#iwojnaswiatowa

3
216
Front Bałkański w I wojnie światowej część 24, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Noc spędziliśmy w chacie albańskiego chłopa w wiosce Fleti, składającej się z pół tuzina domów, otoczonej, jak większość albańskich wiosek, suchym kamiennym murem. Albańska ludność odmówiła przyjęcia naszych serbskich srebrnych pieniędzy i niechętnie musieliśmy wydobyć nasz niewielki zapas 10 i 20 franków w złocie. W normalnych czasach jedna z nich stanowiłaby małą fortunę dla albańskich górali, ale najwyraźniej byli oni zdecydowani wykorzystać serbski odwrót komercyjnie najlepiej jak potrafili. Wyruszyliśmy następnego ranka o świcie. Wkrótce po południu wyprzedziliśmy króla Piotra i jego sztab. Pomimo swoich siedemdziesięciu sześciu lat maszerował pieszo z werwą, której mógłby mu pozazdrościć młodszy mężczyzna. Przez cztery godziny marszu z królewskim sztabem Jego Wysokość ani razu nie wsiadł na konia, którego prowadził za nim żołnierz. Kiedy zatrzymaliśmy się na noc w wiosce Bredeti, król miał za sobą dziesięć godzin marszu.

To właśnie w tym miejscu natknęliśmy się na pierwszych żandarmów Essada Paszy, władcy Albanii, który osiemnaście miesięcy wcześniej usunął z tronu księcia von Wieda, marionetkowego króla mianowanego przez wielkie mocarstwa za namową Niemiec i Austrii. Żandarmi ci zostali wysłani przez swego żelaznego pana, by chronić podróż króla Piotra i jego sztabu. Wyglądali imponująco, wielu z nich szło boso po śniegu, ale nie było wątpliwości co do pierwszorzędnej jakości ich karabinów i rewolwerów. W większości nosili serbskie mundury - jeśli w ogóle nosili jakiekolwiek mundury - których kilka miesięcy wcześniej rząd Niszu podarował Essadowi Paszy kilka tysięcy.

Postawy Albańczyków wobec Serbów nie można określić jako przyjaznej, ale jednocześnie nie okazywali oni żadnych zewnętrznych oznak wrogości. Rzadko salutowali serbskim oficerom i nie wykazywali żadnej chęci zaoferowania gościnności. W przypadku członków rządu serbskiego, króla i jego świty oraz sztabu głównego, Essad Pasha zorganizował zakwaterowanie w rzadkich albańskich wioskach, ale każdy, kto nie należał do jednej z tych jednostek, miał wszelkie szanse na złe traktowanie. Jedyne, na czym mogli polegać, to „hany”, czyli przydrożne karawanseraje. Te ogromne, przypominające stodoły konstrukcje składają się z czterech ścian i dachu pokrytego gontem, który zazwyczaj nie jest wodoszczelny. Tutaj ludzie i konie są zakwaterowani w jednym miejscu. Każdy zajmuje tyle miejsca, ile może i rozpala ogień dla ciepła i gotowania. Ponieważ „hany” nie mają kominów, a dym przedostaje się przez otwarte drzwi lub dach, można sobie wyobrazić stan atmosfery. Ponieważ du Bochet i ja parliśmy naprzód przed Sztabem Kwatery Głównej, naturalnie straciliśmy możliwość zakwaterowania w domach zarekwirowanych przez żandarmów Essada.

Po przybyciu do Bredeti musieliśmy więc skorzystać z gościnności miejscowego „hana”. Rozpaliliśmy ogień na jednym lub dwóch metrach kwadratowych przestrzeni, którą udało nam się zająć. Ale atmosfera wkrótce okazała się dla nas zbyt ciężka. Nie wiem, w jaki sposób to osiągają, ale oczy i płuca serbskich żołnierzy wydają się być odporne na dym. Siedzą i wesoło rozmawiają w chmurze dymu, przez którą nie widać nawet metra. Ponieważ nie nabyliśmy nawyku palenia, w ciągu godziny zostaliśmy zmuszeni do ucieczki. Ślepota i uduszenie wydawały się karą za dłuższy pobyt. Dlatego, pomimo śniegu i mrozu, uciekliśmy na zewnątrz. Tutaj, jako pewną ochronę przed pogodą, postanowiliśmy rozłożyć mały namiot, który nosiliśmy wśród naszych bagaży. Miał on zaledwie trzy stopy wysokości i był otwarty z jednej strony, w związku z czym stanowił jedynie niewielkie schronienie przed niepogodą. Jednak po tym, jak Stanco rozpalił ogień w pobliżu otwartego końca, weszliśmy do niego i poszliśmy spać. Trzy godziny później obudziliśmy się i znaleźliśmy nieszczęsny namiot w płomieniach. Z trudem wydostaliśmy się na zewnątrz i udało nam się uratować większość naszych rzeczy z płomieni. Ale namiot i śpiwory przepadły i nie pozostało nam nic innego, jak pozostać przy ognisku, aż nadejście świtu pozwoli nam wznowić nasz zmęczony marsz.

Na następnym etapie czekało nas nowe doświadczenie. Droga biegła przez wiele kilometrów przez skalisty wąwóz, przez który płynęła rzeka. Trasa biegła wzdłuż jej koryta, a jedynym sposobem na podróżowanie było przechodzenie z jednego kamienia na drugi. Nic tak nie denerwuje, jak konieczność ciągłego wpatrywania się w ziemię, gdzie każdy krok stanowi nowy problem. Oczywiście co jakiś czas jeden z kamieni obracał się pod naszymi stopami, a to oznaczało zanurzenie się po kolana w lodowatej wodzie strumienia. Jak okiem sięgnąć, nie było nic poza tym skalistym korytem, wijącym się między wysokimi bazaltowymi klifami. Zadanie przetransportowania tysiąca ludzi i koni w takich warunkach było niemal nadludzkie. Gdyby Albańczycy byli otwarcie wrodzy, żaden człowiek nie uszedłby z życiem. Kiedy dotarliśmy do wioski, w której zatrzymaliśmy się na noc, mieliśmy największe trudności z uzyskaniem zakwaterowania, dopóki nie okazało się, że nie jesteśmy Serbami. Wtedy okazano nam wszelką gościnność, ale ceny były ogromne. Albańczyk, jak większość chłopów, jest chciwy i lubi pieniądze, ale gdy przekroczysz jego próg, twoja osoba i własność są święte. Nigdy nie miałem najmniejszego strachu, gdy wszedłem do albańskiego domu. Ale na drodze wszystko jest możliwe. Plemiona żyją ze sobą w stanie wojny, a szacunek dla ludzkiego życia nie istnieje. Podróż godzinę po zmroku byłaby warta tyle, ile warte było nasze życie. Ale za dnia uzbrojona grupa budzi pewien respekt.

Fizycznie mężczyźni albańscy są prawdopodobnie najprzystojniejsi w Europie. Nigdzie nie widziałem tak pięknych dzieci jak w Albanii, a ich rodzice wydają się je bardzo lubić. Ale mali ludzie wydają się prowadzić bardzo poważne życie. Nigdy przypadkiem nie widziałem pół tuzina bawiących się razem dzieci. Siedziały w milczeniu, patrząc na nas zdziwionymi oczami, zwłaszcza gdy du Bochet i ja rozmawialiśmy po francusku. Ani jeden Albańczyk na stu nie umie czytać ani pisać, ani nigdy nie był dalej niż dwadzieścia mil od domu. I właśnie przez taki kraj Serbowie musieli przetransportować armię, i to z Niemcami i Bułgarami w bliskim pościgu. Ostatnie etapy marszu były prawdopodobnie najtrudniejsze, ponieważ pasza dla zwierząt i żywność dla ludzi były praktycznie nie do zdobycia. Trudności z pieniędzmi również rosły z dnia na dzień, Albańczycy odmawiali przyjęcia serbskiego srebra lub banknotów po jakimkolwiek kursie wymiany. Oddawali jednak żywność i zakwaterowanie w zamian za odzież, koszule, bieliznę, skarpety i buty. Na ostatnim etapie musieliśmy więc uciekać się do prymitywnego systemu wymiany, kupując nocleg za koszulę, a posiłek za parę skarpet.

W górach tuż przed Puka odkryłem pierwszy ślad wilków. Zwłoki martwych koni, których było już kilkadziesiąt, nosiły ślady rozszarpania przez nie. Część francuskiego korpusu lotniczego, który nas poprzedzał, zgubiła się w śniegu i ciemności i musiała spędzić noc na otwartej przestrzeni bez ochrony. Kilkunastu odniosło odmrożenia, ale obyło się bez ofiar śmiertelnych. Po sześciu dniach ponownie dotarliśmy do rzeki Drin, teraz szerokiej i wartko płynącej. Odtąd marsz do Scutari można podsumować słowem błoto - błoto najgłębszego i najbardziej uporczywego rodzaju, czasem sięgające tylko do kostek, czasem do kolan, ale zawsze tam było. Dwadzieścia pięć mil między przeprawą promową przez Drin a Scutari to nie lada wysiłek fizyczny. Była to meta dla wielu nieszczęsnych koni jucznych. Przez ostatnie dwa dni praktycznie nie dostawały jedzenia. W tych dniach znajdowaliśmy martwe konie co sto metrów. Kiedy w końcu, o czwartej po południu, ujrzeliśmy wieże i minarety Scutari, wszyscy odetchnęli z ulgą.

Na zdjęciach król Piotr maszerujący przez góry Albanii do Adriatyku
f2d0c8f8-d331-4ebb-ad90-40197b30aa78
76f74a91-85ca-4d09-989b-24872512b1c9
fa1bd9d1-47ea-4f42-8d0f-00f2059929eb
2088ed31-950e-4855-b908-405528d75b8c
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 24, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Była siódma rano w piątek 26 listopada 1915 roku, kiedy rozpoczęliśmy marsz przez góry do Scutari. Pomimo przygnębiających okoliczności, oddział lotniczy był w dobrych nastrojach z powodu perspektywy powrotu do Francji po roku trudów w serbskiej kampanii. W Lioum-Koula mieliśmy zniszczyć samochody przed wyruszeniem w 120-milową podróż. Musieliśmy jednak rozpocząć ceremonię przedwcześnie, ponieważ sześć mil od startu jeden z silników się zepsuł. Ponieważ nie było ani czasu, ani ochoty na jego naprawę, pojazd, dziesięciotonowa ciężarówka, został ręcznie zepchnięty na pole przy drodze, zalany benzyną i podpalony. Chwilę później płonął wesoło, podczas gdy nieposkromione młode duchy oddziału wykonały wokół niego taniec wojenny, uroczyście intonując „Marsz żałobny” Chopina. Ale to w Lioum-Koula mieliśmy wielkie feu d'artifice[fr. ognie sztuczne]. W pobliżu mostu przez Drin prawy brzeg rzeki opada gwałtownie o prawie 150 stóp. Jeden po drugim ogromne samochody zostały oblane benzyną i podpalone. Szoferzy skierowali się prosto w stronę przepaści, wyskakując, gdy samochody wystrzeliły nad nią. Ogromne ciężarówki stoczyły się na dno, gdzie utworzyły płonący stos.

Dwanaście godzin później zobaczyłem tłum 500 wynędzniałych austriackich więźniów zgromadzonych wokół zgliszczy. Wczołgali się na dół, by się ogrzać i upiec kawałki mięsa wycięte z martwych koni w ogniu, który kosztował Republikę Francuską ćwierć miliona franków. Resztę krajobrazu przesłaniała wirująca zamieć, przez którą przelatywały ogniste języki płomieni. Co jakiś czas eksplozja zbiornika z benzyną rozpraszała Austriaków, ale pokusa ciepła okazała się dla nich zbyt wielka i wkrótce wracali. Pięć minut po tym, jak ostatni wóz znalazł się nad przepaścią, major Vitrat zebrał swoich ludzi, dał znać swojej straży przedniej i tylnej, rzucił słowo „en avant marche”[fr. naprzód marsz] i kolumna ruszyła przez padający śnieg w pierwszy etap swojego długiego marszu. Zamierzaliśmy towarzyszyć jej do Scutari, ale okazało się, że wóz z naszym bagażem i jucznym koniem, który opuścił Prisrend poprzedniego dnia, nie dotarł na miejsce. Pojawił się dopiero o piątej wieczorem, a ponieważ szalała wtedy gwałtowna burza śnieżna, nie chciałem podejmować się wspinaczki w ciemności, aby spróbować znaleźć francuski biwak. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak dołączyć do sztabu głównego.

Wydarzeniem dnia było przybycie wojewody Putnika. Weteran, marszałek polny, od lat był udręczonym astmatykiem. Od dwóch lat praktycznie nie opuszczał swojego pokoju. Zawsze utrzymywał w nim temperaturę 86 stopni Fahrenheita[3_0°C]. Siedmiodniowa podróż w góry w lektyce, niesionej przez czterech żołnierzy, musiała być dla niego strasznym przeżyciem. Ale zdobycie ukochanego marszałka przez Niemców Serbowie uznaliby za narodową katastrofę. Następnego dnia nadal padał śnieg, a wyruszenie do Scutari opóźniło się o kolejne dwadzieścia cztery godziny. Ponieważ dwa lata wcześniej, podczas kampanii albańskiej, Serbowie zburzyli wszystkie domy w Lioum-Koula z wyjątkiem czterech, zakwaterowanie było ograniczone. Znalazłem zakwaterowanie w ogromnym namiocie amunicyjnym. Dowodzący nim żandarm sprzeciwił się paleniu przeze mnie papierosów, co według niego było surowo zabronione przez regulamin, ale nie powiedział nic na temat świec płonących na skrzynkach z nabojami, ani lampy spirytusowej na skrzynce z napisem „pociski”, nad którą żona pułkownika przygotowywała herbatę. Kiedy zwróciłem mu na to uwagę, oświadczył, że regulamin milczy na temat świec i lamp spirytusowych, ale wyraźnie wspomina o papierosach. Przez cały dzień i noc oddziały zmierzające do El-Bassan przelewały się przez Lioum-Koula. Ponieważ nie mieliśmy nic do roboty, wyszedłem na spacer około pięciu mil wzdłuż drogi. Co około pięćset metrów natrafiałem na martwe ciała ludzi, którzy padli z zimna lub wyczerpania. Wracając, natknąłem się na kapitana Piagge, angielskiego oficera w serbskiej służbie, którego spotkałem na stacji kolejowej w Prisztinie, gdy wyjeżdżał, by wziąć udział w ostatniej desperackiej próbie ataku na Uskub. Kiedy widziałem go po raz ostatni, jego sekcja karabinów maszynowych liczyła około osiemdziesięciu czterech ludzi. W Lioum-Koula zmniejszyła się do dwudziestu sześciu. Miał jednak wszystkie swoje karabiny nienaruszone i jak się później dowiedziałem, bezpiecznie dostarczył je do El-Bassan. Jak mi powiedział, cierpienia Serbów w górach Katczanik były straszne. Jego sekcja, po całym dniu spędzonym w zamieci na stacji w Prisztinie, o północy, przy temperaturze znacznie poniżej zera, została załadowana na otwarte wagony i wyruszyła w sześciogodzinną podróż na linię walk. Mężczyźni nie mieli nic do jedzenia oprócz chleba kukurydzianego i kilku surowych kapust. Gdy tylko opuścili pociąg, rozpoczęli marsz w góry. Początkowo odnosili sukcesy, wypierając Bułgarów z jednego grzbietu górskiego po drugim. Ale zmęczenie i niedostatek wkrótce dały o sobie znać i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin jego ludzie walczyli do upadłego i nie pozostało im nic innego, jak wycofać się na Prisrend. Prawdopodobnie od czasu przekroczenia Alp przez Napoleona nie podjęto takiej ekspedycji wojskowej, jak przemierzenie albańskich gór przez sztab główny i resztki armii serbskiej. Ale Napoleon odbył swój marsz po długich i starannych przygotowaniach, podczas gdy nieszczęśni Serbowie rozpoczęli swój marsz, gdy ich armia była w ostatnim stadium nędzy, bez jedzenia, w mundurach w łachmanach i z całkowicie niewystarczającymi środkami transportu. Widok Lioum-Koula w przeddzień wyruszenia był wyjątkowy. Na zboczach gór w promieniu wielu kilometrów widać było tylko niekończące się ogniska. Powstały one w wyniku spalenia tysięcy zaprzęgów, które nie mogły jechać dalej, ponieważ droga dla pojazdów kończy się w Lioum-Koula. Na szczęście burza śnieżna się skończyła, a po niej nastąpiło wspaniałe słońce._

Następnego ranka o dziewiątej wyruszył Sztab Główny. W jego skład wchodziło 300 osób i 400 jucznych zwierząt. Droga wiła się wzdłuż brzegów rzeki Drin, którą trzeba było dwukrotnie przekroczyć za pomocą malowniczych starych jednoprzęsłowych tureckich mostów, zniszczonych w celu utrudnienia bułgarskiego natarcia. Pierwszym popełnionym błędem było przewożenie na czele orszaku lektyki feldmarszałka Putnika. Za każdym razem, gdy zatrzymywał się, aby zmienić jego nosicieli, co następowało co piętnaście minut, cała dwumilowa procesja, podążająca w jednym szeregu, również musiała się zatrzymać. W rezultacie, zamiast dotrzeć do Spas przed zachodem słońca, dotarliśmy do wioski u podnóża góry dopiero po zapadnięciu zmroku. Tutaj odbyła się długa narada, czy powinniśmy biwakować w wiosce, czy podjąć wspinaczkę górską w ciemności. Po trwającej trzy kwadranse dyskusji, podczas której masa ludzi i zwierząt stała trzęsąc się z zimna, zdecydowano się na to drugie rozwiązanie. Była to jedna z najbardziej niezwykłych przygód, jakie kiedykolwiek miały miejsce. Wąska ścieżka o szerokości około czterech stóp, pokryta lodem i śniegiem, wiła się korkociągiem po ścianie klifu. Z jednej strony znajduje się skalista ściana, a z drugiej stromy spadek do rzeki Drin. Ta droga wije się i skręca pod różnymi kątami, i to właśnie nią ruszyliśmy w czarną ciemność, z lektyką generała Putnika wciąż na czele orszaku. Za każdym razem, gdy dochodziliśmy do zakrętu, manewrowanie nim było nieskończenie trudne.

Pewnego razu staliśmy przez trzydzieści pięć minut w lodowatym wietrze, słuchając ryku rzeki Drin, niewidocznej w czarnej przepaści 500 stóp poniżej. Konie ślizgały się i upadały w każdej chwili, a od czasu do czasu jeden z nich spadał w przepaść. To był cud, że nie zginęli ludzie. Dochodziła dziesiąta, gdy zmęczeni, głodni i na wpół zamarznięci dotarliśmy na biwak w Spas. Tutaj okazało się, że choć obiad był gotowy od czwartej po południu, nie można było go podać, ponieważ wszystkie talerze i łyżki znajdowały się na jucznych zwierzętach, które pozostały w wiosce poniżej. Nie dotarły też namioty, a ponieważ w Spas znajduje się tylko pięć lub sześć chłopskich domów, zakwaterowanie było na wagę złota. Pułkownik Mitrovitch, szef mesy, powiedział nam, że zarezerwował dla nas pokój w gospodarstwie oddalonym o ćwierć mili.

W rzeczywistości dom był oddalony o dwie godziny drogi i zasypany śniegiem. Kiedy dotarliśmy tam o północy, odkryliśmy, że jest tam już prawie dziesięcioro lokatorów; ale przynajmniej mogliśmy spać na słomie przy kominku, zamiast w śniegu na zewnątrz. Następnego ranka wyruszyliśmy o szóstej, aby zdążyć przed głównym korpusem Sztabu Głównego. Dzień był wspaniały i powoli wspinaliśmy się stopa za stopą na pokryte chmurami szczyty gór. Szliśmy w górę i w górę, tysiące metrów. Co kilkaset metrów natrafialiśmy na ciała zamarzniętych lub zagłodzonych na śmierć ludzi. W pewnym momencie było ich czterech. Byli to skazańcy z więzienia Prisrend, którzy zostali wysłani w kajdanach przez góry. Zostali rozstrzelani za niesubordynację lub dlatego, że nie byli w stanie iść dalej.

