ‎go‎ ‎jakiś podoficer‎ ‎i‎ ‎strzela‎ ‎dwukrotnie‎ ‎z‎ ‎rewolweru — szczęściem‎ ‎chybia.‎ ‎W‎ ‎tejże‎ ‎samej‎ ‎chwili‎ ‎inni‎ ‎niemcy zatrzaskują‎ ‎drzwi,‎ ‎wpadają‎ ‎do‎ ‎poczekalni,‎ ‎rzucają karabiny,‎ ‎biegną‎ ‎w‎ ‎dzikim‎ ‎popłochu‎ ‎do‎ ‎sal‎ ‎i‎ ‎wyskakują‎ ‎przez‎ ‎okna,‎ ‎wielu‎ ‎pada,‎ ‎zrywają‎ ‎się,‎ ‎lecą dalej,‎ ‎w‎ ‎ucieczce‎ ‎wobec‎ ‎oniemiałych‎ ‎chorych i‎ ‎służby.

Niedługo‎ ‎nowe‎ ‎strzały — grad‎ ‎kul‎ ‎posypał‎ ‎się w‎ ‎okna‎ ‎szpitalne.‎ ‎Chorzy‎ ‎w‎ ‎dzikiem‎ ‎przerażeniu pozrywali‎ ‎się,‎ ‎kryjąc‎ ‎się‎ ‎pod‎ ‎łóżka,‎ ‎wszyscy‎ ‎rzucili‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎podłogę.‎ ‎Okropne‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia zmieszały‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎terkotem‎ ‎karabinów‎ ‎i‎ ‎brzękiem wybijanych‎ ‎kulami‎ ‎okien.‎ ‎Dym‎ ‎i‎ ‎kurz‎ ‎oślepiał obecnych.‎ ‎Wkrótce‎ ‎przez‎ ‎wywalone‎ ‎kolbami‎ ‎drzwi niemcy‎ ‎wpadli‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎brutalnie‎ ‎przewracając wszystko‎ ‎do‎ ‎góry‎ ‎nogami.‎ ‎„Stąd‎ ‎strzelano‎ ‎do‎ ‎nas“! Próżne‎ ‎były‎ ‎tłomaczenia‎ ‎lekarzy,‎ ‎opowiadanie o‎ ‎strzałach‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎żołnierzy,‎ ‎którzy‎ ‎właśnie przez‎ ‎szpital‎ ‎uciekali,‎ ‎pokazywano‎ ‎karabiny,‎ ‎porzucone‎ ‎tornistry...‎ 

‎Rewizja,‎ ‎jak‎ ‎najściślejsza‎ ‎nic nie‎ ‎wykryła‎ ‎oczywiście,‎ ‎mimo‎ ‎to,‎ ‎kazano‎ ‎wychodzić‎ ‎wszystkim‎ ‎mężczyznom.‎ ‎Prócz‎ ‎ciężej‎ ‎chorych, którzy‎ ‎absolutnie‎ ‎nie‎ ‎mogli‎ ‎się‎ ‎ruszyć,‎ ‎(między innemi,‎ ‎wspomnianemu‎ ‎już‎ ‎właścicielowi‎ ‎Hydropatji,‎ ‎inż.‎ ‎O.‎ ‎zrewidowano‎ ‎bandaże)‎ ‎wywleczono wszystkich‎ ‎i‎ ‎lekarzy,‎ ‎sanitarjuszy,‎ ‎służbę.‎ ‎Dr.‎ ‎S. np.‎ ‎został‎ ‎wzięty‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎trzema‎ ‎synami,‎ ‎uczniami‎ ‎szkół‎ ‎średnich,‎ ‎najmłodszy‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎miał‎ ‎12 lat‎ ‎zaledwie‎ ‎—‎ ‎otoczono‎ ‎ich‎ ‎kordonem,‎ ‎wyprowadzono‎ ‎za‎ ‎miasto‎ ‎i‎ ‎poczęto‎ ‎robić‎ ‎przygotowania‎ ‎do rozstrzelania.‎ ‎

Egzekucji‎ ‎jednak‎ ‎zaniechano‎ ‎i‎ ‎pozwolono‎ ‎wracać.‎ ‎Powracających‎ ‎znów‎ ‎napadnięto i‎ ‎zawleczono‎ ‎w‎ ‎to‎ ‎samo‎ ‎miejsce. — Dopiero‎ ‎dr.‎ ‎D. dobrze‎ ‎umiejący‎ ‎po‎ ‎niemiecku,‎ ‎zdołał‎ ‎sprawę‎ ‎jakoś‎ ‎wyjaśnić‎ ‎—‎ ‎puszczono‎ ‎ich‎ ‎znowu,‎ ‎nakazując okrążyć‎ ‎miasto. — Po‎ ‎trzech‎ ‎godzinach‎ ‎nareszcie‎ ‎— ujrzano‎ ‎ich‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎w‎ ‎szpitalu,‎ ‎gdzie‎ ‎opłakiwano‎ ‎biedaków,‎ ‎jako‎ ‎rozstrzelanych. Nie‎ ‎koniec‎ ‎na‎ ‎tem!‎ ‎W‎ ‎jakąś‎ ‎godzinę‎ ‎niemcy znienacka‎ ‎podpalają‎ ‎szpital.‎ ‎Ledwie‎ ‎uratowano chorych...

Było‎ ‎to‎ ‎już‎ ‎nad‎ ‎siły‎ ‎ludzkie.‎ ‎Dr.‎ ‎D.‎ ‎doszedł do‎ ‎stanu‎ ‎niemożliwych‎ ‎do‎ ‎zniesienia‎ ‎halucynacji słuchowych‎ ‎i‎ ‎wzrokowych.‎ ‎Kiedyś‎ ‎też,‎ ‎wziąwszy jedynie‎ ‎laskę‎ ‎i‎ ‎kapelusz‎ ‎wyszedł‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎wrócił,‎ ‎inni‎ ‎lekarze‎ ‎również,‎ ‎nie‎ ‎mogąc‎ ‎znieść‎ ‎warunków, opuścili‎ ‎szpital‎ ‎i‎ ‎miasto. Wśród‎ ‎nielicznych‎ ‎chorych‎ ‎pozostał‎ ‎jedyny dr.‎ ‎Sikorski,‎ ‎który‎ ‎bohatersko‎ ‎wytrwał‎ ‎na‎ ‎stanowisku,‎ ‎zarówno‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎szpital‎ ‎znajdował‎ ‎się w‎ ‎prywatnych‎ ‎mieszkaniach‎ ‎domu‎ ‎Szpechta,‎ ‎jak i‎ ‎później‎ ‎w‎ ‎Szkole‎ ‎Realnej. 

Na‎ ‎ogół,‎ ‎straty,‎ ‎jakie‎ ‎poniósł‎ ‎Kalisz,‎ ‎na‎ ‎miljony‎ ‎trzeba‎ ‎obliczać...
Spalona‎ ‎została‎ ‎najbogatsza‎ ‎i‎ ‎najstarsza‎ ‎część miasta — prawdziwe‎ ‎City‎ ‎kaliskie — z‎ ‎największemi sklepami,‎ ‎magazynami...‎ ‎Kilkaset‎ ‎(według‎ ‎prywatnych‎ ‎obliczeń‎ ‎586)‎ ‎kamienic‎ ‎zniszczono‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎zniszczono‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎odbudowanie‎ ‎spalonych musi‎ ‎być‎ ‎poprzedzone‎ ‎przez‎ ‎zupełne‎ ‎rozebranie przepalonych‎ ‎całkowicie,‎ ‎choć‎ ‎sterczących‎ ‎murów... Mimo‎ ‎woli‎ ‎przychodzi‎ ‎na‎ ‎myśl‎ ‎przypuszczenie, czy‎ ‎to‎ ‎nie‎ ‎zgodne‎ ‎z‎ ‎tradycją‎ ‎wszelakich‎ ‎Albrechtów‎ ‎Niedźwiedzi‎ ‎i‎ ‎Krzyżaków‎ ‎przygotowywanie gruntu‎ ‎pod‎ ‎„Neu-Kalisch"‎ ‎—‎ ‎niemiecką‎ ‎dzielnicę pruskiego‎ ‎Kalisza...

Szkód‎ ‎od‎ ‎bombardowania‎ ‎widzieć‎ ‎można‎ ‎niewiele‎ ‎stosunkowo—większą‎ ‎ich‎ ‎część‎ ‎oczywiście — ukrył‎ ‎pożar... Kanonja‎ ‎na‎ ‎pl.‎ ‎Ś-go‎ ‎Józefa‎ ‎rzuca‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oczy dwoma‎ ‎ogromnemi‎ ‎otworami‎ ‎pokaleczona‎ ‎fatalnie,‎ ‎ocalałe‎ ‎domy‎ ‎na‎ ‎ul.‎ ‎Babinej,‎ ‎Nadwodnej,‎ ‎Al. Józefiny,‎ ‎gdzie‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎Friedmana‎ ‎na‎ ‎dachu‎ ‎i‎ ‎trzecim‎ ‎piętrze‎ ‎widać‎ ‎ślady‎ ‎od‎ ‎kilku‎ ‎pocisków...‎ ‎Na Wiejskiej,‎ ‎Nowym‎ ‎Świecie,‎ ‎ocalonej‎ ‎części‎ ‎Wrocławskiego‎ ‎Przedmieścia‎ ‎(między‎ ‎kośc.‎ ‎Reformackim‎ ‎a‎ ‎„Sielanką"),‎ ‎pełno‎ ‎śladów‎ ‎na‎ ‎wyższych‎ ‎piętrach,‎ ‎dziury‎ ‎wybite‎ ‎i‎ ‎tynk‎ ‎opadnięty...‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎wyrwane‎ ‎okno...‎ ‎Co‎ ‎jeszcze‎ ‎uderza,‎ ‎to‎ ‎masa wystrzelonych‎ ‎szyb‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎parterowych‎ ‎mieszkań‎ ‎na‎ ‎ocalonych‎ ‎ulicach.‎ ‎Można‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić,‎ ‎jaki‎ ‎grad‎ ‎kul‎ ‎i‎ ‎kartaczy‎ ‎szedł‎ ‎w‎ ‎pamiętne‎ ‎dni i‎ ‎noce‎ ‎pierwszego‎ ‎tygodnia‎ ‎wojny‎ ‎europejskiej‎ ‎na nieszczęsnych‎ ‎kaliszan,‎ ‎ani‎ ‎spodziewających‎ ‎się tego,‎ ‎że‎ ‎zostaną‎ ‎pierwszemi‎ ‎tej‎ ‎wojny‎ ‎ofiarami... 

Ilości‎ ‎zabitych‎ ‎obliczyć,‎ ‎jak‎ ‎zaznaczyłem‎ ‎już wyżej‎ ‎—‎ ‎niepodobna.‎ ‎Osoby‎ ‎najwięcej‎ ‎zasłużone przy‎ ‎grzebaniu‎ ‎zmarłych‎ ‎i‎ ‎zbieraniu‎ ‎rannych,‎ ‎część tylko‎ ‎ofiar‎ ‎zdołały‎ ‎pogrzebać,‎ ‎a‎ ‎było‎ ‎tego‎ ‎przeszło setka.‎ ‎Znaczną‎ ‎część‎ ‎pozabijanych‎ ‎pod‎ ‎rogatkami pogrzebali‎ ‎chłopi‎ ‎okoliczni,‎ ‎pomordowanych‎ ‎„na Wiatrakach‎ ‎“‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎sobotę‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎wogóle‎ ‎(kilkadziesiąt‎ ‎osób)‎ ‎niemcy. W‎ ‎każdym‎ ‎bądź‎ ‎razie‎ ‎liczba‎ ‎tysiąca‎ ‎ofiar, jaką‎ ‎podaje‎ ‎fama‎ ‎ogólna,‎ ‎jest‎ ‎stanowczo‎ ‎zbyt‎ ‎wysoka.‎ ‎Najprawdopodobniejszą‎ ‎jest‎ ‎cyfra‎ ‎200‎ ‎do‎ ‎250, którą‎ ‎mi‎ ‎podali‎ ‎ludzie‎ ‎bliżej‎ ‎stojący‎ ‎katastrofy i‎ ‎sam‎ ‎prezydent‎ ‎Bukowiński,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎spotkałem się‎ ‎przypadkiem.

Bukowiński‎ ‎stał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎całej‎ ‎katastrofie‎ ‎kaliskiej‎ ‎prawdziwym‎ ‎męczennikiem‎ ‎na‎ ‎swoim‎ ‎stanowisku. Zmaltretowany,‎ ‎uwięziony‎ ‎pod‎ ‎zarzutem,‎ ‎iż właśnie‎ ‎z‎ ‎Ratusza‎ ‎wypadł‎ ‎pierwszy‎ ‎strzał‎ ‎do‎ ‎wojska‎ ‎w‎ ‎ową‎ ‎noc‎ ‎z‎ ‎3‎ ‎na‎ ‎4‎ ‎sierpnia,‎ ‎zagrożony‎ ‎co kilka‎ ‎minut‎ ‎rozstrzelaniem,‎ ‎po‎ ‎tygodniowem‎ ‎więzieniu‎ ‎wrócił‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎innemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎do zniszczonego‎ ‎doszczętnie‎ ‎miasta,‎ ‎które‎ ‎kazano‎ ‎mu doprowadzić‎ ‎do‎ ‎porządku.‎ ‎Niemcy‎ ‎dodali‎ ‎mu w‎ ‎charakterze‎ ‎wice-prezydenta,‎ ‎Michla,‎ ‎oraz‎ ‎radnych,‎ ‎dwu‎ ‎obywateli‎ ‎o‎ ‎niemieckiem‎ ‎brzmieniu nazwiska.‎ ‎Z‎ ‎pomocą‎ ‎p.‎ ‎Mrowińskiego‎ ‎zorganizowana‎ ‎została‎ ‎milicja‎ ‎miejska‎ ‎i‎ ‎jako‎ ‎tako‎ ‎idzie... a‎ ‎Bukowiński‎ ‎wciąż‎ ‎jest‎ ‎odpowiedzialny‎ ‎„głową“ za‎ ‎porządek‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎w‎ ‎1‎/‎2‎ ‎spalonem,‎ ‎całkowi cie‎ ‎zniszczonem‎ ‎i‎ ‎gdzie‎ ‎każdy‎ ‎bez‎ ‎wyjątku‎ ‎żołdak ma‎ ‎prawo‎ ‎życia‎ ‎i‎ ‎śmierci‎ ‎nad‎ ‎każdym‎ ‎cywilem... 

Wygląda‎ ‎też‎ ‎okropnie.‎ ‎Mimo‎ ‎choroby,‎ ‎w‎ ‎rozmowie‎ ‎ze‎ ‎mną‎ ‎skarżył‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎stałe‎ ‎39‎ ‎gorączki‎ ‎—‎ ‎nie może‎ ‎dostać,‎ ‎ani‎ ‎urlopu,‎ ‎ani‎ ‎zwolnienia...‎ ‎Wymizerowany,‎ ‎czarny‎ ‎o‎ ‎pałających‎ ‎gorączką‎ ‎oczach i‎ ‎słabym‎ ‎głosie,‎ ‎robi‎ ‎ten‎ ‎jedyny‎ ‎chyba‎ ‎nawet‎ ‎i‎ ‎dziś prezydent - zakładnik‎ ‎nader‎ ‎bolesne‎ ‎wrażenie.
d19cf2d3-ed12-47d1-a9b0-fa41e811d223
20fd7669-829b-4d76-9cd5-6ad9978d6034
8e09908b-8b2b-43d2-8490-8bd096f7c2e3

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XIV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Po‎ ‎kilkunastu‎ ‎dniach‎ ‎nieobecności,‎ ‎musiałem znów‎ ‎przybyć‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎Do‎ ‎wsi,‎ ‎gdzie‎ ‎dzięki serdecznej‎ ‎gościnności‎ ‎właścicieli,‎ ‎ulokowaliśmy się‎ ‎po‎ ‎opuszczeniu‎ ‎Pólka,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎Koźminka przychodziły‎ ‎wieści‎ ‎jaknajokropniejsze‎ ‎i‎ ‎najsprzeczniejsze.‎ ‎Wieści‎ ‎te‎ ‎w‎ ‎połączeniu‎ ‎z‎ ‎widokiem‎ ‎chmur dymu‎ ‎pełzających‎ ‎ponuro‎ ‎nad‎ ‎Kaliszem,‎ ‎nie‎ ‎usposabiały‎ ‎bynajmniej‎ ‎uspakajająco,‎ ‎maszerujący‎ ‎zaś w‎ ‎głąb‎ ‎kraju‎ ‎przez‎ ‎naszą‎ ‎okolicę‎ ‎żołnierze‎ ‎i‎ ‎oficerowie‎ ‎niemieccy‎ ‎nic‎ ‎absolutnie‎ ‎pewnego‎ ‎udzielić‎ ‎nie‎ ‎byli‎ ‎w‎ ‎stanie.‎

„Miasto‎ ‎strzelało‎ ‎do‎ ‎nas — zostało‎ ‎zniszczone‎" — i‎ ‎tyle. ‎

Dla‎ ‎naocznego‎ ‎wreszcie‎ ‎przekonania‎ ‎się,‎ ‎no i‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎możności‎ ‎uratowania‎ ‎jakichś‎ ‎rzeczy, choćby‎ ‎najpotrzebniejszych‎ ‎zdecydowaliśmy‎ ‎się‎ ‎na podróż... Rankiem,‎ ‎w‎ ‎połowie‎ ‎sierpnia‎ 1914 roku ‎wraz‎ ‎z‎ ‎pp.‎ ‎inżynierostwem‎ ‎M.‎ ‎siedliśmy‎ ‎na‎ ‎bryczkę‎ ‎i‎ ‎ruszamy.

Pewne‎ ‎wiadomości‎ ‎zdobywamy‎ ‎wreszcie w‎ ‎Tłokini‎ ‎i‎ ‎pp.‎ ‎Chrystowskich,‎ ‎do‎ ‎których‎ ‎wstępujemy,‎ ‎jako‎ ‎na‎ ‎ostatni‎ ‎etap‎ ‎naszej‎ ‎wyprawy przed‎ ‎wjazdem‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎„Jest‎ ‎źle,‎ ‎bardzo‎ ‎źle, ale‎ ‎jechać‎ ‎można,‎ ‎wyjechać‎ ‎również,‎ ‎wywieźć‎ ‎coś niecoś,‎ ‎byle‎ ‎nie‎ ‎dużo‎ ‎—‎ ‎także‎ ‎można".‎ ‎Słowem‎ ‎— mamy‎ ‎zjeść‎ ‎obiad‎ ‎i‎ ‎ruszać‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎p. Chr.‎ ‎Oto‎ ‎ostateczne‎ ‎zesumowanie‎ ‎wszystkich‎ ‎rozpraw‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎Kalisza. Dictum,‎ ‎factum...‎ 

‎Po‎ ‎obiedzie‎ ‎ruszamy‎ ‎i‎ ‎zjechawszy‎ ‎z‎ ‎bocznej‎ ‎drogi‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎łódzką,‎ ‎odrazu widzimy‎ ‎już‎ ‎kawałek‎ ‎drogi‎ ‎przed‎ ‎Tyńcem — ślady działalności‎ ‎kulturtragerów‎ ‎niemieckich. Cmentarz‎ ‎—‎ ‎stratowany‎ ‎i‎ ‎zasłany‎ ‎słomą — widocznie‎ ‎na‎ ‎nim‎ ‎Niemcy‎ ‎biwakowali,‎ ‎ogrodzenie zniszczone‎ ‎zupełnie.‎ ‎Na‎ ‎szosie‎ ‎za‎ ‎cmentarzem—barykada;‎ ‎pozostawiono‎ ‎wązki‎ ‎tylko‎ ‎przejazd.‎ ‎Za barykadą,‎ ‎dwuch‎ ‎sasów,‎ ‎widocznie‎ ‎z‎ ‎landszturmu w‎ ‎odwiecznych‎ ‎pikielhaubach‎ ‎bez‎ ‎szpiców,‎ ‎na pikielhaubie‎ ‎biały‎ ‎krzyż.‎ ‎Obok,‎ ‎na‎ ‎łączce‎ ‎biwakuje‎ ‎kompanja‎ ‎piechoty.‎ ‎Przy‎ ‎wjeździe‎ ‎na‎ ‎sam Tyniec,‎ ‎atmosfera‎ ‎zdobytego‎ ‎miasta,‎ ‎żołdactwa wszędzie‎ ‎pełno.‎ ‎Tu‎ ‎widać,‎ ‎jak‎ ‎cztery‎ ‎wieprze, gdzieś‎ ‎z‎ ‎pod‎ ‎Drezna‎ ‎czy‎ ‎Lipska,‎ ‎wyniosły‎ ‎sobie przed‎ ‎domek‎ ‎do‎ ‎ogródka‎ ‎stół‎ ‎i‎ ‎rżną‎ ‎w‎ ‎karty‎ ‎pod okiem‎ ‎licznej‎ ‎galerji,‎ ‎tam‎ ‎znów‎ ‎podwórzec‎ ‎wypełniony‎ ‎pociągami‎ ‎wojennemi,‎ ‎na‎ ‎każdym‎ ‎kroku warty,‎ ‎co‎ ‎kilkanaście‎ ‎domów‎ ‎koszary,‎ ‎z‎ ‎których okien‎ ‎wyglądają‎ ‎opasłe‎ ‎gęby‎ ‎z‎ ‎fajami‎ ‎w‎ ‎zębach. Ganc‎ ‎gemiitlich.

Przed‎ ‎komendanturą‎ ‎ruch...‎ ‎Obok‎ ‎drzwi‎ ‎przybity‎ ‎arkusz‎ ‎papieru,‎ ‎na‎ ‎którym‎ ‎atramentem w‎ ‎dwuch‎ ‎językach‎ ‎wypisane‎ ‎„Magistrat‎ ‎miasta Kalisza.‎ ‎“‎ ‎Gospodarz‎ ‎kamienicy,‎ ‎a‎ ‎dziś‎ ‎sam‎ ‎imć wice-prezydent‎ ‎miasta — fabrykant‎ ‎i‎ ‎przedsiębiorca łodzi‎ ‎motorowych,‎ ‎stąd‎ ‎tytułowany‎ ‎„Admirałem" Gustaw‎ ‎Michael,‎ ‎czyni‎ ‎harmider‎ ‎straszliwy,‎ ‎wymyślając‎ ‎na‎ ‎prawo‎ ‎i‎ ‎lewo,‎ ‎każdemu,‎ ‎kto‎ ‎się‎ ‎tylko‎ ‎nawinie.‎ ‎Obok — kilku‎ ‎żołnierzy‎ ‎w‎ ‎pełnym‎ ‎uniformie‎ ‎z‎ ‎bronią‎ ‎i‎ ‎dwuch‎ ‎milicjantów‎ ‎z‎ ‎białemi, ozdobionemi‎ ‎czarnym‎ ‎krzyżem‎ ‎przepaskami‎ ‎na rękawie...