Dwa inne prawie nagie ciała należały najwyraźniej do serbskich żołnierzy zamordowanych przez Albańczyków. W południe dotarliśmy na szczyt góry, omiatany wiatrem płaskowyż kilka tysięcy stóp nad poziomem morza. Przez pięćdziesiąt mil rozciągało się pasmo pokrytych śniegiem gór, których grzbietów nigdy nie deptała ludzka stopa. Nie było widać nic poza niekończącą się serią szczytów, błyszczących jak diamenty w blasku słońca. Scena była nieopisanie wspaniała i wyludniona. Po przejściu przez płaskowyż rozpoczęliśmy zejście, omijając krawędzie przepaści o ogromnej wysokości i przemierzając wąskie wąwozy biegnące między wysokimi ścianami czarnego bazaltu. Co kilkaset metrów natrafialiśmy na zwłoki serbskich żołnierzy, czasem pojedynczo, czasem w grupach. Jeden z nich najwyraźniej zasnął przy nędznym ognisku, które udało mu się rozpalić. Jego ciepło roztopiło śnieg, a woda spłynęła mu po stopach. W nocy, podczas snu, woda zamarzła i jego stopy zostały uwięzione w bryle lodu. Kiedy do niego dotarłem, wciąż oddychał. Od czasu do czasu poruszał się słabo, jakby próbował uwolnić stopy z lodowej powłoki. Nie byliśmy w stanie mu pomóc, był tak wycieńczony, że nic nie mogło go uratować. Jedyną uprzejmością, jaką można było mu wyświadczyć, byłoby zakończenie jego cierpień kulą z rewolweru. Ale ludzkie życie jest święte, więc nie pozostało nic innego, jak tylko przejść dalej i zostawić go, by oddychał po raz ostatni w tych wiecznych samotnościach. W tej części podróży kwestią życia i śmierci było dotarcie do końca Etapu i znalezienie schronienia. Gdyby zaskoczyła nas ciemność w pustkowiu tych smaganych wiatrem górskich wąwozów, gdzie wąska ścieżka biegła obok niezgłębionej otchłani, nasz los byłby przesądzony. Oprócz sił natury musieliśmy liczyć się także z dziką i bezwzględną albańską ludnością. Odporni górale, którzy żyją w tych górach, mają wiele zalet, ale życie pełne waśni i konfliktów ich dzikich klanów nie sprzyja rozwojowi szacunku dla ludzkiego życia.
8e127174-094f-43e5-842a-bd85dcf19488
2f976ce7-d31b-4b42-9faf-4df73c0d0d92
66ef9524-9793-4d37-b694-100c07928f90
52b00859-dbbf-4078-a796-6cd6b0a0fd75
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 23, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Po przybyciu do kwatery głównej w czwartek, 23 listopada 1915, w dniu mojego przybycia do Prisrend, otrzymałem kilka szczegółów na temat ostatnich ruchów wroga. Serbski Sztab Główny przybył do Prisrend 17 listopada. Dwa dni później otrzymał wiadomość, że austriacko-niemiecka armia pod dowództwem generała von Gallwitza zajęła Raszkę i Nowy Bazar. 22 listopada siły te wkroczyły do Mitrowicy i posuwając się naprzód, 25 listopada dołączyły do armii feldmarszałka von Mackensena w Prisztinie. W ten sposób całe siły austriacko-niemieckie na Bałkanach zostały zmasowane w tym mieście. Tego samego dnia Bułgarzy, zajmujący Lipljan z dwiema dywizjami, połączyli siły ze swoimi austriacko-niemieckimi sojusznikami. Posuwając się w kierunku Prisrend, cała armia austriacko-niemiecko-bułgarska rozłożyła swoje siły w półkolu, otaczając wszystko, co pozostało z armii serbskiej i spychając ją tyłem do granicy Albanii.

W dniu mojego przyjazdu odwiedziłem cytadelę, wznoszącą się na wzgórzu, na którego zboczach zbudowany jest Prisrend. Znajdują się tu ostatnie ślady twierdzy wzniesionej przez cara Stefana Duszana, serbskiego Karola Wielkiego. U moich stóp płynęła Bystryca, rwącym potokiem przepływająca przez miasto. Na wschodzie, na krańcu wąwozu, między wysokimi górami, mogłem dostrzec ośnieżone szczyty pasma gór Szar, które tworzyły wyniosłą barierę między nami a Bułgarami w Tetowie. Po lewej stronie ukazało się miasto Prisrend, rozległa aglomeracja tureckich i albańskich domów, z której wyłaniały się wdzięczne minarety pięćdziesięciu meczetów. Wśród nich można było wyróżnić dzwonnicę pojedynczego greckiego kościoła prawosławnego. W ciemnym zakątku ukryta była mała katolicka kaplica, której kapłan jest dotowany przez rząd austriacki. Po południu nadeszła wiadomość, że droga z Dibry do Monastyru została odcięta, ponieważ Bułgarzy byli w Prilepie i nacierali na Monastyr. To przekreśliło ostatnią nadzieję na to, że część serbskiej armii dotrze do tego miasta, by ruszyć pociągiem przez Grecję do Salonik. To była klęska na całej linii.

Wieczorem, po kolacji, major Sekcji Operacyjnej Sztabu Głównego przedstawił mi techniczne podsumowanie działań na różnych frontach w ciągu ostatniego miesiąca. „28 października”, powiedział, „armia serbska dysponowała niewielkimi siłami na południu, na linii Tetovo-Gostivar-Kičevo oraz oddziałem na Babunie. Był też oddział na linii Ferizović-Giljane. „W Starej Serbii siły były zgrupowane w następujący sposób: Na lewym brzegu zachodniej Morawy znajdował się korpus armijny na froncie Gorny-Milanowac-Kricz. Drugi korpus znajdował się na prawym brzegu Wielkiej Morawy w okolicach Ćupriji i Paraćina. Trzeci korpus zajmował okolice Plotcz w pobliżu Niszu”. Główną ideą Sztabu Głównego w tym czasie było skoncentrowanie wszystkich dostępnych wojsk w kraju między zachodnią Morawą a południową Morawą oraz wzmocnienie wojsk na froncie Giljan-Ferizović i oczekiwanie na przybycie wojsk francuskich”. 2 listopada oddziały na lewym brzegu Morawy Zachodniej musiały ustąpić przed przeważającymi siłami Niemców i wycofać się na prawy brzeg. Oddziały, które znajdowały się w okolicach Ćupriji i Paraćina zostały w konsekwencji zmuszone do wycofania się w kierunku góry Jastrebac, podczas gdy oddziały w okolicach Niszu musiały opuścić swoje pozycje i wycofać się na Leskovac. Pozycja tych sił pod koniec 7 listopada stała się niezwykle krytyczna, ponieważ jedna z ich dywizji doznała poważnych strat w okolicach Leskovaca. Linia odwrotu tego korpusu, Lebane-Medvedje, była zagrożona. Był to główny powód przyspieszenia odwrotu wszystkich korpusów armijnych, podczas gdy oddziały, które utrzymywały się na prawym brzegu Morawy Zachodniej, zostały zmuszone do wycofania się w kierunku Raszki.

„Oddziały, które wycofały się w okolice góry Jastrebac, otrzymały rozkaz wycofania się w kierunku Kuršumliji, Prepolac i Prisztiny. Ich instrukcje brzmiały: wycofywać się powoli, broniąc każdej możliwej pozycji tak długo, jak to możliwe. Inne mniejsze oddziały wycofały się na Jankovą Klissurę. „W międzyczasie korpus armijny, który odpierał ataki w pobliżu Lescovaca, nieco poprawił swoją pozycję. Został wzmocniony i przeprowadził udany atak na Bułgarów, co pozwoliło mu wykorzystać linię odwrotu przez Lebane-Medvedje, która w pewnym momencie była poważnie zagrożona. Była więc w stanie wycofać się w kierunku Prisztiny.

„W rezultacie udało się uratować serbskie armie, i to pomimo faktu, że odwrót musiał być prowadzony przez kraj posiadający niewiele dróg. To, co sprawiło, że sytuacja była niezwykle trudna, to fakt, że presja ze strony niemieckich armii na północy była połączona z bułgarską ofensywą nadchodzącą z południa, która została rozmieszczona na linii biegnącej od Vranje do Lescowaca”. Armia serbska pod Rašką otrzymała następnie rozkaz zajęcia linii Raška-Novi Bazar, by zagrodzić drogę do Mitrowicy. Wszystkie pozostałe serbskie armie zostały przeniesione na Równinę Kossowa, by wzmocnić oddziały w Macedonii i podjąć generalną ofensywę. Wojska w Macedonii otrzymały rozkaz, aby w miarę możliwości odbić Giljane i zapobiec wycofaniu się Bułgarów z Kačanika.

„W bitwie pod Kačanikiem Serbom udało się odzyskać bardzo ważną pozycję Jegovac; ale zadanie, które przed nimi stało, było ponad siły oddziałów wyczerpanych tygodniami zmęczenia i trudów. Sforsowanie silnie okopanych linii bułgarskich przez armię, której tyły były zagrożone przez dwie armie niemieckie i bułgarskie, było ponad jej siły i musiała wycofać się do Prisrend”.

Od 24 do 26 listopada byliśmy zajęci przygotowaniami do wyjazdu. Sztab Kwatery Głównej, dowodzony przez feldmarszałka Putnika, liczył, wraz z eskortą, ponad 300 osób, z ponad 400 końmi wierzchowymi i bagażowymi. Wiekowy wojewoda jest, jak już wspomniałem, astmatykiem i nie jest w stanie wsiąść na konia ani stawić czoła przenikliwemu zimnu albańskich gór. Przemierzanie górskich dróg jakimkolwiek pojazdem kołowym jest jednak całkowicie niemożliwe. W związku z tym postanowiono skonstruować coś w rodzaju lektyki, w której weteran mógł być przenoszony przez góry na ramionach serbskich żołnierzy. Francuzi w Prisrend, składający się z lotnictwa i innych jednostek, liczący w sumie prawie 250 oficerów i żołnierzy, postanowili przekroczyć góry tą samą trasą, co Sztab Główny, wyruszając dzień wcześniej, bezpośrednio za królem i Królewskim Dworem. Oddział ten był dowodzony przez pułkownika Fourniera, francuskiego attache wojskowego, mającego za porucznika majora Vitrata, szefa francuskiej sekcji lotnictwa. Sekcja ta oddała ogromne usługi armii serbskiej podczas całego odwrotu. Major Vitrat jest oficerem, który zasłużyłby się każdej armii. Rzadko spotykałem człowieka o bardziej zdecydowanym charakterze, a już na pewno o większej odwadze. Jego przykład zainspirował Korpus Lotniczy od pilotów po ostatnich szoferów transportowych. Francuski oddział składał się z trzech marynarzy z baterii dział marynarki wojennej w Belgradzie, 94 mechaników samochodowych, 125 oficerów i żołnierzy sekcji lotnictwa oraz 5 operatorów łączności radiowej. Personel został wykorzystany zgodnie ze swoimi predyspozycjami. Komisja ds. zakupu niezbędnych zwierząt jucznych została utworzona z dwóch obserwujących oficerów Sekcji Lotniczej, jednego kapitana huzarów i drugiego kapitana artylerii. Oficerowie zebrali pieniądze, które jeszcze posiadali, na zakup prowiantu niezbędnego do podróży, czyli 18 000 franków. 

Okazało się to najtrudniejszą częścią organizacji, ponieważ żywność i pasza stawały się rzadkością. Znaleziono pewną ilość kukurydzy dla 70 koni jucznych ekspedycji w cenie jednego franka za „oka” (tureckie „oka” to około trzech funtów angielskich) oraz dziesięć owiec, które towarzyszyły kolumnie i były zabijane i zjadane w zależności od potrzeb. Kolejną trudnością była kwestia transportu pół tuzina chorych z oddziału. Nie można było znaleźć koni do ich transportu, a noszenie ich na noszach przez towarzyszy nie wchodziło w rachubę. Pułkownik Fournier rozwiązał tę trudność, zarządzając transport samolotem. Sekcja nadal dysponowała sześcioma maszynami zdolnymi do lotu, pomimo faktu, że przez dwa i pół miesiąca byli wystawieni nocą i dniem bez schronienia na wiatr, deszcz i śnieg. W czwartek, 25 listopada, sześć samolotów wyruszyło przez góry do Scutari. Był to pierwszy raz w historii wojskowości, kiedy samolot został wykorzystany w służbie pogotowia ratunkowego. Ale ta innowacja okazała się bardzo udana - samoloty dotarły do Scutari w czasie o połowę krótszym niż reszta oddziału, która potrzebowała dni na marsz przez pokryte śniegiem wzgórza.

Rzeczywiście, z pewną zazdrością obserwowaliśmy start tych samolotów-ambulansów, gdy przypomnieliśmy sobie o trudnym zadaniu, które czekało nas, zanim będziemy mogli dołączyć do nich w Scutari. Du Bochet i ja zorganizowaliśmy podróż z francuską kolumną i przekazaliśmy majorowi Vitratowi listę prowiantu, który mogliśmy wnieść do wspólnych zapasów. Pierwsza trasa, z Prisrend do Lioum-Koula, wiedzie dość dobrą drogą. Postanowiono wysłać zwierzęta juczne dzień wcześniej i pokonać trzydzieści kilometrów do Lioum-Koula, która jest ostatnią wioską na terytorium Serbii, samochodami Korpusu Lotniczego. Ponieważ droga z tego punktu dalej jest zwykłym szlakiem dla owiec przez góry, całkowicie niepraktycznym dla pojazdów kołowych, samochody zostaną tam zniszczone, aby zapobiec ich wpadnięciu w ręce wroga.
Przetłumaczono z DeepL.com (wersja darmowa)

Poniżej cytadela w Prisrend i mapy z kampanii Serbskiej jesienią 1915 roku.
363fc84e-a785-4b82-8535-f36139226f99
cce07cfe-54c4-4a55-806c-4fef7a5949ac
93bea7e4-b305-451e-9b76-224a97a41fc5
bf6111b1-4c7e-46b9-9bf2-e77a2fee453b
fedcb609-1a2e-465d-bc42-d83f4071edef
2

Ciekawe jakie to były samoloty.

@Opornik

Maurice Farman


Cos takiego znalazłem:


The fourth, equally important French mission that came to Serbia at the same period as the medical-military mission was the mission of the French pilots. The Aeroplane mission was sent to Serbia under the command of Major Roger Vitrat and in France’s military documents was registered by its operative name Escadrille MF. S99 (MF was a type of aeroplane Maurice Farman, S for Serbia, and number 99 was mission’s serial number). Serbian Headquarters welcomed the arrival of Major Vitra in Niš on 23 March. The rest of the mission arrived in April, so in total it was composed of 9 officers and 99 civilians. During the meeting with Serbian officers Major Vitrat accepted that Smederevska Palanka would become a main base for hangars and repairing aeroplanes, and that the mission would operate in Belgrade area using airport Banjica. The aeroplane mission brought eight Maurice Farman aeroplanes, and four more arrived in Serbia during the summer. Planes had been prepared until 23 April and since then French pilots led surveillance and warfare missions over the territory Alibunar–Slankamen–Novi Sad–Bačka Palnaka–Bijeljina and in Serbia on the airline Smederevo–Loznica. The mission acted independently, under the supervision of Serbian Headquarters, until the retreat. During the evacuation French aeroplane mission was put under the command of the Serbian Third Army. In Scutari on 3rd December when mission arrived the equipment consisted of 12 officers, 115 civilians and 6 members of the radio-telegraph service, which were assigned to the Aeroplane mission shortly before the evacuation. Major Vitrat sent a report to the Serbian Headquarters on 9th December saying that despite all difficulties the mission still had five aeroplanes, but they all were in very poor condition, inoperative for the long surveillance missions from the height. The aeroplanes were without the machine guns, and other equipment, which was left in Prizren before the retreat. Vitrat suggested that planes could only be used for the postal transport along the coastline Scutari-Durres-Elbasan or Scutari-Durres-Valona. For this purpose the planes were used until the mid-January 1916 when they have been transported to Corfu, and after that to Thessaloniki where they were integrated in reformed aeroplane brigade of the Serbian Army. As for Major Vitrat and members of his mission, they were transferred to France on 26 December. Before the departure, the Serbian Headquarters decorated all of the mission’s members with the highest honours.

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 22, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Kiedy położyłem się spać tej nocy w Lipljan, wciąż słyszałem odgłosy dział. Następnego ranka odkryliśmy, że szkocki ambulans zniknął. Około drugiej nad ranem w górach rozległ się potężny ostrzał. Wydawało się, że jest tak blisko, że pielęgniarki zostały zaalarmowane, zwinęły obóz, załadowały swoje wozy i samochody i odjechały. Tak więc mój francuski współbrat i ja zostaliśmy w końcu zmuszeni do przedarcia się do Prisrend. Na szczęście pogoda była dobra, a drogi przejezdne, więc bez trudu pokonywaliśmy 35 kilometrów dziennie. Wieczorem udało nam się znaleźć posterunek dowodzony przez oficera żandarmerii, który wynajął nam pokój w domu albańskiego chłopa o nazwisku Sali Aga. Po ustaleniu szczegółów dotyczących ceny (wszystkie, mogę wspomnieć, na korzyść Sali Agi) przyjął nas z patriarchalną godnością, traktując nas jak honorowych gości. Zabił i przygotował dobrze odżywione ptactwo oraz przyniósł duże ilości albańskiego sera i masła. Oczywiście jedynym miejscem do spania była słoma przy ognisku, ale ponieważ w pewnym momencie wyglądało na to, że będziemy musieli spać przy drodze pod gołym niebem, byliśmy wdzięczni nawet za to.

Następnego dnia, około trzydziestu kilometrów od Prisrend, w końcu odkryłem kolumnę batalionową Kombinowanej Dywizji, której szukaliśmy od pięciu dni w nadziei na odnalezienie naszego zaginionego furgonu bagażowego. Dowodzący nią major powiedział mi, że kiedy jego kolumna otrzymała rozkaz opuszczenia Prisztiny, nasz człowiek Stanco wyruszył z naszym wozem na stację kolejową, aby poczekać na nasz powrót z Mitrowicy. Od tamtej pory go nie widział. Nie było to radosne, ale wieści, które przekazał mi z frontu, były jeszcze mniej radosne. Początkowo serbski atak na bułgarski front w górach Katczanik zakończył się sukcesem; Serbowie posunęli się do Giljane. Wojska króla Piotra walczyły z desperacką odwagą, spychając Bułgarów z jednego szczytu górskiego po drugim. Jednak gdy tylko Bułgarzy zdali sobie sprawę z powagi serbskiej ofensywy, ze wszystkich stron ruszyły posiłki. Z Niemcami nacierającymi na ich tyłach Serbowie nie mogli toczyć długotrwałej bitwy. Przełamanie bułgarskich linii było dla nich kwestią życia lub śmierci. Gdyby im się to nie udało, obie armie niemieckie wraz z siłami bułgarskimi nacierającymi od strony Niszu zajęłyby ich tyły. Oznaczałoby to całkowite okrążenie armii serbskiej i jej bezwarunkową kapitulację.

Oprócz problemu militarnego istniał również problem zaopatrzenia w żywność. Terytorium pozostające w rękach armii serbskiej wynosiło obecnie zaledwie kilkaset kilometrów kwadratowych. Nie było mowy o tym, by mogło to zapewnić zaopatrzenie dla armii, nawet na kilka dni. Major powiedział mi, że w wozach transportowych Kombinowanej Dywizji znajdowały się zapasy na zaledwie dwa tygodnie. Po ich zużyciu niemożliwe byłoby ich odnowienie. Inne dywizje były w jeszcze gorszej sytuacji. To samo dotyczyło amunicji. Każda dywizja miała to, co wiozła ze sobą i to, co znajdowało się w wagonach Kolumn Rezerwowych. Za dziesięć dni zostanie wystrzelony ostatni nabój. Kwestia paszy dla koni i wołów transportowych była jeszcze bardziej paląca. Cały kraj został ogołocony ze zboża, owsa, siana i kukurydzy, a za niecały tydzień sto tysięcy zwierząt będzie głodować. Natarcie na Uskub[Skopje] było wysiłkiem ponad siły wyczerpanej armii serbskiej i według wszystkich doniesień walczyła ona do upadłego, co w tych okolicznościach było równoznaczne z porażką. Sprawa Serbii została przegrana. Dzielny mały naród, który stoczył zwycięską wojnę z Turcją, odparł zdradziecki atak Bułgarii, przeprowadził udaną kampanię w Albanii i zadał Austrii jedną z najbardziej spektakularnych porażek w jej historii, został w końcu powalony na kolana przez nieodpartą koalicję swoich wrogów. Po czterech latach nieprzerwanej wojny, w której kwiat jej męskości zginął na polu bitwy, Serbia ze swoimi 200 000 bagnetów, ostatnimi oddziałami bohaterskiego narodu, stanęła twarzą w twarz z 700 000 wrogów z praktycznie nieograniczonymi zasobami materiałów wojennych. Jej sojusznicy byli bezsilni, by jej pomóc, więc jej król i rząd byli teraz zmuszeni do podjęcia najważniejszej decyzji w tej godzinie stresu. Wjeżdżając do Prisrend zastałem kosmopolityczne miasto. Setki francuskich lotników, automobilistów, inżynierów i oddziałów Czerwonego Krzyża, rosyjscy, brytyjscy, greccy i rumuńscy lekarze i pielęgniarki oraz angielscy marynarze z baterii dział morskich byli wszędzie widoczni. Niebieskie i karmazynowe mundury Gwardii Królewskiej wskazywały, że król Piotr był w Prisrend. Ponieważ przybyli również członkowie rządu, głównodowodzący wojsk królewskich i sztab główny, wszystko, co pozostało z elementów rządu w Serbii, zostało zgromadzone w murach antycznego albańskiego miasta.

Jedynym pytaniem na ustach wszystkich było „czy będzie to bezwarunkowa kapitulacja?”, w którym to przypadku wszyscy znajdziemy się w niemieckich więzieniach czterdzieści osiem godzin później, czy też król, rząd i armia opuściliby terytorium Serbii i schronili się w Albanii? Ostateczne narady nie trwały długo. 24 listopada podjęto najwyższą uchwałę, że król, armia i rząd odmówią pertraktacji z wrogiem i wyjadą do Albanii. Do podjęcia tej uchwały przyczyniło się kilka czynników. Jednym z głównych była lojalność Serbii wobec jej sojuszników. Zobowiązała się nie podpisywać oddzielnego pokoju i dotrzymała słowa do końca. Mogła zostać pokonana, ale nie podbita. Innym czynnikiem był czynnik dynastyczny. Było pewne, że jednym z pierwszych warunków pokoju, którego zażądałyby Niemcy, a zwłaszcza Austria, byłaby abdykacja króla Piotra. Było równie pewne, że Nikola Pašić i inni członkowie rządu zostaliby aresztowani i prawdopodobnie dożywotnio wygnani z Serbii. Nie było więc nic do zyskania przez poddanie się i tak długo, jak król Piotr, jego rząd i armia uciekali ze szponów swoich wrogów, Serbia była niepokonana. Skarbiec od dawna znajdował się w bezpiecznym miejscu za granicą, więc nie brakowało funduszy na pokrycie wydatków rządu i armii na wygnaniu.