Komendant‎ ‎ma‎ ‎być‎ ‎dopiero‎ ‎o‎ ‎2-ej,‎ ‎idę‎ ‎więc oglądać‎ ‎miasto. Po‎ ‎przejściu‎ ‎mostu‎ ‎Rephanowskiego — odrazu uderza‎ ‎w‎ ‎oczy‎ ‎zegar‎ ‎na‎ ‎wieży‎ ‎Ś-go‎ ‎Józefa‎ ‎—‎ ‎nastawiony‎ ‎na‎ ‎czas‎ ‎środkowo-europejski‎ ‎i‎ ‎widok drzew‎ ‎na‎ ‎skwerze‎ ‎—‎ ‎nieomal‎ ‎ogołoconych‎ ‎z‎ ‎liści, co‎ ‎brunatne‎ ‎i‎ ‎zeschłe‎ ‎walają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemi.. 
Dalej — widok,‎ ‎uderzający‎ ‎grozą:‎ ‎Plac‎ ‎S-go‎ ‎Józefa—ze‎ ‎sterczącym‎ ‎po‎ ‎środku‎ ‎pomnikiem — rosyjsko-pruskiej‎ ‎przyjaźni — spustoszony‎ ‎całkowicie.‎ ‎Poza‎ ‎kirchą‎ ‎luterską‎ ‎i‎ ‎przyległemi‎ ‎gmachami‎ ‎pojezuickiemi‎ ‎(dziś‎ ‎koszary)‎ ‎wszystkie‎ ‎domy‎ ‎wypalone.‎ ‎Ponuro‎ ‎jakoś‎ ‎sterczą‎ ‎okopcone‎ ‎ściany,‎ ‎wewnątrz‎ ‎puste‎ ‎zupełnie — kupa‎ ‎gruzów‎ ‎i‎ ‎popiołu‎ ‎na ziemi,‎ ‎resztki‎ ‎łóżek‎ ‎żelaznych,‎ ‎drutów‎ ‎telefonicznych — ówdzie,‎ ‎jakiś‎ ‎dziwacznie‎ ‎pogięty‎ ‎przedmiot metalowy,‎ ‎to‎ ‎wszystko,‎ ‎co‎ ‎zostało‎ ‎z‎ ‎mieszkań. 
Dawna‎ ‎loża‎ ‎masońska—dwupiętrowy‎ ‎gmach‎ ‎z‎ ‎ładną‎ ‎kolumnadą‎ ‎na‎ ‎froncie‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎ruinie.‎ ‎Z‎ ‎całej‎ ‎kolumnady — sterczy‎ ‎jedna‎ ‎kolumna—wewnątrz‎ ‎domu wszystko‎ ‎zniszczone‎ ‎całkowicie.‎ ‎Ul.‎ ‎Warszawska, Marjańska,‎ ‎tak‎ ‎dawniej‎ ‎pełne‎ ‎ruchu‎ ‎i‎ ‎życia,‎ ‎ze swemi‎ ‎sklepami,‎ ‎zniszczone‎ ‎doszczętnie.‎ ‎Wśród szeregu‎ ‎pogorzelisk,‎ ‎sterczy‎ ‎dziko‎ ‎jakoś‎ ‎wyglądający‎ ‎dom‎ ‎obywatela‎ ‎niemieckiego,‎ ‎p.‎ ‎Tschafke. 
Cukiernia‎ ‎Szauba — ognisko‎ ‎polityków‎ ‎miejscowych, dom‎ ‎Lesserów,‎ ‎miejsce‎ ‎narodzenia‎ ‎Asnyka,‎ ‎księgarnia,‎ ‎poczta—zniszczone‎ ‎najzupełniej.‎ ‎Pusto‎ ‎i‎ ‎głucho,‎ ‎obok‎ ‎przechodzącej‎ ‎gdzieniegdzie‎ ‎postaci‎ ‎jakiegoś‎ ‎mieszkańca‎ ‎Kalisza,‎ ‎widać‎ ‎tylko‎ ‎rozstawionych‎ ‎dość‎ ‎gęsto,‎ ‎a‎ ‎przechadzających‎ ‎się‎ ‎miarowym krokiem‎ ‎szyldwachów‎ ‎saskich. 
Nic‎ ‎się‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎da‎ ‎porównać‎ ‎z‎ ‎wrażeniem, jakiego‎ ‎doznaje‎ ‎ktoś,‎ ‎znający‎ ‎dobrze‎ ‎miasto,‎ ‎wchodząc‎ ‎na‎ ‎Główny‎ ‎Rynek...‎ ‎Ani‎ ‎jednego‎ ‎domu‎ ‎w‎ ‎całości!‎ ‎Rogowy‎ ‎dom,‎ ‎z‎ ‎dawną‎ ‎cukiernią‎ ‎Mejera‎ ‎— giełdą‎ ‎miejscową‎ ‎na‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎Skalmierzyce,‎ ‎zburzony‎ ‎doszczętnie‎ ‎—‎ ‎kupa‎ ‎gruzów‎ ‎z‎ ‎wąziutką‎ ‎ścieżyną‎ ‎po‎ ‎środku,‎ ‎leżąca‎ ‎na‎ ‎ogromnej‎ ‎przestrzeni, to‎ ‎wejście‎ ‎w‎ ‎ul.‎ ‎Łazienną,‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎również wszystkie‎ ‎domy,‎ ‎prócz‎ ‎Korpusu‎ ‎Kadetów‎ ‎i‎ ‎ostatnich‎ ‎przed‎ ‎paskiem‎ ‎kamienic‎ ‎spalone.‎ 
‎Na‎ ‎przeciwległym‎ ‎rogu,‎ ‎wprost‎ ‎al.‎ ‎Kanonickiej,‎ ‎w‎ ‎ruinach ogromnej‎ ‎kamienicy‎ ‎Botkowskiego,‎ ‎uderza‎ ‎w‎ ‎oczy zawieszony‎ ‎nieomal‎ ‎w‎ ‎powietrzu,‎ ‎skarbiec‎ ‎oddziału‎ ‎Ryskiego‎ ‎Banku‎ ‎—‎ ‎obok‎ ‎ruiny‎ ‎historycznej‎ ‎kamienicy,‎ ‎dawnego‎ ‎pałacu‎ ‎biskupów,‎ ‎domu,‎ ‎z‎ ‎którego‎ ‎w‎ ‎1806,‎ ‎jako‎ ‎z‎ ‎głównej‎ ‎kwatery‎ ‎powstańczej jen.‎ ‎Dąbrowski — wezwał‎ ‎Wielkopolskę‎ ‎na‎ ‎prusaka przed‎ ‎108‎ ‎laty.‎ ‎Stara‎ ‎bursa‎ ‎jezuicka‎ ‎ze‎ ‎stylowemi sieniami‎ ‎i‎ ‎podwórzami,‎ ‎co‎ ‎na‎ ‎wiek‎ ‎XVI‎ ‎patrzały, front‎ ‎Dyrekcji‎ ‎szczegółowej,‎ ‎okopcony‎ ‎i‎ ‎zniszczony okrywa‎ ‎kupy‎ ‎gruzów‎ ‎wewnątrz,‎ ‎staroświecki‎ ‎stylowy‎ ‎dom‎ ‎mec.‎ ‎Jeruzelskiego‎ ‎z‎ ‎bogatemi‎ ‎zbiorami‎ ‎właściciela‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎ruinie,‎ ‎okaleczały‎ ‎Ratusz,‎ ‎pokracznie‎ ‎sterczy‎ ‎trupiemi‎ ‎opalonemi‎ ‎murami...‎ ‎
Szereg‎ ‎placówek‎ ‎młodego‎ ‎handlu‎ ‎polskiego:‎ ‎Ziółkowski,‎ ‎Biskupski,‎ ‎Gałczyńska,‎ ‎Kugo,‎ ‎Stitler,‎ ‎Przybylski — sklepy‎ ‎forsownie‎ ‎stawiane‎ ‎na‎ ‎modłę‎ ‎europejską,‎ ‎niedawno‎ ‎rozszerzone‎ ‎i‎ ‎ozdobione‎ ‎olbrzymiemi,‎ ‎jak‎ ‎na‎ ‎Kalisz,‎ ‎wystawami — znikły‎ ‎zupełnie,‎ ‎gruzy‎ ‎i‎ ‎gruzy...‎ ‎Fabryka‎ ‎Mystkowskiego‎ ‎i‎ ‎sklepy‎ ‎jego,‎ ‎ogromny‎ ‎szereg‎ ‎sklepów‎ ‎„Pod‎ ‎Krakusem“ — jedną‎ ‎olbrzymią‎ ‎ruiną....

Głucho,‎ ‎straszliwie‎ ‎jakoś‎ ‎głucho‎ ‎w‎ ‎pustce rozlegają‎ ‎się‎ ‎moje‎ ‎kroki,‎ ‎wśród‎ ‎ruin‎ ‎ładnego Głównego‎ ‎Rynku.‎ ‎Szyldwach‎ ‎saski,‎ ‎koło‎ ‎którego właśnie‎ ‎przechodzę,‎ ‎ze‎ ‎zdziwieniem‎ ‎przygląda‎ ‎się rzadkiemu‎ ‎widocznie‎ ‎przechodniowi‎ ‎w‎ ‎ubraniu bardziej‎ ‎eleganckim... Idę‎ ‎dalej‎ ‎i‎ ‎mijam‎ ‎znów‎ ‎szyldwacha,‎ ‎któremi wogóle‎ ‎gęsto‎ ‎ostawiono‎ ‎ulice,‎ ‎chcę‎ ‎dalej‎ ‎zwiedzićowo‎ ‎trup‎ ‎miasto...
Wąziutka‎ ‎ul.‎ ‎Wrocławska,‎ ‎dla‎ ‎przejścia‎ ‎zamknięta.‎ ‎Puste‎ ‎mury‎ ‎domów‎ ‎walą‎ ‎się‎ ‎raz‎ ‎poraź, jakoż‎ ‎i‎ ‎widzę‎ ‎stojąc‎ ‎obok‎ ‎szyldwacha,‎ ‎jak‎ ‎chmura kurzu‎ ‎wznosi‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎piekielnego‎ ‎łoskotu,‎ ‎odzywającego‎ ‎się‎ ‎echem‎ ‎głuchym‎ ‎w‎ ‎pustkowiu‎ ‎ruin tego‎ ‎dziś‎ ‎prawdziwego‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎trupa,‎ ‎wali‎ ‎się ściana‎ ‎któregoś‎ ‎domu‎ ‎na‎ ‎środek‎ ‎ulicy... 

„To‎ ‎już‎ ‎trzeci‎ ‎dziś“ — objaśnia‎ ‎mnie‎ ‎łaskawie szyldwach,‎ ‎jakiś‎ ‎widocznie‎ ‎dobroduszny‎ ‎burger z‎ ‎zapadłej‎ ‎saskiej‎ ‎dzielnicy,‎ ‎przedzierzgnięty‎ ‎dziś w‎ ‎uczestnika‎ ‎najdzikszego‎ ‎chyba‎ ‎jak‎ ‎dotąd‎ ‎objawu‎ ‎toczącej‎ ‎się‎ ‎wojny,‎ ‎rabunku‎ ‎i‎ ‎zniszczenia‎ ‎bezbronnego‎ ‎Kalisza... 
Rzucam‎ ‎okiem‎ ‎na‎ ‎wypalone:‎ ‎Rozmurek,‎ ‎gdzie sterczy‎ ‎sieroco‎ ‎ocalona‎ ‎jakimś‎ ‎dziwnym‎ ‎trafem kamienica‎ ‎rej.‎ ‎Cybulskiego,‎ ‎ul.‎ ‎Złotą,‎ ‎spaloną‎ ‎częściowo,‎ ‎Kanoniczną,‎ ‎przechodzę‎ ‎ocalonemi‎ ‎od‎ ‎pożaru,‎ ‎choć‎ ‎widocznie‎ ‎splądrowanemi‎ ‎i‎ ‎zrabowanemi‎ ‎ulicami‎ ‎i‎ ‎poza‎ ‎kanałem‎ ‎Prosny,‎ ‎w‎ ‎funkcjonującym‎ ‎dziś‎ ‎jedynym‎ ‎kaliskim‎ ‎sklepie‎ ‎kolonjalnym‎ ‎p.‎ ‎Łukowskiej‎ ‎kupuję‎ ‎kilka‎ ‎sprawunków,‎ ‎mijam‎ ‎gmach‎ ‎szkoły‎ ‎Realnej,‎ ‎przekształcony‎ ‎obecnie na‎ ‎szpital.‎ ‎

Spalony‎ ‎nowiutki‎ ‎i‎ ‎ładny‎ ‎gmach‎ ‎Tow. Pożyczkowo-Oszczędnościowego,‎ ‎kościół‎ ‎Reformatów,‎ ‎częściowo‎ ‎zburzony,‎ ‎ostrzelany‎ ‎z‎ ‎powybijanemi‎ ‎od‎ ‎kul‎ ‎karabinowych‎ ‎oknami‎ ‎szpital‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎niedawno‎ ‎rozszerzoną‎ ‎na‎ ‎tym‎ ‎miejscu‎ ‎ul. Wrocławską,‎ ‎gdzie‎ ‎jedynie‎ ‎dwa‎ ‎gmachy‎ ‎—‎ ‎willa Waigta‎ ‎i‎ ‎nowobudujący‎ ‎się‎ ‎Bank‎ ‎Handlowy,‎ ‎ocalały‎ ‎i‎ ‎wchodzę‎ ‎w‎ ‎perłę‎ ‎ulic‎ ‎Kalisza,‎ ‎Al.‎ ‎Józefiny. 
Tu‎ ‎stosunkowo‎ ‎szkód‎ ‎najmniej.‎ ‎Spalony‎ ‎rogowy‎ ‎ogromny‎ ‎dom‎ ‎Oppenhejma,‎ ‎ładny‎ ‎teatr miejski‎ ‎nad‎ ‎Prosną,‎ ‎parter‎ ‎gmachu‎ ‎Banku‎ ‎Państwa,‎ ‎sklepy‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎Reina‎ ‎za‎ ‎Sądem‎ ‎Okręgowym i‎ ‎widocznie‎ ‎próbowano‎ ‎podpalić‎ ‎dawny‎ ‎„Folusz“ Rephanowski.‎ ‎Po‎ ‎za‎ ‎tym‎ ‎wszystko‎ ‎ocalało,‎ ‎lecz nosi‎ ‎widoczne‎ ‎ślady‎ ‎bombardowania‎ ‎i‎ ‎rabunku. Przykre‎ ‎tylko‎ ‎wrażenie‎ ‎okropnie‎ ‎robi‎ ‎pustka‎ ‎zupełna‎ ‎i‎ ‎drzewa‎ ‎z‎ ‎zeschłemi‎ ‎od‎ ‎pożaru‎ ‎liśćmi. Park‎ ‎—‎ ‎ów‎ ‎słynny‎ ‎park‎ ‎kaliski,‎ ‎artystycznie wręcz‎ ‎utrzymany‎ ‎i‎ ‎hodowany‎ ‎starannie‎ ‎od‎ ‎dłuższego‎ ‎czasu,‎ ‎zapuszczony,‎ ‎zdeptany,‎ ‎ze‎ ‎śladami‎ ‎biwaków,‎ ‎smutne‎ ‎czyni‎ ‎wrażenie.‎ ‎
33d56dd0-6df4-4127-88e1-62f2eb99b0fd
e63b991d-26e5-47f3-9afc-09030a6c4135
2dc50a25-a8cb-45df-9923-906ccc830dc8
d4928067-6a99-489b-ae39-27cc6d9582af
425d8dd5-372f-4b48-b0c7-6880bb71d1a2

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XIII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Siedmdziesięciotysięczne‎ ‎blizko,‎ ‎jedne‎ ‎z‎ ‎najbogatszych‎ ‎w‎ ‎Królestwie‎ ‎miasto,‎ ‎wyludniło‎ ‎się niemal‎ ‎zupełnie...‎ ‎Tłumy,‎ ‎nieprzeliczone‎ ‎zda‎ ‎się tłumy,‎ ‎w‎ ‎straszliwej‎ ‎panice‎ ‎szły,‎ ‎lub‎ ‎biegły,‎ ‎szosami,‎ ‎drogami‎ ‎lub‎ ‎wręcz‎ ‎przez‎ ‎pola‎ ‎i‎ ‎łęgi‎ ‎z‎ ‎tobołkami‎ ‎na‎ ‎plecach:‎ ‎Panie‎ ‎w‎ ‎domowych‎ ‎ubraniach‎ ‎bez‎ ‎kapeluszy,‎ ‎mężczyźni,‎ ‎ubrani‎ ‎byle‎ ‎jak, objuczeni‎ ‎pakunkami,‎ ‎chorzy,‎ ‎wlokący‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎prowadzeni‎ ‎przez‎ ‎krewnych,‎ ‎dzieci‎ ‎płaczące‎ ‎i‎ ‎rozwrzeszczane‎ ‎w‎ ‎niebogłosy...‎ ‎wszystko‎ ‎to‎ ‎biegło‎ ‎lub szło,‎ ‎wymijane‎ ‎przez‎ ‎napchane‎ ‎ludźmi‎ ‎i‎ ‎tobołami wozy,‎ ‎dorożki,‎ ‎zajęte‎ ‎przez‎ ‎niemożliwą‎ ‎do‎ ‎pomyślenia‎ ‎ilość‎ ‎pasażerów,‎ ‎omnibusy‎ ‎podążające‎ ‎byle dalej,‎ ‎byle‎ ‎dalej‎ ‎w‎ ‎niesłychanej‎ ‎wręcz‎ ‎panice... Najokropniejsze‎ ‎wieści‎ ‎rozpuszczają‎ ‎uciekinierzy.

„Na‎ ‎miłość‎ ‎boską—uciekajcie,‎ ‎uciekajcie.‎ ‎Prusacy‎ ‎gonią,‎ ‎za‎ ‎chwilę‎ ‎tu‎ ‎będą.‎ ‎Gazownia‎ ‎wysadzona‎ ‎w‎ ‎powietrze‎". „Kościół‎ ‎św.‎ ‎Józefa‎ ‎już‎ ‎całkiem‎ ‎rozwalony. Ratusz,‎ ‎Trybunał,‎ ‎Gubernia,‎ ‎Monopol‎ ‎spalone,‎ ‎teraz‎ ‎palą‎ ‎domy“ — opowiada‎ ‎ktoś,‎ ‎co‎ ‎przed‎ ‎chwilą wydostał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎miasta. „Wszystkich‎ ‎mężczyzn‎ ‎zabrali‎ ‎i‎ ‎teraz‎ ‎ich‎ ‎rozstrzeliwują‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach.‎ ‎O‎ ‎Jezu!‎ ‎Jezu! — jęczy jakaś‎ ‎otyła‎ ‎jejmość,‎ ‎ledwie‎ ‎będąca‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎maszerować. „I‎ ‎wszystkich‎ ‎księży‎ ‎pomordowali — kainy“‎ ‎— dodaje‎ ‎ktoś.—„Mój‎ ‎Boże—staruszek‎ ‎reformat‎ ‎ledwie dychał,‎ ‎jak‎ ‎go‎ ‎dżgali‎ ‎sztykiem,‎ ‎a‎ ‎ksiądz‎ ‎Adamczyk nikiej‎ ‎padlina‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎rzucony"‎ ‎—‎ ‎dorzuca‎ ‎znów inna‎ ‎kobiecina‎ ‎ubogo‎ ‎ubrana. „Panie‎ ‎mecenasie,‎ ‎na‎ ‎miły‎ ‎Bóg‎ ‎dostańcie‎ ‎koni, dzieci‎ ‎moje‎ ‎nie‎ ‎dojdą‎ ‎w‎ ‎żaden‎ ‎sposób.‎ ‎Łotry‎ ‎prusacy,‎ ‎palą‎ ‎Trybunał‎ ‎ledwie‎ ‎z‎ ‎życiem‎ ‎nas‎ ‎wypuścili"‎ — woła‎ ‎zdenerwowany‎ ‎do‎ ‎najwyższego‎ ‎stopnia‎ ‎archiwista‎ ‎Sądu‎ ‎Okręgowego‎ ‎B.,‎ ‎nieomal‎ ‎biegnąc‎ ‎z‎ ‎córką‎ ‎i‎ ‎synkiem... Na‎ ‎zapytanie,‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎działo‎ ‎jak‎ ‎wychodzili,‎ ‎żaden‎ ‎nieomal‎ ‎z‎ ‎uciekinierów‎ ‎nie‎ ‎jest w‎ ‎stanie‎ ‎odpowiedzieć. 