Oczywiście nikt nie miał złudzeń co do trudności zadania, którego podjął się rząd. Oznaczało to, że armia musiała porzucić swoją artylerię (z wyjątkiem dział górskich), swoje wagony transportowe, samochody, zestawy pontonowe, amunicję artyleryjską, słowem wszystko, czego nie można było przewieźć na grzbiecie jucznych zwierząt. Ponadto niemożliwe było przetransportowanie armii w jakimkolwiek systemie lub porządku; na to nie było czasu. Każdej jednostce, kompanii, batalionowi lub pułkowi, szwadronowi lub baterii wyznaczono miejsce spotkania w Albanii i kazano dotrzeć tam najlepiej, jak to możliwe. Istniały trzy trasy: jedna do Scutari, przez Czarnogórę, przez Ipek i Andriejewicę; druga przez Lioum-Koula, Dibra i El-Bassan do Durazzo; i trzecia, obrana przez króla, rząd i sztab główny, przez Lioum-Koula, Spas i Puka do Scutari. Drogi (z wyjątkiem trasy Dibra-El Bassan) to zwykłe ścieżki dla owiec przez góry. Ruch samochodowy w jakimkolwiek kształcie lub formie jest absolutnie nieznany. Każda uncja żywności musiałaby być przenoszona na zwierzętach jucznych lub w plecakach mężczyzn. To samo dotyczyło paszy. Ten ostatni wysiłek był wymagany od armii, która osiągnęła już granicę ludzkiej wytrzymałości, która była w stanie fizycznego wyczerpania, a w wielu przypadkach bez jedzenia i bez amunicji. To właśnie w takich warunkach 150 000 ludzi, wszystko co pozostało z 300 000 trzy miesiące wcześniej, rozpoczęło swój marsz przez niekończące się pasma ośnieżonych gór. 

Osobiście otrzymałem dobre wieści w Prisrend. Nasz dawno zaginiony wóz został odnaleziony. Nasz człowiek Stanco, mądrze rezygnując z próby odnalezienia nas wśród 100 000 uciekinierów tłoczących się w Prisztinie, wyruszył do Prisrend, do którego dotarł po pięciu dniach marszu. Konie jednak zniknęły. Ponieważ podróżował sam, nie miał nikogo, kto mógłby je pilnować w nocy, a ponieważ każdy Albańczyk jest urodzonym złodziejem koni, ich los był przesądzony. Po dotarciu do Prisrend zgłosił swoje przybycie do sztabu głównego, pozostawiając wiadomość, gdzie można go znaleźć. Utrata koni nie miała większego znaczenia. Nigdy nie byłyby w stanie pokonać gór ze stukilogramowym bagażem na grzbiecie. Do takiej pracy potrzebne są pewne, wytrzymałe hucuły.

Kiedy dotarłem do Kwatery Głównej, pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, było kilku żołnierzy palących archiwa, mapy sztabowe itp., co było wyraźnym dowodem na to, że podróż do Scutari została podjęta. Podczas obiadu dowiedziałem się o ostatnich przygotowaniach. Nikola Pašić i członkowie rządu wyjeżdżali do Scutari z eskortą wojskową następnego dnia. Następnego dnia miał wyruszyć król i rodzina królewska wraz z gwardią królewską, a trzeciego dnia feldmarszałek Putnik i sztab główny mieli wyruszyć do Scutari. Ponieważ ja i mój francuski kolega z Petit Parisien byliśmy przydzieleni do Kwatery Głównej, pułkownik Mitrowicz powiedział mi, że zarezerwował konia jucznego dla naszego bagażu. Wszystko, co pozostało z chleba i sucharów, zostanie rozdane w noc poprzedzającą wymarsz. To było dziwne uczucie, rozejrzeć się po dużej mesie, z setkami wspaniałych mundurów noszonych przez ludzi, którzy walczyli w pięciu zwycięskich kampaniach, i pomyśleć, że za czterdzieści osiem godzin będą na wygnaniu, obozując wśród śniegów albańskich gór, ze wspaniałymi armiami, którymi dowodzili, skurczonymi do 150 000 ludzi, pozbawionymi wszystkiego, co składa się na armię w polu. Żal i gorycz były wypisane na wielu twarzach, wielu wolałoby być na linii walki i zginąć na czele swoich ludzi, niż zobaczyć tę tragiczną godzinę. Jedno jest pewne, armii serbskiej nie można nic zarzucić; spełniła swój obowiązek, a nawet więcej niż obowiązek. Walczyła z desperacką odwagą przeciwko przytłaczającym przeciwnościom, a jeśli siła zbrojna Serbii została zmiażdżona, to przynajmniej jej honor pozostał nienaruszony.
6510629a-3d0d-4597-9036-9d5a6b6d46b3
a70302dc-7218-4755-aaa2-b22434fad3c0
9fb4bad9-f9ff-4ca9-99c6-31069ceddc47
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 21, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Gdy zamieć wciąż trwała, mój francuski współbrat i ja zatrzymaliśmy się na stacji kolejowej w Prisztinie tak długo, jak tylko mogliśmy, obserwując przez cały dzień załadunek armii serbskiej, która była teraz w drodze do ofensywy w górach Katczanik przeciwko Bułgarom. Pułk za pułkiem i bateria za baterią ustawiały się pod bezlitosnym podmuchem wichury i w padającym śniegu, aby czekać na swoją kolej do odwrotu. Żołnierze byli zziębnięci do szpiku kości i mieli przed sobą długą podróż koleją w otwartych wagonach, wystawionych na ostrą wichurę. Po dotarciu do celu musieli rozpocząć męczący marsz w zaśnieżonych górach, naprzeciw silnie okopanego wroga. Ich zadanie wydawało się ponad ludzkie siły, ale była to ostatnia desperacka szansa w straszliwej grze wojennej.

Nie pozostawiono im innego wyboru. Siły austriacko-niemieckie pod dowództwem generała von Gallwitza, nacierające z północnego zachodu, znajdowały się zaledwie piętnaście mil od nich. Feldmarszałek von Mackensen na północy powoli, ale zdecydowanie zbliżał się do Prisztiny, podczas gdy armia bułgarska nacierała z południowego wschodu. Ponieważ cała południowa granica, od Strumnitzy do Monastyru, była teraz w posiadaniu Bułgarów, krąg stali wokół skazanej na zagładę armii serbskiej był prawie kompletny. Tylko jedna linia odwrotu wciąż pozostawała dla niej otwarta - droga do Prisrend. Ale ta droga nie oferowała ratunku. Linia wroga zbliżała się do Prisrend tak samo nieubłaganie jak do Prisztiny, a w Prisrend dalszy odwrót nie był możliwy, granice serbskiego terytorium zostały osiągnięte. Za Prisrend leżały opustoszałe pasma górskie Albanii. Los walecznej armii króla Piotra zależał zatem od ostatniego rzutu na szalę, desperackiej ofensywy mającej na celu przełamanie okrążającej linii bułgarskiej w kierunku Uskubu. Gdyby próba ta zakończyła się sukcesem i została wsparta równoczesnym atakiem aliantów z Salonik, istniała szansa, że Serbowie będą w stanie połączyć siły z wojskami francuskimi i brytyjskimi. Gdyby tak się stało, zapewniłoby to przynajmniej bezpieczną linię odwrotu na terytorium Grecji.

Oficerowie, z którymi rozmawiałem na stacji kolejowej, nie mieli złudzeń co do powodzenia tego desperackiego wysiłku. Ich oddziały były wyczerpane i zniechęcone trzystumilowym marszem znad Dunaju. Dezercje były liczne, a zapasy żywności i paszy wyczerpywały się. Wysiłek wydawał się ponad siły tej wypróbowanej armii. Ale, jak już wspomniałem, była to ostatnia nadzieja i jako taka została przyjęta. Oficerowie i żołnierze przygotowali się do tego ostatecznego wysiłku. Kiedy jednak nadeszła godzina trzecia, nie mogliśmy już dłużej zwlekać z wyruszeniem do Prisztiny. Mieliśmy przed sobą dwie godziny marszu, by dotrzeć do miasta, a o piątej zaczynała zapadać noc. W Serbii zmierzch panuje rzadko lub wcale, a ciemność zapada kilka minut po zachodzie słońca. Ponieważ musieliśmy znaleźć nasz wóz wśród dziesięciu tysięcy zaparkowanych w górach wokół miasta, nie chcieliśmy dotrzeć do Prisztiny po zmroku. Kiedy wyszliśmy ze stacji, naszym oczom ukazał się wspaniały widok. Jak okiem sięgnąć, z każdej strony rozciągała się pokryta śniegiem równina Kossowa. Każdy element krajobrazu był zamazany przez całun śniegu głęboki na stopy. Ponad nim widać było długie linie pokrytych śniegiem postaci, których kolumny ciągnęły się kilometrami. Były to serbskie pułki wyruszające w męczący marsz do pasma górskiego, przez które muszą się przedrzeć, by połączyć siły z Francuzami. Miały one szczególnie upiorny wygląd ze względu na fakt, że każdy mężczyzna próbował chronić się przed padającym śniegiem, owijając się w część płótna namiotowego, którą niósł.

Do tego czasu wiatr ucichł i wszędzie panowała dziwna cisza, która towarzyszy obfitym opadom śniegu. We wszystkich kierunkach widmowe kolumny posuwały się w pojedynczym szeregu przez pola i wzdłuż dróg. Ze wszystkich stron leżały martwe konie i woły, pojedynczo i w stertach, na wpół zakopane w śniegu, a nad głowami wirowały i skrzeczały roje padlinożernych wron. To była realizacja odwrotu z Moskwy, jakiej nigdy nie spodziewałem się zobaczyć. Wychudzone, na wpół wygłodzone twarze mijanych żołnierzy w żaden sposób nie niszczyły iluzji. Kiedy po dwugodzinnej włóczędze dotarliśmy do Prisztiny, czekała nas nowa niespodzianka. Wszystkie wzgórza wokół miasta, które dwadzieścia cztery godziny wcześniej pokryte były dziesiątkami tysięcy wozów transportowych, były całkowicie opustoszałe. Czerwone promienie zachodzącego słońca nie oświetlały niczego poza ciągnącymi się kilometrami dziewiczymi śniegami, nie było widać ani wozu, ani wołu. Kiedy wspięliśmy się na szczyt wzgórza, gdzie zostawiliśmy transport Połączonej Dywizji, z którym był nasz wóz bagażowy, nie znaleźliśmy nic poza czterema działami polowymi, które zostały tam umieszczone w baterii do obrony konwojów przed samolotami. Ludzie z baterii mogli nam tylko powiedzieć, że cały transport został załadowany i odjechał dwie godziny po naszym wyjeździe do Mitrowicy poprzedniego dnia. Jeden z ludzi myślał, że znajdziemy go w obozie niedaleko stacji, ale nie był tego pewien.

Sytuacja nie była wesoła. O zmroku znaleźliśmy się na pokrytej śniegiem, opustoszałej górze, z wozem (który zawierał naszą żywność i bagaż oraz stanowił naszą kwaterę do spania) i naszymi dwoma końmi które całkowicie zniknęły. Wszystko, co mieliśmy na świecie, to ubrania, w których wstaliśmy, i to w mieście, w którym nie było noclegu, a jedzenie nie istniało. Wtedy przypomniałem sobie, że dwa dni wcześniej znalazłem zakwaterowanie dla trzech francuskich pielęgniarek Czerwonego Krzyża, które wyjeżdżały do Prisrend. Gdyby wyjechały, ich pokoje mogłyby być wolne. Trochę zajęło nam odnalezienie ich w ciemnościach, ale w końcu udało się. Zastaliśmy je zajęte przez rosyjskiego lekarza wojskowego i jego personel. Na dziedzińcu stały wozy i konie jego ambulansu, a on i jego sześciu pomocników zajęli pokoje. Ale w czasie wojny, gdzie jest miejsce dla sześciu, jest też miejsce dla ośmiu, więc oddał nam róg podłogi jako miejsce do spania. Poinformował nas, że Sztab Główny Drugiej Armii przybył do Prisztiny. To rozwiązało kwestię jedzenia, dopóki nie znajdziemy naszego wozu, jeśli kiedykolwiek to zrobimy. Podczas wieczornego posiłku w mesie otrzymaliśmy potwierdzenie serbskiej ofensywy w kierunku Uskubu. Było jasne, że traktowano to jako ostatnią nadzieję, szansę na walkę, która może umożliwić Serbom poprawę pozornie beznadziejnej sytuacji. Jednocześnie nikt nie miał złudzeń co do desperackiego charakteru zadania, biorąc pod uwagę straszliwe niedostatki i zmęczenie, przez które właśnie przeszły oddziały. Jednak odwaga i poświęcenie serbskiego żołnierza zdawały się nie mieć granic i uznano, że zrobione zostanie wszystko, co w ludzkiej mocy. Cały następny dzień poświęciliśmy na bezowocne poszukiwania zaginionego wozu. Jedyną wskazówką co do jego możliwego miejsca pobytu było to, że kolumna transportowa Połączonej Dywizji obozowała w Lipljanie, wiosce oddalonej o około trzydzieści kilometrów. Gdy rosyjski lekarz i jego ambulans opuścili dom, w którym się zatrzymaliśmy, zaoferowaliśmy gościnę sekcji Szkockiej Kobiecej Jednostki Medycznej, która była w drodze do Prisrend. Ponieważ sekcja musiała przejechać przez Lipljan, panna Chesney, lekarz prowadzący, zaoferowała nam miejsca w ich samochodzie. 

Po przybyciu do Lipljan odkryliśmy, że kolumna transportowa już odjechała. Dowiedzieliśmy się tylko, że maszeruje w kierunku Prisrend. Dlatego postanowiliśmy kontynuować naszą podróż szkockim ambulansem. Przez cały dzień w Lipljan słyszeliśmy szalejącą bitwę. Pasmo górskie po naszej lewej stronie było sceną walk. Przez całe popołudnie obserwowałem przez lornetkę bułgarskie szrapnele wybuchające wzdłuż grzbietu. W pewnym momencie kilka kompanii bułgarskiej piechoty zdołało nawet prześlizgnąć się między serbskimi liniami i parło naprzód, aż byli w stanie otworzyć ogień do stacji kolejowej około 300 jardów od miejsca, w którym obozował nasz ambulans. Nie wiedzieli, że serbski pułk kawalerii biwakował za kilkoma stogami siana około milę dalej. Pułk ten pospiesznie osiodłał konie i ruszył szybkim kłusem. Kilka minut później znaleźli się na stacji kolejowej. Ludzie wyciągnęli karabiny i zsiedli z koni, a w ciągu dwudziestu minut Bułgarzy zostali przepędzeni. Niekończąca się kolejka transportów wojskowych przejeżdżała przez Lipljan z Prisztiny. Konduktorzy z niepokojem spoglądali na linię wybuchających szrapneli wzdłuż grzbietów gór oddalonych o sześć mil; najwyraźniej zdawali sobie sprawę, że jeśli Bułgarzy zdobędą wzgórza, to wszystko przepadnie wraz z transportem na drodze z Prisztiny do Prisrend.
d4dc7d23-70a8-478d-b534-3a855fcebe88
dc7f6836-47d5-49af-b0fb-1fe1731efba4
5082ac17-f1fd-4b00-9f1b-1e3efd39a4a5
20e8a705-fb1c-4816-9a55-a9bf4a1ca5af
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 20, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Ponieważ trudno było uzyskać jakikolwiek jasny obraz sytuacji bez ostatecznego ustalenia pozycji Pierwszej Armii oraz zamiarów Rządu i Sztabu Głównego, zdecydowałem się pojechać pociągiem do Mitrowicy, oddalonej o czterdzieści kilometrów, gdzie te ostatnie miały swoją siedzibę. Krążyły również pogłoski, że ta wędrowna instytucja bankowa, Banque Franco-Serbe, przemieszczała się wraz z rządem, a ponieważ moje pieniądze zaczynały się kończyć, chciałem zrealizować czek z Paryża. Kolej do Mitrowicy biegnie przez historyczną równinę Kossovo, gdzie pięć wieków temu Serbia, po ostatniej desperackiej bitwie, znalazła się pod dominacją Turków. Grobowiec tureckiego sułtana Murada I, który został zabity przez rannego serbskiego żołnierza w samym momencie zwycięstwa, jest jednym z uderzających elementów krajobrazu. Bitwa pod Kossowem, choć zakończyła się klęską serbskiej armii cara Lazara, jest jednym z najbardziej chwalebnych wyczynów zbrojnych w annałach Serbii, a pamięć o niej pięć wieków później pobudziła armię króla Piotra do nowych aktów bohaterstwa. Jedną z ciekawych cech budowy kolei na Bałkanach jest to, że stacje kolejowe zawsze znajdują się w znacznej odległości od miast, które obsługują. W Prisztinie odległość ta wynosi nie mniej niż dziesięć kilometrów lub dwie godziny dobrego marszu. Major dowodzący naszą kolumną transportową uprzejmie użyczył mojemu francuskiemu koledze i mnie dwukonnego powozu, który zawiózł nas na stację i około południa byliśmy już w drodze przez historyczną równinę Kossowa do Mitrowicy. Przez całe czterdzieści kilometrów mieliśmy wiele dowodów na to, że odwrót na Prisztinę trwa. Drogi były wypełnione niekończącymi się liniami konwojów transportowych, a na każdej stacji ładowano i wysyłano pociąg za pociągiem.

W pociągu spotkałem rosyjskiego współpracownika, korespondenta "Novoe Vremia". Był z oddziałami przeciwstawiającymi się bułgarskiemu natarciu z Niszu i Prokuplje i wycofał się z nimi do Prisztiny. Pragnął przeprawić się przez Ipek i Andriejewicę, aby wysłać swoje depesze z potężnej francuskiej stacji radiowej w Podgoricy w Czarnogórze, będącej obecnie naszym jedynym środkiem komunikacji ze światem zewnętrznym. W Mitrowicy czekało nas rozczarowanie. Rząd i kwatera główna wyjechały specjalnym pociągiem do Prisrend godzinę wcześniej. Mało tego, wydano rozkaz ewakuacji miasta, a ostatni pociąg, jak nam powiedziano, miał odjechać o pierwszej następnego dnia. Nie pozostało nam nic innego, jak czekać na ten pociąg, więc udaliśmy się do miasta położonego, jak zwykle, milę lub dwie od stacji. Zastaliśmy mieszkańców Mitrowicy w stanie paniki. Wszystkie tureckie sklepy i kawiarnie były zamknięte i zabarykadowane.

Nie ma wątpliwości, że mahometańska część ludności sympatyzowała z niemieckimi najeźdźcami, ale ponieważ w mieście znajdowały się duże oddziały serbskie, a jeszcze więcej poza nim przeciwstawiało się niemieckiemu natarciu, przerażeni mieszkańcy widzieli możliwość, by nie powiedzieć prawdopodobieństwo, niemieckiego bombardowania. Tysiące ludzi przygotowywało się do ewakuacji miasta. Widziałem, że szanse na to, że pociąg o pierwszej następnego dnia zostanie zaatakowany przez tłum przerażonych uciekinierów, były bardzo duże, więc kiedy mój rosyjski kolega przybył z wiadomością, że o szóstej rano zostanie wysłany specjalny pociąg, zdecydowaliśmy się nim podróżować, jeśli to możliwe. Ale w międzyczasie problemem było znalezienie jedzenia i zakwaterowania. Nikt nie chciał przyjąć ani centa w papierowych pieniądzach. Na szczęście posiadaliśmy niewielki, ale wystarczający zapas srebrnych monet i byliśmy w stanie zdobyć bardzo niezadowalający posiłek i jeszcze bardziej niezadowalające łóżko nad turecką kawiarnią. Ponieważ miasto pogrążone było w egipskich ciemnościach i nie było żadnej rozrywki w potykaniu się wąskimi, opustoszałymi tureckimi uliczkami i alejkami, nie pozostawało nic innego, jak położyć się spać o ósmej. Około północy obudziły mnie odgłosy życia i ruchu na ulicy poniżej. Słychać było toczące się pojazdy i tupot stóp. Początkowo myślałem, że to uciekająca ludność, ale odgłosy były zbyt regularne. Wstałem i podszedłem do okna. To była Pierwsza Armia Serbska w pełnym odwrocie.

W świetle wiszącej nad drzwiami naszej kawiarni latarni widziałem, jak kompania za kompanią, szwadron za szwadronem i bateria za baterią przelewają się obok. Godzina po godzinie w wąskich uliczkach rozbrzmiewało miarowe "tramp, tramp" tysięcy stóp. Była czwarta nad ranem, gdy przejechała ostatnia bateria, a stukot kół zagłuszył stukot kopyt wołów ciągnących działa. A potem zaczęło padać, i to jak! Mówiąc o "otwartych wrotach niebios", cała strona domu była odsłonięta. Padało w strugach, padało wiadrami, lało jak z cebra. Rynsztoki na środku ulic zamieniły się w rwące potoki, podczas gdy Niagara wylewała się ze wszystkich zwisających okapów. Pośród tego potopu musieliśmy wyruszyć na stację oddaloną o trzy mile. Droga, która wczoraj była błotnista, dziś była "bagnem przygnębienia". W egipskich ciemnościach nie sposób było uniknąć kałuż i rozlewisk. Chłodny deszcz, napędzany przez silne wichury, oślepiał, a co jakiś czas pluskaliśmy się po kolana w kałużach błotnistej wody. W końcu dotarliśmy na stację przemoczeni do suchej nitki, tylko po to, by dowiedzieć się, że rzekomy pociąg specjalny był mitem i że nie będzie żadnego środka transportu z powrotem do Prisztiny aż do pierwszej po południu. Pomysł, by w strugach deszczu i ciemności wracać do naszego beznadziejnego pokoju w kawiarni, przekraczał moją odwagę. Oświadczyłem, że najpierw spróbuję wysuszyć się przy ogromnym ogniu płonącym w biurze zawiadowcy i poczekam na światło dzienne. Z każdą chwilą wichura przybierała na sile, a zimno stawało się coraz bardziej intensywne. Deszcz już dawno zamienił się w śnieg. Pomyślałem o losie dwudziestu tysięcy ludzi z Pierwszej Armii, których widziałem przemierzających miasto, a którzy byli teraz na pustkowiu równiny Kossowa, w czterdziestokilometrowym marszu do Prisztiny.