Pożar,‎ ‎który‎ ‎wówczas,‎ ‎jak‎ ‎wiadomo‎ ‎zniszczył jedynie‎ ‎gmach‎ ‎magistratu‎ ‎w‎ ‎wyobraźni‎ ‎ogarnięte go‎ ‎paniką‎ ‎tłumu,‎ ‎przybierał‎ ‎rozmiary‎ ‎niesłychane.‎ ‎Według‎ ‎słów‎ ‎zbiegów‎ ‎sądząc,‎ ‎możnaby‎ ‎było uważać‎ ‎połowę‎ ‎miasta‎ ‎za‎ ‎spaloną‎ ‎lub‎ ‎zburzoną pociskami‎ ‎podczas‎ ‎bombardowania. Wogóle,‎ ‎stan‎ ‎psychiczny‎ ‎tłumów,‎ ‎co‎ ‎opuściły Kalisz,‎ ‎okropny.‎ ‎Całe‎ ‎szczęście,‎ ‎że‎ ‎otwartą‎ ‎była duża‎ ‎przestrzeń‎ ‎przecięta‎ ‎szosami‎ ‎Łódzką,‎ ‎Turecką‎ ‎i‎ ‎Konińską‎ ‎i‎ ‎mnóstwem‎ ‎dróg,‎ ‎gdyż‎ ‎inaczej‎ ‎tłumy,‎ ‎cisnące‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎jakiejbądź‎ ‎jednej‎ ‎drodze,‎ ‎mogłyby‎ ‎spowodować‎ ‎niesłychaną‎ ‎katastrofę.‎ ‎Na‎ ‎nic szły‎ ‎wszelkie‎ ‎próby‎ ‎uspakajania,‎ ‎przedsiębrane przez‎ ‎nieliczne‎ ‎przytomniejsze‎ ‎jednostki,‎ ‎lub‎ ‎przez nas,‎ ‎co‎ ‎bombardowanie‎ ‎nocne‎ ‎obserwowaliśmy zdaleka‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎byliśmy‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎ulec‎ ‎powszechnej panice.‎ ‎Panika‎ ‎ta‎ ‎chwilami‎ ‎przybierała‎ ‎postać zbiorowego‎ ‎obłędu.‎ ‎Choć‎ ‎i‎ ‎pojedyńczych‎ ‎wypadków‎ ‎obłędu‎ ‎nie‎ ‎brakło. Wśród‎ ‎mijających‎ ‎Pólko‎ ‎grup‎ ‎widzę‎ ‎sporo osób,‎ ‎ogarniętych‎ ‎obłąkaniem.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎szybko idzie‎ ‎z‎ ‎innemi‎ ‎wykrzywiony‎ ‎dziko‎ ‎jakoś‎ ‎dobry znajomy‎ ‎mój‎ ‎R.‎ ‎„Ho,‎ ‎ho,‎ ‎ho — chałupa‎ ‎verfall,‎ ‎verfall!“‎ ‎—‎ ‎woła‎ ‎do‎ ‎mnie,‎ ‎kłaniając‎ ‎się‎ ‎szarmancko — „verfall‎ ‎chałupa,‎ ‎verfall,‎ ‎verfall" — powtarza‎ ‎dalej... „Panie‎ ‎mecenasie — krzyczy‎ ‎niedługo‎ ‎po‎ ‎nim klient‎ ‎mój‎ ‎W. — bierz‎ ‎się‎ ‎pan‎ ‎teraz‎ ‎za‎ ‎mojego‎ ‎ojca, czas‎ ‎wielki‎ ‎na‎ ‎to“! Błędny‎ ‎wyraz‎ ‎oczu,‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎wykrzywiona‎ ‎twarz,‎ ‎świadczą‎ ‎wymownie‎ ‎o‎ ‎nienormalnym‎ ‎stanie‎ ‎biedaka. Owdzie,‎ ‎żydówka‎ ‎stara,‎ ‎ledwie‎ ‎ją‎ ‎mogą‎ ‎utrzymać‎ ‎dwie‎ ‎osoby,‎ ‎rzuca‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎malignie.‎ ‎Pół ślepa,‎ ‎zaropiałe‎ ‎oczy,‎ ‎peruka,‎ ‎pociesznie‎ ‎przekrzywiona,‎ ‎odkrywa‎ ‎wstrętne‎ ‎rzadkie‎ ‎siwe‎ ‎kosmyki. Wrzask‎ ‎jakiś‎ ‎nieludzki‎ ‎wyrywa‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎jej‎ ‎gardzieli... Takich‎ ‎scen‎ ‎mnóstwo.‎ ‎Nerwy‎ ‎współczesnego człowieka‎ ‎widocznie‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎znieść‎ ‎okropności‎ ‎wojny...‎ ‎Niemal‎ ‎połowa‎ ‎uciekających‎ ‎robi wrażenie‎ ‎pijanych...

Jak‎ ‎dla‎ ‎kontrastu,‎ ‎spotkać‎ ‎można‎ ‎sceny‎ ‎mimo całej‎ ‎grozy‎ ‎sytuacji‎ ‎wywołujące‎ ‎uśmiech‎ ‎na‎ ‎twarz mimowolny...‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎truchcikiem‎ ‎biegnie‎ ‎jakiś starowina‎ ‎bez‎ ‎czapki,‎ ‎dźwigając‎ ‎pod‎ ‎pachą...‎ ‎kota. To‎ ‎znowu‎ ‎kłusem‎ ‎biegnie‎ ‎bardzo‎ ‎solidny‎ ‎kupiec kaliski‎ ‎W.‎ ‎w‎ ‎najbardziej‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎można‎ ‎sobie wyobrazić‎ ‎zaniedbanem‎ ‎ubraniu,‎ ‎a‎ ‎z‎ ‎tyłu,‎ ‎za‎ ‎chałat‎ ‎męża‎ ‎przytrzymując,‎ ‎biegnie‎ ‎sapiąc‎ ‎i‎ ‎krzycząc otyła‎ ‎jego‎ ‎żona‎ ‎z‎ ‎dziećmi.‎ ‎Tam‎ ‎znów‎ ‎idzie‎ ‎młoda para:‎ ‎on‎ ‎dźwiga‎ ‎„na‎ ‎barana“‎ ‎małego‎ ‎synka,‎ ‎ona zaś‎ ‎z‎ ‎gracją‎ ‎niesie...‎ ‎klatkę‎ ‎z‎ ‎kanarkiem.‎ ‎Wreszcie...‎ ‎grupa,‎ ‎na‎ ‎jej‎ ‎czele‎ ‎brnie‎ ‎po‎ ‎błocie‎ ‎grenadjerskim‎ ‎krokiem,‎ ‎z‎ ‎potężną‎ ‎pierzyną‎ ‎na‎ ‎plecach,‎ ‎kaliski‎ ‎arbiter‎ ‎elegantiarum‎ ‎„prezes‎ ‎prezesów znany‎ ‎z‎ ‎powagi‎ ‎i‎ ‎zalet‎ ‎towarzyskich‎ ‎mecenas‎ ‎Z.,‎ ‎tuż za‎ ‎nim‎ ‎obładowany‎ ‎rzetelnie‎ ‎ex-komendant‎ ‎wolnego‎ ‎miasta‎ ‎Kalisza‎ ‎M.‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎inżynierostwo Szt.‎ ‎oboje‎ ‎niezwykle‎ ‎dorodnej‎ ‎postaci,‎ ‎dziś‎ ‎biorą formalny‎ ‎rekord‎ ‎pieszy,‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎wreszcie — dawny zakładnik‎ ‎pruski‎ ‎—‎ ‎fabrykant‎ ‎Handtke,‎ ‎który,‎ ‎jak zresztą‎ ‎większość‎ ‎uciekinierów‎ ‎uratował‎ ‎zaledwie letni‎ ‎garnitur.

Wśród‎ ‎tego‎ ‎popłochu‎ ‎nowa‎ ‎wieść‎ ‎przychodzi.‎ ‎„W‎ ‎Skarszewie‎ ‎dragoni‎ ‎rosyjscy!‎ ‎Każą‎ ‎"opuszczać‎ ‎domy‎ ‎podmiejskie,‎ ‎będzie‎ ‎bitwa“! Skarszew‎ ‎leży‎ ‎o‎ ‎trzy‎ ‎wiorsty‎ ‎od‎ ‎nas‎ ‎zaledwie,‎ ‎wielki‎ ‎więc‎ ‎czas‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎nas. Zapanowawszy‎ ‎nad‎ ‎sytuacją,‎ ‎rodzina‎ ‎bowiem włodarza‎ ‎Szczepana,‎ ‎co‎ ‎miała‎ ‎z‎ ‎nami‎ ‎jechać,‎ ‎dostaje‎ ‎jakiegoś‎ ‎zbiorowego‎ ‎ataku‎ ‎oporu‎ ‎i‎ ‎histerji, chcąc‎ ‎uciekać‎ ‎w‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎ruszamy. Dobrze‎ ‎znany‎ ‎Kaliszowi‎ ‎omnibus‎ ‎„Kalisz - Pólko“,‎ ‎którym‎ ‎codzień‎ ‎kilkanaścioro‎ ‎dzieci‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎przybywało‎ ‎na‎ ‎„zagonki“‎ ‎do‎ ‎Pólka,‎ ‎wypełniony‎ ‎po‎ ‎brzegi‎ ‎dziatwą‎ ‎i‎ ‎niewiastami,‎ ‎wyjeżdża‎ ‎na szosę,‎ ‎za‎ ‎nim‎ ‎idzie‎ ‎wóz‎ ‎wypchany‎ ‎z‎ ‎najpotrzebniejszemi‎ ‎rzeczami‎ ‎kilku‎ ‎rodzin — za‎ ‎wozem‎ ‎dwie krowy,‎ ‎co‎ ‎ani‎ ‎rusz‎ ‎nie‎ ‎chcą‎ ‎nagiąć‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ogólnego‎ ‎nastroju‎ ‎trwogi‎ ‎i‎ ‎pośpiechu,‎ ‎ociągając‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎rycząc,‎ ‎mężczyźni‎ ‎bądź‎ ‎przy‎ ‎koniach,‎ ‎bądź‎ ‎z‎ ‎tyłu, no‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎chwili‎ ‎wpadamy‎ ‎w‎ ‎szeroki‎ ‎potok‎ ‎uciekającego‎ ‎tłumu.

Na‎ ‎dobitkę‎ ‎zaczyna‎ ‎padać‎ ‎deszcz,‎ ‎kapuśniak coraz‎ ‎mocniejszy‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎smagani‎ ‎przez‎ ‎bezlitośne niebo,‎ ‎a‎ ‎pędzeni‎ ‎oczekiwaniem‎ ‎bitwy‎ ‎i‎ ‎strachem przed‎ ‎prusakami,‎ ‎idziemy‎ ‎z‎ ‎początku‎ ‎szosą,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wjeżdżamy‎ ‎w‎ ‎piaszczystą‎ ‎drogę,‎ ‎prowadzącą‎ ‎przez‎ ‎Dembe‎ ‎i‎ ‎Nakwasin‎ ‎do‎ ‎pierwszego‎ ‎etapu‎ ‎naszej‎ ‎podróży — Koźminka. Wszędzie‎ ‎tłumy:‎ ‎zwaliska‎ ‎starej‎ ‎karczmy‎ ‎pod Skarszewem‎ ‎wypełnione‎ ‎po‎ ‎brzegi,‎ ‎w‎ ‎lesie‎ ‎moc uciekinierów,‎ ‎chroniących‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎deszczem‎ ‎pod drzewami,‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎leżących‎ ‎bezsilnie‎ ‎ze‎ ‎zmęczenia... Mijamy‎ ‎możliwie‎ ‎szybko‎ ‎tłumy‎ ‎uciekinierów, gdy‎ ‎nagle‎ ‎spostrzegamy,‎ ‎że‎ ‎usunęliśmy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎Pólka‎ ‎w‎ ‎samą‎ ‎porę.‎ ‎Między‎ ‎drzewami‎ ‎wyraźnie‎ ‎widzimy‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎dyskretnie‎ ‎szare‎ ‎bluzy‎ ‎i‎ ‎okrągłe‎ ‎czapki‎ ‎dragonów‎ ‎rosyjskich.‎ ‎Większy‎ ‎ich‎ ‎oddział‎ ‎biwakuje‎ ‎zapewne‎ ‎w‎ ‎lesie. Drugi‎ ‎niewielki‎ ‎podjazd‎ ‎spotykamy‎ ‎w‎ ‎Dembem,‎ ‎przepełnionym‎ ‎uciekinierami.‎ ‎Po‎ ‎chałupach, stajniach,‎ ‎oborach,‎ ‎zabudowaniach‎ ‎dworskich, wszędzie‎ ‎widać‎ ‎biwakujących‎ ‎kaliszan.‎ ‎Poczciwi chłopi‎ ‎przyjmują‎ ‎ich‎ ‎i‎ ‎pomieszczają,‎ ‎jak‎ ‎mogą. Widzimy,‎ ‎jak‎ ‎zbity‎ ‎tłum‎ ‎otacza‎ ‎podjazd‎ ‎dragoński.‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎dragonów‎ ‎coś‎ ‎mówi‎ ‎—‎ ‎poczem — wszyscy‎ ‎zdejmują‎ ‎furażerki,‎ ‎kłaniają‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎odjeżdżają‎ ‎wyciągniętym‎ ‎kłusem.‎ ‎Wśród‎ ‎publiczności wszczyna‎ ‎się‎ ‎rwetes.‎ ‎Śpieszę‎ ‎dowiedzieć‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎co chodzi.‎ ‎Okazuje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎dragoni‎ ‎nakazują‎ ‎wszystkim‎ ‎mieszkańcom‎ ‎opuszczać‎ ‎chałupy‎ ‎i‎ ‎wynosić‎ ‎się aż‎ ‎po‎ ‎Koźminek,‎ ‎bo‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎godzin‎ ‎będzie‎ ‎tu‎ ‎wielka‎ ‎bitwa.

Nowy‎ ‎wybuch‎ ‎paniki;‎ ‎do‎ ‎uciekinierów‎ ‎kaliskich‎ ‎przyłączają‎ ‎się‎ ‎chłopi‎ ‎z‎ ‎Dembego‎ ‎i‎ ‎kolonji poblizkiej.‎ ‎Zaczyna‎ ‎się‎ ‎płacz‎ ‎i‎ ‎rozterka.‎ ‎Tłum w‎ ‎zamieszaniu‎ ‎rusza‎ ‎dalej,‎ ‎lecz‎ ‎wkrótce‎ ‎po‎ ‎odjeździe‎ ‎dragonów,‎ ‎widzimy‎ ‎rwącą‎ ‎przez‎ ‎pole‎ ‎powrotną‎ ‎falę‎ ‎uciekinierów‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Nakwasina. „Uciekajcie‎ ‎za‎ ‎Wartę — tu‎ ‎każą‎ ‎wszystko‎ ‎opróżniać,‎ ‎palić‎ ‎będą“! — wołają.‎ ‎„W‎ ‎Koźminku‎ ‎15‎ ‎tysięcy‎ ‎ludzi‎ ‎obozuje‎ ‎na‎ ‎rynku,‎ ‎głód‎ ‎i‎ ‎choroby“!‎ ‎dorzuca‎ ‎ktoś‎ ‎inny.
Oczywista‎ ‎nieprawda!‎ ‎A‎ ‎jednak‎ ‎panika‎ ‎się wzmaga,‎ ‎ogromna‎ ‎część‎ ‎uciekających‎ ‎tłumów‎ ‎rwie nazad‎ ‎ku‎ ‎szosie,‎ ‎aby‎ ‎oddalić‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎najwięcej‎ ‎od Kalisza.‎ ‎Do‎ ‎uciekinierów‎ ‎kaliskich‎ ‎przyłączają‎ ‎się uciekający‎ ‎przed‎ ‎zapowiedzianą‎ ‎bitwą‎ ‎chłopi... Płacz‎ ‎i‎ ‎zamieszanie‎ ‎wzmagają‎ ‎się... Mimo‎ ‎wszystko,‎ ‎opanowujemy‎ ‎nerwy‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎dalej,‎ ‎stosunkowo‎ ‎niewielka‎ ‎garść‎ ‎dotrzymuje‎ ‎nam‎ ‎placu...‎ ‎Reszta‎ ‎uciekła‎ ‎w‎ ‎inną‎ ‎stronę — ku‎ ‎Turkowi... Napotykamy‎ ‎po‎ ‎drodze‎ ‎pełno‎ ‎ludzi‎ ‎z‎ ‎sił‎ ‎zupełnie‎ ‎opadłych,‎ ‎śpiących‎ ‎na‎ ‎mokrej‎ ‎ziemi‎ ‎przy drodze‎ ‎lub‎ ‎w‎ ‎lasku,‎ ‎obojętnych‎ ‎na‎ ‎wszystko... Wreszcie‎ ‎po‎ ‎kilkugodzinnej‎ ‎podróży‎ ‎dopełzamy‎ ‎nareszcie‎ ‎do‎ ‎owego‎ ‎Koźminka. Uderza‎ ‎nas‎ ‎przede wsz‎y‎stkim‎ ‎wrażenie‎ ‎zupełnego‎ ‎spokoju,‎ ‎jaki‎ ‎panuje‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Mieszkańcy,‎ ‎coprawda‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎powychodzili z‎ ‎domów,‎ ‎rozmawiają‎ ‎z‎ ‎uciekinierami,‎ ‎ale‎ ‎ani‎ ‎śladu‎ ‎popłochu,‎ ‎na‎ ‎jaki‎ ‎patrzymy‎ ‎od‎ ‎dni‎ ‎kilku.‎ ‎Patrole‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎na‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎ulicach... W‎ ‎Koźminku‎ ‎natychmiast‎ ‎prawie‎ ‎znaleźliśmy niezgorsze‎ ‎wcale‎ ‎przyporzysko‎ ‎w‎ ‎miejscowej‎ ‎szkole‎ ‎początkowej,‎ ‎a‎ ‎dzięki‎ ‎gościnności‎ ‎zacnego‎ ‎nauczyciela‎ ‎i‎ ‎jego‎ ‎rodziny,‎ ‎nie‎ ‎brakło‎ ‎nam‎ ‎nieomal niczego‎ ‎na‎ ‎tym‎ ‎kilkogodzinnym‎ ‎etapie. Znajomych‎ ‎znaleźliśmy‎ ‎sporo,‎ ‎przeważnie‎ ‎jednak‎ ‎takich,‎ ‎którzy‎ ‎wyjechali‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎jeszcze przed‎ ‎piątkowem‎ ‎bombardowaniem.
db2b46a0-f307-4d5f-9bd4-23258e7bd5e8
caeac684-1e42-4249-a920-eb327a4cab6b
bc22fdad-1f27-4c70-927a-6ba44241b3cd

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jeżeli‎ ‎ktokolwiek‎ ‎z‎ ‎Kaliszan‎ ‎trzymał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎nerwami‎ ‎dobrze‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎dni‎ ‎ubiegłych,‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎noc z‎ ‎7‎ ‎na‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎zmusiła‎ ‎go‎ ‎do‎ ‎kapitulacji‎ ‎zupełnej.‎ ‎Bombardowanie‎ ‎całkowicie‎ ‎bezbronnego,‎ ‎leżącego‎ ‎w‎ ‎kotlinie,‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎zboczach‎ ‎gór,‎ ‎otaczających‎ ‎tę‎ ‎kotlinę,‎ ‎miasta,‎ ‎rozpoczęte‎ ‎koło‎ ‎w‎ ‎pół‎ ‎do 12-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎w‎ ‎piątek‎ ‎trwało‎ ‎do‎ ‎godziny‎ 6-ej rano,‎ ‎bez‎ ‎najmniejszej‎ ‎przerwy.‎ ‎Owszem,‎ ‎prusacy jakgdyby‎ ‎siląc‎ ‎się‎ ‎możliwie‎ ‎groźniej‎ ‎przemówić do‎ ‎wyobraźni‎ ‎Kaliszan,‎ ‎podtrzymywali‎ ‎ogień‎ ‎niemal‎ ‎bezustannie,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎nawet‎ ‎niemożliwe‎ ‎było zauważyć‎ ‎przerwy‎ ‎kilkuminutowe‎ ‎między‎ ‎strzałami‎ ‎sekcji,‎ ‎jakie‎ ‎obserwowaliśmy‎ ‎podczas‎ ‎bombardowania‎ ‎poprzedniego‎ ‎dnia‎ ‎wieczorem.‎ ‎Prawdopodobnie‎ ‎nadeszły‎ ‎prusakom‎ ‎nowe‎ ‎baterje‎ ‎dział polowych,‎ ‎absolutną‎ ‎bowiem‎ ‎niemożliwością‎ ‎było by‎ ‎przypuścić,‎ ‎że‎ ‎całonocny‎ ‎ogień,‎ ‎przyczem‎ ‎wypuszczono‎ ‎kilkaset‎ ‎pocisków,‎ ‎podtrzymywała‎ ‎jedna baterja.‎ 

‎Na‎ ‎szczęście,‎ ‎strzelano‎ ‎wyłącznie‎ ‎granatami‎ ‎lub‎ ‎szrapnelami,‎ ‎inaczej‎ ‎bowiem‎ ‎napewno‎ ‎całe miasto‎ ‎poszłoby‎ ‎z‎ ‎dymem.‎ ‎O‎ ‎tem‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎wiedzieli‎ ‎biedni‎ ‎kaliszanie,‎ ‎tulący‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎śmiertelnej trwodze‎ ‎po‎ ‎piwnicach‎ ‎przez‎ ‎noc‎ ‎całą‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎każdej chwili‎ ‎przy‎ ‎każdym‎ ‎nowym‎ ‎strzale‎ ‎i‎ ‎nowym‎ ‎świście‎ ‎lecącego‎ ‎pocisku‎ ‎wyglądający‎ ‎śmierci.‎ ‎Kto‎ ‎też noc‎ ‎tę‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎przetrzymał,‎ ‎zaiste‎ ‎dobre‎ ‎musiał mieć‎ ‎nerwy.‎ ‎Szkody‎ ‎też‎ ‎były‎ ‎bez‎ ‎porównania‎ ‎znaczniejsze,‎ ‎niż‎ ‎dawniej.‎ ‎Ucierpiały‎ ‎bardzo‎ ‎Tyniec‎ ‎— gdzie‎ ‎np.‎ ‎dom‎ ‎May’a‎ ‎został‎ ‎na wpół‎ ‎zburzony, Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎który‎ ‎oświetlony‎ ‎pożarem‎ ‎Ratusza stał‎ ‎się‎ ‎wyborną‎ ‎tarczą‎ ‎dla‎ ‎pocisków‎ ‎pruskich, kilka‎ ‎domów‎ ‎przy‎ ‎Alei‎ ‎Józefiny,‎ ‎gęsto‎ ‎skupione domostwa‎ ‎dzielnicy‎ ‎żydowskiej,‎ ‎a‎ ‎również‎ ‎i‎ ‎główne‎ ‎arterja‎ ‎miasta,‎ ‎biegnące‎ ‎przez‎ ‎całą‎ ‎jego‎ ‎długość ulice:‎ ‎Wrocławska‎ ‎i‎ ‎Warszawska.‎ ‎Ofiar‎ ‎w‎ ‎ludziach zdaje‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎wcale,‎ ‎chyba‎ ‎gdziebądź‎ ‎po przedmieściach‎ ‎w‎ ‎małych‎ ‎domkach.

Przerażenie‎ ‎ludności,‎ ‎trzymanej‎ ‎przez‎ ‎noc‎ ‎całą‎ ‎pod‎ ‎kompletnym‎ ‎gradem‎ ‎pocisków,‎ ‎było‎ ‎nie do‎ ‎opisania.‎ ‎To‎ ‎też‎ ‎gdy‎ ‎tylko‎ ‎ustało‎ ‎bombardowanie,‎ ‎wnet‎ ‎tłumy‎ ‎całe‎ ‎wyległy,‎ ‎chwytając‎ ‎co‎ ‎było pod‎ ‎ręką‎ ‎i‎ ‎uciekając‎ ‎na‎ ‎wszystkie‎ ‎strony.‎ ‎Przerażenie‎ ‎i‎ ‎panikę‎ ‎spotęgowała‎ ‎jeszcze‎ ‎wieść‎ ‎o‎ ‎nowem okrucieństwie‎ ‎prusaków.‎ ‎

Koło‎ ‎godziny‎ ‎7-ej‎ ‎rano do‎ ‎miasta‎ ‎wpadły‎ ‎silne‎ ‎oddziały‎ ‎piechoty‎ ‎i‎ ‎ułanów,‎ ‎rozpoczynając‎ ‎formalną‎ ‎razzię‎ ‎w‎ ‎zachodnich dzielnicach‎ ‎miasta:‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎Wydorach, Nowym‎ ‎Swiecie,‎ ‎Rypinku‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.‎ ‎Żołnierze‎ ‎wpadali do‎ ‎domów,‎ ‎przetrząsali‎ ‎mieszkania,‎ ‎wybijając‎ ‎drzwi zamknięte,‎ ‎wyciągali‎ ‎z‎ ‎piwnic‎ ‎i‎ ‎suteren‎ ‎ukrywających‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎mieszkańców‎ ‎i‎ ‎aresztowali‎ ‎wszystkich‎ ‎mężczyzn,‎ ‎począwszy‎ ‎od‎ ‎chłopców‎ ‎kilkunastoletnich,‎ ‎a‎ ‎kończąc‎ ‎na‎ ‎starcach.‎ ‎Aresztowanych‎ ‎spędzono‎ ‎do‎ ‎kupy‎ ‎i‎ ‎tłukąc‎ ‎kolbami,‎ ‎pędzono‎ ‎za‎ ‎miasto. 