Właśnie w tym momencie na stację wjechała lokomotywa i stanęła z warkotem naprzeciwko biura zawiadowcy. "Dokąd ona zmierza? "zapytałem. "Do Prisztiny". "Czy nie możemy nią podróżować?" Spojrzał z wahaniem na nasze niebiesko-biało-czerwone odznaki (które oznaczały, że jesteśmy przydzieleni do Kwatery Głównej), ale w końcu powiedział: "Nie, to niemożliwe". Musiał jednak skonsultować się z kimś u góry, ponieważ dwie minuty później przybiegł i oznajmił: "Jeśli możecie być gotowi w pół minuty, możecie zająć maszynownię." Wejście na pokład nie zajęło nam więcej niż dziesięć sekund, a minutę później wyruszyliśmy w zamieć. Niestety najpierw płynęliśmy na przyczepie, więc nie mieliśmy żadnej ochrony przed pogodą. Byliśmy jednak zbyt szczęśliwi, że udało nam się uciec z Mitrowicy, by przejmować się takimi drobiazgami. Od czasu do czasu przedzieraliśmy się przez zalane fragmenty linii z wodą sięgającą podnóżka. Kiedy linia biegła wzdłuż drogi, widzieliśmy, że jest usiana martwymi ciałami koni i wołów, które padły z zimna i zmęczenia.

Kiedy dotarliśmy do stacji Prisztiny, zastaliśmy tam scenę zimowego spustoszenia. Była zatłoczona tysiącami żołnierzy czekających na pociąg, którzy szukali schronienia przed śniegiem, który był teraz pędzony przez regularny huragan, za szopami, budynkami gospodarczymi i budynkami stacji. W biurze zawiadowcy spotkałem angielskiego oficera w służbie serbskiej, który czekał na pociąg ze swoją sekcją karabinów maszynowych. Przekazał nam najnowsze wiadomości i co było jeszcze lepsze, poczęstował nas doskonałą francuską brandy z kieszonkowej piersiówki. Ale jeśli brandy była dobra, to było to więcej niż można powiedzieć o wiadomościach, które były tak złe, jak to tylko możliwe. Armia serbska była zagrożona ze wszystkich stron. Tylko jedna linia odwrotu pozostawała dla niej otwarta w kierunku Prisrend. W związku z tym sztab główny zdecydował się porzucić taktykę odwrotu narzuconą przez aliantów, przejść do ofensywy i zaryzykować ostatnią desperacką bitwę, aby poprawić sytuację.

Od czasu austriacko-niemieckiego ataku na Dunaj, instrukcje aliantów dla serbskiego sztabu polegały na unikaniu ryzykowania wszystkiego w bitwie i powolnym wycofywaniu się, opóźniając postęp wroga tak bardzo, jak to możliwe, aż alianci będą w stanie przyjść im z pomocą. Serbowie robili to przez prawie sześć tygodni, w wyniku czego zostali prawie zmuszeni do wycofania się w góry Albanii, a alianci wydawali się być tak daleko, jak nigdy dotąd, od możliwości udzielenia im pomocy. Serbski sztab generalny zdecydował więc, że jedyną szansą, jaka im pozostała, jest rzucenie całej serbskiej armii na pozycje Bułgarów na południu, przebicie się przez pasmo górskie Katczanik i odbicie Uskubu[Skopje]. Gdyby się tam znaleźli, mogliby podać rękę siłom francuskim i utworzyć nowy front skierowany na wschód, z Salonikami jako point d'appui[punkt oparcia] po ich skrajnej prawej stronie. Był to ostatni i desperacki rzut na szalę, nadzieja, której należało się podjąć z armią będącą niemal na wyczerpaniu. Istniała jednak szansa na sukces, a odwrót na Prisrend oznaczał jedynie katastrofę.
c501d816-a2e2-4e72-ac35-eee836093084
b961bace-d40b-4b89-9d3c-72a1777b345d
435c2594-fa63-4bf1-aaf8-9933299009e5
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 19, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Wyczerpany stan naszych wołów zmusił nas do spędzenia trzech niespokojnych dni w Kuršumliji. Drugiego dnia głuchy huk dział po naszej prawej stronie potwierdził doniesienie, że Niemcy są w Rašce. Byliśmy więc niemal całkowicie otoczeni, Niemcy znajdowali się na północy, Austriacy na zachodzie, a Bułgarzy na wschodzie. Jedyna linia odwrotu prowadziła na południe w kierunku Prisztiny. Gdyby zarówno wojska, z którymi byliśmy, jak i Pierwsza Armia maszerująca przez Mitrowicę dotarły tam bezpiecznie, cała siła zbrojna Serbii skoncentrowałaby się wokół tego miasta. Nasz wóz leżał na stromym zboczu smaganej wiatrem góry. Nasze dwa wynędzniałe konie, które bardzo cierpiały z powodu braku paszy podczas marszu przez przełęcz, zostały wypuszczone na pastwisko. Około stu metrów za nami, na szczycie wzgórza, znajdował się nagi, spieczony słońcem płaskowyż, na którym znajdowała się seria na wpół zrujnowanych okopów, ostatnich pozostałości po wojnie z Turcją. Artyleria ustawiła tu kilka dział przeciwlotniczych, aby odstraszyć samoloty wroga, które mogłyby pokusić się o zbombardowanie gęsto upakowanego parku taborów. Za nimi serbski samolot stał pod strażą wartownika. Na pierwszy sygnał był gotowy do ataku na niemieckich lotników. Od czasu do czasu wykonywał również loty zwiadowcze w celu rozpoznania pozycji armii feldmarszałka von Mackensena. Oddziały trzymające Bułgarów w szachu w Prokuplje zostały również wzmocnione przez wojska, które bezpiecznie wycofały się z przełęczy, dzięki czemu mogliśmy swobodniej oddychać. Szanse na udany atak Bułgarów znacznie zmalały.

Cała armia serbska, z wyjątkiem kilku dywizji potrzebnych do walki w straży tylnej, niezbędnej do opóźnienia natarcia armii niemieckiej i bułgarskiej, była teraz ponownie w odwrocie. Było jasne, że panuje niezdecydowanie co do dalszych działań. Prawdopodobieństwo, że odwrót zakończy się katastrofą, stawało się z dnia na dzień coraz bardziej oczywiste. Problemy rządu osiągnęły taki punkt, że administracja cywilna i wojskowa groziły załamaniem. W rzeczywistości administracja cywilna już to zrobiła. Cała ludność północnej i południowej Serbii napływała teraz do dawnego Sandżaku w Nowym Bazarze i albańskiej prowincji leżącej między Prisztiną a Prisrendem. Dziewięćdziesiąt procent tych ludzi nie miało pieniędzy ani żywności, a nawet gdyby mieli pieniądze, chyba że w srebrze, nie byłoby to dla nich dobre, ponieważ chłopi i wieśniacy odmawiali przyjęcia papieru w jakiejkolwiek formie.

W konsekwencji rząd musiał odwołać swój rozkaz, aby cała męska populacja powyżej czternastego roku życia wycofała się przed Niemcami. Problem wyżywienia setek tysięcy uciekinierów okazał się nierozwiązywalny i teraz nakazano im powrót do swoich domów. Ale co innego wydać rozkaz, a co innego go wykonać. Fala ludzkiego nieszczęścia, która płynęła do Sandżaku i w kierunku Albanii, teraz zawróciła i płynęła na północ. Ale ponieważ podczas marszu na południe oczyścili już kraj z wszelkiego rodzaju zapasów, wkroczyli na pustynię, gdy zaczęli ją ponownie przemierzać w drodze powrotnej. Co minutę lub dwie spotykałem grupy chudych mężczyzn i kobiet o pustych oczach, wlokących się mozolnie z powrotem drogami, które z takim trudem pokonali kilka dni wcześniej. Często można było natknąć się na martwe ciało lub biednego nieszczęśnika, który położył się, by umrzeć.

Przez cały dzień podróżowałem z czterema bateriami dział 15,5 cm, każda ciągnięta przez czternaście potężnych wołów, które przybyły z Prokuplje, gdzie trzymały Bułgarów na dystans, podczas gdy Druga i Trzecia Armia przemierzały przełęcz Kruševac-Kuršumlija. Oficerowie powiedzieli mi, że nie mieli innych rozkazów niż odwrót w kierunku Prisztiny i maszerowali w tym kierunku do czasu otrzymania nowych instrukcji. Gdy wspinaliśmy się w kierunku górnego płaskowyżu, było bardzo zimno, a gwałtowna północno-wschodnia wichura napędzała gwałtowną burzę śnieżną. Ale pomimo wszystkich przeszkód, niekończące się kolumny piechoty, kawalerii, artylerii i taborów bagażowych posuwały się stale na południe i mieliśmy pewność, że jeśli tempo postępu zostanie utrzymane, będziemy w Prisztinie za trzy dni.

Do Prisztiny dotarliśmy po południu 15 listopada. Stwierdziliśmy, że wraz z napływem serbskich uchodźców, element albański, ogólnie dominujący, został nieco zatopiony. Podczas ostatnich dwóch dni marszu nasz wóz z bykami został dołączony do kolumny zaopatrzeniowej Kombinowanej Dywizji, jednego z korpusów elitarnych armii serbskiej.

Prisztina przedstawiała niezwykły spektakl. Na amfiteatrze wzgórz otaczających miasto znajdowały się obozy i biwaki rozciągające się jak okiem sięgnąć, podczas gdy każda droga aż po horyzont była wypełniona niekończącymi się kolumnami, konnymi, pieszymi, artyleryjskimi i transportowymi, które wlewały się do miasta. Wąskie uliczki były przepełnione serbskimi żołnierzami wszystkich armii, francuskimi lotnikami i mechanikami, brytyjskimi żołnierzami z Morskiej Baterii Dział oraz francuskimi, rosyjskimi, greckimi, brytyjskimi i rumuńskimi lekarzami i pielęgniarkami Czerwonego Krzyża. Panował dziwny optymizm. W obiegu krążyły niezwykłe plotki: Bułgarzy zostali wyparci z Prokuplje, serbskie patrole ponownie wkroczyły do Niszu, Uskub został odbity, armia rosyjska wkroczyła do Bułgarii i zajęła Negotin itd. Ale nie ma na świecie kraju, w którym trzeba być bardziej nieufnym wobec plotek niż Serbia. Fakt, że cała Druga i Trzecia Armia kontynuowały swój ruch odwrotowy, znacznie zdyskredytował doniesienia o sukcesach pod Prokuplje i Niszem. Odzyskanie Uskubu było tak często ogłaszane i równie często zaprzeczane, że czułem, iż potrzebuję lepszego autorytetu niż plotki z bazaru w Prisztinie.

Wręcz przeciwnie, wszystko wskazywało na to, że sytuacja była krytyczna jak zawsze i z każdą godziną stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Wydawało się, że nikt nie wie, gdzie znajduje się rząd lub kwatera główna. Pytałem w pół tuzina miejsc, ale otrzymywałem tylko mgliste odpowiedzi, aż przypadkiem spotkałem pułkownika, który jest głównym adiutantem króla Piotra. Powiedział mi, że król przybył do Prisztiny dwie godziny wcześniej, a zarówno rząd, jak i sztab główny znajdują się w Mitrowicy, oddalonej o czterdzieści kilometrów. Poinformował mnie, że sytuacja stawała się coraz czarniejsza z każdą godziną i jeśli armia serbska nie zdoła ostatnim desperackim wysiłkiem przełamać otaczającego ją kręgu bagnetów, jej los będzie przesądzony. Kryzys finansowy był dotkliwy jak nigdy dotąd i szybko zbliżaliśmy się do cen głodowych. Musiałem zapłacić 20 dinarów za dodanie kawałka skóry do podeszwy moich butów. W innych czasach kilka dinarów uznano by za wygórowaną cenę. Podjęto próbę złagodzenia sytuacji monetarnej poprzez wprowadzenie do obiegu znaczków pocztowych, ale po dniu lub dwóch przestały one cieszyć się zaufaniem opinii publicznej. Chleb kukurydziany był sprzedawany na ulicach po 5 dinarów za dwufuntowy bochenek, zamiast 25 centymów. Żołnierze jednak nadal otrzymywali swoje zwykłe racje żywnościowe. Powiedziano mi, że żywności dla ludzi i paszy dla zwierząt wystarczy jeszcze na dziesięć dni; po tym czasie głód zajrzy nam w oczy. To oczywiście odnosiło się tylko do armii; ludność cywilna już dawno stanęła twarzą w twarz z głodem.

W Prisztinie udało nam się uzyskać pewne szczegółowe informacje na temat odwrotu Pierwszej Armii pod dowództwem generała Živojina Mišića, która maszerowała przez góry na linii równoległej do linii Drugiej i Trzeciej Armii, z którymi byliśmy. Trasa ta wiodła z Kraljewa przez Raškę do Mitrowicy, a stamtąd przez równinę Kossowa do Prisztiny.

We wcześniejszym rozdziale opisałem już moją wizytę w Kraljewie, gdzie rząd i korpus dyplomatyczny schronili się 18 października, gdy natarcie Bułgarów zagroziło Niszowi. Część Korpusu Dyplomatycznego i Konsularnego, która nie była w stanie znaleźć zakwaterowania w Kraljewie, została zakwaterowana w Čačaku, małym miasteczku położonym kilka mil od Kraljewa. Kilka dni później, 26 października, ruch zwrotny wykonany od zachodu przez siły austriacko-niemieckie pod dowództwem generała von Gallwitza zagroził najpierw Użicom, a następnie Čačakowi i spowodował wydanie rozkazów natychmiastowej ewakuacji tych miast. Przeprowadzono ją między 26 a 29 października. Jednocześnie nadeszła wiadomość, że Sztab Główny ewakuował Kragujevac i zainstalował się w Kruševacu. Dwa dni później Rząd i Korpus Dyplomatyczny opuścili Kraljevo, aby przejść przez przełęcz przez góry i dotrzeć do Raški, na granicy dawnego tureckiego Sandżaku w Nowym Bazarze. Wraz z rządem ludność wszystkich miast zagrożonych przez austriacko-niemieckie natarcie wylała się jak powódź przez górską przełęcz. Na wszystkich szlakach zbiegających się w kierunku doliny rzeki Ibar maszerowały tysiące bezdomnych, głodujących ludzi. W miarę zbliżania się do gór, miasta i wsie stawały się coraz mniejsze i mniej zdolne do udzielenia gościny uciekającej ludności. Tysiące ludzi zostało zmuszonych do obozowania na otwartej przestrzeni w ulewnym deszczu, a ich nędzne wozy, wypełnione mebelkami i sprzętem gospodarstwa domowego, które udało im się uratować, zaparkowane w błocie, otoczone bydłem, owcami i świniami, które udało im się zabrać ze sobą. Początkowo armia znajdowała się na tyłach tej uciekającej masy, walcząc w tylnej straży z nacierającym wrogiem i trzymając go w szachu. Wkrótce jednak zostali zaatakowani z tyłu, podobnie jak Druga i Trzecia Armia, i zmuszeni do przemierzania gór w pośpiechu, aby osiągnąć Sandżak w Nowym Bazarze, zanim wróg zdoła zamknąć drugi koniec przełęczy.

W konsekwencji wycofująca się armia wkrótce powiększyła szeregi uciekającej ludności. Żołnierze znaleźli drogi obciążone masą chłopów, wozów, stad bydła, stad owiec i wszystkich przeszkód dla uciekającego narodu. Tylko za cenę niestrudzonego wysiłku oddziały, artyleria i tabory bagażowe przedarły się przez zatłoczone drogi. Widok głodujących tłumów był nieustannie przed oczami wycofujących się oddziałów i naturalnie nie dodawał im otuchy. Wiele pułków było bez chleba i płakało z wściekłości z powodu swojej bezradności w niesieniu pomocy lub obronie głodujących rodaków.
aa197c61-e166-4b08-bd3a-c063a02dd464
f2016420-818b-4e39-92d7-1e85d830874f
a2943240-1556-4012-8744-a7df2cb7663e
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 18, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

W miarę upływu dnia było jasne, że nerwowość mieszkańców rośnie. Chociaż ci, którzy pozostali, dobrowolnie zdecydowali się czekać na przybycie Niemców, było oczywiste, że w miarę zbliżania się tego momentu zaczęli się niepokoić, jak mogą zostać potraktowani przez wroga. Krótko po południu rozległ się publiczny nawoływanie wzywające najstarszych mieszkańców do ratusza. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Ci starsi mężczyźni mieli utworzyć delegację, która, niosąc białą flagę, pójdzie wzdłuż głównej drogi w kierunku Stalać, aby ogłosić Niemcom kapitulację miasta. Spuszczone spojrzenia ludzi na ulicach pokazywały, jak głęboko czuli swoje położenie i ile wysiłku kosztowało ich dopuszczenie wroga do swoich bram. Około godziny trzeciej dowiedziałem się, że pojedyncze patrole kawalerii poprzedzające niemiecką straż przednią widziano między Kruševacem a Stalać. Było jasne, że nasz wyjazd nie może być dłużej opóźniany. Złożyłem ostatnią wizytę w szpitalu, aby pożegnać się z dzielnymi kobietami ze Szkockiego Czerwonego Krzyża, które zatrzymały się ze swoimi rannymi. Dałem im wszystko, co mogłem, jeśli chodzi o konserwy, ponieważ słyszałem, że przez ostatnie dwa tygodnie byli ograniczeni do suchego chleba i wiedziałem, że zasoby Kruševaca zostały całkowicie wyczerpane. Powiedzieli mi, że pan Smith, sekretarz oddziału, i trzydzieści pielęgniarek wyjechało tego ranka dwoma wozami zaprzężonymi w woły do Cettinje, stolicy Czarnogóry, przez Mitrowicę, Ipek i Andriejewicę. O piątej kazałem zaprząc konie i opuściliśmy miasto. Nie posuwaliśmy się jednak szybko, gdyż kilka kilometrów dalej dotarliśmy do drogi, którą maszerowała armia. Przejazd tysięcy wozów i setek dział był prawdziwym ciosem dla tej nędznej drogi, która w żadnym momencie nie była w najlepszym stanie. Niezliczone koła i kopyta zamieniły ją w istne grzęzawisko. Co chwila jakiś wóz utykał i blokował drogę na milę. Nasze trzy konie, zdyszane i pokryte potem, naprężały wodze i co chwila stawały w miejscu. Aby ułatwić im zadanie, du Bochet i ja wysiedliśmy i szliśmy obok. W miarę zapadania zmroku scena stawała się coraz bardziej złowieszcza. Po lewej stronie, za stacją kolejową, jeden budynek po drugim stawał w płomieniach; pracownicy podpalali magazyny i wysadzali wagony na bocznicy. Kilka minut później całym miastem wstrząsnęła seria eksplozji. Zapasy zgromadzone w magazynie prochu Obiliczewo zostały wysadzone w powietrze. Ze wzniesienia, na którym stałem, spektakl był przerażający. Kruševac płonął w pół tuzinie punktów, całe niebo było pokryte karmazynowym blaskiem, podczas gdy pod nami rzeka, krwistoczerwona w płomieniach, można było śledzić aż po horyzont, gdzie widać było błyski serbskich dział opóźniających niemieckie natarcie.

Na linii odwrotu zamieszanie stało się jeszcze większe. Cała droga była wypełniona potrójną linią wozów zaprzężonych w byki, a ich dyszące zaprzęgi z trudem przedzierały się przez nieustępliwe błoto. Nagle nastąpiła eksplozja przypominająca trzęsienie ziemi. Ogromna kolumna żółtego płomienia wystrzeliła w niebo, oświetlając cały kraj na wiele mil. Ciężki most kratownicowy nad rzeką został zdetonowany. W tym samym momencie trzy ogromne niemieckie pociski przeleciały nad głowami i rozerwały się potężnymi eksplozjami, jeden w pobliżu ratusza, a dwa w pobliżu stacji kolejowej. Te wstrząsające eksplozje wywołały dziką panikę wśród wołów, pierwszą, jaką widziałem w Serbii. Przerażone zwierzęta zerwały się do galopu i popędziły w szalejącej masie, z naszym powozem pośród nich, w dół drogi. Nagle dotarli do wąskiego mostu przecinającego niewielki wąwóz. Ci na zewnątrz zostali przyparci do balustrady. Widziałem, jak wóz balansuje przez chwilę, a następnie, wraz z trzema końmi, spada do rowu dwadzieścia stóp poniżej. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i było już po naszym pojeździe. Jedyną rzeczą jaka pozostała było wyciągnięcie wierzgających koni i uratowanie bagażu, który uniknął katastrofy. Był to długi i trudny proces, ponieważ było ciemno jak w smole, a deszcz padał teraz strumieniami, ale po półtorej godzinie ciężkiej pracy w końcu udało nam się zebrać nasz dobytek na poboczu drogi. Na szczęście wąwóz, do którego wpadł nasz powóz, był porośnięty gęstymi krzakami. Zamortyzowało to upadek naszych koni, tak że poza niewielkimi uszkodzeniami, jakie wyrządziły sobie nawzajem kopytami, nic im się nie stało. Zastąpiliśmy uprząż siodłami i uzdami, co było najłatwiejszym sposobem transportu, i bezpiecznie sprowadziliśmy zwierzęta z powrotem na drogę. Kolejną trudnością było znalezienie środka transportu dla naszego bagażu. Nasz woźnica zatrzymał podoficera służby transportowej. Nie wiem dokładnie, co mu powiedział, ale wyobrażam sobie, że dał mu do zrozumienia, że jesteśmy dystyngowanymi obcokrajowcami, osobami o wielkim znaczeniu, z którymi warto się zaprzyjaźnić. W każdym razie zgodził się zatrzymać następny wóz transportowy, który powinien mieć miejsce na nasz bagaż. Kilka minut później nadjechała rezerwowa kolumna amunicyjna Dywizji Timok (która walczyła w tylnej straży, aby osłonić odwrót) i znaleziono miejsce na nasze rzeczy. Du Bochet i ja weszliśmy do drugiego wozu po przywiązaniu do niego Juliusa i Cezara. Nasz woźnica pozostał na trzecim koniu. To był ostatni raz, kiedy go widzieliśmy. Skorzystał z ciemności i odjechał z koniem i siodłem. Niestety dla niego, w ciemności zabrał ślepe zwierzę. Dwa dni później dowiedzieliśmy się, że widziano, jak próbował je sprzedać za 150 dinarów (około 5 funtów - 4 funty = uncja złota), ale nie wiem, czy znalazł nabywcę.