Gdy‎ ‎pierwsza‎ ‎partja‎ ‎złożona‎ ‎z‎ ‎83‎ ‎mężczyzn stanęła‎ ‎„na‎ ‎Wiatrakach“,‎ ‎żołnierze‎ ‎zaczęli‎ ‎rachować‎ ‎aresztowanych,‎ ‎odprowadzając‎ ‎co‎ ‎dziesiątego na‎ ‎stronę.‎ ‎Za‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎w‎ ‎oczach‎ ‎przerażonych towarzyszy‎ ‎i‎ ‎nadciągającej‎ ‎nowej‎ ‎partji — dziewięciu‎ ‎ludzi‎ ‎legło‎ ‎krwią‎ ‎zbroczonych‎ ‎pod‎ ‎salwą.‎ ‎Dwurzucających‎ ‎się‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎dobito‎ ‎wystrzałami‎ ‎z‎ ‎rewolwerów. Natychmiast‎ ‎zarządzono‎ ‎grzebanie,‎ ‎brańcom, oczekującym‎ ‎swojej‎ ‎kolei,‎ ‎kazano‎ ‎kopać‎ ‎doły,‎ ‎tuż za‎ ‎leżącemi‎ ‎trupami... Tymczasem‎ ‎nadciągały‎ ‎nowe‎ ‎partje,‎ ‎wywleczonych‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎brańców.‎ ‎Można‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić‎ ‎ich‎ ‎uczucia‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎nieludzkie,‎ ‎gdy‎ ‎bliżsi poza‎ ‎gęstym‎ ‎kordonem‎ ‎żołnierzy,‎ ‎ujrzeli‎ ‎walające się‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎pierwsze‎ ‎trupy‎ ‎i‎ ‎kopane‎ ‎doły...‎ ‎Zwłaszcza‎ ‎przerażenie‎ ‎wzrosło,‎ ‎gdy‎ ‎niewiadomo‎ ‎z‎ ‎jakiego‎ ‎powodu‎ ‎opodal‎ ‎znów‎ ‎zabrzmiała‎ ‎salwa,‎ ‎a‎ ‎dalej‎ ‎pojedyncze‎ ‎wystrzały... Ani‎ ‎na‎ ‎chwilę‎ ‎wątpić‎ ‎nie‎ ‎można‎ ‎było,‎ ‎że dzicz‎ ‎niemiecka‎ ‎przystąpiła‎ ‎do‎ ‎wykonania‎ ‎barbarzyńskiej‎ ‎zapowiedzi‎ ‎Preuskera‎ ‎—‎ ‎dziesiątkowania mieszkańców.‎ ‎W‎ ‎takiej‎ ‎torturze‎ ‎psychicznej,‎ ‎mogącej‎ ‎stargać‎ ‎nie‎ ‎wiem‎ ‎jakie‎ ‎nerwy,‎ ‎biedaków w‎ ‎liczbie‎ ‎koło‎ ‎800‎ ‎przetrzymano‎ ‎kilka‎ ‎godzin.‎ ‎Położenie‎ ‎stało‎ ‎się‎ ‎tem‎ ‎nieznośniejsze,‎ ‎że‎ ‎wielu‎ ‎przypędzono‎ ‎nieubranych‎ ‎lub‎ ‎nawpół‎ ‎ubranych,‎ ‎a‎ ‎zimno‎ ‎było‎ ‎dotkliwe‎ ‎i‎ ‎wkrótce‎ ‎zaczął‎ ‎mżyć‎ ‎gęsty deszcz,‎ ‎kapuśniaczek.

Dzikiego‎ ‎jednak‎ ‎dziesiątkowania‎ ‎nie‎ ‎kontynuowano.‎ ‎Do‎ ‎wykopanego‎ ‎dołu‎ ‎zepchnięto‎ ‎ciała rozstrzelanych,‎ ‎wylosowanych‎ ‎z‎ ‎pierwszej‎ ‎partji, później‎ ‎jeszcze‎ ‎kilka‎ ‎innych‎ ‎trupów,‎ ‎ofiar‎ ‎zamordowanych‎ ‎już‎ ‎na‎ ‎polu,‎ ‎posypano‎ ‎wapnem‎ ‎i‎ ‎zaczęto‎ ‎zasypywać.‎ ‎Nadzieja‎ ‎zaczęła‎ ‎świtać‎ ‎w‎ ‎sercach‎ ‎przerażonego‎ ‎tłumu... I‎ ‎straszną‎ ‎jest‎ ‎psychologja‎ ‎bierności‎ ‎i‎ ‎niewoli...‎ ‎

Tłum,‎ ‎koło‎ ‎800‎ ‎brańców,‎ ‎wyłącznie‎ ‎mężczyzn,‎ ‎stał‎ ‎zbitą‎ ‎masą,‎ ‎otoczony‎ ‎kordonem‎ ‎rozciągniętej‎ ‎szeroko‎ ‎kompanji‎ ‎piechoty...‎ ‎kilkudziesięciu żołdaków,‎ ‎stało‎ ‎po‎za‎ ‎tem.‎ ‎Tłum,‎ ‎przeznaczony na‎ ‎straszny‎ ‎los‎ ‎dziesiątkowania...‎ ‎przed‎ ‎oczami tych‎ ‎ludzi‎ ‎kopano‎ ‎groby...‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎zaświtał‎ ‎odruch walki...‎ ‎nie‎ ‎powstała‎ ‎myśl‎ ‎wyrwania‎ ‎choćby‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎karabinów,‎ ‎choćby‎ ‎przerwania‎ ‎kordonu‎ ‎i‎ ‎ucieczki...‎ ‎Byłoby‎ ‎to‎ ‎szaleństwo‎ ‎rozpaczy... ofiary‎ ‎większe‎ ‎może...‎ ‎znane‎ ‎drogi,‎ ‎miasto‎ ‎tuż obok‎ ‎siedmdziesięciotysięczne...‎ ‎prusaków‎ ‎zaledwie garstka,‎ ‎rabusiów‎ ‎bezwzględnych‎ ‎i‎ ‎morderców... W‎ ‎ciągu‎ ‎kilku‎ ‎godzin‎ ‎tysiączna‎ ‎blizko,‎ ‎rzesza‎ ‎stała,‎ ‎smagana‎ ‎deszczem,‎ ‎pod‎ ‎grozą‎ ‎śmierci... Wreszcie‎ ‎przybywa‎ ‎jakiś‎ ‎generał,‎ ‎coś‎ ‎przemawia, czego‎ ‎nawet‎ ‎najbliżsi‎ ‎słyszeć‎ ‎dokładnie‎ ‎nie‎ ‎mogli; kordony‎ ‎ściągają...‎ ‎Tłum‎ ‎brańców‎ ‎szybko‎ ‎powraca‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎skąd‎ ‎już‎ ‎od‎ ‎7-ej‎ ‎rano‎ ‎rwał‎ ‎na‎ ‎północ‎ ‎nieskończony,‎ ‎zdawało‎ ‎się,‎ ‎potok‎ ‎uciekających...

Obrazu‎ ‎tej‎ ‎ucieczki‎ ‎nie‎ ‎podobna‎ ‎zapomnieć temu,‎ ‎kto‎ ‎go‎ ‎widział!
c72baf62-7a67-47a8-857c-27ecb990d218
5dab5e36-952a-4eef-bb6c-c6cbfd35787c
ce433f34-bae7-4743-8fb5-f558fd121c47

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XI

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Było‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎po‎ ‎6-ej,‎ ‎gdy‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Kalisza‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎spodziewany‎ ‎przez‎ ‎nas‎ ‎huk‎ ‎wystrzałów‎ ‎armatnich.‎ ‎Artylerja‎ ‎pruska‎ ‎zaczęła‎ ‎bombardować‎ ‎miasto‎ ‎znowu.‎ ‎Tym‎ ‎razem‎ ‎bombardowanie‎ ‎było‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎dłuższe‎ ‎niż‎ ‎we‎ ‎wtorek.‎ ‎Trwało‎ ‎ono‎ ‎niemal‎ ‎do‎ ‎godziny‎ ‎9‎ 1/‎2‎,‎ ‎przyczem‎ ‎strzały szły‎ ‎dość‎ ‎gęsto.‎ ‎Strzelano‎ ‎widocznie‎ ‎sekcjami, gdyż‎ ‎po‎ ‎dwuch‎ ‎strzałach‎ ‎następowała‎ ‎kilkuminutowa‎ ‎przerwa,‎ ‎dłuższą‎ ‎znów‎ ‎przerwę‎ ‎zaobserwować‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎po‎ ‎ośmiu‎ ‎wystrzałach.‎ ‎Z‎ ‎balkonu‎ ‎willi‎ ‎doskonale‎ ‎mogliśmy‎ ‎obserwować‎ ‎pociski, padające‎ ‎na‎ ‎miasto,‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎okoliczne‎ ‎łęgi.‎ ‎Widoczne‎ ‎za‎ ‎dnia‎ ‎jako‎ ‎obłoczki‎ ‎szybko‎ ‎przesuwające‎ ‎się po‎ ‎niebie,‎ ‎w‎ ‎miarę‎ ‎nastąpienia‎ ‎ciemności‎ ‎stały‎ ‎się one‎ ‎możliwe‎ ‎do‎ ‎zaobserwowania‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎chwili wybuchu‎ ‎—‎ ‎jaskrawym‎ ‎światłem‎ ‎białym,‎ ‎przypominającym‎ ‎trochę‎ ‎lampki‎ ‎elektryczne,‎ ‎nieosłonione‎ ‎mlecznym‎ ‎kloszem.‎ ‎

Nie‎ ‎wiem‎ ‎z‎ ‎jakiej‎ ‎racji, w‎ ‎obecnem‎ ‎bombardowaniu‎ ‎prusacy‎ ‎uwzględniają‎ ‎przeważnie‎ ‎park‎ ‎i‎ ‎północno-zachodnią‎ ‎część miasta,‎ ‎ulice‎ ‎Stawiszyńską‎ ‎i‎ ‎Skarszewską,‎ ‎oraz przestrzeń‎ ‎podmiejską,‎ ‎zawartą‎ ‎między‎ ‎szosami Konińską‎ ‎i‎ ‎Turecką — tu‎ ‎bowiem‎ ‎najgęściej‎ ‎widoczne‎ ‎są‎ ‎owe‎ ‎światła‎ ‎jaskrawe‎ ‎pękających‎ ‎pocisków. Obawiamy‎ ‎się,‎ ‎czy‎ ‎nie‎ ‎zacznie‎ ‎i‎ ‎nam‎ ‎grozić‎ ‎nie bezpieczeństwo,‎ ‎pękające‎ ‎bowiem‎ ‎pociski‎ ‎widzimy koło‎ ‎suszarni,‎ ‎odległej‎ ‎od‎ ‎nas‎ ‎o‎ ‎l ‎l‎/‎2‎ ‎kilometra‎ ‎nie spełna‎ ‎ale,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎zdaje,‎ ‎były‎ ‎to‎ ‎już‎ ‎największe wysiłki‎ ‎armat‎ ‎pruskiej‎ ‎artylerji‎ ‎polowej,‎ ‎któremi ostrzeliwano‎ ‎miasto.‎ ‎W‎ ‎każdym‎ ‎bądź‎ ‎razie — świst — ostry‎ ‎i‎ ‎metaliczny‎ ‎zarazem — jakiś‎ ‎dziwacznie‎ ‎buczący — odgłosy‎ ‎przerzynającego‎ ‎powietrze,‎ ‎lecącego‎ ‎pocisku,‎ ‎słyszymy‎ ‎doskonale.

W‎ ‎połączeniu‎ ‎z‎ ‎łuną‎ ‎pożaru‎ ‎Ratusza‎ ‎i‎ ‎niesionym‎ ‎przez‎ ‎wiatr‎ ‎dymem‎ ‎i‎ ‎niemiłym‎ ‎zapachem spalenizny‎ ‎—‎ ‎bombardowanie‎ ‎sprawiało‎ ‎straszne wrażenie.
W‎ ‎trakcie‎ ‎bombardowania‎ ‎wpada‎ ‎na‎ ‎podwórze‎ ‎bryczka,‎ ‎z‎ ‎której‎ ‎wyskakuje‎ ‎jakiś‎ ‎jegomość z‎ ‎wyrazem‎ ‎okropnego‎ ‎przerażenia‎ ‎w‎ ‎oczach‎ ‎i‎ ‎na twarzy‎ ‎całej.
„Panowie — na‎ ‎miłość‎ ‎boską‎ ‎pozwólcie‎ ‎mi‎ ‎tu przeczekać‎ ‎do‎ ‎rana.‎ ‎Jadę‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎ale‎ ‎tam‎ ‎straszne‎ ‎rzeczy‎ ‎się‎ ‎dzieją...‎ ‎wstrzymano‎ ‎mnie‎ ‎przed‎ ‎rogatką...‎ ‎bom‎ ‎na‎ ‎śmierć‎ ‎pewną‎ ‎jechał...‎ ‎Aby‎ ‎do rana“...

Z‎ ‎rozmowy‎ ‎dowiadujemy‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎jedzie‎ ‎z‎ ‎pod Łęczycy‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎gdzie‎ ‎synek‎ ‎jego‎ ‎przygotowuje‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎egzaminów‎ ‎wstępnych‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎od‎ ‎kilku‎ ‎dni niema‎ ‎o‎ ‎dziecku‎ ‎żadnych‎ ‎wiadomości.‎ ‎Usłyszawszy o‎ ‎zajęciu‎ ‎Kalisza‎ ‎przez‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎zajściach w‎ ‎mieście,‎ ‎jedzie‎ ‎ratować‎ ‎dziecko...‎ ‎Kto‎ ‎wie,‎ ‎czy nie‎ ‎zapóźno.
W‎ ‎dalszej‎ ‎pogawędce‎ ‎od‎ ‎uspokojonego‎ ‎nieco przybysza‎ ‎dowiadujemy‎ ‎się‎ ‎rzeczy,‎ ‎które‎ ‎nas‎ ‎bardzo‎ ‎serjo‎ ‎zaniepokoiły.‎ ‎

Przejeżdżając‎ ‎przez‎ ‎Uniejów,‎ ‎widział‎ ‎ciągnące‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Kalisza‎ ‎wojsko‎ ‎rosyjskie.‎ ‎O‎ ‎sile‎ ‎i‎ ‎rodzaju‎ ‎broni‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎umie‎ ‎powiedzieć.‎ ‎Pamięta‎ ‎tylko,‎ ‎że‎ ‎rozmawiał‎ ‎z‎ ‎dragonami‎ ‎pułku,‎ ‎konsystującego‎ ‎przed‎ ‎wojną‎ ‎w‎ ‎Kaliszu ‎i‎ ‎że‎ ‎mówili‎ ‎mu,‎ ‎iż‎ ‎ciągną‎ ‎na‎ ‎Kalisz,‎ ‎aby odebrać‎ ‎miasto‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎oczekują‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎Uniejowie‎ ‎na‎ ‎większe‎ ‎siły.‎ ‎Nic‎ ‎więcej‎ ‎dowiedzieć się‎ ‎nie‎ ‎można.‎ ‎Na‎ ‎pytanie,‎ ‎czy‎ ‎widział‎ ‎armaty,‎ ‎przybysz‎ ‎odpowiada‎ ‎gorączkowo:‎ ‎„Ależ‎ ‎były,‎ ‎były‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎sporo,‎ ‎ale‎ ‎najwięcej‎ ‎dragoni‎ ‎z‎ ‎Kalisza.

Rozlegające‎ ‎się‎ ‎co‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎od czasu‎ ‎do‎ ‎czasu‎ ‎i‎ ‎częściej‎ ‎strzały‎ ‎działowe,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎każdy‎ ‎mógł‎ ‎być‎ ‎śmiertelnym‎ ‎dla‎ ‎dziecka,‎ ‎nie mogły‎ ‎sprzyjać‎ ‎uspokojeniu‎ ‎się‎ ‎zupełnemu‎ ‎—‎ ‎biedaka‎ ‎—‎ ‎dążącego‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎ratunek‎ ‎mil‎ ‎kilkanaście... Wkrótce‎ ‎też‎ ‎pożegnaliśmy‎ ‎go,‎ ‎oddając‎ ‎do‎ ‎rozporządzenia‎ ‎do‎ ‎wyboru‎ ‎pokój‎ ‎w‎ ‎pustej‎ ‎willi,‎ ‎lub‎ ‎pomieszczenie‎ ‎w‎ ‎czworakach‎ ‎między‎ ‎ludźmi‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎powracamy‎ ‎do‎ ‎domu.

Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎9-ej‎ ‎rozległa‎ ‎się‎ ‎jednorazowa salwa‎ ‎z‎ ‎kilku‎ ‎armat — potężny‎ ‎huk‎ ‎wstrząsnął‎ ‎powietrze.
„No,‎ ‎to‎ ‎chyba‎ ‎już‎ ‎finał,‎ ‎a‎ ‎czas‎ ‎wielki‎ ‎po‎ ‎temu"...‎ ‎rzucam‎ ‎przypuszczenie.
Jakoż‎ ‎zgadłem.‎ ‎Na‎ ‎razie‎ ‎bombardowanie‎ ‎zakończyło‎ ‎się‎ ‎ową‎ ‎salwą.‎ ‎Szkód‎ ‎zrządziło‎ ‎ono‎ ‎stosunkowo‎ ‎niewiele.‎ ‎Pociski‎ ‎zniszczyły‎ ‎sporo‎ ‎drzew w‎ ‎parku,‎ ‎do‎ ‎którego‎ ‎z‎ ‎jakąś‎ ‎zajadłością,‎ ‎jak‎ ‎widzieliśmy,‎ ‎strzelano,‎ ‎popsuły‎ ‎nieco‎ ‎dachów‎ ‎na‎ ‎leżącej‎ ‎wyżej,‎ ‎niż‎ ‎reszta‎ ‎miasta,‎ ‎dzielnicy‎ ‎t.‎ ‎zw. Chmielniku,‎ ‎i‎ ‎porobiły‎ ‎nieco‎ ‎dziur‎ ‎w‎ ‎pojedynczych‎ ‎domach‎ ‎prz‎y‎ ‎ulicy‎ ‎Babinej,‎ ‎gdzie‎ ‎między innemi‎ ‎uszkodzono‎ ‎dom‎ ‎Parczewskich. Ofiar‎ ‎w‎ ‎ludziach‎ ‎nie‎ ‎było,‎ ‎mieszkańcy‎ ‎bowiem,‎ ‎nauczeni‎ ‎już‎ ‎doświadczeniem,‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎początkiem‎ ‎bombardowania‎ ‎pochowali‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎piwnic i‎ ‎suteren.‎ ‎Wrażenie‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎straszne,‎ ‎kto‎ ‎po został‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎ten‎ ‎myślał‎ ‎o‎ ‎ucieczce‎ ‎z‎ ‎tego piekła.

Tymczasem‎ ‎jednak‎ ‎należało‎ ‎nam‎ ‎pomyśleć o‎ ‎nowem‎ ‎niebezpieczeństwie,‎ ‎jakie‎ ‎wynikło‎ ‎ze‎ ‎zbliżenia‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎Kalisza‎ ‎wojsk‎ ‎rosyjskich‎ ‎i‎ ‎zapowiadanej‎ ‎przez‎ ‎nie‎ ‎bitwy‎ ‎pod‎ ‎tem‎ ‎miastem. Wydawała‎ ‎się‎ ‎ona‎ ‎bardzo‎ ‎prawdopodobną. Siły‎ ‎niemieckie,‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎temi,‎ ‎co‎ ‎nadciągnęły‎ ‎przy armatach,‎ ‎nie‎ ‎przenosiły‎ ‎kilku‎ ‎bataljonów‎ ‎piechoty‎ ‎i‎ ‎dwuch‎ ‎szwadronów,‎ ‎najwyżej ‎ułanów‎ ‎—‎ ‎nie licząc‎ ‎oczywiście‎ ‎artylerji,‎ ‎którą‎ ‎obliczać‎ ‎można było‎ ‎na‎ ‎osiem‎ ‎dział‎ ‎i‎ ‎również‎ ‎kilkanaście‎ ‎kartaczownic.‎ ‎Wyprzeć‎ ‎więc‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎powrotem w‎ ‎granice‎ ‎Niemiec‎ ‎było‎ ‎dość‎ ‎łatwo,‎ ‎odebranie‎ ‎zaś Kalisza‎ ‎i‎ ‎zwycięstwo‎ ‎pod‎ ‎jego‎ ‎murami‎ ‎odniesione,‎ ‎odpowiednio‎ ‎skomentowane‎ ‎i‎ ‎ubarwione,‎ ‎echem rozgłośnem‎ ‎rozeszłoby‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎świecie‎ ‎całym,‎ ‎jako dotkliwa‎ ‎klęska‎ ‎niemców.‎ ‎Lecz,‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎bitwy nasze‎ ‎Pólko‎ ‎bezwzględnie‎ ‎skazane‎ ‎było‎ ‎na‎ ‎zagładę.‎ ‎Leżąc‎ ‎na‎ ‎wyniosłości,‎ ‎tuż‎ ‎przy‎ ‎szosie‎ ‎Tureckiej,‎ ‎którą‎ ‎właśnie‎ ‎ciągnęli‎ ‎rosjanie,‎ ‎ze‎ ‎swemi ogrodami‎ ‎gęstemi‎ ‎i‎ ‎sporą‎ ‎ilością‎ ‎murowanych‎ ‎domów,‎ ‎tworzyło‎ ‎ono‎ ‎wyborną‎ ‎pozycję‎ ‎przeciw‎ ‎Kaliszowi,‎ ‎tem ‎bardziej,‎ ‎że‎ ‎zajmujące‎ ‎ją‎ ‎wojsko‎ ‎oparte‎ ‎było‎ ‎prawem‎ ‎skrzydłem‎ ‎o‎ ‎drogę‎ ‎Skarszewską, panującą‎ ‎nad‎ ‎miastem,‎ ‎lewem‎ ‎zaś‎ ‎o‎ ‎rzeczkę‎ ‎Strędnię‎ ‎dość‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎wskutek‎ ‎deszczów‎ ‎głęboką. Dworek‎ ‎nasz,‎ ‎murowany,‎ ‎piętrowy,‎ ‎ukryty‎ ‎w‎ ‎gąszczu‎ ‎drzew,‎ ‎mógł‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎zupełnie‎ ‎naturalnvm'kluczem‎ ‎pozycji‎ ‎rosyjskiej.‎ ‎