Kruševac, jak dowiedziałem się od przejeżdżającego obok zwiadowcy kawalerii, był bliski zajęcia przez Niemców. Wszystkie serbskie oddziały zostały wycofane, z wyjątkiem kilku grup Comitadjis, czyli serbskich nieregularnych żołnierzy, którzy wciąż trzymali się brzegu rzeki. Trzy pociski, których eksplozję widzieliśmy, były jedynymi wystrzelonymi przez Niemców i najwyraźniej miały na celu bardziej wzbudzenie terroru niż wyrządzenie rzeczywistej szkody. Gorsze wieści nadeszły ze Stalać, ostatniej stacji przed Kruševacem. Poprzedniego wieczoru zestawiono i wysłano pociąg kolejowy składający się z siedemdziesięciu wagonów. Po osiągnięciu sporego nachylenia pojedyncza lokomotywa okazała się zbyt słaba, by pokonać je z takim pociągiem za sobą. Nie pozostało nic innego, jak odczepić połowę wagonów i zostawić je za sobą. Niestety nikt nie powiadomił o tym Stalaća. W rezultacie, gdy ostatni pociąg opuścił stację z pracownikami i strażą wojskową na pokładzie w ciemności, zderzył się ze stojącymi wagonami i rozbił cały pociąg. Czterdzieści osób zginęło, a prawie sto zostało poważnie rannych.

Te wieści nie napawały optymizmem, ale mogliśmy sobie przynajmniej pogratulować, że udało nam się znaleźć transport dla siebie i bagażu. Wóz, który zajmowaliśmy, nie był idealnym środkiem lokomocji. Jego plandeka nie była do końca wodoszczelna, a skrzynki z amunicją, gdy i tak wrzuci się je do wozu, nie tworzą wzorowej kanapy do spania. Pocieszaliśmy się jednak, pamiętając, że jest to z pewnością lepsze niż jakiekolwiek zakwaterowanie, które mielibyśmy jako niemieccy jeńcy, co z łatwością mogło stać się naszym losem. Podróżowaliśmy powoli aż do północy, kiedy to zaczął się postój na noc. O świcie znów byliśmy w drodze. Ponieważ przestało padać, mogliśmy wyjść i pospacerować. Panorama, która ukazała się naszym oczom była niesamowita. Na prawo i lewo od nas ośnieżone góry wznosiły się aż do chmur. Przez środek doliny wiła się wąska droga omijająca rwący potok Rasina. Jak okiem sięgnąć, zarówno z przodu, jak i z tyłu, ciągnęła się niekończąca się linia maszerujących pułków piechoty, kawalerii i artylerii oraz tysiące białych lub żółtych wozów zaprzężonych w woły. Przez pięćdziesiąt kilometrów przed nami i dziesięć za nami toczyła się ta ludzka powódź, 130 000 ludzi, 20 000 koni i 80 000 wołów, z tu i ówdzie taborem pontonowym, sekcją telegrafu polowego lub baterią ogromnych haubic ciągniętych przez zaprzęgi złożone z dwudziestu czterech wołów. Ale za nami zawsze słychać było nieubłagany grzmot niemieckich dział. Na początku dziwiłem się, że armia nie zajęła silnej pozycji, ponieważ jeśli kiedykolwiek istniała pozycja, która wydawała się zdolna do obrony, była to dolina Rasina. Około czwartej po południu dotarliśmy do punktu, który wydawał się prawdziwymi Termopilami. Był to punkt, w którym Toplica wpada do Rasiny. Po obu stronach wznosiły się wysokie góry, podczas gdy pośrodku, zwrócone w górę doliny, znajdowało się odosobnione wzgórze, po którego lewej i prawej stronie płynęły dwa strumienie. Była to najbardziej wyjątkowa pozycja naturalnej siły, jaką kiedykolwiek widziałem.

Wkrótce jednak znalazłem wyjaśnienie, dlaczego parliśmy naprzód, nie tracąc ani chwili. Feldmarszałek von Mackensen wysłał do sił bułgarskich w Niszu rozkaz natarcia na Kuršumliję przez Prokuplje i zamknięcia wyjścia z przełęczy. Gdyby ten manewr się powiódł, cała Druga i Trzecia Armia zostałyby uwięzione w górskim wąwozie, z wejściem utrzymywanym przez Niemców i wyjściem zamkniętym przez Bułgarów. Wszystko, co Serbowie mieli do powstrzymania całej armii bułgarskiej nacierającej na Kuršumliję z Niszu, to półtorej dywizji. Gdyby siły te nie zdołały powstrzymać Bułgarów, nasz los byłby przesądzony. Nie było więc zaskoczeniem, że Serbowie wytężyli wszystkie siły, by wydostać się z przełęczy, ani to, że nie byli w stanie zatrzymać się ani na godzinę, by powstrzymać ścigających ich Niemców. Akcje straży tylnej, które zostały stoczone, były absolutnie niezbędne do ochrony marszu wycofującej się kolumny. Ponieważ serbskie woły nie mogą być pędzone znacznie powyżej ich zwykłego tempa, przy takich okazjach zwiększona prędkość musi być zastąpiona przedłużeniem wysiłku. 

Drugiego dnia naszego marszu przez przełęcz byliśmy w ruchu, nawet nie zatrzymując się, by nakarmić lub napoić woły, od szóstej rano do drugiej następnego dnia, czyli przez dwadzieścia jeden godzin. Następnie, po zaledwie czterogodzinnym postoju na karmienie i odpoczynek wyczerpanych zwierząt, marsz został wznowiony. Od czasu do czasu nad kolumną unosił się niemiecki samolot, ale, co ciekawe, nie próbował zrzucać bomb, choć wolno poruszająca się kolumna stanowiła doskonały cel.
93f68f01-f725-473a-b607-8657fd4a6335
10672b4c-efbc-413c-9eef-74cfd44df6a7
a6efdb0f-7057-4021-b5d6-607be4799599
2

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 17, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Około wpół do dwunastej przed północą poszedłem do pokoju na pierwszym piętrze dworca i pościeliłem łóżko najlepiej, jak potrafiłem, z masy starych gazet. Nie dane mi było jednak długo pospać. Około wpół do trzeciej obudził mnie wstrząs przypominający trzęsienie ziemi. Cały budynek zatrząsł się, a wszystkie okna wypadły z hukiem. Sekcja saperów właśnie wysadziła most sto pięćdziesiąt metrów dalej. Potem nastąpiła seria mniejszych eksplozji, a czerwony blask pożogi wypełnił pomieszczenie. Rozpoczęło się wysadzanie i palenie setek wagonów. Parowóz znajdujący się kilka metrów od moich pozbawionych szyb okien gwizdał nieprzerwanie przez pół godziny, tak że wszelka nadzieja na dalszy sen dobiegła końca. Zszedłem na dół w bezchmurny świt porannej mżawki i zastałem mieszkańców wioski bawiących się jak za dawnych lat. Trzysta załadowanych po brzegi wagonów i ciężarówek padło ofiarą grabieży. Niektóre z nich zawierały tysiące butów, dwie były wypełnione kilkoma milionami paczek bibułek papierosowych, inne zawierały suchary, konserwy mięsne i warzywne, herbatę, kawę, mundury i wszelkiego rodzaju zapasy. Jeden wagon wypełniony perfumami był bardzo popularny wśród żeńskiej części populacji, chłopskich kobiet, które prawdopodobnie nigdy w życiu nie posiadały buteleczki perfum. Po dłuższym przyglądaniu się tej orgii grabieży, poszedłem pomóc matce zawiadowcy w przygotowaniu porannej kawy. Splądrowałem również naszą skrzynię z zapasami i dałem "madame le chef de gare" kilka puszek konserwowanej żywności do wykorzystania podczas długiej podróży do Prisztiny, jako niewielki rewanż za uprzejmą gościnność, jaką okazała nam ona i jej mąż. Podczas śniadania odwiedził nas niemiecki samolot. Spodziewałem się, że zrzuci bombę lub dwie na stację i byłem nieco zdenerwowany o nasz powóz i konie, ale okazało się, że był to tylko zwiad i odleciał bez żadnych wrogich działań. Po śniadaniu otrzymaliśmy niepożądane informacje. W nocy niemiecka kawaleria wysłana do utrzymania łączności między armią generała von Gallwitza, działającą przeciwko Pierwszej Armii Serbskiej w Kraljewie, dwadzieścia osiem mil na zachód, a siłami feldmarszałka von Mackensena przybyła do Varvarina, wioski oddalonej o zaledwie dwie mile. Ponieważ od Varvarina dzieliły nas tylko otwarte pastwiska, w każdej chwili mógł nas odwiedzić patrol. Postanowiliśmy więc natychmiast wyruszyć. Nigdzie jednak nie mogliśmy znaleźć naszego woźnicy. Wraz z resztą wioski poszedł szabrować. Minęła godzina, zanim się pojawił, obładowany butami, prowiantem w puszkach, setkami paczek bibułek do papierosów, puszkami nafty i buteleczkami perfum. W międzyczasie du Bochet i ja trzymaliśmy rękę na pulsie, ani na chwilę nie odrywając wzroku od Varvarina i spodziewając się, że za moment ujrzymy lance niemieckiej kawalerii zmierzającej do Ćićevaca.

Gdy tylko pojawił się nasz człowiek, nie traciliśmy czasu na zaprzęganie koni i ruszanie powozem. Aby ułatwić zadanie naszym nieszczęsnym wierzchowcom, postanowiliśmy pokonać pieszo dwadzieścia kilometrów dzielących nas od Kruševaca. Po siąpiącym deszczu pojawiło się jasne słońce, więc wędrówka była przyjemna. Nie spieszyliśmy się, więc o czwartej dotarliśmy do Kruševaca. Tam zauważyliśmy niespotykane ożywienie. Całe miasto, mężczyźni, kobiety i dzieci, było na nogach i wszyscy wydawali się być w najlepszych nastrojach. Ludzie stali w grupach, z zarumienionymi twarzami, chętnie dyskutując. Wkrótce znaleźliśmy wyjaśnienie tajemnicy. Podobnie jak w Ćićevacu, wagony na bocznicy kolejowej zostały splądrowane. Wśród ich zawartości znajdowała się partia dwudziestu tysięcy butelek szampana. Mieszkańcy wioski szybko je wchłonęli, w wyniku czego cała ludność była w bardzo podekscytowanym stanie. W pewnym momencie doszło nawet do ekscytujących scen. Wśród łupów znajdowały się setki karabinów i tysiące nabojów, a ci, którzy mieli szczęście je zdobyć, zaczęli je wystrzeliwać we wszystkich kierunkach z czystej lekkości serca, z powodu pobłażania produktom z Rheims i Epernay[fabryki broni we Francji]. To cud, że obyło się bez ofiar. Na głównej ulicy spotkaliśmy kilka pielęgniarek ze Szkockiego Kobiecego Oddziału Czerwonego Krzyża. Poinformowały nas, że dr Elsie Inglis, szefowa oddziału, postanowiła pozostać z rannymi i wezwała piętnaście ochotniczek spośród czterdziestu pięciu pielęgniarek tworzących oddział. Były nieco zdenerwowane tym, jak Niemcy mogą się zachować po wkroczeniu do Kruševaca. Byłem w stanie poinformować je, że z tego, co udało mi się dowiedzieć, wojska cesarskie dobrze zachowywały się w Serbii i dość dobrze traktowały serbskich rannych. Prawdopodobnie była to polityka z ich strony, ponieważ zależało im na pojednaniu ludności, a tym samym ułatwieniu okupacji kraju. Słyszałem nawet doniesienia, że opatrywali rany lekko rannym serbskim żołnierzom i wysyłali ich z powrotem do swoich oddziałów, aby rozgłaszać, jacy są humanitarni. Ponadto sprzedawali chłopom sól za kilka centymów za funt (sprzedaż soli w Serbii jest monopolem rządowym i przynosi duże dochody, co czyni ją drogim towarem) i dostarczali cukier za jedną piątą zwykłej ceny. Wszystko to miało oczywiście na celu, że tak powiem, przekupienie ludności i przekonanie jej, że Niemcy nie są tak czarni, jak ich reputacja.

Od tego czasu spotkałem dr Elsie Inglis w Londynie, po jej uwolnieniu przez Niemców, i przekonałem się, że nie miała powodu, by żałować, że została przy swoich rannych. Chociaż Niemcy obchodzili się z nią i jej pielęgniarkami z pewną dozą niepotrzebnej brutalności i szorstkości, nie były one w rzeczywistości źle traktowane i miały satysfakcję, wiedząc, że ich oddanie obowiązkom nie poszło na marne. Początkowe dobre traktowanie ludności serbskiej przez ich zdobywców zniknęło, gdy uznali, że nie ma już takiej potrzeby. Gdy już całkowicie opanowali Półwysep Bałkański, zrobili „porządek” ze wszystkim. Owce, świnie, bydło, zboże, metale, drewno opałowe itp., jednym słowem wszystko, co mogło być w najmniejszym stopniu przydatne dla ludności niemieckiej, zostało wysłane do Ojczyzny, a ludność serbska głodowała. Ale to już dygresja. Revenons a nos moutons[fr wrócmy do głównego tematu]. Ponieważ było pewne, że dwadzieścia cztery godziny to najdłuższy okres, w którym możemy mieć nadzieję na bezpieczne pozostanie w Kruševacu, rozpoczęliśmy przygotowania do dalszej podróży. Ponieważ stało się jasne, że ciągnięcie naszego powozu w trudnym terenie jest ponad siły naszych dwóch koni, postanowiliśmy dodać trzeciego. Kupiliśmy więc niewidome zwierzę, które pierwotnie odrzuciliśmy. Był najsilniejszy z całej trójki, a gdy umieściliśmy go między dwoma pozostałymi, jego brak wzroku został w znacznym stopniu zneutralizowany. Kiedy następnego ranka wybrałem się na spacer po mieście, zauważyłem ogromny kontrast w stosunku do tego, co było tydzień wcześniej. Tłumy uchodźców, które wypełniały je w nadmiarze, zniknęły, ponownie uciekając przed najeźdźcą. Wraz z nimi odeszła spora część stałych mieszkańców. Połowa sklepów i hoteli była zamknięta, a ulice niemal opustoszałe. Ożywienie, jakie tam panowało, pochodziło od wojska. Niekończący się strumień żołnierzy i wozów przelewał się przez miasto i zmierzał do niebieskiej linii gór, za którymi znajdował się Sandżak Nowego Bazaru.

Spotkany oficer opowiedział mi kilka wzruszających historii o królu Piotrze. Starzejący się monarcha, pomimo słabnącego zdrowia, uważał za swój obowiązek spędzać dni pośród swoich wiernych żołnierzy. Zawsze można go było znaleźć w miejscu zagrożenia i inspirował swoich żołnierzy spokojną odwagą, którą okazywał na polu bitwy. Towarzyszył Drugiej i Trzeciej Armii prawie do Ćupriji i niemal nieustannie znajdował się pod ostrzałem. Podjechał do linii walk swoim samochodem, ale kiedy już tam dotarł, wsiadł na konia, aby wejść w strefę ognia. Wszędzie był przyjmowany z bezgranicznym entuzjazmem. Karadziordżewicze zawsze byli rodem walczącym, a król Piotr jest wierny krwi swoich przodków. Ten sam oficer, który należał do Sztabu Głównego, przedstawił mi techniczne podsumowanie działań serbskich armii, z których pierwsza przeciwstawiła się generałowi von Gallwitzowi w okolicach Kragujevaca, a druga i trzecia próbowały zagrodzić drogę armii feldmarszałka von Mackensena w jej zejściu doliną Morawy. Podział niemieckiej armii inwazyjnej na dwie części był spowodowany uporem serbskiej obrony w dolinie Morawy. Feldmarszałek von Mackensen dostrzegł, że nie jest w stanie przełamać serbskiego oporu frontalnym atakiem na ich pozycje. Sprowadził więc dwie nowe dywizje, by wzmocnić oddziały pod dowództwem swojego podkomendnego, generała von Gallwitza, i wysłał te siły, by zagroziły serbskiej lewej flance. Zmusiło to feldmarszałka Putnika do wysłania do zagrożonego punktu oddziałów wziętych z sił utrzymujących dolinę Morawy oraz z sił przeciwstawiających się na wschodzie natarciu Bułgarów. Od tego momentu równowaga została zachwiana. Bułgarska dywizja atakująca linię Zaječar-Paraćin odzyskała swobodę ruchu, nie znajdując nikogo, kto mógłby się jej przeciwstawić i została wysłana w celu wzmocnienia armii, która zajęła linię Knjaževac-Saint Nicholas [przełęcz na granicy z Bułgarią] (utraconą na rzecz Serbów z winy aliantów) i której misją było zdobycie Niszu. Dzięki posiłkom z linii Zaječar-Paraćin Bułgarzy maszerujący na Nisz mieli przewagę liczebną trzy do jednego.

Wierzchołek kąta utworzonego przez połączenie dwóch frontów został zagrożony, a Serbowie, aby przywrócić swoją pozycję, musieli ustąpić na całym froncie. Operacja ta stanowiła bardzo delikatny problem ze względu na ekstremalną długość frontu, trudności w utrzymaniu łączności tak rozproszonych oddziałów, niewystarczające środki komunikacji, a zwłaszcza ciągłe zagrożenie, że dwie flanki mogą zostać przełamane przez wroga o tak dużej przewadze liczebnej. Interwencja dwóch nowych niemieckich dywizji wystarczyła, by przyspieszyć bieg wydarzeń. Wznowiło to całą taktykę feldmarszałka von Mackensena. Pozwolił Serbom zorganizować obronę, a następnie, po poświęceniu czasu na dokładne rozpoznanie ich pozycji, zebrał swoje rezerwy i kierując miażdżący atak na wybrany punkt, zmusił całą armię do wycofania się do nowe pozycje, aby uniknąć przełamania na pół. Nie ma nic nowego w takiej taktyce, ale feldmarszałek von Mackensen zastosował ją z cudowną precyzją i konsekwencją, kalkulując wszystko, przewidując wszystko i nie pozostawiając niczego przypadkowi. Jego ogromna przewaga liczebna, a zwłaszcza przewaga w broni ciężkiego kalibru, pozwoliła mu uderzyć z siłą młota kowalskiego na cienką, długo przeciąganą linię bitwy, którą Serbowie byli zmuszeni utrzymywać, aby pokonać ciągłe zagrożenie ruchem oskrzydlającym. Armia niemiecka, jednym słowem, przebiła się od Dunaju do linii Kruševac-Kraljewo za pomocą pocisków i szrapneli. Masy piechoty i kawalerii zawsze stanowiły zagrożenie, ale rzadko były angażowane. Teraz armia serbska znalazła się tyłem do gór i nie miała innego wyjścia, jak tylko wycofać się, Pierwsza Armia przez przełęcz z Kraljewa do Mitrowicy przez Raszkę, a Druga i Trzecia Armia przez 70-kilometrowy wąwóz górski biegnący z Kruševaca do Kuršumliji.

Na zdjęciach poniżej król Piotr I w czasie odwrotu
611aefd7-d60a-4e37-af91-2726a6744e3f
787480d0-3894-41f8-a92e-9249f835b8be
932c849c-3829-41f5-a7c3-6137d9ddfda2
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 16, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Podróż powrotna do Ćićevaca była spokojna, z wyjątkiem odkrycia, że Caesar, mój wierzchowiec, oprócz tego, że miał zwichrowany kręgosłup, zdawał się cierpieć na pewnego rodzaju kłopoty z sercem, które skłaniały go do kładzenia się w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Nigdy nie odkryłem, na ile te ataki pokrywały się ze zwykłym pragnieniem odpoczynku. Zauważyłem, że ostre użycie mojego bata przyczyniło się do jego szybkiego powrotu do zdrowia, a ataki zwykle pojawiały się, gdy trzeba było pokonać szczególnie nieprzyjemny odcinek drogi.