Skoro‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎widoczne dla‎ nas - nie‎ ‎mogliśmy‎ ‎przypuszczać,‎ ‎żeby‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎wyraźnem‎ ‎i‎ ‎dla‎ ‎prusaków,‎ ‎tymbardziej,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎dni‎ ‎ostatnich,‎ ‎przejeżdżające‎ ‎patrole‎ ‎ułańskie hacznie‎ ‎oglądały‎ ‎wieś‎ ‎całą‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎dworkiem‎ ‎i‎ ‎zapowiadały‎ ‎chłopom,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎zbliżenia‎ ‎się‎ ‎rosjan,‎ ‎całą‎ ‎wieś‎ ‎będą‎ ‎musieli‎ ‎spalić‎ ‎dla‎ ‎oczyszczenia‎ ‎sobie‎ ‎pozycji. Po‎ ‎krótkiej‎ ‎więc‎ ‎naradzie‎ ‎zdecydowaliśmy‎ ‎się opuścić‎ ‎Pólko‎ ‎na‎ ‎drugi‎ ‎dzień‎ ‎rano,‎ ‎tymczasem‎ ‎zaś poszliśmy‎ ‎spać,‎ ‎aby‎ ‎sił‎ ‎zaczerpnąć‎ ‎do‎ ‎nowej‎ ‎wędrówki,‎ ‎której‎ ‎pierwszym‎ ‎etapem‎ ‎miał‎ ‎być‎ ‎odległy‎ ‎o‎ ‎jakieś‎ ‎wiorst‎ ‎12,‎ ‎piaszczystą‎ ‎drogą,‎ ‎na‎ ‎uboczu‎ ‎od‎ ‎szos‎ ‎Tureckiej‎ ‎i‎ ‎Łódzkiej — Koźminek — ongi słynne‎ ‎Wielkopolskie‎ ‎Ateny — siedlisko‎ ‎Braci‎ ‎Polskich —‎ ‎dziś‎ ‎uboga,‎ ‎zapadła‎ ‎mieścina,‎ ‎zachowująca tradycje‎ ‎rożnowiercze,‎ ‎jedynie‎ ‎przez‎ ‎olbrzymi‎ ‎od setek‎ ‎żydów,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎ręku‎ ‎znalazł‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎cały handel.‎ ‎
JA‎ ‎nawet‎ ‎—‎ ‎gdyby‎ ‎i‎ ‎pogłoska‎ ‎o‎ ‎nadciąganiu rosjan‎ ‎nie‎ ‎sprawdziła‎ ‎się,‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎nerwy‎ ‎pań i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎były‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎wytrzymać‎ ‎dłużej‎ ‎straszliwego‎ ‎napięcia.‎ ‎Dzień‎ ‎piątkowy‎ ‎—‎ ‎morderstwa uliczne,‎ ‎których‎ ‎odgłosów‎ ‎w‎ ‎postaci‎ ‎ustawicznych strzałów‎ ‎karabinowych,‎ ‎tępego‎ ‎huku‎ ‎salw‎ ‎i‎ ‎denerwującego‎ ‎trzasku‎ ‎kartaczownic,‎ ‎słuchaliśmy‎ ‎przeszło‎ ‎godzinę,‎ ‎dwugodzinne‎ ‎bombardowanie‎ ‎i‎ ‎owe błyskające‎ ‎na‎ ‎przyległych‎ ‎polach‎ ‎pociski,‎ ‎ciągły ich‎ ‎świst‎ ‎w‎ ‎powietrzu‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎pożar‎ ‎miasta,‎ ‎na tle‎ ‎wciąż‎ ‎uciekających‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎obłąkania‎ ‎ludzi, mogłyby‎ ‎najmocniejsze‎ ‎nerwy‎ ‎rozstroić.‎ ‎Widzieliśmy‎ ‎to‎ ‎jak‎ ‎najdobitniej‎ ‎na‎ ‎chłopach‎ ‎—‎ ‎gospodarzach.‎ ‎W‎ ‎ciągu‎ ‎dnia‎ ‎tego‎ ‎biedacy‎ ‎kilkakrotnie‎ ‎uciekali‎ ‎i‎ ‎wracali,‎ ‎pomimo‎ ‎naszego‎ ‎uspokajania‎ ‎i‎ ‎zapewnień,‎ ‎że‎ ‎przecież,‎ ‎o‎ ‎ileby‎ ‎tylko‎ ‎rzetelne‎ ‎niebezpieczeństwo‎ ‎groziło,‎ ‎my‎ ‎byśmy‎ ‎nie‎ ‎pozostali‎ ‎napewno.

Bombardowanie‎ ‎wieczorowe‎ ‎wreszcie‎ ‎przechyliło‎ ‎szalę.‎ ‎Gdy‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎11-ej‎ ‎wyszedłem na‎ ‎drogę‎ ‎dla‎ ‎zasiągnięcia‎ ‎języka,‎ ‎wieś‎ ‎zastałem niemal‎ ‎zupełnie‎ ‎pustą.‎ ‎Podsypawszy‎ ‎karmu‎ ‎wszelkiej‎ ‎„gadzinie‎"‎ ‎i‎ ‎zamknąwszy‎ ‎chałupy,‎ ‎poczciwi kmiecie‎ ‎uciekli‎ ‎co‎ ‎żywo‎ ‎do‎ ‎wsi‎ ‎sąsiednich,‎ ‎głównie‎ ‎zaś‎ ‎do‎ ‎leżącej‎ ‎za‎ ‎górą‎ ‎Kolonji‎ ‎Tłokińskiej. Straszne‎ ‎i‎ ‎złowrogie‎ ‎wrażenie‎ ‎robił‎ ‎wieczór tego‎ ‎okropnego‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎dnia‎ ‎7‎ ‎sierpnia. Nad‎ ‎miastem‎ ‎zwisała‎ ‎olbrzymia‎ ‎czarna‎ ‎chmura‎ ‎dymu,‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎czerwonem‎ ‎zarzewiem‎ ‎odbijała‎ ‎się‎ ‎łuna‎ ‎dogasającego‎ ‎Ratusza.‎ ‎Ujadanie‎ ‎psów w‎ ‎całej‎ ‎okolicy,‎ ‎daleki‎ ‎pogwar‎ ‎uciekających‎ ‎mimo ciemnej‎ ‎—‎ ‎bo‎ ‎chmury‎ ‎zbierające‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎niebie‎ ‎zasłaniały‎ ‎księżyc — nocy‎ ‎mieszkańców,‎ ‎przerywały posępną‎ ‎ciszę‎ ‎nocną.‎ ‎Gdzieś‎ ‎daleko‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎rozlegał‎ ‎się‎ ‎tentent‎ ‎koni‎ ‎jakiegoś‎ ‎zapóźnionego‎ ‎patrolu,‎ ‎ówdzie‎ ‎znów‎ ‎skrzyp‎ ‎woza‎ ‎napakowanego‎ ‎wysoko‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎wysiłkiem‎ ‎ciągnionego‎ ‎przez‎ ‎zbiedzone szkapy,‎ ‎wrywał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎złowrogą‎ ‎ciszę,‎ ‎jaka‎ ‎powoli obejmowała‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎okolice... Koło‎ ‎12-ej‎ ‎w‎ ‎nocy,‎ ‎gdy‎ ‎już‎ ‎spokojnie‎ ‎zasnąłem,‎ ‎rzetelnie‎ ‎zmordowany‎ ‎wrażeniami‎ ‎dnia‎ ‎ubiegłego,‎ ‎znów‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎huk‎ ‎złowrogi,‎ ‎budząc‎ ‎mnie ze‎ ‎snu.

Prusakom‎ ‎jeszcze‎ ‎było‎ ‎mało‎ ‎dokonanej‎ ‎zemsty! Ropoczynało‎ ‎się‎ ‎nowe‎ ‎bombardowanie.
3f0304ac-95cd-4bf4-bd51-a1b617929cdd
42d71524-655a-48d3-8d33-ee82aa8fcb0d
Heheszki

Wkręciłem się serjo.

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część X

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Widok‎ ‎ulic‎ ‎Kalisza‎ ‎po‎ ‎strzałach‎ ‎był‎ ‎straszny.‎ ‎Bruk‎ ‎niemal‎ ‎wszędzie‎ ‎zasłany‎ ‎trupami‎ ‎i‎ ‎pełzającymi‎ ‎rannymi,‎ ‎zlany‎ ‎krwią,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎ogromnej ilości‎ ‎miejsc‎ ‎formalnie‎ ‎pokryty‎ ‎mnóstwem‎ ‎gilz od‎ ‎ładunków — szczególniej‎ ‎tam,‎ ‎gdzie‎ ‎stały‎ ‎kartaczownice.‎ ‎Wśród‎ ‎trupów‎ ‎byli‎ ‎i‎ ‎sasi.‎ ‎

Na‎ ‎Rynku leżał‎ ‎trup‎ ‎ułana‎ ‎z‎ ‎koniem‎ ‎i‎ ‎walało‎ ‎się‎ ‎coś‎ ‎z‎ ‎ośm karabinów‎ ‎niemieckich‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎tornistrów.‎ ‎Czy były‎ ‎to‎ ‎rzeczy‎ ‎porzucone‎ ‎przez‎ ‎uciekających‎ ‎w‎ ‎popłochu‎ ‎sasów,‎ ‎nie‎ ‎mogłem‎ ‎oczywiście‎ ‎stwierdzić; plamy‎ ‎krwi‎ ‎jednak‎ ‎obok‎ ‎nich‎ ‎świadczyły‎ ‎o‎ ‎tragicznym‎ ‎losie‎ ‎ich‎ ‎właścicieli.‎ ‎Trup‎ ‎żołnierza‎ ‎saskiego‎ ‎leżał‎ ‎w‎ ‎parku,‎ ‎tamże‎ ‎na‎ ‎wale‎ ‎między‎ ‎mostem‎ ‎więziennym‎ ‎a‎ ‎wodospadem‎ ‎w‎ ‎kałuży‎ ‎krwi walał‎ ‎się‎ ‎tornister‎ ‎żołnierski.‎ ‎Jakiekolwiek‎ ‎ustalenie‎ ‎liczby‎ ‎rannych‎ ‎i‎ ‎zabitych‎ ‎żołnierzy‎ ‎jest‎ ‎absolutnie‎ ‎niemożliwe,‎ ‎wobec‎ ‎szybkiego‎ ‎uprzątnięcia‎ ‎ich‎ ‎przez‎ ‎towarzyszy.‎ ‎Odezwa‎ ‎komendanta saskiego‎ ‎Hellera,‎ ‎podaje‎ ‎dość‎ ‎prawdopodobną‎ ‎choć ogólnikową‎ ‎liczbę‎ ‎„kilku‎ ‎zabitych‎ ‎i‎ ‎kilku‎ ‎rannych żołnierzy“ — „jeden‎ ‎oficer‎ ‎ranny“.‎ ‎Kilkanaście‎ ‎furmanek‎ ‎z‎ ‎rannymi,‎ ‎jak‎ ‎stwierdzono,‎ ‎jechało‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎

Również‎ ‎niemożliwem‎ ‎wydaje‎ ‎się ustalenie‎ ‎cyfry‎ ‎ofiar‎ ‎z‎ ‎pośród‎ ‎ludności‎ ‎kaliskiej. Zginęło‎ ‎sporo‎ ‎przybyłych‎ ‎dnia‎ ‎tego‎ ‎do‎ ‎miasta mieszkańców‎ ‎okolicznych,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎zbieranie i‎ ‎kontrolę‎ ‎trupów‎ ‎i‎ ‎rannych‎ ‎uniemożliwiali‎ ‎sasi — rzuciwszy‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎rabunku,‎ ‎strzelając‎ ‎do‎ ‎pojedynczych‎ ‎osób‎ ‎i‎ ‎dobijając‎ ‎rannych,‎ ‎przez‎ ‎co‎ ‎liczba zabitych‎ ‎dnia‎ ‎tego — z‎ ‎górą‎ ‎sto‎ ‎osób—wyższą‎ ‎chyba‎ ‎będzie‎ ‎od‎ ‎przypuszczalnej‎ ‎cyfry‎ ‎rannych.‎ ‎Z‎ ‎tych ostatnich‎ ‎ocaleli‎ ‎ci‎ ‎tylko,‎ ‎co‎ ‎będąc‎ ‎lżej‎ ‎ranni,‎ ‎sami‎ ‎uratowali‎ ‎się‎ ‎ucieczką.‎ ‎Ciężej‎ ‎ranni‎ ‎w‎ ‎olbrzymiej‎ ‎większości‎ ‎umarli‎ ‎bez‎ ‎ratunku,‎ ‎lub‎ ‎zostali bestjalsko‎ ‎dobici.

Szczęśliwym‎ ‎trafem‎ ‎ocalał‎ ‎z‎ ‎dobijanych — popularny‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎właściciel‎ ‎sklepu‎ ‎p.‎ ‎Jan‎ ‎Kindler.‎ ‎Raniony‎ ‎kulą‎ ‎na‎ ‎wylot‎ ‎w‎ ‎szyję—upadł,‎ ‎po‎ ‎jakimś‎ ‎czasie‎ ‎gdy‎ ‎chciał‎ ‎ruszyć‎ ‎się‎ ‎—‎ ‎zauważyli‎ ‎go przechodzący‎ ‎niemcy‎ ‎i‎ ‎dali‎ ‎doń‎ ‎salwę‎ ‎— z‎ ‎zamiarem‎ ‎dobicia‎ ‎—‎ ‎jedna‎ ‎kula‎ ‎zsunęła‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎żebrach, druga‎ ‎przeszła‎ ‎na‎ ‎wylot‎ ‎rękę‎ ‎i‎ ‎trzecia‎ ‎zadała‎ ‎ciężką‎ ‎ranę‎ ‎w‎ ‎ramię.‎ ‎K.‎ ‎upadł‎ ‎i‎ ‎został‎ ‎dopiero‎ ‎po wyjściu‎ ‎niemców‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎odnaleziony‎ ‎i‎ ‎przeniesiony‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎gdzie‎ ‎poprawił‎ ‎się‎ ‎wkrótce.‎ ‎Dobijania‎ ‎tego‎ ‎zresztą‎ ‎niemcy‎ ‎bynajmniej‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎wypierali — „A‎ ‎po co‎ ‎mieli‎ ‎się‎ ‎męczyć?‎‎“ —‎ ‎oświadczył D-rowi‎ ‎S.,‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎oficerów,‎ ‎na‎ ‎robione‎ ‎sobie‎ ‎wyrzuty‎ ‎z‎ ‎tego‎ ‎powodu. 

Podczas‎ ‎rabunku,‎ ‎jaki‎ ‎nastąpił‎ ‎po‎ ‎strzelaniu, rabowano‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎konie.‎ ‎Bez‎ ‎ceremonji zabierano‎ ‎je‎ ‎od‎ ‎przybyłych‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎furmanów, rozstrzeliwując‎ ‎właścicieli‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎najmniejszego oporu, ‎lub‎ ‎choćby‎ ‎protestu.‎ ‎Nie‎ ‎poprzestając‎ ‎na tem‎ ‎—‎ ‎rzucono‎ ‎się‎ ‎później‎ ‎na‎ ‎sklepy‎ ‎w‎ ‎Głównym Rynku.

Na‎ ‎zakończenie‎ ‎rabunku‎ ‎niemcy‎ ‎podpalili‎ ‎Ratusz.‎ ‎Po‎ ‎oblaniu‎ ‎naftą‎ ‎wnętrza,‎ ‎żołnierze‎ ‎rzucili tam‎ ‎ogień‎ ‎i‎ ‎sami‎ ‎wybiegli‎ ‎na‎ ‎Rynek,‎ ‎gdzie‎ ‎stał większy‎ ‎oddział.‎ ‎Po‎ ‎mieście‎ ‎tymczasem‎ ‎wciąż‎ ‎jeszcze‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie,‎ ‎lecz‎ ‎bardzo‎ ‎gęsto,‎ ‎rozbrzmiewały pojedyńcze‎ ‎salwy.‎ ‎Dobijano‎ ‎rannych,‎ ‎pełzających we‎ ‎krwi‎ ‎i‎ ‎rozpaczliwie‎ ‎szukających‎ ‎ratunku. Gdy‎ ‎gryzący‎ ‎dym‎ ‎wypełnił‎ ‎już‎ ‎wnętrze‎ ‎Ratusza,‎ ‎nagle‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎ukazały‎ ‎się‎ ‎przerażone‎ ‎twarze‎ ‎pozostałych‎ ‎tam‎ ‎jeszcze‎ ‎kilku‎ ‎urzędników‎ ‎i‎ ‎woźnych.‎ ‎Słychać‎ ‎okrzyki‎ ‎trwogi‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci,‎ ‎którym‎ ‎groziło‎ ‎spalenie‎ ‎żywcem. Widząc‎ ‎wyglądających‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎śmiertelnym z‎ ‎okien,‎ ‎niemcy‎ ‎wołają,‎ ‎aby‎ ‎się‎ ‎ratowali...‎ ‎Wkrótce też‎ ‎przez‎ ‎główne‎ ‎wejście,‎ ‎niemal‎ ‎już‎ ‎z‎ ‎pośród szalejącego‎ ‎ognia,‎ ‎wybiega‎ ‎kilku‎ ‎woźnych,‎ ‎radny‎ ‎magistratu‎ ‎Jormuński‎ ‎oraz‎ ‎sekwestrator‎ ‎Paszkiewicz...‎ ‎Reszta‎ ‎widocznie‎ ‎uratowała‎ ‎się‎ ‎bocznem‎ ‎wejściem‎ ‎przez‎ ‎sąsiedni‎ ‎dom‎ ‎p.‎ ‎Masło... Nagle‎ ‎dzieje‎ ‎się‎ ‎coś‎ ‎niesłychanego‎ ‎—‎ ‎żołdacy rzucają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎wybiegające‎ ‎ofiary...‎ ‎Pierwszemu z‎ ‎biegnących,‎ ‎żołdak‎ ‎roztrzaskuje‎ ‎głowę‎ ‎siekierą, innych‎ ‎stawiają‎ ‎pod‎ ‎murami‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwują‎ ‎momentalnie‎ ‎

(* ‎Niemcy,‎ ‎chcąc‎ ‎wytłomaczyć‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎tej‎ ‎niemożliwej wręcz‎ ‎do‎ ‎uwierzenia‎ ‎zbrodni‎ ‎— ogłaszali,‎ ‎że‎ ‎spalono‎ ‎Ratusz dlatego,‎ ‎że‎ ‎stamtąd‎ ‎padł‎ ‎strzał,‎ ‎który‎ ‎rzekomo‎ ‎zabił‎ ‎oficera.‎ ‎Jest‎ ‎to‎ ‎fałsz.‎ ‎Jak‎ ‎widzieliśmy‎ ‎powodem‎ ‎morderstw‎ ‎piątkowych‎ ‎był‎ ‎spłoszony‎ ‎koń‎ ‎ułański,‎ ‎który‎ ‎wybiegł‎ ‎galopem naprzeciwko‎ ‎wracających‎ ‎sasów‎ ‎i‎ ‎wywołał‎ ‎popłoch.‎ ‎Do‎ ‎konia zas‎ ‎tego‎ ‎umyślnie‎ ‎czy‎ ‎przypadkiem‎ ‎strzelił‎ ‎ułan.‎ ‎Widział‎ ‎to na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎ocalony‎ ‎urzędnik‎ ‎magistratu‎ ‎J.‎ ‎który,‎ ‎prowadzony‎ ‎na‎ ‎rozstrzelanie,‎ ‎wyrwał‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎pod‎ ‎gradem‎ ‎kul uciekł‎ ‎szczęśliwie.*)‎

Szczęśliwym‎ ‎trafem‎ ‎—‎ ‎cudem‎ ‎można‎ ‎powiedzieć — ocalał‎ ‎wówczas‎ ‎podobno‎ ‎radny‎ ‎Jormuński. Postawiony‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎—‎ ‎widocznie‎ ‎na‎ ‎jakąś‎ ‎część sekundy‎ ‎przed‎ ‎salwą — omdlał‎ ‎i‎ ‎upadł‎ ‎wraz‎ ‎w‎ ‎towarzyszami,‎ ‎pławiąc‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ich‎ ‎krwi,‎ ‎lecz‎ ‎nie‎ ‎draśnięty‎ ‎nawet‎ ‎żadną‎ ‎kulą.‎ ‎Po‎ ‎kilku‎ ‎godzinach‎ ‎został‎ ‎znaleziony‎ ‎i‎ ‎odniesiony‎ ‎w‎ ‎bezpieczne‎ ‎miejsce podczas‎ ‎zbierania‎ ‎trupów‎ ‎i‎ ‎rannych — co‎ ‎ocaleli przed‎ ‎bestjalstwem‎ ‎prusaków,‎ ‎przez‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎Zaborowskiego,‎ ‎na‎ ‎którego‎ ‎opowieści‎ ‎opieram‎ ‎zaznaczenia‎ ‎tego‎ ‎faktu. Wieści‎ ‎o‎ ‎podanych‎ ‎tu‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎sprawdzeniu‎ ‎naocznych‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎przez‎ ‎wiarogodne‎ ‎osoby‎ ‎faktach, przedostawały‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎Pólko‎ ‎w‎ ‎przesadzonej‎ ‎do niemożliwości‎ ‎postaci.‎ ‎Wraz‎ ‎też‎ ‎z‎ ‎widokiem‎ ‎przerażonych‎ ‎do‎ ‎ostateczności‎ ‎osób,‎ ‎rannych‎ ‎lżej,‎ ‎których‎ ‎wieziono,‎ ‎pokaleczonych‎ ‎koni — odgłosem‎ ‎salw i‎ ‎pojedynczych‎ ‎wystrzałów,‎ ‎które‎ ‎dochodziły‎ ‎wyraźnie,‎ ‎wywoływało‎ ‎to‎ ‎nastrój‎ ‎niemożliwego‎ ‎zdenerwowania,‎ ‎zwłaszcza,‎ ‎że‎ ‎niektóre‎ ‎osoby‎ ‎z‎ ‎letniska‎ ‎bawiły‎ ‎w‎ ‎samem‎ ‎mieście,‎ ‎narażone‎ ‎na‎ ‎śmierć niechybną‎ ‎z‎ ‎rąk‎ ‎rozwścieczonego‎ ‎żołdactwa. 

Wreszcie‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎godz.‎ ‎5 1/2‎ ‎usunęli‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎niemcy‎ ‎—‎ ‎zapowiadało‎ ‎to‎ ‎nowe‎ ‎bombardowanie.
56f8fe29-c72a-47ee-8fa3-ad947f1e0728

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IX

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Usadowiwszy‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎na‎ ‎Pólku,‎ ‎gdzie przynajmniej‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎kartofle,‎ ‎ogrodowizny i‎ ‎mleko‎ ‎na‎ ‎czas‎ ‎dłuższy‎ ‎do‎ ‎wyżywienia‎ ‎i‎ ‎nie było‎ ‎się‎ ‎zamkniętym‎ ‎w‎ ‎ciasnych‎ ‎ulicach‎ ‎pod‎ ‎ciągłą‎ ‎grozą‎ ‎szrapneli‎ ‎i‎ ‎kul‎ ‎pruskich,‎ ‎mogliśmy‎ ‎się choć‎ ‎częściowo‎ ‎uspokoić. Należało‎ ‎jednak‎ ‎ściągnąć‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎najpotrzebniejsze‎ ‎rzeczy,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎nieco‎ ‎zasięgnąć języka‎ ‎oraz‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎dalej‎ ‎robić.‎ ‎Stąd też‎ ‎wynikały‎ ‎częste‎ ‎wyprawy‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎dzięki czemu‎ ‎byliśmy‎ ‎o‎ ‎wszystkiem‎ ‎doskonale‎ ‎poinformowani.
Logika‎ ‎nakazywała‎ ‎przypuszczać,‎ ‎że‎ ‎prusacy, nastrzelawszy‎ ‎dowoli‎ ‎bezbronnych‎ ‎mieszkańców, wziąwszy‎ ‎kontrybucję,‎ ‎zrabowawszy‎ ‎całkowicie nieomal‎ ‎kasę‎ ‎miejską‎ ‎i‎ ‎zbombardowawszy‎ ‎według sił‎ ‎i‎ ‎możności‎ ‎chwilowej‎ ‎miasto,‎ ‎dadzą‎ ‎spokój‎ ‎nareszcie,‎ ‎osiągnąwszy‎ ‎dostateczną‎ ‎chyba‎ ‎satysfakcję za‎ ‎własną‎ ‎głupotę‎ ‎i‎ ‎tchórzostwo,‎ ‎oraz‎ ‎prowokację,‎ ‎napewno‎ ‎obcych‎ ‎Kaliszowi‎ ‎żywiołów.‎ ‎Przygotowani‎ ‎też‎ ‎byliśmy‎ ‎do‎ ‎powrotu‎ ‎za‎ ‎dni‎ ‎kilka. W‎ ‎mniemaniu‎ ‎tem‎ ‎wzmocniły‎ ‎nas‎ ‎obserwacje, których‎ ‎mieliśmy‎ ‎sposobność‎ ‎dokonać‎ ‎podczas‎ ‎pobytu‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎popołudniu‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎ucieczki‎ ‎naszej,‎ ‎we‎ ‎środę. Musieliśmy‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎przewieźć‎ ‎do‎ ‎szpitala dyrektora‎ ‎Zakładu‎ ‎Hydropatycznego‎ ‎inż.‎ ‎O.,‎ ‎którego‎ ‎cała‎ ‎służba‎ ‎i‎ ‎wszyscy‎ ‎literalnie,‎ ‎prócz‎ ‎żony, opuścili,‎ ‎a‎ ‎który‎ ‎parę‎ ‎dni‎ ‎przed‎ ‎wybuchem‎ ‎wojny‎ ‎przebył‎ ‎ciężką‎ ‎operację.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎uzyskawszy‎ ‎powóz‎ ‎i‎ ‎konie‎ ‎od‎ ‎znanych‎ ‎pp.‎ ‎B.,‎ ‎krok‎ ‎za krokiem‎ ‎jechaliśmy‎ ‎przez‎ ‎całe‎ ‎miasto,‎ ‎do‎ ‎którego tymczasem‎ ‎weszli‎ ‎ponownie‎ ‎prusacy. Wypadło‎ ‎nam‎ ‎przebyć‎ ‎kilka‎ ‎kordonów‎ ‎rozciągniętych‎ ‎na‎ ‎ulicach.‎ ‎Wogóle‎ ‎nauczeni‎ ‎widocznie‎ ‎doświadczeniem,‎ ‎Prusacy‎ ‎obecnie‎ ‎zachowywali przeróżne‎ ‎środki‎ ‎ostrożności‎ ‎i‎ ‎postępowali‎ ‎krok za‎ ‎krokiem,‎ ‎bacznie‎ ‎kontrolując‎ ‎publiczność.‎ ‎Z‎ ‎niemałym‎ ‎zdziwieniem‎ ‎ujrzałem‎ ‎znów‎ ‎nawiązujące się‎ ‎stosunki‎ ‎wojska‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎na Wrocławskiej‎ ‎stoi‎ ‎kordon‎ ‎pruski:‎ ‎obok‎ ‎dowodzącego‎ ‎oficera‎ ‎dwie‎ ‎młode‎ ‎Żydóweczki!‎ ‎Flirt‎ ‎idzie w‎ ‎najlepsze.‎ ‎Z‎ ‎okien‎ ‎wychyla‎ ‎się‎ ‎coraz‎ ‎więcej głów‎ ‎i‎ ‎pomału‎ ‎zaczynają‎ ‎wychodzić‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎siedzący‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎kaliszanie...‎ ‎Miasto‎ ‎chce‎ ‎przybrać normalny‎ ‎wygląd... Koło‎ ‎godziny‎ ‎7-ej‎ ‎prusacy‎ ‎opuścili‎ ‎miasto, które‎ ‎znów‎ ‎od‎ ‎8-ej‎ ‎zajaśniało‎ ‎iluminacją,‎ ‎mimo ich‎ ‎nieobecności — na‎ ‎całą‎ ‎noc.

Czwartek‎ ‎6-go‎ ‎sierpnia‎ ‎był‎ ‎nieco‎ ‎spokojniejszy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Prusacy,‎ ‎co prawda‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎obok‎ ‎cmentarzy‎ ‎postawili‎ ‎kordon‎ ‎i‎ ‎nikogo przezeń‎ ‎nie‎ ‎puszczali.‎ ‎Koło‎ ‎południa‎ ‎zaś‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎weszły‎ ‎oddziały‎ ‎piechoty,‎ ‎które‎ ‎rozpoczęły aresztowania‎ ‎wśród‎ ‎pozostałych‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎rosjan. Aresztowano‎ ‎prezesa‎ ‎sądu‎ ‎okręgowego — Zelanda, sekretarza‎ ‎biura‎ ‎policmajstra‎ ‎Cieślaka,‎ ‎naczelnika więzienia‎ ‎Zirickija,‎ ‎komisarza‎ ‎2-go‎ ‎cyrkułu‎ ‎i‎ ‎przejściowego‎ ‎naczelnika‎ ‎policji — Kostienkę,‎ ‎naczelnika wydziału‎ ‎śledczego‎ ‎Sawickija‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎niewiadomo‎ ‎z‎ ‎jakich‎ ‎powodów‎ ‎właściciela‎ ‎popularnej cukierni‎ ‎i‎ ‎ogniomistrza‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Schauba, niemca.‎ ‎Aresztowanych‎ ‎pod‎ ‎silnym‎ ‎konwojem odesłano‎ ‎do‎ ‎szańców‎ ‎pruskich,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wraz z‎ ‎pierwszemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎wywieziono‎ ‎do‎ ‎Ostrowa.‎ ‎Żadnych‎ ‎stosunków‎ ‎z‎ ‎uwięzionemi‎ ‎nie‎ ‎dopuszczano‎ ‎—‎ ‎jedynie‎ ‎Bukowińskiemu‎ ‎pozwolono‎ ‎na pisać‎ ‎list‎ ‎do‎ ‎żony.

Drugą‎ ‎nieprzyjemną‎ ‎chwilą‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎w‎ ‎tym czasie‎ ‎były‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎strzały‎ ‎armatnie, jakie‎ ‎nieco‎ ‎popołudniu‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎szańców pruskich.‎ ‎Strzelano‎ ‎do‎ ‎samolotu,‎ ‎naturalnie‎ ‎własnego,‎ ‎przyczem‎ ‎zabito‎ ‎oficera,‎ ‎a‎ ‎pilot,‎ ‎acz‎ ‎ranny kulą‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎zdołał‎ ‎wylądować‎ ‎szczęśliwie.‎ ‎Podczas‎ ‎tej‎ ‎jednak‎ ‎strzelaniny,‎ ‎kilka‎ ‎pocisków‎ ‎armatnich‎ ‎spadło‎ ‎na‎ ‎Rypinek‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎Parku,‎ ‎nie‎ ‎przyczyniając‎ ‎jednak‎ ‎szkód‎ ‎wielkich. Dzień‎ ‎ten‎ ‎zdołał‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎uspokoić publiczność.‎ ‎Powracało‎ ‎nawet‎ ‎sporo‎ ‎tych,‎ ‎co‎ ‎po przedniego‎ ‎dnia‎ ‎uciekli‎ ‎i‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎Kokaninie, Dembem,‎ ‎Nędzarzewie,‎ ‎Tłokini‎ ‎lub‎ ‎wprost‎ ‎w‎ ‎lasach‎ ‎podmiejskich.‎ ‎Sporo‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎i‎ ‎takich, którzy,‎ ‎wynająwszy‎ ‎fury,‎ ‎zajeżdżali‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎po rzeczy‎ ‎i‎ ‎umykali‎ ‎co‎ ‎prędzej.‎ ‎Sklepy‎ ‎pootwierano i‎ ‎wogóle‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎wrażenie‎ ‎nadchodzącego‎ ‎spokoju,‎ ‎tymbardziej,‎ ‎zważywszy‎ ‎na‎ ‎pewien‎ ‎nastrój świąteczny‎ ‎i‎ ‎nabożeństwa‎ ‎dodatkowe‎ ‎z‎ ‎okazji‎ ‎dnia Przemienienia.‎ ‎Na‎ ‎noc‎ ‎oczywiście‎ ‎miasto‎ ‎znów uiluminowano,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎oknach‎ ‎widniały‎ ‎już karty‎ ‎z‎ ‎napisem‎ ‎niemieckim:‎ ‎„lokator‎ ‎nieobecny‎"‎.

W‎ ‎Piątek 7-go sierpnia 1914,‎ ‎dzień‎ ‎targowy,‎ ‎duże‎ ‎ożywienie‎ ‎panowało‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎od‎ ‎rana.‎ ‎W‎ ‎kościołach‎ ‎było pełno‎ ‎pobożnych,‎ ‎sklepy‎ ‎handlowały‎ ‎po‎ ‎kilkudniowym‎ ‎zastoju,‎ ‎ruch‎ ‎panował‎ ‎ogromny.‎ ‎Na‎ ‎Rynek zeszło‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎z‎ ‎przyzwyczajenia,‎ ‎mimo‎ ‎grozę wypadków‎ ‎ubiegłych,‎ ‎sporo‎ ‎bab‎ ‎wiejskich‎ ‎ze‎ ‎swemi‎ ‎produktami.‎ ‎Do‎ ‎uspokojenia‎ ‎niemało‎ ‎przyczyniały‎ ‎się‎ ‎nowe‎ ‎odezwy,‎ ‎hektografowane,‎ ‎które zapewniały‎ ‎ponownie‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎bezpieczeństwo‎ ‎o‎ ‎życiu‎ ‎i‎ ‎mieniu‎ ‎mieszkańców,‎ ‎odwoływały‎ ‎genjalną groźbę‎ ‎rozstrzeliwania‎ ‎„co‎ ‎dziesiątego‎ ‎mieszkańca“,‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎pozwalały‎ ‎na nowo‎ ‎wychodzić‎ ‎gazetom‎ ‎miejscowym‎ ‎z‎ ‎warunkiem‎ ‎oczywiście‎ ‎cenzury‎ ‎prewencyjnej‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎komendy‎ ‎wojskowej. W‎ ‎razie‎ ‎ponownych‎ ‎strzałów‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎odezwa zapowiadała‎ ‎bombardowanie. Najbardziej‎ ‎też‎ ‎optymistyczne‎ ‎nadzieje‎ ‎zapanowały‎ ‎wśród‎ ‎ludności,‎ ‎oparte‎ ‎na‎ ‎jak najniedorzeczniejszych‎ ‎pogłoskach.‎ ‎„Zawieszenie‎ ‎broni‎ ‎zawarto na‎ ‎5‎ ‎dni“!‎ ‎„Dziś‎ ‎o‎ ‎6-ej‎ ‎będzie‎ ‎podpisany‎ ‎pokój“! „Umarł‎ ‎Franciszek‎ ‎Józef‎ ‎“!‎ ‎„Preuskera‎ ‎oddano‎ ‎pod sąd‎ ‎wojenny“‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎opowiadano‎ ‎sobie‎ ‎po‎ ‎ulicach.

Naprawdę‎ ‎zaś‎ ‎na‎ ‎zmianę‎ ‎stosunków‎ ‎kalisko - niemieckich‎ ‎zanosiło‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎tyle,‎ ‎że‎ ‎sławetny,‎ ‎a‎ ‎tak upamiętniony‎ ‎w‎ ‎dziejach‎ ‎Kalisza,‎ ‎155‎ ‎regiment piechoty‎ ‎wycofano‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎majorem‎ ‎Preuskerem zupełnie,‎ ‎a‎ ‎na‎ ‎miejsce‎ ‎prusaków‎ ‎miały‎ ‎wejść‎ ‎wojska‎ ‎saskie.‎ ‎Prusacy‎ ‎pozostali‎ ‎jedynie‎ ‎na‎ ‎baterjach koło‎ ‎wiatraków‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎dóbrzeckich,‎ ‎panujących‎ ‎nad‎ ‎miastem.‎ ‎Stojąca‎ ‎tam‎ ‎artylerja‎ ‎pruska została‎ ‎wzmocniona‎ ‎znacznie‎ ‎nowoprzybyłemi‎ ‎kilku‎ ‎baterjami‎ ‎dział‎ ‎polowych. Sasi‎ ‎jednak‎ ‎okazali‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎lepszemi‎ ‎od‎ ‎prusaków‎ ‎znawcami‎ ‎stosunków.‎ ‎Wiedząc‎ ‎dobrze‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎miasta‎ ‎i‎ ‎mieszkańców,‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie, podejrzeniu‎ ‎pruskiem,‎ ‎że‎ ‎możliwe‎ ‎są‎ ‎zasadzki,‎ ‎nie zawiązali‎ ‎z‎ ‎miastem‎ ‎żadnych‎ ‎stosunków,‎ ‎poza,‎ ‎jak się‎ ‎zdaje,‎ ‎dokonanemi‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎już‎ ‎inicjatywy‎ ‎czwartkowemi‎ ‎aresztowaniami‎ ‎rosjan,‎ ‎oraz‎ ‎powyższą odezwą,‎ ‎jakgdyby‎ ‎niosącą‎ ‎„nowy‎ ‎kurs“‎ ‎Kaliszowi.

Dokonane‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎takich‎ ‎warunkach‎ ‎wkroczenie‎ ‎sasów,‎ ‎zakończyło‎ ‎się‎ ‎straszliwą‎ ‎wręcz‎ ‎katastrofą. „Koło‎ ‎godziny‎ ‎2-ej‎ ‎popołudniu,‎ ‎opowiada‎ ‎naoczny‎ ‎świadek‎ ‎p.‎ ‎Zofja‎ ‎G.,‎ ‎byłam‎ ‎w‎ ‎sklepiku wekslarskim‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Wrocławskiej.‎ ‎Nagle‎ ‎usłyszałam‎ ‎hałas‎ ‎zapuszczanych‎ ‎żaluzji‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎i‎ ‎do sklepiku‎ ‎wpadł‎ ‎przerażony‎ ‎żyd — „idą“. Natychmiast‎ ‎sklepik‎ ‎zamknięto,‎ ‎paniczna trwoga‎ ‎ogarnęła‎ ‎wszystkich,‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎cisza‎ ‎zapanowała‎ ‎grobowa,‎ ‎którą‎ ‎wkrótce‎ ‎przerwał‎ ‎odgłos miarowych‎ ‎kroków.‎ ‎Przez‎ ‎szparę‎ ‎we‎ ‎drzwiach widzę‎ ‎maszerującą‎ ‎kompanję‎ ‎piechoty,‎ ‎za‎ ‎nią w‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎przejechało‎ ‎ze‎ ‎30‎ ‎ułanów...‎ ‎Niemcy‎ ‎przeszli. Wypuszczono‎ ‎mnie‎ ‎ze‎ ‎sklepu‎ ‎i‎ ‎pustą‎ ‎ulicą podążyłam‎ ‎domu... Takiem‎ ‎było‎ ‎przyjęcie‎ ‎sasów‎ ‎na‎ ‎krańcu‎ ‎miasta.‎ ‎W‎ ‎miarę‎ ‎jednak‎ ‎posuwania‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Rynkowi, panika‎ ‎mijała,‎ ‎publiczność‎ ‎nie‎ ‎uciekała,‎ ‎w‎ ‎sklepach‎ ‎handlowano‎ ‎dalej.

Nagle...‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎ukazał‎ ‎się‎ ‎wojskowy‎ ‎koń w‎ ‎pełnym‎ ‎galopie‎ ‎bez‎ ‎jeźdźca.‎ ‎Szalona‎ ‎panika ogarnęła‎ ‎sasów,‎ ‎szyk‎ ‎został‎ ‎złamany,‎ ‎oficerowie i‎ ‎żołnierze,‎ ‎piechota‎ ‎i‎ ‎ułani‎ ‎przemieszani‎ ‎ze‎ ‎sobą, rzucili‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ucieczki.‎ ‎W‎ ‎popłochu‎ ‎ku‎ ‎zdziwieniu nierozumiejącej‎ ‎nic‎ ‎publiczności,‎ ‎niemcy‎ ‎„rwali“ Wrocławską‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎gdzie‎ ‎spotkali‎ ‎nowy oddział. Po‎ ‎chwili,‎ ‎oba‎ ‎oddziały‎ ‎skomunikowawszy się‎ ‎z‎ ‎obozem‎ ‎wróciły,‎ ‎a‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎do‎ ‎niespodziewającej‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎publiczności‎ ‎zaczęto‎ ‎strzelać‎ ‎na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎natychmiast‎ ‎jakby‎ ‎to było‎ ‎sygnałem‎ ‎umówionym — zaczęła‎ ‎się‎ ‎znów‎ ‎bezładna‎ ‎strzelanina‎ ‎po‎ ‎całem‎ ‎mieście.‎ ‎Co‎ ‎się‎ ‎działo z‎ ‎niespodziewającą‎ ‎się‎ ‎literalnie‎ ‎nic‎ ‎podobnego i‎ ‎zgromadzoną‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎publicznością‎ ‎łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić.‎ ‎Prażeni‎ ‎zewsząd‎ ‎ogniem‎ ‎karabinowym,‎ ‎ludzie‎ ‎padali‎ ‎całemi‎ ‎dziesiątkami‎ ‎ranni lub‎ ‎zabici:‎ ‎końskie‎ ‎i‎ ‎ludzkie‎ ‎trupy‎ ‎pomostem‎ ‎zaległy‎ ‎ul.‎ ‎Rabiną,‎ ‎Józefinę,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎Skarszewską,‎ ‎Wrocławską‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎Wały‎ ‎i‎ ‎Aleje‎ ‎Parku.‎ ‎Oszalały‎ ‎z‎ ‎przerażenia‎ ‎tłum‎ ‎z‎ ‎wyciem‎ ‎nieludzkiem‎ ‎rzucał‎ ‎się‎ ‎bez‎ ‎pamięci‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎i‎ ‎wylotów‎ ‎ulic‎ ‎w‎ ‎tą‎ ‎lub‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎stając‎ ‎się‎ ‎wręcz tarczą‎ ‎dla‎ ‎kul.‎ ‎Szczególniej‎ ‎okropną‎ ‎i‎ ‎groźną‎ ‎stała się‎ ‎katastrofa,‎ ‎gdy‎ ‎na‎ ‎rogatce‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎i‎ ‎na Rynku‎ ‎ustawiono‎ ‎kartaczownice‎ ‎i‎ ‎„polewano‎"‎ ‎niemi‎ ‎przez‎ ‎całą‎ ‎długość‎ ‎ulice‎ ‎przyległe‎ ‎—‎ ‎Rynek i‎ ‎plac‎ ‎S-go‎ ‎Józefa.‎ ‎Trzask‎ ‎kartaczownic,‎ ‎przypominający‎ ‎nieco‎ ‎darcie‎ ‎twardego‎ ‎płótna,‎ ‎wciąż‎ ‎trwające‎ ‎salwy‎ ‎w‎ ‎różnych‎ ‎stronach‎ ‎miasta,‎ ‎jęki‎ ‎rozdzierające‎ ‎rannych,‎ ‎brzęk‎ ‎szyb‎ ‎rozbijanych‎ ‎kulami‎ ‎wręcz‎ ‎masowo,‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia,‎ ‎zlewały się‎ ‎w‎ ‎hałas‎ ‎iście‎ ‎piekielny. Pod‎ ‎tym‎ ‎straszliwym‎ ‎ogniem‎ ‎Kalisz‎ ‎trwał przeszło‎ ‎trzy‎ ‎kwadranse.‎ ‎Salwy,‎ ‎to‎ ‎cichły,‎ ‎to‎ ‎znów słabiej‎ ‎lub‎ ‎silniej‎ ‎wybuchały.‎ ‎Tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎rozległ się‎ ‎jeszcze‎ ‎trzask‎ ‎kartaczownicy,‎ ‎wreszcie‎ ‎zakończyły‎ ‎strzelaninę‎ ‎pojedyncze‎ ‎strzały‎ ‎karabinowe lub‎ ‎rewolwerowe:‎ ‎to‎ ‎waleczni‎ ‎rycerze‎ ‎polowali pojedynczo‎ ‎na‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów‎ ‎lub głowy,‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oknie...
b797d8ee-7107-4692-a6f8-101d39e2ca95
60fb37eb-52b1-4d7b-a9c3-614245bd741e
32637b48-f27a-4fff-870c-d929b6e3404a