Nasze tempo było powolne, ponieważ droga, jak okiem sięgnąć, była zablokowana przez poruszające się kolumny piechoty, kawalerii, artylerii, wagonów bagażowych i pociągów pontonowych, które niczym powódź płynęły w kierunku gór. Druga i Trzecia Armia były teraz w pełnym odwrocie i dokładały wszelkich starań, aby jak najszybciej zdobyć wejście do przełęczy. Słowo „szybkość” w odniesieniu do armii serbskiej ma oczywiście wartość względną, ponieważ nigdy nie przekroczy ona tempa wyznaczonego przez wozy zaprzężone w woły. Szybkość w przypadku wojsk serbskich została zatem zastąpiona przez wydłużenie wysiłku, tak aby pokonać jak największy dystans w ciągu dwudziestu czterech godzin. Im więcej widziałem serbskich wołów, tym bardziej wzrastał mój podziw dla nich. Wydawały się niezmordowane, a ich siła pociągowa była wprost cudowna. Również wozy, pomimo pozornie prymitywnej konstrukcji, były cudami wytrzymałości i wydajności, wytrzymując zużycie, które zniszczyłoby każdy zwykły pojazd. Problem, przed którym stanęli feldmarszałek Stepanovitch i generał Jurišić Šturm, nie był łatwy. Chodziło o przetransportowanie stu trzydziestu tysięcy ludzi z Drugiej i Trzeciej Armii, z trzydziestoma tysiącami wozów zaprzężonych w woły, stu bateriami artylerii, trzema dywizjami kawalerii, pociągami pontonowymi, polowymi sekcjami telegraficznymi i telefonicznymi, kolumnami amunicyjnymi oraz tysiącem i jedną rzeczą, która stanowi przeszkodę dla nowoczesnej armii, przez górski wąwóz o długości siedemdziesięciu kilometrów. Wejście do tej przełęczy znajduje się tuż za Kruševacem i biegnie przez Jankovą Klissurę do Kuršumliji, kilka mil od starej granicy tureckiego Sandżaku w Nowym Bazarze, zaanektowanego przez Serbię po klęsce wojsk sułtana w 1912 roku.

Ze względu na ciężki stan dróg nasze postępy były powolne. Zwykle, gdy byliśmy konno, mogliśmy przepychać się obok wolno poruszających się kolumn wojskowych, ale w tym przypadku było to niemożliwe, ponieważ powódź chłopów i ich rodzin, uciekających z Ćupriji, Paraćina i wielu innych wiosek, wypełniała drogę po obu stronach maszerujących wojsk. Gdy dotarliśmy do Ćićevaca, zapadł zmrok. Na stacji kolejowej zastaliśmy rozebrany budynek dworca. Wszystkie meble zniknęły, a sędziwa matka zawiadowcy gotowała wieczorny posiłek w przybudówce, w której ustawiono stół i kilka krzeseł, by służyły za tymczasową jadalnię. Sekcja saperów przybyła, by wysadzić most i podpalić wagony kolejowe wypełniające bocznice przed przybyciem Niemców. Komunikacja telegraficzna i telefoniczna nadal istniała na północy do Ćupriji i na południu do Stalać. Dzięki temu mogliśmy śledzić postępy Niemców godzina po godzinie. Podczas kolacji co jakiś czas rozlegał się dzwonek telefonu na stacji. Zawiadowca podnosił czapkę i wychodził odebrać. Pierwsze wiadomości pochodziły z Ćupriji, dwadzieścia pięć kilometrów w górę linii. „Niemcy są trzy mile od miasta”, brzmiał pierwszy komunikat. Następnie kilka minut później: „Pociski spadają dookoła stacji. Przygotowujemy się do odjazdu”. Następnie po półgodzinnej przerwie: „To nasza ostatnia wiadomość. Aparatura telegraficzna została zdemontowana i załadowana do pociągu wraz z całym personelem. Wyjeżdżamy za kilka minut”.

Po tym Ćuprija zamilkła, a Paraćin (szesnaście kilometrów dalej) podjął opowieść. „Odgłos dział staje się coraz głośniejszy z każdą minutą”, zatelefonował, „Ćuprija jest w rękach wroga”. Pół godziny później: „Nasze posterunki i »Comitadjis«” (nieregularne oddziały serbskie, które ze względu na swoją znajomość kraju zazwyczaj pozostają w kontakcie z wrogiem do samego końca) są zaangażowane w walkę z niemiecką strażą przednią”. Po około trzydziestu minutach nadeszła wiadomość: „Wygląda na to, że Niemcy zatrzymali się na noc. Ostrzał prawie ustał. Widzimy ogniska biwakowe wroga na całym horyzoncie”. To było ciekawe uczucie, gdy z godziny na godzinę otrzymywaliśmy wiadomości o postępach najeźdźców. Przypominało to nocne czuwanie przy łóżku umierającego. Kawałek po kawałku widzieliśmy, jak zbliża się ostatni śmiertelny moment. Kiedy pociąg z personelem kolejowym przybył z Ćupriji, otrzymaliśmy kilka dodatkowych szczegółów. Feldmarszałek von Mackensen zatrzymał swoją armię, która była zaangażowana od świtu, tuż przed Paraćinem, który miał zostać zajęty następnego ranka. Pociąg zabrał na pokład kilku uchodźców z Ćićevaca, a następnie powoli ruszył do Stalać, węzła komunikacyjnego położonego około dziesięciu kilometrów dalej. Jak się dowiedzieliśmy, większość mieszkańców Ćićevaca postanowiła nie uciekać, lecz czekać na przybycie Niemców. Wykazali się przy tym rozsądkiem, gdyż ucieczka niewiele by im dała. Zatłoczenie spowodowane exodusem ludności groziło katastrofą narodową. W miarę zmniejszania się kraju pozostającego wciąż w rękach Serbów, masa ludzi, którzy uciekli z dzielnic najechanych przez Bułgarów na południu i wschodzie oraz przez Niemców i Austriaków na północy, była codziennie gromadzona coraz bliżej siebie. Brakowało żywności i nie można było znaleźć zakwaterowania. I to u progu zimy. Do tej pory owce, woły, świnie i mąka, które uciekająca ludność była w stanie zabrać ze sobą, utrzymywały ich przy życiu, ale te zapasy szybko znikały, a wtedy głód zajrzał im w twarz. Nie było mowy o tym, by wąski pas terytorium, do którego zostali powoli, ale pewnie zepchnięci, mógł zapewnić żywność setkom tysięcy głodujących ludzi. Pierwszą troską rządu było zaspokojenie potrzeb armii, od której zależały ostatnie nadzieje na ocalenie narodu. Należało znaleźć racje żywnościowe dla prawie 200 000 mężczyzn i 40 000 „Komordjis” (woźniców), a także paszę dla 80 000 wołów i 20 000 koni. Aby zwiększyć trudności rządu, armia i ludzie zostali zmuszeni do wejścia do kraju, który był serbski od zaledwie trzech lat i którego administracja wciąż znajdowała się w początkowej fazie. Nie można było całkowicie polegać na lojalności tureckiej i albańskiej części ludności. Było więcej niż pewne, że część turecka (na szczęście niewielka mniejszość) uzna Niemców, będących sojusznikami sułtana, za swoich wybawicieli. To właśnie w takich okolicznościach rozpoczął się wielki odwrót do Sandżaku w Nowym Bazarze i nowo podbitych terytoriów albańskich. Trzeba przyznać, że perspektywa była daleka od wspaniałej.

O Aliantach w Salonikach słyszeliśmy niewiele lub nic. Dowiedzieliśmy się, że próba francuskiego natarcia w kierunku Uskubu[Skopje] została odparta przez Bułgarów. Linia kolejowa Monastir-Saloniki wciąż działała, ale była poważnie zagrożona i w każdej chwili mogła zostać przerwana. O ruchach wojsk brytyjskich w Salonikach nic nie słyszeliśmy. Wszystko to nie napawało optymizmem, a kolacja była przygnębiająca. Ponieważ było pewne, że Niemcy nie dotrą do Ćićevaca do następnego wieczora, postanowiłem około północy położyć się spać. Jest to "façon de parler"[fr język potoczny], ponieważ nie było tam żadnego miejsca do spania, z wyjątkiem gołych desek w pokojach dworca. W tym momencie po raz kolejny zadzwonił dzwonek telefonu. Był to telefon ze Stalać, informujący, że inspektor kolejowy przyjeżdża lokomotywą, aby zobaczyć się z zawiadowcą stacji. Ponieważ Stalać znajdował się zaledwie kwadrans drogi stąd, poczekałem na jego przybycie. Instrukcje, które przywiózł, były takie, że jak tylko pociąg z personelem z Paraćina przejedzie, most przed stacją Ćićevac zostanie wysadzony w powietrze, a instrumenty telegraficzne i telefoniczne zostaną odkręcone. Załadowane wagony na bocznicach miały zostać przeznaczone do splądrowania przez ludność cywilną, a następnie wszystko, co pozostało, miało zostać zniszczone przez pożar i eksplozję. Następnie personel stacji miał wsiąść do pociągu i odjechać do Kruševaca. Wszyscy urzędnicy kolejowi i funkcjonariusze cywilni otrzymali rozkaz udania się do miasta Prisztina, oddalonego o około sto dwadzieścia mil.
1aeb3ebf-a5f7-45e3-b9b0-473dff2af9d6
2c0407ef-e2b3-4f14-8f1e-f418cc48127f
e7348c86-c0db-4843-b035-cf44ee8d57d6
1

@Hans.Kropson najgorsze są chorwackie urwy zbrodniarze z obozów - nożami gardła podcinając potrafili zamordować dziennie tylu co niemcy w komorach gazowych w treblince

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 15, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Transport był jednak trudny do znalezienia. Wszystkie warte zabrania konie i powozy zostały już dawno zarekwirowane przez władze wojskowe. Przez dwa dni polowaliśmy wszędzie. W końcu znaleźliśmy starodawny zaprzęg w opłakanym stanie i parę koni, których armia nie chciała. Koła i resory zaprzęgu wydawały się jednak sprawne i to było najważniejsze. Tego samego nie mogłem powiedzieć o koniach. Jeden z nich był całkowicie ślepy, a drugi wydawał się mieć zwichrowany kręgosłup. Ponieważ zamierzaliśmy zawsze opuszczać pojazd w bezpiecznej odległości od linii walki i dosiadać zwierząt, gdy faktycznie znajdują się z przodu, ślepe zwierzę było bezużyteczne. Po kilku poszukiwaniach odkryliśmy trzecie zwierzę, kasztana podobnego do żyrafy. Był to austriacki koń schwytany podczas pierwszej kampanii. Został ciężko ranny w klatkę piersiową przez odłamek pocisku i nie był w żaden sposób pożądanym nabytkiem, ale był to przypadek "Hobson's choice". Cena za powóz i dwa koniki, wraz z uprzężą i kilkoma zabytkowymi siodłami, wynosiła 1100 dinarów, co stanowiło około dwukrotność ich wartości. Ale albo to, albo nic, więc musieliśmy się zadowolić kiepską fuszerką. Ponieważ konie wyglądały na wygłodzone, postanowiliśmy dać im dwadzieścia cztery godziny odpoczynku i dobrze je nakarmić przed wyruszeniem w drogę. Po południu we wtorek, 2 listopada 1915 roku, wyruszyliśmy do Kruševaca w poszukiwaniu Drugiej Armii. Przed południem zjedliśmy obiad w mesie Sztabu Głównego. Dowiedzieliśmy się, że wydano rozkaz opuszczenia Kruševaca i udania się do Raszki w Sandżaku w Nowym Bazarze, w połowie drogi między Kraljewem a Mitrovicą. Otrzymano wiadomość o upadku Kragujevaca. Armia nie była w stanie uratować ogromnej masy materiałów wojennych, które musiały zostać zniszczone. Obejmowało to dziesięć tysięcy namiotów, tysiące mundurów, setki tysięcy nabojów i tysiące pocisków. Serbska rządowa fabryka karabinów i pistoletów zainstalowana kosztem kilku milionów franków została wysadzona w powietrze. Rząd i Korpus Dyplomatyczny powróciły do koczowniczego trybu życia i opuściły Kraljevo na rzecz Mitrovicy. Położenie nieszczęsnych zagranicznych dyplomatów nie było godne pozazdroszczenia. Nie mieli oni możliwości ani komunikowania się ze swoimi rządami, ani otrzymywania od nich instrukcji. Ale nieubłagany postęp armii niemieckiej i bułgarskiej przenosił ich z jednego miasta do drugiego. Za każdym razem zmiana była na gorsze.

Było około trzeciej, kiedy opuściliśmy miasto. Stwierdziliśmy, że drogi są w strasznym stanie. W większości były to zwykłe tory dla wozów i idealne morza błota. Powóz przez połowę czasu przedzierał się przez dwie stopy twardej gliny. Dwa razy utknął aż po osie i udało się go wydostać tylko dzięki przyjacielskiej pomocy przejeżdżającego zaprzęgu byków. Oba nasze konie, kasztan podobny do żyrafy, który miał na imię Juliusz, i jego partner (którego nazwałem Cezar), zapchlony siwy, postrzegały serbskie błoto i wysiłek, jaki się z nim wiązał, z głęboką dezaprobatą. W miejscu, gdzie droga z Kruševac łączy się z główną drogą biegnącą do Stalatch, natknąłem się na pół tuzina brytyjskich żołnierzy należących do ciężkiej baterii broniącej Belgradu. Siedzieli przy drodze, przygotowując nieunikniony dzbanek herbaty, bez którego szczęście Tommy'ego Atkinsa nie jest kompletne. Powiedzieli mi, że ich bateria była w drodze do Niszu i że działa zostały już załadowane w Stalatch. Odległość sześćdziesięciu kilometrów pokonali na kilku wozach zaprzężonych w byki. Byli głęboko nieświadomi tego, co dzieje się w Serbii i na świecie zewnętrznym, ale byli odpowiednio pogodni. Nalegali, abyśmy poczęstowali się ich herbatą i przynieśli dzbanek równie nieodzownej marmolady, która, jak dumnie oświadczyli, była jednym z niewielu przedmiotów, które przetrwały bombardowanie Belgradu. Zostawiłem ich ładujących swój wóz i wydających rozkazy swoim wożnicom w dziwnym, ale najwyraźniej skutecznym serbskim.

Było już ciemno, gdy dotarliśmy do Ćićevac, pierwszego etapu naszej podróży; zderzenie z balustradą mostu złamało listwę wozu i zmusiło nas do zatrzymania się na noc. Problemem było znalezienie kwatery i jedzenia. Każda wioska za frontem była przepełniona uciekinierami z kraju opanowanego przez Niemców. Każdy budynek publiczny był zapchany; ludzie spali na słomie, po dwudziestu w pokoju, w każdym dostępnym domu. W wiejskiej gospodzie zaopatrzenie w żywność sprowadzało się do nieuniknionego „sznycla”, który w tym przypadku był mocno przypalonym kawałkiem wieprzowiny. Mieliśmy jednak szczęście znaleźć w gospodzie miejscowego zawiadowcę, który gościnnie zaoferował nam sypialnię na stacji kolejowej. Kiedy tam dotarliśmy, zauważyliśmy, że zaczął się już pakować do wyjazdu. Wraz z nim był młody urzędnik Ministerstwa Handlu, który został wysłany do zniszczenia magazynów i taboru kolejowego. Ćićevac był punktem, w którym przechowywano serbskie magazyny kolejowe. Ponad sto wagonów zostało załadowanych akcesoriami, w tym dziesiątkami maszyn do pisania, papierem i materiałami biurowymi, mundurami itp., ale okazało się, że nie można ich przenieść, ponieważ każda bocznica między Stalatch a Niszem była tak zatłoczona, że nie było miejsca na ani jeden dodatkowy wagon. Kiedy wszystko zostało stracone na tym odcinku, powiedziano mi, że władze serbskie zamierzają wypełnić cały tor od Ćićevac do Nish taborem kolejowym od jednego końca do drugiego i wysadzić wszystkie mosty, aby uczynić linię bezużyteczną. Nowe amerykańskie lokomotywy, które zostały dostarczone dopiero w 1915 roku, zostały umieszczone w długim tunelu na linii bocznej, a każdy koniec tunelu został wysadzony w powietrze, tak aby nie uległy zniszczeniu. Wieści z frontu nie były zachęcające. Niemcy posuwali się naprzód powoli, ale skutecznie.

Wielkim rozczarowaniem dla ludności serbskiej było niepowodzenie w powstrzymaniu natarcia pod Bagrdanem. Bagrdan znajduje się na linii gór na wschód od Kragujevaca, a jego siła jako pozycji wojskowej jest w Serbii legendarna. Przez pięćdziesiąt lat naród serbski uważał Bagrdan za bastion chroniący przed inwazją. To, że nie udało się powstrzymać niemieckiego natarcia, bardzo przygnębiło armię i ludzi. Niepowodzenie obrony Bagrdanu nie jest zaskakujące. Niemcy zdawali sobie sprawę z siły tej pozycji, podobnie jak Serbowie, i starali się nie przeprowadzać na nią frontalnego ataku. Po prostu skoncentrowali na pozycji wystarczające siły, by utrzymać Armię Serbską w szachu, a następnie, wykorzystując swoją przewagę liczebną, wysłali dwie kolumny, by obejć pozycję. Zmusiło to armię serbską do wycofania się. Jednym z pierwszych rezultatów było zdobycie przez wroga Kragujevaca. Od tego momentu Niemcy stale posuwali się naprzód na każdym brzegu Morawy. Siedem serbskich dywizji przeciwko osiemnastu niemieckim dywizjom było wyzwaniem, którego nie wytrzymała nawet armia króla Piotra. Przez całą noc przez stację przetaczał się pociąg za pociągiem, załadowany wojskowymi zapasami i wypełniony uciekającymi wieśniakami. Następnego ranka zawiadowca stacji obudził mnie o 7.30 słowami: „Niemcy nadchodzą!”. Z jego tonu można było przypuszczać, że kawaleria jest na obrzeżach. Prawdziwym powodem, który wkrótce odkryłem, było jego pragnienie, abym ewakuował swoje sypialne kwatery, ponieważ wóz z wołami był już przy drzwiach, aby przetransportować meble w bezpieczne miejsce.

Postanowiliśmy zostawić wóz tutaj i pojechać na front, ponieważ wóz w nagłym odwrocie może być nieporęczny. Osiodłaliśmy więc konie i pojechaliśmy do oddalonego o dwadzieścia kilometrów Paraćina. Paraćin zastaliśmy w stanie znacznego podniecenia. Grzmot dział zbliżających się coraz bardziej świadczył o zbliżaniu się wroga. Bitwa szalała pod Ćupriją, około czterech mil za miastem. Druga Armia zajmowała wzgórza po obu stronach doliny, przeciwstawiając się siłom niemal dwukrotnie silniejszym. Niemiecka taktyka była prosta, ale skuteczna. Otworzyli ogromny i najwyraźniej masowy ogień do serbskich pozycji z dział i haubic każdego kalibru. Zauważyłem jednak, że nie posiadali już tak potężnych dział, jakie widziałem w akcji pod Palanką; 15-centymetrowe działo wydawało się najcięższą artylerią, jaką mieli przy sobie. Pociski spadały setkami na każdą milę kwadratową serbskich pozycji. Po około dwóch godzinach tego masowego bombardowania zaczęliśmy dostrzegać grupy piechoty, liczące od dwudziestu do pięćdziesięciu żołnierzy, posuwające się naprzód. Kiedy znaleźli się w zasięgu karabinów, zaczęli się rozstawiać i otwierać ogień do serbskich pozycji. Gdy tylko serbska piechota zaczęła odpowiadać, telefon polowy, w który uzbrojona była każda z niemieckich grup nacierających, przekazał artylerii na tyłach dokładną pozycję okopów. Chwilę później na serbskie linie posypała się lawina odłamków i pocisków, podczas gdy w tym samym czasie cięższe niemieckie działa otworzyły „tir de barrage” na terenie dwóch mil na serbskich tyłach, aby utrudnić odwrót lub uniemożliwić sprowadzenie posiłków.

Serbska piechota skarżyła się, że z wyjątkiem tych grup uderzeniowych, które wycofywały się, gdy tylko zmusiły Serbów do ujawnienia ich pozycji, prawie nigdy nie widzieli niemieckiego żołnierza piechoty i musieli wycofywać się przed burzą pocisków i odłamków. Było jasne, że zdobycie Ćupriji to tylko kwestia godzin, więc postanowiliśmy wrócić do Paraćina. Ponieważ sztab Drugiej Armii miał przybyć do tego miasta wieczorem, postanowiliśmy pozostać tam na noc. Przy trzydziestu tysiącach uchodźców w mieście liczącym dwanaście tysięcy mieszkańców nie było łatwo znaleźć pokój, ale burmistrz uprzejmie udostępnił nam opuszczony dom, a także, co było jeszcze ważniejsze, znalazł jedzenie i miejsca dla naszych koni. Następnego ranka mieszkańcy sąsiedniego domu obudzili nas wiadomością, że Niemcy atakują miasto, a ogień piechoty jest wyraźnie słyszalny. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że to przesada, ale serbski pociąg towarowy przelewał się przez miasto - wyraźny znak, że rozpoczął się odwrót. Miasto było w szaleńczym podnieceniu z dwóch powodów - po pierwsze, z powodu zbliżania się Niemców, a po drugie, ponieważ wydano rozkaz rozdania mieszkańcom wszystkiego, co znajdowało się w magazynach wojskowych, aby zapobiec wpadnięciu ich w ręce wroga. W rezultacie widziałem setki ludzi niosących dziesiątki par butów, mundurów, bielizny, chleba, sucharów itp. W południe, gdy kolumny z zaopatrzeniem i amunicją bezpiecznie opuściły miasto, generał Stiepanowicz i jego sztab, po ustawieniu silnej straży tylnej, aby jak najdłużej opóźniać niemieckie natarcie, wyruszyli do Razhan, miasta oddalonego o około dwadzieścia mil, z którego droga prowadziła do wejścia na przełęcz górską prowadzącą z Kruševaca do Kuršumliji.
2bb71e6b-d1a2-47f6-9978-f09ba5119189
a0184ff0-7253-42b7-8bb7-804de2ffc232
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 14, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

Była szósta rano, gdy dotarliśmy do Niszu. Stacja była zatłoczona ludźmi czekającymi na odjazd, ale panował na niej najwyższy porządek. Nie było żadnych oznak paniki. Tuż przed stacją spotkałem znajomego pułkownika sztabowego. Powiedział mi, że wraz z innym oficerem wyjeżdżają do Salonik z depeszami dla generała Sarraila. Ponieważ linia Nisz-Saloniki została przerwana, jechali samochodem do Monastyru, a stamtąd koleją do Salonik. Powiedział mi, że Pirot padł, a Bułgarzy nacierają na Nisz. Na południu maszerowali na Uskub[Skopje]. Na północy, oprócz armii feldmarszałka von Mackensena, którą widziałem forsującą wejście do doliny Morawy, druga armia niemiecka pod dowództwem generała von Gallwitza nacierała na Kragujevac. Siły austriackie zgromadzone w Bośni przygotowywały się do inwazji na Serbię od tej strony. Kraj był więc atakowany z północy, wschodu i południa. 250 000 Serbów stanęło twarzą w twarz z 300 000 Niemców i Austriaków oraz 400 000 Bułgarów. Cała łączność telegraficzna i pocztowa ze światem zewnętrznym, z wyjątkiem tej przez Monastir, została odcięta, a nawet droga przez Monastir była zagrożona. Po jej odcięciu nasza izolacja byłaby całkowita. Ironią losu instalacja radiowa w Niszu, jedyna w Serbii zdolna do komunikacji z Salonikami, została ukończona i wysłała pierwszą wiadomość zaledwie trzy dni wcześniej, a już musiała zostać zniszczona.

Rząd i Banque Franco-Serbe wyjechały do Kraljeva. Grecja ostatecznie zdradziła swojego sojusznika i odmówiła wypełnienia zobowiązań traktatowych wobec Serbii. Jako wymówkę podano, że traktat przewidywał jedynie, że Grecja przyjdzie Serbii z pomocą, jeśli zostanie ona zaatakowana przez samą Bułgarię, ale nie przewidywał żadnej pomocy w przypadku, gdy kraj ten zostanie wsparty przez inne mocarstwa. Była to oczywiście zwykła bzdura, wymyślona w celu usprawiedliwienia greckiej dezercji. „Fiasko dyplomacji alianckiej w Bułgarii”, dodał pułkownik, „niewątpliwie przyczyniło się do zmiany poglądów w Grecji”. W tym momencie nadjechał samochód z drugim oficerem. Pułkownik uścisnął dłoń, wsiadł do niego i ruszył w długą podróż do greckiej granicy. Moim jedynym zmartwieniem było teraz zabranie bagażu i pojechanie pociągiem do Kraljewa, aby znaleźć Banque Franco-Serbe i członków rządu. Obawiałem się, że moja gospodyni, starsza pani w wieku około siedemdziesięciu pięciu lat, mogła dołączyć do exodusu, ale ku mojej uldze znalazłem ją nadal w domu, a mój bagaż był nienaruszony. Przywitała mnie w serbskim języku i najwyraźniej wyraziła radość z mojego bezpiecznego powrotu. Na poczcie zastałem kilku urzędników wciąż na swoich stanowiskach, choć teraz cieszyli się synekurą, przynajmniej jeśli chodzi o listy. Kilka przewodów wciąż działało dla oficjalnych wiadomości, ale operatorzy byli gotowi je przeciąć i usunąć urządzenia w każdej chwili. W Bella Kaphana zauważyłem, że dawny tłum zniknął. Kilkanaście osób jadło lunch w przygnębiającej ciszy. Wszędzie widać było niepokój. Od czterech dni nie ukazała się żadna gazeta, a ponieważ oficjalne Biuro Prasowe towarzyszyło rządowi, nie mieliśmy nawet biuletynów pisanych na maszynie.

Sytuacja z każdą godziną stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Słyszałem, że Sztab Kwatery Głównej przygotowywał się do opuszczenia Kragujevaca i udania się do Kruševac, a także podejmowano działania mające na celu zniszczenie Arsenału i całej jego zawartości. Ranni, których można było przenieść, zostali już ewakuowani. Ponieważ od trzech dni prawie nie spałem, postanowiłem przenocować w Niszu i następnego dnia wyruszyć do Kraljewa. Niektóre bojaźliwe dusze przepowiadały, że kiedy się obudzę, zastanę Bułgarów w posiadaniu miasta, ale już dawno nauczyłem się lekceważyć takie przepowiednie. Wiedziałem, że garnizon, który ewakuował Pirot, walczy w tylnej straży w górach na wschodzie i że dotarcie do Niszu zajmie Bułgarom co najmniej kolejne czterdzieści osiem godzin. Następnego wieczoru, po niekończącym się oczekiwaniu na stacji kolejowej, wyruszyłem do Kraljeva. Musiałem przesiąść się w Stalatch i poprosiłem strażnika, aby ostrzegł mnie, kiedy tam dotrzemy, ponieważ urzędnicy już dawno przestali wywoływać nazwy stacji. Obiecał to zrobić, ale nie dotrzymał słowa, w wyniku czego minąłem Stalatch. Wysiadłem na stacji Paraćin, gdzie miałem przyjemność czekać siedem godzin na pociąg powrotny do Stalatch. Tutaj musiałem pozostać całą noc, czekając na pociąg do Kraljeva, do którego dotarłem około czwartej po południu.

Pierwszą wizytę złożyłem w Banque Franco-Serbe, który mieścił się w opuszczonej willi, a kasjer siedział za kuchennym stołem. Ponieważ powiedział mi, że nie ma pojęcia, jak długo bank pozostanie w Kraljevie ani dokąd się uda po opuszczeniu tego miasta, wyciągnąłem moją całkowitą fortunę, około kilku tysięcy dinarów, które wiedziałem, że będą musiały mi wystarczyć, dopóki nie dotrę do świata zewnętrznego. Następnym problemem było znalezienie zakwaterowania. 15 000 mieszkańców Kraljeva zostało wzmocnionych przez ponad 6 000 uchodźców. Każdy dom i kawiarnia były wypełnione po brzegi, ale w końcu po długich poszukiwaniach udało mi się, płacąc ceny hotelu Savoy, zdobyć nędzny pokój w gospodzie dziesiątej kategorii. Nieszczęsny korpus dyplomatyczny znalazł kwaterę najlepszą z możliwych, a obiady i kolacje jadał w sali publicznej Hotelu de l'Europe, trzeciorzędnego hostelu, w którym na stołach nie było obrusów, a serwety niestety wymagały prania w wannie. Tutaj, ku mojemu zaskoczeniu, spotkałem współbrata w osobie M. Paula du Bocheta, młodego francuskiego Szwajcara, który był korespondentem Petit Parisien. On i ja, wraz z panem Henrym Barby z paryskiego Journala, byliśmy jedynymi zagranicznymi członkami czwartej władzy[prasy], którzy pozostali w Serbii. Du Bochet był w Cettinje, gdy dotarła do niego wiadomość o austriacko-niemieckiej inwazji, i natychmiast pospieszył ze stolicy Czarnogóry, by dołączyć do armii serbskiej. Najpierw udał się na południe i dotarł do Uskubu[Skopje], ale tylko po to, by dowiedzieć się, że jest ewakuowany. Wyjechał ostatnim pociągiem do Pristiny i Mitrowicy, a po czterech dniach ciągłej podróży dotarł do Kraljewa. Tutaj dowiedział się, że Sztab Główny opuścił Kragujevac i udał się do Kruševac, ponieważ to pierwsze miasto było obecnie poważnie zagrożone przez armię generała von Gallwitza.

Powiedziałem mu, że zamierzam udać się do kwatery głównej i uzyskać pozwolenie na powrót na front. Umówiliśmy się, że pojedziemy razem i wyruszyliśmy następnego popołudnia, przybywając w samą porę na wieczorny posiłek Sztabu Kwatery Głównej. Podczas posiłku usłyszeliśmy najnowsze wiadomości. Kragujevac był poważnie zagrożony i mógł upaść w każdej chwili. Transport samochodowy i kolejowy pracowały dzień i noc, aby uratować co się da z zawartości Arsenału. Wszystko, czego nie udało się uratować, zostało zniszczone. Uskub[Skopje] został zdobyty przez Bułgarów, a angielski Korpus Pogotowia Ratunkowego pod dowództwem Lady Paget został wzięty do niewoli, ponieważ odmówiła ona pozostawienia swoich rannych. Nisz był teraz również w rękach Bułgarów, podczas gdy armia von Mackensena przedzierała się w górę doliny Morawy, aby się z nimi połączyć. Gdy to się uda, droga do Konstantynopola będzie otwarta, a Niemcy będą mogli wysyłać do Turcji amunicję, bez której jej opór wkrótce się załamie. To rozstrzygnęłoby los ekspedycji na Gallipoli. Serbskie oddziały Pierwszej Armii pod dowództwem generała Živojina Mišića, w obliczu armii von Gallwitza, po opuszczeniu Kragujevaca, wycofałyby się na Kraljevo, podczas gdy Druga i Trzecia Armia, pod dowództwem generała Stepy Stepanovića i generała Pavle Jurišića Šturma, wycofałyby się na Kruševac. Spowodowałoby to, że Armia Serbska znalazłaby się w krytycznym położeniu, ponieważ byłaby wtedy zwrócona plecami do pasma gór, które w tym miejscu przecinają Serbię ze wschodu na zachód, i przez które istnieją tylko dwa przejścia, jedno biegnące z Kruševaca do Kuršumliji, a drugie z Kraljewa do Mitrowicy przez Raszkę. Operacja ta przypominałaby przelanie stugalonowej beczki przez szyjkę butelki od piwa.

Po przekroczeniu tego pasma górskiego wojska serbskie opuściłyby Starą Serbię, czyli Serbię sprzed wojny z Turcją, i zostałyby zepchnięte do Sandżaku w Nowym Bazarze, terytorium, które zaledwie cztery lata temu znajdowało się pod panowaniem sułtana. Jedyną nadzieją na uniknięcie tej katastrofy było wstrzymanie przez Drugą i Trzecią Armię dalszego postępu armii niemieckiej w dolinie Morawy. Wobec ogromnej przewagi sił niemieckich, szanse na to wydawały się niewielkie. Ponieważ jednak istniała szansa, że cud się dokona, du Bochet i ja zdecydowaliśmy się ruszyć naprzód i dołączyć do Drugiej Armii. Zadanie rządu było teraz kolosalnie trudne. Jedna trzecia królestwa znajdowała się w rękach Niemców i Austriaków. Setki tysięcy ludzi opuściło swoje domy i napływało na południe, zalewając miasta i wsie. Postępy Bułgarów na wschodzie i południu spychały kolejną część ludności na zachód i północ. Było jasne, że prawie cała ludność kraju wkrótce zgromadzi się w Sandżaku w Nowym Bazarze, plecami do albańskiej i czarnogórskiej granicy. Ponadto, w miarę jak kilometr po kilometrze linii kolejowych wpadał w ręce wroga, tabor kolejowy napływał z północy oraz ze wschodu i południa, zagęszczając to, co wciąż pozostawało w serbskich rękach. Każda bocznica była przepełniona, a masa ciężarówek i wagonów pasażerskich wciąż rosła. W konsekwencji, ponieważ linia jest jednotorowa, a pociągi jadące w górę muszą zjeżdżać na boczny tor, aby przepuścić pociągi jadące w dół, zatłoczenie groziło zatrzymaniem ruchu. Naszą pierwszą trudnością był transport. Ponieważ nie mogliśmy już liczyć na kolej, konieczny był pojazd ciągnięty przez konia lub woła. Ponieważ nie mieliśmy teraz pewności, że będziemy w stanie wrócić do jakiegokolwiek miasta po jego opuszczeniu, musieliśmy być przygotowani na zabranie ze sobą naszego bagażu. Ja zredukowałem swój do najmniejszej możliwej ilości. Du Bochet miał jeszcze mniej, ponieważ jadąc do Czarnogóry zostawił swój główny bagaż w Kragujevacu i za kilka godzin najprawdopodobniej znajdzie się on w rękach Niemców.
1a223680-55dc-40ac-9909-58cee5afb1a4
6deba988-1ee4-4e92-b677-bb5971247f5b
9bdc1eaf-931f-4093-8b2c-dd0d39b3d7a3
c8778311-f322-47dc-832a-a6bcb3e664be
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 13, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

KIEDY stało się jasne, że Niemcy sforsowali wejście do doliny Morawy, opuściłem linię walk i wróciłem do Palanki. Szofer naszego automobilu był niezaznajomionym z okolicą i zabłądził podczas przejazdu przez niewielki las. W chwili, gdy mieliśmy się z niego wyłonić, sierżant i kilku ludzi, którzy prowadzili rozpoznanie na skraju lasu, wbiegli na środek ścieżki i dali nam znak, abyśmy się zatrzymali. Wyjaśnili nam, że zmierzamy prosto na niemieckie linie. Z pewnym trudem skierowaliśmy samochody na wąską ścieżkę i cofnęliśmy się. Długi objazd, który musieliśmy wykonać, zanim dotarliśmy do szosy prowadzącej do Palanki, zajął nam tyle czasu, że kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że niemiecka artyleria ustawiła baterię na szczycie pasma wzgórz oddalonego o około trzy mile. Widząc dwa samochody sztabowe, natychmiast otworzyli ogień. Pierwszy pocisk wybuchł około dwieście pięćdziesiąt metrów za nami, tuż nad grupą żołnierzy. Drugi wybuchł mniej więcej pięćdziesiąt metrów za nami. W momencie, gdy spodziewałem się, że trzecim strzałem trafią w cel, wjechaliśmy w przecinkę, która ukryła nas przed wzrokiem. Tutaj zatrzymaliśmy się, aby zabrać ze sobą żołnierza, który został ciężko ranny w głowę przez pierwszy odłamek i zabraliśmy go do najbliższego ambulansu.

W drodze do Palanki poszedłem złożyć wyrazy szacunku pułkownikowi Terziczowi, dowódcy Dywizji Szumadii, w wiosce, w której założył swoją kwaterę główną. Zaprosił mnie na obiad z nim i jego sztabem, ale powiedział, że godzina zależy od tego, ile czasu zajmie jemu i jego szefowi sztabu na opracowanie planu operacji na jutro i wydanie rozkazów. Spędziłem ten czas spacerując po wiosce (której nazwa wyleciała mi z pamięci), która, jak mi powiedziano, cieszy się dumnym zaszczytem bycia największą społecznością wiejską w Serbii. Z pewnością jest jedną z najlepiej prosperujących, ale nie jest to zaskakujące, ponieważ dolina Morawy ma reputację najbardziej żyznej w królestwie. Mówi się, że jej mieszkańcy są najbogatszymi chłopami w kraju. Kwatera główna dywizji mieściła się w wiejskiej szkole. Bałagan był najbardziej demokratyczny, jaki kiedykolwiek widziałem. Wraz z pułkownikiem Terzichem, jego szefem sztabu i innymi oficerami, siedzieli podoficerowie i ludzie pełniący rolę sekretarzy i sanitariuszy. Wszyscy jedli to samo, z tą różnicą, że przy stole oficerskim podawano wino. Pułkownik Terzitch jest jednym z najsłynniejszych i najzdolniejszych żołnierzy w armii serbskiej (obecnie jest ministrem wojny), a jego dywizja, rekrutowana w dolinie Szumadii, jest równie sławna jak jej dowódca.

Podczas posiłku przekazał mi kilka szczegółów dotyczących sił atakujących jego dywizję. Składały się one z trzech dywizji: dwóch dywizji Trzeciego Niemieckiego Korpusu Armijnego, dowodzonych przez generała von Lochowa oraz 46 Dywizji Dwudziestego Trzeciego Korpusu Armijnego. Dywizjami piechoty III Korpusu Armijnego były 6. Dywizja pod dowództwem generała Meyera von Radka i 25. Dywizja Rezerwowa pod dowództwem generała von Jarrolskiego. 6 Dywizja składała się z 20, 24 i 64 Pułku Piechoty oraz batalionu „Jaeger” lub lekkiej piechoty, 3, 18 i 39 Pułku Artylerii oraz 3 Pułku Kawalerii. 25 Dywizja Rezerwowa składała się ze 168 pułku regularnego, 83 i 113 pułku rezerwowego, 13 i 25 pułku artylerii oraz 4 rezerwowego pułku dragonów. 46 Dywizja Rezerwowa, która uzupełniała siły, składała się z 214, 215 i 216 Rezerwowego Pułku Piechoty, dwóch pułków artylerii i pułku kawalerii. Został on najwyraźniej naprędce zaimprowizowany na potrzeby kampanii serbskiej, ponieważ tworzące go oddziały zostały sprowadzone z Ypres i Arras na froncie francuskim oraz z Brześcia Litewskiego na froncie rosyjskim. Pułkownik Terzitch poinformował mnie, że straty Serbów tego dnia wyniosły prawie 300 zabitych. Łącznie w trzydniowych walkach zginęło ich ponad 1200. Przewaga liczebna Niemców nad Serbami wynosiła dwa i pół do jednego. Pomimo miażdżącej przewagi wroga, Serbowie walczyli z odwagą i pewnością siebie, broniąc swoich pozycji pozycja za pozycją.

Ponieważ zależało mi na wyjeździe do Niszu, około dziesiątej pożegnałem się z pułkownikiem Terzichem i wyruszyłem do Palanki. Deszcz lał się strumieniami, a cała okolica zamieniła się w grzęzawisko. Samochód brnął po osie w błocie przez około pięć czy sześć mil, po czym zatrzymał się, całkowicie utknąwszy w błocie. Skorzystaliśmy z pomocy przejeżdżającego zaprzęgu wołów, ale nawet jego wysiłki nie zdołały ruszyć samochodu. Nie pozostało nam nic innego, jak porzucić nasz pojazd. Kilkaset metrów dalej natknęliśmy się na pusty ambulans. Wciąż był w stanie się poruszać, więc wsiedliśmy do niego i powoli oraz z trudem pokonaliśmy drogę do stacji, pokonując trzy mile w ponad godzinę. W Palance nie było pociągu, a zawiadowca stacji nie potrafił mi powiedzieć, kiedy będzie następny, ponieważ transport wojskowy praktycznie zmonopolizował linię. Telegraficzne zapytania ujawniły fakt, że nasz pociąg został odstawiony na boczny tor dwie stacje dalej, ale kiedy dotrze do Palanki, nikt nie był w stanie powiedzieć. Deszcz lał się strumieniami. Jedynym schronieniem było biuro zawiadowcy, w którym rozgrzany do czerwoności piec doprowadził temperaturę do tureckiej łaźni. Ponieważ nie spałem od trzydziestu sześciu godzin, wyciągnąłem z kąta torbę pocztową, która posłużyła mi za poduszkę, i położyłem się na podłodze. Wstawałem co godzinę lub dwie, by sprawdzić, jakie mamy szanse na ucieczkę, ale za każdym razem zastawałem ten sam monotonny korowód pociągów wojskowych przetaczających się przez stację. Dla zabicia czasu poprosiłem operatora telegrafu, by obdzwonił swoich kolegów na całej linii i w ten sposób otrzymałem najnowsze wiadomości i plotki, zwłaszcza plotki, ponieważ wydawało się, że brakuje wiarygodnych wiadomości. Słyszeliśmy, że Strumnitza jest w rękach Bułgarów, którzy wysadzili mosty po obu stronach miasta, tak że komunikacja kolejowa z Salonikami została definitywnie przerwana. Nisz wciąż znajdował się w rękach Serbów, ale szybko pustoszał, a jego mieszkańcy uciekali tysiącami. Ale Pirot wciąż się trzymał, więc natychmiastowe zajęcie Niszu nie było prawdopodobne.