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VIII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Tymczasem‎ ‎zbliżała‎ ‎się‎ ‎piąta‎ ‎godzina.‎ ‎Pieniądze‎ ‎zostały‎ ‎wypłacone‎ ‎w‎ ‎całości.‎ ‎Wydostano‎ ‎je z‎ ‎kas‎ ‎banków‎ ‎i‎ ‎Towarzystw‎ ‎pożyczkowo-oszczędnościowych — zakładników‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎puszczono - owszem‎ ‎—‎ ‎dołączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎jeszcze‎ ‎prezydenta Bukowińskiego.
Zamkniętych‎ ‎biedaków‎ ‎Preusker‎ ‎wręcz‎ ‎torturował‎ ‎moralnie.‎ ‎Jak‎ ‎opowiadał‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎— Handtke‎ ‎—‎ ‎przy‎ ‎każdej‎ ‎salwie‎ ‎wchodził‎ ‎do‎ ‎więźniów‎ ‎i‎ ‎oświadczał:
„To‎ ‎rozstrzeliwają‎ ‎waszych‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎was‎ ‎kolej przyjdzie".
Wreszcie‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎5-ej‎ ‎po‎ ‎południu — ruch‎ ‎się‎ ‎wszczął‎ ‎między‎ ‎niemcami.‎ ‎Zaczął‎ ‎się‎ ‎pośpieszny‎ ‎odwrót‎ ‎z‎ ‎miasta,‎ ‎przyczem‎ ‎uciekający niemcy‎ ‎znów‎ ‎rozpoczęli‎ ‎rotowy‎ ‎ogień‎ ‎bezładny, a‎ ‎skierowany‎ ‎wzdłuż‎ ‎ulic‎ ‎do‎ ‎okien‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎parku. Zakładników‎ ‎uszykowano‎ ‎w‎ ‎dwójki,‎ ‎przyłączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎jakimś‎ ‎wypadkiem‎ ‎drugiego‎ ‎kasjera‎ ‎z‎ ‎kasy‎ ‎gubernjalnej‎ ‎—‎ ‎Rudzkiego‎ ‎—‎ ‎popularnego w‎ ‎Kaliszu‎ ‎wioślarza—zwycięzcę‎ ‎na‎ ‎wielu‎ ‎regatach międzyklubowych‎ ‎—‎ ‎otoczono‎ ‎mocnym‎ ‎konwojem i‎ ‎powleczono‎ ‎za‎ ‎wojskiem‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Skalmierzyc. Pochód‎ ‎ten—opowiada‎ ‎Handtke—był‎ ‎dla‎ ‎nas nową‎ ‎torturą.‎ ‎Popychani‎ ‎i‎ ‎bici‎ ‎kolbami‎ ‎przez żołnierzy‎ ‎konwoju — zakładnicy — przeważnie‎ ‎ludzie w‎ ‎podeszłym‎ ‎wieku‎ ‎i‎ ‎nietęgiego‎ ‎zdrowia‎ ‎—‎ ‎wlekli się‎ ‎z‎ ‎trudnością,‎ ‎nie‎ ‎wiedząc‎ ‎dokąd‎ ‎i‎ ‎poco‎ ‎ich prowadzą.‎ ‎Dopełniał‎ ‎zaś‎ ‎grozy‎ ‎oficer,‎ ‎który‎ ‎z‎ ‎cynicznym‎ ‎uśmieszkiem‎ ‎wciąż‎ ‎zapowiadał:
„Gleich,‎ ‎gleich — noch‎ ‎einige‎ ‎Minuten“! 
Chwile‎ ‎przychodziły‎ ‎okropne.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎z‎ ‎zabudowań‎ ‎lazaretu‎ ‎straży‎ ‎pogranicznej,‎ ‎rozlega‎ ‎się trzask‎ ‎jakiś,‎ ‎podobny‎ ‎do‎ ‎strzału.‎ ‎Prusaków‎ ‎ogarnia‎ ‎panika.‎ ‎Zakładników‎ ‎zmuszają‎ ‎kolbami‎ ‎do‎ ‎rzucenia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemię‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎rozpoczynają‎ ‎się‎ ‎salwy w‎ ‎stronę‎ ‎miasta.
Podczas‎ ‎tej‎ ‎właśnie‎ ‎drogi‎ ‎zamordowany‎ ‎został‎ ‎fabrykant‎ ‎i‎ ‎obywatel‎ ‎kaliski,‎ ‎Frenkiel.‎ ‎
“Okoliczności,‎ ‎towarzyszące‎ ‎tej‎ ‎tragedji,‎ ‎tak‎ ‎były‎ ‎mi rozmaicie‎ ‎przedstawiane‎ ‎przez‎ ‎świadków,‎ ‎że‎ ‎nie mogłem‎ ‎sobie‎ ‎odtworzyć‎ ‎obrazu.‎ ‎Zresztą‎ ‎o‎ ‎tem napewno‎ ‎będą‎ ‎inni‎ ‎pisać‎ ‎dokładnie.‎ ‎Śmierć‎ ‎taka była‎ ‎zbyt‎ ‎głośna — aby‎ ‎przejść‎ ‎bez‎ ‎echa.‎ ‎Na‎ ‎mnie osobiście‎ ‎straszne‎ ‎wrażenie‎ ‎zrobił‎ ‎trup‎ ‎miljonera, walający‎ ‎się‎ ‎przy‎ ‎drodze,‎ ‎opuszczony‎ ‎i‎ ‎rzucony na‎ ‎poniewierkę.

Dziwnie‎ ‎demokratyczna‎ ‎jest‎ ‎śmierć‎ ‎czasami. Idą.‎ ‎„Marsz“!‎ ‎brzmi‎ ‎komenda‎ ‎i‎ ‎zakładnicy pchani‎ ‎kolbami‎ ‎wloką‎ ‎się‎ ‎dalej‎ ‎wstrząśnieni‎ ‎do ostateczności...
„Halt“!‎ ‎Więźniów‎ ‎wprowadzają‎ ‎na‎ ‎jakąś‎ ‎polankę.‎ ‎Oficer‎ ‎każe‎ ‎ze‎ ‎złowrogim‎ ‎uśmiechem‎ ‎ustawić‎ ‎ich‎ ‎w‎ ‎szeregu.‎ 
‎Biedacy‎ ‎—‎ ‎oczywiście‎ ‎pewni rozstrzelania,‎ ‎gotują‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎śmierć.‎ ‎Nie — po‎ ‎kilku minutach‎ ‎—‎ ‎rozlega‎ ‎się‎ ‎zbawcze—
„weiter“!‎ ‎i‎ ‎znów pędzenie‎ ‎naprzód.‎ ‎Wreszcie‎ ‎wszystkich‎ ‎zamknięto w‎ ‎jakimś‎ ‎wiatraku,‎ ‎gdzie‎ ‎wielu,‎ ‎wyczerpanych ostatecznie,‎ ‎upadło‎ ‎niemal‎ ‎w‎ ‎omdleniu...‎ ‎W‎ ‎godzinę‎ ‎może‎ ‎po‎ ‎wyruszeniu‎ ‎zakładników‎ ‎z‎ ‎Kalisza — potężny‎ ‎huk‎ ‎zaczął‎ ‎raz‎ ‎po‎ ‎raz‎ ‎wstrząsać‎ ‎wiatrakiem:‎ ‎bombardowano‎ ‎Kalisz.

Mieszkańcy‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎spodziewali‎ ‎się‎ ‎zupełnie. Po‎ ‎opłaceniu‎ ‎kontrybucji,‎ ‎aresztowaniu‎ ‎zakładników‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎zupełnem‎ ‎opuszczeniu‎ ‎ulic‎ ‎i‎ ‎placów‎ ‎zdawało‎ ‎by‎ ‎się —kwestja‎ ‎załatwiona‎ ‎została w‎ ‎zupełności.‎ ‎To‎ ‎też‎ ‎dopiero‎ ‎gęsto‎ ‎padające‎ ‎na ulice‎ ‎i‎ ‎dachy‎ ‎domów‎ ‎szrapnele‎ ‎pruskie‎ ‎przy‎ ‎stale powtarzającym‎ ‎się‎ ‎huku‎ ‎strzałów‎ ‎działowych‎ ‎dały‎ ‎poznać‎ ‎niebezpieczeństwo‎ ‎i‎ ‎zmusiły‎ ‎lokatorów do‎ ‎przeniesienia‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎piwnic‎ ‎i‎ ‎suteren.‎ ‎Mimo to‎ ‎już‎ ‎były‎ ‎ofiary.‎ ‎W‎ ‎Rynku‎ ‎szrapnel‎ ‎wpadł‎ ‎do mieszkania‎ ‎właściciela‎ ‎domu‎ ‎Batkowskiego — wczoraj‎ ‎dopiero‎ ‎przybyłego‎ ‎z‎ ‎kuracji.‎ ‎Batkowski‎ ‎padł trupem,‎ ‎żona‎ ‎zaś‎ ‎jego‎ ‎została‎ ‎ciężko‎ ‎ranna.‎ ‎Na Bypinku‎ ‎zabite‎ ‎zostało‎ ‎dziecko.
Szkody‎ ‎naogół‎ ‎bombardowanie‎ ‎przyczyniło niewielkie:‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎zostało‎ ‎kilka‎ ‎domów‎ ‎uszkodzonych,‎ ‎w‎ ‎Alei‎ ‎Józefiny‎ ‎—‎ ‎rozwalono‎ ‎wieżyczkę kamienicy‎ ‎Friedmana‎ ‎—‎ ‎gdzieniegdzie‎ ‎znowu‎ ‎rozwalono‎ ‎komin‎ ‎lub‎ ‎części‎ ‎dachu‎ ‎zerwano.‎ ‎Naogół dano‎ ‎50—60‎ ‎strzałów,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎duża‎ ‎część‎ ‎nie szkodliwa‎ ‎była‎ ‎zupełnie,‎ ‎pociski‎ ‎bowiem‎ ‎pękały w‎ ‎parku,‎ ‎na‎ ‎łęgach‎ ‎okolicznych‎ ‎lub‎ ‎wreszcie‎ ‎na pustych‎ ‎ulicach.‎ ‎I‎ ‎tego‎ ‎jednak‎ ‎dość‎ ‎było,‎ ‎ażeby steroryzować‎ ‎ludność‎ ‎w‎ ‎zupełności.‎ ‎Wrażenie‎ ‎huku‎ ‎strzałów‎ ‎działowych‎ ‎i‎ ‎świstu‎ ‎szrapneli‎ ‎na‎ ‎niespodziewających‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎spokojnych‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎o‎ ‎czemś‎ ‎podobnem‎ ‎nie‎ ‎mieli‎ ‎pojęcia,‎ ‎było‎ ‎straszne.‎ ‎W‎ ‎moich‎ ‎oczach‎ ‎—‎ ‎człowiek czterdziestokilkoletni,‎ ‎rzemieślnik,‎ ‎został‎ ‎rażony połowicznym‎ ‎paraliżem — dwoje‎ ‎zaś‎ ‎dzieci‎ ‎wymiotowało‎ ‎żółcią...‎ ‎Nie‎ ‎prędko‎ ‎więc,‎ ‎mimo‎ ‎ustania strzałów,‎ ‎ludzie‎ ‎wychodzili‎ ‎z‎ ‎kryjówek.

Straszny‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎ten‎ ‎dzień,‎ ‎który‎ ‎jednak jeszcze‎ ‎nie‎ ‎miał‎ ‎być‎ ‎najstraszniejszym,‎ ‎zakończył się‎ ‎wreszcie — czemś — będącem‎ ‎klasycznym‎ ‎przykładem‎ ‎iście‎ ‎szubienicznego‎ ‎humoru.‎ ‎Między‎ ‎godziną‎ ‎8‎ ‎a‎ ‎9—zajaśniała‎ ‎w‎ ‎całym‎ ‎Kaliszu...‎ ‎iluminacja.‎ ‎Było‎ ‎to‎ ‎ścisłe‎ ‎wykonanie‎ ‎rozporządzenia Preuskera:‎ ‎„Od‎ ‎godziny‎ ‎8-ej‎ ‎wszystkie‎ ‎bramy‎ ‎domów‎ ‎winny‎ ‎być‎ ‎zamknięte,‎ ‎a‎ ‎wszystkie‎ ‎okna oświetlone‎".

Jak‎ ‎sobie‎ ‎poradzili‎ ‎biedni‎ ‎kaliszanie‎ ‎z‎ ‎brakiem‎ ‎świec‎ ‎i‎ ‎nafty‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎mieszkaniach‎ ‎—‎ ‎niewiem‎ ‎—‎ ‎prawdopodobnie‎ ‎rozpacz‎ ‎i‎ ‎obawa‎ ‎przed ponownem‎ ‎wejściem‎ ‎prusaków‎ ‎lub‎ ‎bombardowaniem — rozwinęły‎ ‎niesłychaną‎ ‎pomysłowość‎ ‎i‎ ‎energję — dość,‎ ‎że‎ ‎tak‎ ‎rzęsiście‎ ‎oświetlonych‎ ‎ulic‎ ‎i‎ ‎placów‎ ‎nie‎ ‎pamiętam‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
Groteskowo‎ ‎też‎ ‎wyglądały‎ ‎uiluminowane‎ ‎puściuteńkie‎ ‎ulice,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎zrzadka‎ ‎tylko‎ ‎głuchy odgłos‎ ‎kroków‎ ‎ciekawego‎ ‎przechodnia‎ ‎się‎ ‎rozlegał.‎ ‎Mimowoli‎ ‎przychodził‎ ‎na‎ ‎myśl‎ ‎obraz‎ ‎katafalku,‎ ‎obstawionego‎ ‎świecami‎ ‎w‎ ‎pustym‎ ‎kościele...Prusacy‎ ‎nocą‎ ‎nie‎ ‎weszli‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎całe‎ ‎usiłowania‎ ‎kaliszan‎ ‎poszły‎ ‎na‎ ‎marne... Koło‎ ‎5—6‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎wreszcie‎ ‎pochmurny dżdżysty‎ ‎poranek‎ ‎rozproszył‎ ‎mroki‎ ‎nocy—nareszcie‎ ‎ustała‎ ‎ta‎ ‎straszna‎ ‎iluminacja‎ ‎pogrzebowa‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
Ludzie‎ ‎wychodzili‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎zasięgnąć‎ ‎języka...‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎robić‎ ‎dalej...‎ ‎Powoli,‎ ‎ostrożnie,‎ ‎najpierw‎ ‎pojedynczo,‎ ‎później‎ ‎coraz‎ ‎większemi grupami,‎ ‎schodzili‎ ‎się‎ ‎kaliszanie,‎ ‎udzielając‎ ‎sobie pogłosek‎ ‎i‎ ‎nowin.‎ ‎Nie‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎zorjentować się,‎ ‎gdzie‎ ‎są‎ ‎ukryci‎ ‎prusacy.‎ ‎Bo‎ ‎w‎ ‎zupełne‎ ‎opuszczenie‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎miasta‎ ‎nie‎ ‎wierzono‎ ‎bynajmniej.

Panika,‎ ‎wywołana‎ ‎gwałtami‎ ‎i‎ ‎bombardowaniem‎ ‎wtorkowem‎ ‎nie‎ ‎ustawała‎ ‎i‎ ‎przy‎ ‎lada‎ ‎okazji ujawniała‎ ‎się‎ ‎zaraz.‎ ‎Rano — na‎ ‎Rynku‎ ‎np.‎ ‎byłem świadkiem‎ ‎następującej‎ ‎sceny:‎ ‎Rozmawiamy‎ ‎z‎ ‎naczelnikiem‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Mrowińskim,‎ ‎oraz‎ ‎sekwestratorem‎ ‎Paszkiewiczem,‎ ‎którzy‎ ‎obaj‎ ‎energicznie‎ ‎zajmowali‎ ‎się‎ ‎oczyszczeniem‎ ‎ulic‎ ‎z‎ ‎trupów, gdy‎ ‎nagle‎ ‎na‎ ‎Rynek‎ ‎wbiega‎ ‎jakiś‎ ‎przerażony‎ ‎do ostatecznych‎ ‎granic‎ ‎młodzieniec.‎ ‎„Trup‎ ‎Frenkla na‎ ‎rogatce...‎ ‎idę‎ ‎się‎ ‎wyspowiadać...‎ ‎Prusacy‎ ‎są‎ ‎na Sielance‎"‎!.,‎ ‎wypowiada‎ ‎urywane‎ ‎frazesy,‎ ‎gdy‎ ‎go‎ ‎zatrzymujemy.
„Jezus‎ ‎Marja‎"‎! — rozlega‎ ‎się‎ ‎czyjś‎ ‎wykrzyk‎ ‎histeryczny‎ ‎i‎ ‎cała‎ ‎grupa‎ ‎zebrana‎ ‎przed‎ ‎Ratuszem,‎ ‎koło‎ ‎ciał‎ ‎pięciu‎ ‎rozstrzelanych‎ ‎tam‎ ‎mężczyzn,‎ ‎o‎ ‎których‎ ‎mówiliśmy‎ ‎wyżej,‎ ‎w‎ ‎oka‎ ‎mgnieniu‎ ‎rozprasza się‎ ‎w‎ ‎przestrachu.‎ ‎Żadne‎ ‎przekonywania,‎ ‎żadne prośby‎ ‎o‎ ‎trochę‎ ‎choćby‎ ‎zimnej‎ ‎krwi‎ ‎i‎ ‎spokoju nie‎ ‎pomagają.‎ ‎Takich‎ ‎scen‎ ‎popłochu‎ ‎w‎ ‎różnych okolicach‎ ‎miasta‎ ‎spotkałem‎ ‎kilka,‎ ‎a‎ ‎wszystkie‎ ‎bez powodu.‎ ‎

Prusacy,‎ ‎jakby‎ ‎zamarli.‎ ‎Wycofawszy‎ ‎się z‎ ‎miasta,‎ ‎zaczęli‎ ‎oni‎ ‎sypać‎ ‎okopy‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎Dóbrzeckich,‎ ‎zajmując‎ ‎akurat‎ ‎pole‎ ‎pamiętnej‎ ‎bitwy 1706‎ ‎roku,‎ ‎oraz‎ ‎jeszcze‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎danej‎ ‎chwili‎ ‎—‎ ‎pamiętniejszych‎ ‎słynnych‎ ‎rosyjsko-pruskich‎ ‎manewrów‎ ‎w‎ ‎r.‎ ‎1835.‎ ‎Mimowoli‎ ‎przychodzi‎ ‎na‎ ‎myśl ironja‎ ‎zawierająca‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎napisie‎ ‎pomnika‎ ‎na‎ ‎placu‎ ‎Św.‎ ‎Józefa:?*‎ ‎„Niech‎ ‎Bóg‎ ‎błogosławi‎ ‎wieczną przyjaźń‎ ‎Prus‎ ‎i‎ ‎Rosji‎ ‎na‎ ‎strach‎ ‎wspólnych‎ ‎ich nieprzyjaciół".

Koło‎ ‎9-ej‎ ‎rano‎ ‎zjawili‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎dwaj zwolnieni‎ ‎z‎ ‎misją‎ ‎uspokojenia‎ ‎miasta,‎ ‎a‎ ‎podobno i‎ ‎wyszukania‎ ‎sprawców‎ ‎strzałów‎ ‎zakładnicy:‎ ‎Handtke‎ ‎i‎ ‎Scholtz.‎ ‎Handtke,‎ ‎zupełnie‎ ‎nerwowo‎ ‎rozbity, niezdolny‎ ‎do‎ ‎niczego,‎ ‎odrazu‎ ‎położył‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎łóżka, Scholtz‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎rozmowach‎ ‎z‎ ‎napotkanemi‎ ‎znajomymi‎ ‎starał‎ ‎się‎ ‎misję‎ ‎swą‎ ‎wypełnić,‎ ‎z‎ ‎wprost przeciwnym‎ ‎jednak‎ ‎skutkiem.‎ ‎Wreszcie‎ ‎panika doszła‎ ‎do‎ ‎zenitu,‎ ‎gdy‎ ‎koło‎ ‎10-ej‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎huk‎ ‎strzałów‎ ‎armatnich.
Byłem‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎akurat‎ ‎u‎ ‎posła‎ ‎Parczewskiego,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎naradzaliśmy‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎sposobem przedostania‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎wyższej‎ ‎komendy‎ ‎pruskiej‎ ‎dla wyjaśnienia‎ ‎nieporozumienia,‎ ‎jakiemu‎ ‎przypisywaliśmy‎ ‎wypadki,‎ ‎zaszłe‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎wczorajszym,‎ ‎gdy padły‎ ‎pierwsze‎ ‎wystrzały‎ ‎działowe.‎ ‎Pożegnałem pp.‎ ‎Parczewskich‎ ‎i‎ ‎mimo‎ ‎zatrzymywań‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎strony,‎ ‎ruszyłem‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Na‎ ‎ulicach,‎ ‎któremi‎ ‎dążyłem‎ ‎do‎ ‎domu,‎ ‎popłoch‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎panowały nie‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Tłumy‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎zdecydowali się‎ ‎już‎ ‎uciec‎ ‎i‎ ‎biegły‎ ‎ulicami‎ ‎z‎ ‎tobołkami,‎ ‎nagle zatrzymane‎ ‎hukiem‎ ‎strzałów‎ ‎i‎ ‎świstem‎ ‎pocisków rzucały‎ ‎się‎ ‎obłędnie‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎domów,‎ ‎chcąc‎ ‎ukryć się‎ ‎pod‎ ‎osłoną‎ ‎murów.‎ ‎Pociski‎ ‎szły‎ ‎tym‎ ‎razem w‎ ‎dzielnicę‎ ‎żydowską‎ ‎w‎ ‎północno-zachodniej‎ ‎części‎ ‎miasta,‎ ‎było‎ ‎ich‎ ‎naogół‎ ‎niewiele‎ ‎i‎ ‎niewielkie
też‎ ‎szkody‎ ‎zrządziły.

Ogółem‎ ‎dali‎ ‎prusacy‎ ‎12‎ ‎wystrzałów,‎ ‎co‎ ‎było jednak‎ ‎dosyć,‎ ‎ażeby‎ ‎wśród‎ ‎ludności‎ ‎przerażonej od‎ ‎36‎ ‎godzin‎ ‎trwającemi‎ ‎gwałtami,‎ ‎strzelaniną, rozstrzeliwaniami‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎bombardowaniem, wzniecić‎ ‎popłoch‎ ‎niesłychany... Szczęśliwie‎ ‎dostaję‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Rodzinę‎ ‎zastałem‎ ‎w‎ ‎najwyższym‎ ‎stopniu‎ ‎zdenerwowania w‎ ‎suterenach‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎tłumem‎ ‎lokatorów.‎ ‎Podnie cenie,‎ ‎płacz,‎ ‎strach‎ ‎ogólny‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎zbiorowa sugestja,‎ ‎czyniąca‎ ‎prawdopodobnemi‎ ‎najdziksze przypuszczenia‎ ‎i‎ ‎obrazy,‎ ‎robią‎ ‎dłuższy‎ ‎pobyt w‎ ‎mieście‎ ‎niemożliwym‎ ‎dla‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci.‎ ‎Po krótkiej‎ ‎też‎ ‎naradzie‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎postanawiamy rodziny‎ ‎poprowadzić‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎na‎ ‎letnisko. 

Gdy‎ ‎dowiedziano‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎naszej‎ ‎decyzji‎ ‎wśród lokatorów‎ ‎zebranych‎ ‎w‎ ‎suterenach,‎ ‎‎zaczęły‎ ‎się rozgrywać‎ ‎sceny‎ ‎nie‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Żegnano‎ ‎nas z‎ ‎płaczem‎ ‎i‎ ‎błogosławieństwami — odzywały‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎głosy — „jak‎ ‎można‎ ‎dzieci‎ ‎tak‎ ‎ryzykować"‎ ‎— „przecież‎ ‎to‎ ‎śmierć‎ ‎pewna"!‎ ‎„Niechże‎ ‎państwo litość‎ ‎mają“! — Decyzję‎ ‎jednak‎ ‎wykonywamy.‎ ‎Nie słysząc‎ ‎już‎ ‎oddawna‎ ‎wystrzałów,‎ ‎wychodzimy. Służące‎ ‎biorą‎ ‎dzieci,‎ ‎my‎ ‎—‎ ‎nieco‎ ‎ubrania.‎ ‎Wśród płaczu‎ ‎i‎ ‎błogosławieństw‎ ‎obecnych‎ ‎przekraczamy bramę,‎ ‎którą‎ ‎momentalnie‎ ‎zatrzaskują‎ ‎za‎ ‎nami. Słyszymy‎ ‎przekręcenie‎ ‎klucza‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎puściutką ulicą‎ ‎ku‎ ‎parkowi,‎ ‎a‎ ‎stamtąd‎ ‎przez‎ ‎Tyniec‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎turecką.
Po‎ ‎godzinnym‎ ‎marszu,‎ ‎łącznie‎ ‎z‎ ‎pp.‎ ‎K., a‎ ‎wśród‎ ‎całej‎ ‎masy‎ ‎uciekających‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎odbywanym,‎ ‎stajemy‎ ‎na‎ ‎opuszczonym‎ ‎w‎ ‎niedzielę‎ ‎letnisku.

Stąd‎ ‎już‎ ‎obserwujemy‎ ‎formalny‎ ‎exodus‎ ‎ludności‎ ‎kaliskiej.‎ ‎Dorożki,‎ ‎powozy,‎ ‎karety,‎ ‎bryki, wozy‎ ‎zwyczajne‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎tłumy‎ ‎pieszych‎ ‎mężczyzn,‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎szły‎ ‎do‎ ‎wieczora‎ ‎szosą i‎ ‎bocznemi‎ ‎drogami.‎ ‎Koło‎ ‎10‎ ‎tysięcy‎ ‎ludności prawdopodobnie‎ ‎opuściło‎ ‎Kalisz‎ ‎dnia‎ ‎tego.
93a3a9f4-f488-41a2-a284-3ca8f027b0b3

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jeżeli‎ ‎wypadki‎ ‎nocne‎ ‎obaliły‎ ‎w‎ ‎pojęciu‎ ‎naszem‎ ‎wszelkie‎ ‎legendy‎ ‎o‎ ‎wysokiem‎ ‎wyrobieniu wojskowem,‎ ‎odwadze‎ ‎i‎ ‎żelaznej‎ ‎dyscyplinie‎ ‎prusaków,‎ ‎to‎ ‎następny‎ ‎dzień‎ ‎był‎ ‎wyborną‎ ‎ilustracją owej,‎ ‎rzekomo‎ ‎wybitnej,‎ ‎kultury‎ ‎niemieckiej.‎ ‎Obok tchórzostwa‎ ‎bezmiernego,‎ ‎prusacy‎ ‎wykazali‎ ‎zezwierzęcenie‎ ‎zupełne.
Sytuacja‎ ‎wydawała‎ ‎się — zapewne‎ ‎niezwykle groźną.‎ ‎Prusacy‎ ‎mogli‎ ‎mniemać,‎ ‎że‎ ‎miasto‎ ‎zrewoltowane;‎ ‎do‎ ‎żołnierzy‎ ‎strzelano...‎ ‎Prawa‎ ‎wojenne‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎razach‎ ‎nieubłagane — a‎ ‎odwet‎ ‎straszny.‎ ‎Lecz‎ ‎odwet‎ ‎pruski‎ ‎za‎ ‎rzecz,‎ ‎którą‎ ‎odrazu‎ ‎sami‎ ‎mogliby‎ ‎wyjaśnić‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎sytuacji,‎ ‎którą‎ ‎zrozumieć‎ ‎było‎ ‎im‎ ‎łatwo‎ ‎zupełnie,‎ ‎był‎ ‎czemś‎ ‎niewytłomaczonem,‎ ‎czemś‎ ‎sprzecznem‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎pojęciami‎ ‎ludzkości‎ ‎i‎ ‎ze‎ ‎zdrową‎ ‎logiką.

Zbitemu‎ ‎prezydentowi‎ ‎oświadczono,‎ ‎że‎ ‎miasto‎ ‎zapłaci‎ ‎kontrybucję‎ ‎i‎ ‎kazano‎ ‎szukać‎ ‎finansistów.‎ ‎Następnie‎ ‎zaś‎ ‎rozpoczęto‎ ‎wybieranie‎ ‎zakładników.‎ ‎Przychodzą‎ ‎dwaj‎ ‎wikarjusze‎ ‎z‎ ‎zapytaniem, czy‎ ‎mogą‎ ‎mszę‎ ‎odprawić.‎ ‎„Gdzie‎ ‎wasz‎ ‎zwierzchnik"?‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎sprowadza‎ ‎dziekana — ks.‎ ‎Płoszaja,‎ ‎którego‎ ‎natychmiast‎ ‎aresztowano.‎ ‎Służbowy oficer‎ ‎pyta‎ ‎o‎ ‎dwu‎ ‎młodych‎ ‎księży:‎ ‎„A‎ ‎i‎ ‎ci‎ ‎będą dobrzy"!‎ ‎odpowiada‎ ‎Preusker,‎ ‎rozkazując‎ ‎aresztować‎ ‎obu‎ ‎wikarjuszów.‎ ‎Następnie‎ ‎posyłają‎ ‎po‎ ‎duchownych‎ ‎innych‎ ‎wyznań.‎ ‎Przyprowadzono‎ ‎protojereja‎ ‎Siemionowskija,‎ ‎zamiast‎ ‎rabina‎ ‎Lipszyca, bawiącego‎ ‎na‎ ‎kuracji‎ ‎—‎ ‎dostał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎prusaków‎ ‎Moses,‎ ‎podrabin,‎ ‎pastora‎ ‎ani‎ ‎kantora‎ ‎nie‎ ‎znaleziono,‎ ‎natomiast‎ ‎sprowadzono‎ ‎młodego‎ ‎fabrykanta‎ ‎Handtkego,‎ ‎którego‎ ‎zatrzymano‎ ‎w‎ ‎charakterze‎ ‎zakładnika‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎dyrektorem‎ ‎Wzajemnego Kredytu‎ ‎Scholtzem.

W‎ ‎zamieszaniu‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎strachu‎ ‎prusaków‎ ‎— trafem‎ ‎ocalał‎ ‎poseł‎ ‎Parczewski,‎ ‎który‎ ‎zgłosił‎ ‎się do‎ ‎komendanta‎ ‎jako‎ ‎przedstawiciel‎ ‎ludności‎ ‎dla wytłomaczenia‎ ‎nieporozumienia,‎ ‎inż.‎ ‎Kleyman‎ ‎i‎ ‎paru‎ ‎innych.‎ ‎Każdy‎ ‎bowiem‎ ‎interesant‎ ‎stawał‎ ‎się kandydatem‎ ‎na‎ ‎zakładnika.‎ ‎Wreszcie‎ ‎Preusker wpadł‎ ‎po‎ ‎rozum‎ ‎do‎ ‎głowy‎ ‎i‎ ‎zaaresztował‎ ‎wszystkich‎ ‎finansistów,‎ ‎którzy‎ ‎zgłaszali‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎sprawie kontrybucji.
Ba,‎ ‎nawet‎ ‎podobno‎ ‎do‎ ‎zakładników‎ ‎dołączono‎ ‎urzędnika‎ ‎biura‎ ‎Wzajemnego‎ ‎Kredytu,‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎G. który‎ ‎jadł‎ ‎z‎ ‎dyr.‎ ‎Scholtzem‎ ‎śniadanie‎ ‎w‎ ‎restauracji.‎ ‎Poza‎ ‎tem‎ ‎przywieziono‎ ‎w‎ ‎dorożce‎ ‎pod‎ ‎silną strażą:‎ ‎Henryka‎ ‎Frenkla,‎ ‎Maurycego‎ ‎Heymana‎ ‎— obywateli‎ ‎i‎ ‎bankiera‎ ‎Mamrotha — później‎ ‎znów‎ ‎dołączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎Zygm.‎ ‎Grossa.‎ ‎Preusker‎ ‎żądał kogoś‎ ‎„aus‎ ‎polnischen‎ ‎Bank“‎ ‎—‎ ‎wskutek‎ ‎czyjejś wskazówki‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎już‎ ‎aresztowano‎ ‎świeżo‎ ‎przybyłego‎ ‎z‎ ‎zagranicy‎ ‎—‎ ‎prezesa‎ ‎Rady‎ ‎Wzajemnego Kredytu—Stanisława‎ ‎Bulewskiego.‎ ‎Wszystkich‎ ‎zakładników‎ ‎umieszczono‎ ‎w‎ ‎jednym‎ ‎numerze‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskiego.‎ ‎6‎ ‎aresztowanych‎ ‎rano‎ ‎(3‎ ‎księży,‎ ‎protojerej,‎ ‎podrabin‎ ‎i‎ ‎Handtke — Scholtz‎ ‎wciąż występował‎ ‎w‎ ‎roli‎ ‎tłomacza)‎ ‎miano‎ ‎zatrzymać‎ ‎jako‎ ‎zakładników‎ ‎spokoju‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎finansistów‎ ‎zaś Preusker‎ ‎obiecał‎ ‎wypuścić‎ ‎natychmiast‎ ‎po‎ ‎złożeniu‎ ‎kontrybucji,‎ ‎której‎ ‎50‎ 000 ‎rb.‎[40 rb = 1 uncja złota] ‎miało‎ ‎być‎ ‎wypłacone‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎5-ej‎ ‎po‎ ‎południu.

Tymczasem‎ ‎zaś‎ ‎Preusker‎ ‎wydał‎ ‎nową‎ ‎proklamację‎ ‎do‎ ‎mieszkańców‎ ‎niebywałej‎ ‎wręcz‎ ‎treści: „Zdarzyły‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎wypadki‎ ‎strzelania‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎przeto‎ ‎wszystkie‎ ‎względy‎ ‎dla‎ ‎ludności‎ ‎ustają. Miasto‎ ‎płaci‎ ‎50‎ ‎000 rb.‎ ‎kontrybucji‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎powtórzenia‎ ‎się‎ ‎strzałów,‎ ‎„co‎ ‎dziesiąty‎ ‎mieszkaniec zostanie‎ ‎rozstrzelany‎ ‎“.‎ ‎Gazety‎ ‎wydawać‎ ‎zabraniam, od‎ ‎godziny‎ ‎8-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎bramy‎ ‎winny‎ ‎być‎ ‎zamknięte‎ ‎i‎ ‎okna‎ ‎oświetlone".‎ ‎Dalej‎ ‎szły‎ ‎znów‎ ‎ogólnikowe,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎mówiące‎ ‎przepisy,‎ ‎pomieszane jak‎ ‎groch‎ ‎z‎ ‎kapustą.

Jakie‎ ‎wrażenie‎ ‎wywarła‎ ‎ta‎ ‎nowa‎ ‎konstytucja, łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić;‎ ‎a‎ ‎wrażenie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tem większe,‎ ‎że‎ ‎rozpuszczone‎ ‎po‎ ‎mieście‎ ‎patrole,‎ ‎już od‎ ‎godziny‎ ‎10-tej‎ ‎rano,‎ ‎dopuszczały‎ ‎się‎ ‎niesłychanych‎ ‎nadużyć.‎ ‎Przechodniów‎ ‎brutalnie‎ ‎rewidowano,‎ ‎często‎ ‎bijąc‎ ‎kolbami;‎ ‎przy‎ ‎najmniejszej‎ ‎opozycji —‎ ‎stawiano‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwano‎ ‎na‎ ‎poczekaniu.‎ ‎Szczególniej‎ ‎wiele‎ ‎faktów‎ ‎rozstrzelania, lub‎ ‎wręcz‎ ‎zastrzelenia,‎ ‎zdarzyło‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎szpitala, gdzie‎ ‎jeszcze‎ ‎znajdowali‎ ‎się‎ ‎żołnierze‎ ‎ranni,‎ ‎a‎ ‎opodal‎ ‎na‎ ‎ulicy — leżało‎ ‎kilkanaście‎ ‎trupów‎ ‎zamordowanych‎ ‎przez‎ ‎żołdactwo‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎osób.‎ ‎Z‎ ‎okien szpitala‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎widzieć‎ ‎całe‎ ‎postępowanie rozjuszonych‎ ‎żołdaków.‎ ‎Rozstrzelano‎ ‎lub‎ ‎zastrzelono‎ ‎tam‎ ‎kilkunastu‎ ‎przechodniów,‎ ‎a‎ ‎postępowanie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tak‎ ‎wstrząsające,‎ ‎że‎ ‎zdarzały‎ ‎się‎ ‎wypadki‎ ‎odmowy‎ ‎rozstrzelania‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎żołnierzy, gdy‎ ‎rozbestwiony‎ ‎jakiś‎ ‎leutenant‎ ‎rozkazywał‎ ‎mordować.‎ ‎Jeden‎ ‎taki‎ ‎wypadek‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎widział‎ ‎dr.‎ ‎Koszutski,‎ ‎na‎ ‎którego‎ ‎słowach‎ ‎opowiadanie‎ ‎to‎ ‎opieram.

W‎ ‎ciągu‎ ‎też‎ ‎półgodziny‎ ‎miasto‎ ‎opustoszało. Okolicznych‎ ‎włościan,‎ ‎przybyłych‎ ‎na‎ ‎targ‎ ‎wtorkowy,‎ ‎wojsko‎ ‎rozpędziło — sklepy‎ ‎zamykano‎ ‎na‎ ‎gwałt, mimo‎ ‎ożywionych‎ ‎obrotów‎ ‎po‎ ‎dwudniowym‎ ‎zastoju.
Pojedynczych‎ ‎przechodniów‎ ‎maltretowano w‎ ‎niesłychany‎ ‎sposób,‎ ‎a‎ ‎przy‎ ‎pierwszej‎ ‎próbie oporu — stawiano‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwano.‎ ‎W‎ ‎ten sposób‎ ‎według‎ ‎obliczeń‎ ‎p.‎ ‎Z.‎ ‎zajmującego‎ ‎się zbieraniem‎ ‎trupów — zamordowano‎ ‎do‎ ‎dwudziestu osób.‎ ‎Sam‎ ‎on‎ ‎pogrzebał‎ ‎16‎ ‎rozstrzelanych.‎ ‎Czasem‎ ‎zaś — rozstrzelanie‎ ‎zastępowano‎ ‎wręcz‎ ‎zastrzeleniem‎ ‎przez‎ ‎podoficera‎ ‎z‎ ‎rewolweru. Piszący‎ ‎te‎ ‎słowa‎ ‎omal‎ ‎nie‎ ‎uległ‎ ‎temu‎ ‎również‎ ‎losowi.

Koło‎ ‎1‎ ‎w‎ ‎południe,‎ ‎chcąc‎ ‎zasięgnąć‎ ‎języka, wyszedłem‎ ‎z‎ ‎domu‎ ‎i‎ ‎skierowałem‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎Główny Rynek.‎ ‎Plac‎ ‎był‎ ‎absolutnie‎ ‎pusty‎ ‎—‎ ‎minąłem‎ ‎warty — obrewidowany‎ ‎tylko‎ ‎przez‎ ‎jednego‎ ‎podejrzliwego‎ ‎ślązaka‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎następnie,‎ ‎widząc‎ ‎niemożliwość dostania‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎apteki,‎ ‎dokąd‎ ‎miałem‎ ‎wstąpić‎ ‎— powracam.‎ ‎Nagle‎ ‎słychać‎ ‎znane‎ ‎mi‎ ‎dobrze: 
„Halt“!‎ ‎Staję‎ ‎posłusznie.‎ ‎Patrol‎ ‎z‎ ‎trzech‎ ‎żołdaków‎ ‎zmierza‎ ‎ku‎ ‎mnie.
„Kommt“!‎ ‎—‎ ‎oczywiście‎ ‎podchodzę‎ ‎—‎ ‎dwuch żołnierzy‎ ‎po‎ ‎bokach‎ ‎—‎ ‎jeden‎ ‎przodem‎ ‎—‎ ‎prowadzi. 
Zimno‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎zrobiło,‎ ‎gdy‎ ‎zatrzymaliśmy‎ ‎się‎ ‎pod murem‎ ‎Ratusza — i‎ ‎ja‎ ‎znalazłem‎ ‎się‎ ‎tuż‎ ‎obok‎ ‎trzech ciał,‎ ‎leżących‎ ‎w‎ ‎kałuży‎ ‎krwi — a‎ ‎przed‎ ‎oczami,‎ ‎na słupie‎ ‎rusztowania‎ ‎zobaczyłem‎ ‎krwawo-szarą‎ ‎plamę—mózgu‎ ‎ze‎ ‎krwią‎ ‎zmieszanego.‎ ‎Dwaj‎ ‎żołdacy gimnastycznym‎ ‎krokiem‎ ‎cofają‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎stają‎ ‎naprzeciwko — trzeci‎ ‎pozostaje‎ ‎przy‎ ‎mnie.
Obok‎ ‎mnie‎ ‎—‎ ‎leży‎ ‎rozkraczony,‎ ‎twarzą‎ ‎ku moim‎ ‎nogom‎ ‎wykręconą,‎ ‎ze‎ ‎strasznym‎ ‎jakimś wyrazem‎ ‎spokoju,‎ ‎znany‎ ‎mi,‎ ‎akcyźnik,‎ ‎Hoffman — obok‎ ‎niego — roznoszący‎ ‎awizacje‎ ‎woźny‎ ‎magistratu.‎ ‎Całą‎ ‎siłę‎ ‎woli‎ ‎zużywam‎ ‎na‎ ‎zapanowanie‎ ‎nad‎ ‎nerwami‎ ‎—‎ ‎przed‎ ‎oczami‎ ‎mglista‎ ‎wizja — drobny‎ ‎buziak‎ ‎córeczki — łobuzerska — wesoła‎ ‎myśl przelatuje‎ ‎przez‎ ‎głowę:‎ ‎„Likwidacja — reakcja‎ ‎chemiczna — żywot‎ ‎wieczny — amen“. Oto‎ ‎mniej‎ ‎więcej‎ ‎treść‎ ‎mojej‎ ‎psyche‎ ‎w‎ ‎owej chwili — po‎ ‎której‎ ‎rozpoczyna‎ ‎się‎ ‎djalog: 
„Hande‎ ‎hoch“!‎ ‎„Geben‎ ‎Sie‎ ‎die‎ ‎Waffen‎ ‎ab“! woła‎ ‎żołdak‎ ‎—‎ ‎niewiele‎ ‎myśląc‎ ‎zapewne‎ ‎o‎ ‎nielogiczności‎ ‎oddawania‎ ‎broni‎ ‎trzymanemi‎ ‎w‎ ‎górze rękami.
„Nie‎ ‎jestem‎ ‎żołnierzem — z‎ ‎wami‎ ‎nie‎ ‎wojuję — jestem‎ ‎polak,‎ ‎a‎ ‎broni‎ ‎żadnej‎ ‎nie‎ ‎mam.‎ ‎Proszę sprawdzić‎"‎! — rzucam‎ ‎po‎ ‎niemiecku‎ ‎twardo,‎ ‎wszelkie‎ ‎wysiłki‎ ‎skierowując‎ ‎na‎ ‎to,‎ ‎ażeby‎ ‎zapanować nad‎ ‎sobą.‎ ‎Do‎ ‎wściekłości‎ ‎mnie‎ ‎doprowadza‎ ‎nagle‎ ‎—‎ ‎szkaplerz‎ ‎Częstochowskiej,‎ ‎wyglądający‎ ‎z‎ ‎zakołnierza‎ ‎munduru,‎ ‎stojącego‎ ‎naprzeciwko‎ ‎żołnierza.
„Rodak‎ ‎—‎ ‎ryngraf‎ ‎rycerza — żeby‎ ‎cię‎ ‎cholera — daktyloskopja‎" — lecą‎ ‎myśli,‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎łapa‎ ‎prusaka‎ ‎błądzi‎ ‎po‎ ‎ubraniu,‎ ‎zostawiając‎ ‎na‎ ‎bieli‎ ‎kamizelki‎ ‎mojej‎ ‎ślad‎ ‎brudnego‎ ‎palucha. 
„Gehen‎ ‎Sie‎ ‎weiter“!‎ ‎brzmi‎ ‎wreszcie‎ ‎głęboki bierbas,‎ ‎który‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tej‎ ‎chwili‎ ‎głosikiem‎ ‎anioła‎ ‎wydał — i‎ ‎ręka‎ ‎wyciąga‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎wprost przeciwnym‎ ‎temu,‎ ‎dokąd‎ ‎zmierzałem.
„Ich‎ ‎will‎ ‎da‎ ‎gehen“ — odpowiadam‎ ‎z‎ ‎dziwaczną‎ ‎przekorą — ukazując‎ ‎swój‎ ‎kierunek. 
„Nuu‎ ‎ja—gehen‎ ‎Sie‎ ‎zuruck!“‎ ‎brzmi‎ ‎„bierbas“ pokojowo,‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎rodak‎ ‎ze‎ ‎szkaplerzem‎ ‎ziewa,‎ ‎jak‎ ‎hippopotam,‎ ‎a‎ ‎towarzysz‎ ‎jego,‎ ‎młody‎ ‎o‎ ‎latających‎ ‎oczkach‎ ‎niemczyk,‎ ‎do‎ ‎połowy‎ ‎długości palec‎ ‎ulokował‎ ‎w‎ ‎nosie.
Wstrząsnąłem‎ ‎się‎ ‎jednak‎ ‎ze‎ ‎zgrozy‎ ‎na‎ ‎drugi dzień‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎przechodząc‎ ‎koło‎ ‎Ratusza‎ ‎—‎ ‎na swojem‎ ‎niedoszłem‎ ‎miejscu‎ ‎ujrzałem‎ ‎leżącego‎ ‎jakiegoś‎ ‎biednie‎ ‎ubranego‎ ‎trupa‎ ‎z‎ ‎głową‎ ‎zupełnie rozniesioną;‎ ‎ledwie‎ ‎kawałki‎ ‎skóry‎ ‎z‎ ‎ciemnemi‎ ‎włosami‎ ‎trzymały‎ ‎się‎ ‎szyi;‎ ‎opodal‎ ‎zaś‎ ‎leżał‎ ‎jeszcze piąty‎ ‎trup — tęgi,‎ ‎nizki‎ ‎mężczyzna — w‎ ‎mundurowej kurtce — mówiono — że‎ ‎był‎ ‎to‎ ‎kasjer‎ ‎z‎ ‎kasy‎ ‎gubernialnej‎ ‎— Sokołow‎ ‎—‎ ‎rozstrzelany‎ ‎z‎ ‎rozkazu‎ ‎Preuskera.‎ ‎Ja‎ ‎jednak‎ ‎twarzy‎ ‎już‎ ‎poznać‎ ‎nie‎ ‎mogłem. Moi‎ ‎rozmówcy‎ ‎nie‎ ‎ze‎ ‎wszystkiemi‎ ‎byli‎ ‎łaskawi...
0e7a3a66-1019-4973-b5cd-a781450a092f
8f295055-de31-4940-ad8c-b3f5af123cb7
bartlomiej_rakowski

O nie… Sąd Okregowy w Kaliszu, bandycki, morderczy.

Zaloguj się aby komentować

Następna