Ponieważ do południa wciąż nie było śladu naszego pociągu, wraz z kilkoma francuskimi chirurgami wojskowymi postanowiliśmy udać się do wioski na lunch. Tutaj zastaliśmy wszystko w chaosie. Mieszkańcy w pośpiechu ładowali swój dobytek na wozy i furmanki i szykowali się do ucieczki. W gospodzie udało nam się zdobyć trochę jedzenia, ale musieliśmy poczekać, aż gospodarz wypakuje noże i łyżki z wozu na podwórzu, na którym znajdował się jego dobytek, przygotowany do ucieczki. Powiedziano nam, że Niemcy znajdują się zaledwie siedem mil stąd, a zajęcie Palanki spodziewane jest następnego ranka. Kiedy jedliśmy obiad, przybył posłaniec od zawiadowcy stacji, aby powiedzieć, że długo oczekiwany pociąg w końcu przyjechał i poprosić nas o pośpiech. Pięć minut później byliśmy już w drodze do Niszu. Choć odległość wynosi tylko około 60 mil, podróż zajęła nam szesnaście godzin. Pociąg był wypełniony uchodźcami, którzy uciekli z naddunajskich miast podczas bombardowania. W moim przedziale były trzy młode dziewczyny, nauczycielki w Belgradzie, które umilały sobie czas śpiewając narodowe ballady Serbii. Ich muzyka jest wyjątkowo piękna, z nutą smutku charakterystyczną dla wszystkich słowiańskich melodii.
4a785572-c3c4-4f90-81c0-88a8e37772e8
a4a56fd3-fb1d-4e3b-a0c6-6c936cd69176
0

Zaloguj się aby komentować

Front Bałkański w I wojnie światowej część 12, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik

Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik

To presja z frontu bułgarskiego ostatecznie przechyliła szalę na korzyść Niemców. Każdy dzień przynosił Niszowi nowe doniesienia o gromadzeniu się wojsk na wschodniej granicy, a 12 października 1915 armie generałów Nikoły Żekowa i Klimenta Bojadżiewa, bez wcześniejszego wypowiedzenia wojny, zaatakowały wzdłuż całej linii frontu. Sama Armia Bułgarska była o sto tysięcy ludzi silniejsza niż cała armia serbska licząca 250 000 ludzi, która dodatkowo musiała stawić czoła na północy 300 000 Niemców i Austriaków uzbrojonych po zęby. Od tego momentu było jasne, że główny wysiłek Niemców skierowany był na dolinę Morawy. Gdy tylko znajdzie się w ich rękach, będą mogli sforsować ją aż do granicy bułgarskiej i połączyć siły z bułgarskimi sojusznikami. Dałoby im to również posiadanie linii kolejowej Belgrad-Nisz-Sofia-Konstantynopol. Gdy tylko połączenie z Bułgarami zostanie osiągnięte, będą mogli przerzucić wojska i amunicję do Konstantynopola. Gdy tak się stanie, francusko-brytyjskie przedsięwzięcie w Gallipoli stanie się beznadziejne. Prawdziwa obrona tych sił znajdowała się na brzegach Dunaju. Alianci dostrzegli to, gdy było już za późno. Siły generała Sarraila były la moutarde apres le diner[fr. "musztarda po obiedzie"], jak powiedzieliby nasi francuscy przyjaciele. Wylądowały w Salonikach o dwa miesiące za późno, by w najmniejszym stopniu przyczynić się do uratowania sytuacji. Gdy tylko niemiecki plan operacji stał się jasny, postanowiłem podjąć wysiłek dotarcia do linii walk serbskich sił na froncie naddunajskim. Sztab główny znajdował się w Kragujevacu, mieście położonym w połowie drogi między Niszem a Belgradem. Kragujevac to miasto o dużym znaczeniu militarnym, ponieważ znajduje się tu główny serbski arsenał, zbudowany przez francuską firmę Creusot. Chociaż odległość wynosiła zaledwie sześćdziesiąt mil, podróż okazała się długa i męcząca, pociąg pędził z prędkością około dziesięciu mil na godzinę i nieustannie zbaczał z trasy, aby umożliwić przejazd pociągów wojskowych załadowanych wojskiem, bronią i amunicją.

Kragujevac okazał się przyjemnym miasteczkiem z ładnie zbudowanymi domami i dobrze obsadzonymi ogrodami i sadami. Przypuszcza się, że jest ono szczególnie uprzywilejowane pod względem meteorologicznym, a serbskie przysłowie mówi, że "rzadki jak deszcz w Kragujevacu". Jeśli deszcz, gdy nadejdzie, w jakikolwiek sposób przypomina ulewę, która spadła, gdy przyjechałem i podczas całego mojego pobytu, mogę to uznać jedynie za specjalne zrządzenie Opatrzności. Uzyskanie pozwolenia na wyjazd na front nie okazało się łatwą sprawą. Raporty znad Dunaju nie były wesołą lekturą. Wojska serbskie były mocno naciskane, a w takich chwilach generałowie nie dbają o to, by do ich innych kłopotów dodawać zapewnienie dziennikarzom wszelkich środków bezpieczeństwa. Jednak po sporych nakładach dyplomatycznych otrzymałem w końcu pozwolenie na udanie się do Palanki, gdzie, jak mi powiedziano, znajdę dywizję Szumadija, która broniła przed Niemcami wejścia do doliny Morawy.

Ale co innego dostać pozwolenie na wyjazd na front, a co innego się tam dostać. Kazano mi pojechać pociągiem o dziewiątej do Lapova i tam przesiąść się na linię do Palanki. Byłem na stacji punktualnie co do minuty, ale nie można powiedzieć tego o pociągu. Nieustannie pojawiały się pociągi wojskowe zapchane żołnierzami jadącymi na północ, by wzmocnić walczący front, a także inne, wiozące rannych z frontu, jadące w przeciwnym kierunku. Ponieważ linia jest jednotorowa, wiązało się to z dużym obciążeniem jej zasobów, ponieważ bocznice były zatłoczone, a personel przepracowany. Godzina po godzinie czekaliśmy w strugach deszczu. Perony lśniły od wilgoci w surowym świetle lamp łukowych. Pociąg za pociągiem wyłaniał się z ciemności, powoli, ze skrzypiącymi i jęczącymi osiami, przejeżdżał przez stację i ponownie zostawał pochłonięty przez ciemność. Przez chwilę można było dostrzec serbskich żołnierzy, stojących stoicko w otwartych wagonach w strugach deszczu, lub zobaczyć sylwetki karabinów z lufami skierowanymi w niebo, gdy przejeżdżały, a głowy koni wyłaniały się przez otwory bydlęcych wagonów używanych do ich transportu. W końcu, o czwartej nad ranem, nadjechał nasz pociąg i po około półgodzinnym pobycie na stacji ruszył powoli w kierunku Lapova. Po przybyciu na miejsce zastaliśmy chaos i zamieszanie. Słyszeliśmy, że Bułgarzy zbliżali się do Niszu i wydano rozkaz ewakuacji tego miasta. Pociąg za pociągiem wlewał się do Lapova, wyrzucając swój kontyngent uciekinierów. Na peronach piętrzyły się wysokie góry kufrów i koszy, zaśmiecone karetkami pogotowia, wśród których przemieszczały się setki francuskich lotników, chirurgów i pielęgniarek Czerwonego Krzyża, dziesiątki oficerów i funkcjonariuszy cywilnych.

Wieści, które przywieźli, nie były radosne. Powiedziano, że Bułgarzy będą w Niszu za dwadzieścia cztery godziny. Nie była to dla mnie zbyt radosna wiadomość, ponieważ cały mój bagaż wciąż tam był, a wszystkie moje pieniądze, z wyjątkiem kilkuset dinarów, które miałem przy sobie, znajdowały się pod opieką Banque Franco-Serbe. Ale doświadczenie nauczyło mnie przyjmować takie raporty cum grano sails [z przymrużeniem oka]. Jako że Serbowie, gdy opuszczałem Nisz czterdzieści osiem godzin wcześniej, wciąż byli w posiadaniu twierdzy Pirot, dwadzieścia kilometrów od miasta, nie spodziewałem się tak szybkiego przybycia Bułgarów. Tak czy inaczej, w tej chwili zmierzałem w przeciwnym kierunku i resztę musiałem pozostawić losowi. Około siódmej przyjechał pociąg do Palanki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wraz ze mną było kilku oficerów sztabowych udających się na front oraz trzech lub czterech francuskich lekarzy wojskowych. Wkrótce ciężki huk armat oznajmił, że zbliżamy się do celu, a w południe nasz pociąg powoli wjechał na stację Palanka. Na zewnątrz wszystko wskazywało na to, że jesteśmy bardzo blisko linii walk. Długie szeregi dział polowych ciągniętych przez zaprzęgi cierpliwych wołów wypełniały ulice, ciągły strumień wagonów ambulansów wiozących rannych wlewał się na dworzec, aby dotrzeć do bocznic, na których stały pociągi szpitalne, podczas gdy drugi strumień wagonów, wypełnionych amunicją i żywnością dla żołnierzy, poruszał się w przeciwnym kierunku. Tłumy uciekających chłopów zalały miasteczko, oblegając gospody i piekarnie, domagając się jedzenia. Obiecane samochody sztabowe nie przyjechały, więc francuscy lekarze i ja udaliśmy się do najbliższej restauracji, aby zjeść lunch i poczekać na ich przybycie. Była prawie druga, kiedy się pojawili, a my ruszyliśmy na linię walk. Wkrótce po opuszczeniu miasta natknęliśmy się na niekończącą się linię wozów zaprzężonych w woły, jadących w kierunku Palanki.

Wraz z nimi podążały dziesiątki chłopskich wozów zastawionych meblami i pościelą przykrytą jaskrawo kolorowymi kołdrami, na których siedziały stare kobiety i dzieci zbyt małe, by wytrzymać trudy marszu. Mężczyźni, kobiety i starsze dzieci maszerowali obok, prowadząc woły lub pędząc niezliczone stada bydła, owiec i świń. Niektórzy prowadzili nawet stada gęsi i innych ptaków hodowlanych. Kiedy pokonaliśmy strome podejście i dotarliśmy na szczyt, naszym oczom ukazał się niezwykły widok. Jak okiem sięgnąć, z przodu i z tyłu ciągnęła się niekończąca się procesja pojazdów zmierzających na południe. Było jasne, że rozpoczął się odwrót i że tabory bagażowe dywizji są w drodze. Ale nie było pośpiechu ani zamieszania, wszystko odbywało się w największym porządku. Tylko kobiety wykazywały oznaki zdenerwowania, spoglądając z przestrachem w kierunku północy, skąd słychać było nieprzerwany grzmot dział. Było jasne, że kilka mil dalej szalała zaciekła bitwa. Ale druga linia wzgórz skrywała właściwe pole bitwy i dopiero pół godziny później, gdy pokonaliśmy drugie wzniesienie, ujrzeliśmy je w pełnej krasie. Gdy dotarliśmy na szczyt, naszym oczom ukazała się wspaniała panorama. U naszych stóp rozciągała się pofałdowana równina zamknięta z prawej i lewej strony wysokimi wzgórzami, przez które wiła się rzeka. Była to słynna dolina Morawy, przez którą przez wieki przelewała się fala inwazji. W oddali na horyzoncie można było dostrzec połysk wody wskazujący na bieg Dunaju. W centrum panoramy, po węgierskiej stronie Dunaju, znajdowała się góra w kształcie piramidy. Tutaj, jak mi powiedziano, znajdowała się kwatera główna feldmarszałka von Mackensena, który kierował operacjami sił inwazyjnych. Dokładnie naprzeciwko, między nami a Dunajem, w środkowej odległości, znajdowała się kolejna linia niskich wzgórz biegnących poprzecznie przez dolinę. Tu i ówdzie usiane były kępami drzew i niewielkimi lasami, wśród których można było dostrzec dachy kilku wiosek. W pobliżu grzbietów znajdowały się serbskie baterie, które walczyły z niemieckimi siłami nacierającymi od strony Dunaju, by sforsować wejście do doliny. Nie widzieliśmy dział, ale krótkie, ostre strzały z ich luf zdradzały ich pozycje. Wioski, z których kilka płonęło, były utrzymywane przez serbską piechotę, podczas gdy za kępami drzew mogliśmy dostrzec gdzieniegdzie pułk kawalerii pod osłoną.

Ale nic nie mogło wytrzymać potężnego ognia niemieckich ciężkich dział. Wrogowi udało się, za cenę niekończących się trudności, przetransportować kilka swoich monstrualnych dział na prawy brzeg Dunaju, które ostrzeliwały serbskie linie. Ogromne pociski z dział trzydziestoośmiocentymetrowych wbijały się w grzbiety wzgórz, które dymiły jak wulkany, gdy wybuchały te ogromne pociski. Ich efekt był tak ogromny, że grzbiety zmieniały swój kształt na naszych oczach. W miarę jak jedno działo po drugim wchodziło do akcji, pozycja Serbów stawała się nie do obrony. Nie mieli artylerii, którą mogliby skutecznie odpowiedzieć na pociski tego kalibru, a my widzieliśmy długie linie pokrytej szarymi płaszczami piechoty wijące się w dół zbocza, wykorzystujące lasy, rowy i zrujnowane wioski jako osłonę przed morderczym ogniem wroga. Minutę lub dwie później powietrzem wstrząsnęła potężna eksplozja, a kilka kilometrów dalej słup czarnego dymu uniósł się powoli w niebo. Serbowie wysadzili ostatni most na Morawie. Na przeciwległym grzbiecie zaczęły pojawiać się długie szeregi niemieckiej piechoty. Kilka serbskich batalionów pomaszerowało na linię wzgórz, z których obserwowaliśmy niemieckie natarcie. Natychmiast zabrały się do budowy linii okopów. Stanowiły one straż tylną serbskich sił, których zadaniem było osłanianie odwrotu serbskiej dywizji. Spoglądając wstecz wzdłuż drogi do Palanki, widzieliśmy, że niekończąca się linia furmanek została zastąpiona długimi kolumnami piechoty. Niemieckie działa wciąż grzmiały na froncie, a nowe masy piechoty przybywały na szczyt wzgórza i przygotowywały się do zejścia ze zbocza. Von Mackensen sforsował wejście do doliny Morawy.
4279f48d-af24-443c-b710-1e10a8d792e8
3884fe12-46cc-4344-9032-a6117c65e1df
38b185f5-ab37-416c-9caf-935240c5e06d
34a11e89-9151-4a39-8a5b-6fdc3fa8056d
0

Zaloguj się aby komentować

Rewolucja Niemiecka 1918 roku na podstawie THE MEMOIRS OF THE CROWN PRINCE OF GERMANY wyd w 1922 roku 
Część XIV (ostatnia)
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednie części pod tagiem #LichtAusMesserRaus

Ponownie odjeżdżamy. Tutaj również wszystko jest jak na wojnie. Ulice miasta są zastawione strażnikami, drutami i chevaux-de-frise[kozły hiszpańskie]. Wiadomość o naszym przybyciu rozeszła się z niewiarygodną szybkością, a ludzie patrzą na nas złowrogo.

”Boches[pejoratywnie o Niemcach] są tutaj! Książę koronny!”

Jest prawie pierwsza, gdy wjeżdżamy do prefektury. Na placu poniżej szaleje rozwrzeszczany tłum, składający się głównie z Belgów. 
Baron van Hoevel tot Westerflier przyjmuje nas z całkowicie humanitarnym i wielkodusznym zrozumieniem naszego położenia i stara się na wszelkie sposoby złagodzić naszą melancholijną sytuację. On również oświadcza, że nasze przybycie było całkowitym zaskoczeniem dla holenderskiego rządu i że należy poczekać na dalsze decyzje. Następnie zostawia nas samych w zimnym blasku dużej sali prefektury. 

Niezależnie od tego, jak taktownie można to zrobić, jak umiejętnie można zasłonić rzeczywistość, człowiek czuje, że w końcu jest więźniem, że nie jest już wolnym człowiekiem, panem własnych decyzji, że jest osobą, która może zostać zmuszona do pozostania lub zmuszona do odejścia. Do wszystkich innych udręk dochodzi teraz poczucie, że nosi się niewidzialne kajdany. Siedzimy bezczynnie wokół stołu na bardzo reprezentacyjnych krzesłach; albo kręcimy się niespokojnie po pokoju, albo wpatrujemy się tępo w wysokie okno. Co się teraz wydarzy? Wskazówki zegara wydają się ledwo poruszać; czasami wydaje mi się, że całkowicie się zatrzymały. Co gorsza, biedny Zobeltitz leży skulony z bólu na ławce pokrytej pluszem. Od czasu do czasu któryś z nas mówi raczej do siebie niż do reszty. Jest to zawsze to samo, jedna z tych myśli, które kłębią się w naszych głowach i których nie możemy właściwie pojąć; i nikt nie odpowiada. 

Od czasu do czasu rozlega się pukanie do drzwi. Wszyscy są pełni oczekiwania. Ale to nic; tylko gubernator wysyłający zapytanie o nasze życzenia lub komendant policji informujący nas, że wciąż czeka na instrukcje. I znowu jesteśmy sami, nasze myśli zajęte są przeszłością, od której jesteśmy fizycznie oddzieleni, lub zwrócone ku przyszłości, której nie możemy zobaczyć. Z zadumą pytamy samych siebie:

” Co dzieje się za nami, podczas gdy my czekamy tutaj jak zwierzęta w klatce? Co w polu, wśród ludzi, którzy byli naszymi towarzyszami przez cztery i pół roku? Co w ojczyźnie? Co w domu wśród naszych żon i dzieci?” 

Zobeltitz wstał z trudem i skradał się po pokoju. Od czasu do czasu jego szczere, ciemne oczy łypią na mnie. Pomimo wszystkich tortur jego żołądka, który już dawno powinien być pod nożem chirurga, patrzy na mnie tak, jakby chciał coś dla mnie zrobić. Następnie zatrzymuje się w kącie przed białym popiersiem Wilhelma Orańskiego[król Holandii], który spogląda wygodnie i dostojnie ze swojego piedestału. Zobeltitz kiwa do niego głową i mówi filozoficznie:

„Tak, tak, mój drogi Van Houtenie, nigdy nawet nie marzyłeś, że do tego dojdzie, prawda?”.

Jak wiele goryczy może zostać złagodzone przez taki nagły przypływ humoru pośród rozpaczy! Męczeństwo czekania jest prawie łatwiejsze. Baron przygotował dla nas kolację. Pomimo naszych protestów, prawdziwy obiad. To wszystko ma dobre intencje, ale w nastroju, który trzyma nas teraz w szponach, ledwo możemy przełknąć kęs. 

W końcu, przed północą, wszystko jest ustalone. Na razie mamy znaleźć schronienie w zamku Hillenraadt, należącym do hrabiego Metternicha. Znowu jesteśmy w otwartych samochodach, z policjantem obok nas. Ulice, przez które przejeżdżamy, są odgrodzone przez patrole marees chaussees, zgodnie z mądrymi i właściwymi rozkazami pułkownika Schrodera. Nad krajobrazem unosi się mroźna mgła, która sprawia, że noc jest jeszcze bardziej nieprzenikniona. Tylko światła poszukiwawcze wydają białe lejki w ciemności, w którą się spieszymy. To tak, jakby w jednej chwili groziły, że nas pochłoną, a w następnej oddalały się niczym zjawy.

W ten sposób mijają dwie godziny. Następnie zatrzymujemy się przed zamkiem hrabiego w pobliżu Roermond. Zdejmujemy płaszcze w wielkiej sali, słabo oświetlonej świecami. Jesteśmy sztywni z zimna, nieszczęśliwi w sercu i pozbawieni korzeni na obcej ziemi. Nagle po schodach schodzi pani domu, młoda blondynka ubrana na czarno, z łańcuszkiem pereł na smukłej szyi. Wszelkie poczucie obcości znika przed tymi ciepłymi i współczującymi oczami. Od tego momentu, przez całe te niewymownie trudne dziesięć dni, które spędzamy w zamku Hillenraadt, ta miła kobieta opiekuje się nami z najdelikatniejszym taktem i staje się dla mnie dobrą przyjaciółką, z którą mogę porozmawiać o wielu dręczących kwestiach. 

Hrabina jest wierzącą katoliczką i bardzo cierpi z powodu nieszczęścia, które spadło na nasz kraj; ponadto bardzo martwi się o swojego męża, który w tych dniach rewolucji przebywa w Berlinie. W ten sposób mija dziesięć dni, podczas których, gdy złe wiadomości następują po złych wiadomościach z pola i z domu, prowadzone są negocjacje z rządem holenderskim w sprawie naszej przyszłości. W trakcie tych rozmów okazuje się, że okoliczności zewnętrzne zmuszają Holandię do połączenia kwestii mojego internowania z moim przyjazdem i chęcią tymczasowego pobytu na neutralnej ziemi. 

Tylko w ramach gwarancji dla zewnętrznego świata neutralne państwo może udzielić mi gościny lub próbować przeciwstawić się żądaniom „ekstradycji”. W ten sposób nagle znalazłem się w sytuacji przymusowej. Biorąc pod uwagę zawarcie rozejmu 11 listopada, możliwość zaistnienia takiej sytuacji nigdy nie przyszła nikomu do głowy podczas rozważania za i przeciw mojej podróży, ani mnie, ani mojemu szefowi sztabu, ani dżentelmenom wokół mnie, ani sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ani Jego Ekscelencji von Hintze, ani Naczelnemu Dowództwu. Wszyscy byliśmy przekonani, że mogę rościć sobie dokładnie takie same prawa, jak wszyscy dżentelmeni z cesarskiego dworu, z których żaden nie był internowany ani nie miał być internowany, a ich ruchy pozostawiono ich własnemu uznaniu. 

Pomimo związanych z tym trudności i udręk, te dyskusje i negocjacje są prowadzone przez przedstawicieli rządu holenderskiego w duchu prawdziwego humanitaryzmu. W pełnej zgodzie z charakterem Holendrów, każdy z ludzi, z którymi mieliśmy kontakt w tej sprawie, okazał się sprawiedliwy, bezstronny i gotowy do obrony swoich osobistych przekonań. 

W końcu otrzymujemy jakąś wskazówkę co do mojej przyszłości. Pułkownik Schroder przynosi mi wiadomość, że holenderski rząd wyznaczył wyspę Wieringen na moją rezydencję. Wieringen? Wyspę Wieringen? Nikt w domu nie wie, gdzie może być ta wyspa! Wieringen? Słyszę tę nazwę po raz pierwszy w życiu; nie mam o niej pojęcia, nie przywiązuję do niej żadnej wagi. A teraz, gdy piszę te wspomnienia, mieszkam od prawie trzech lat na tym małym skrawku ziemi porośniętej morzem. 

Nawet ten ostatni etap podróży na wygnanie jest pełen drobnych przeszkód, irytacji i przykrości. Wczesnym rankiem żegnamy się z naszą miłą hrabiną, ponieważ pociąg odjeżdża ze stacji Roermond o siódmej. Na naszego towarzysza wyznaczono holenderskiego kapitana. Około pierwszej jesteśmy w Amsterdamie, wielu ciekawskich tłoczy się na dworcu, jest też kordon żołnierzy, a przed trzecią docieramy do Enkhuizen, położonego na uboczu miejsca nad brzegiem Zuyder Zee. Jak dowiedzieliśmy się po drodze, jacht parowy Departamentu Statków Wodnych ma się tu z nami spotkać i zabrać nas na wyspę Wieringen. 

Ale we mgle jacht szybko wpadł na piaszczystą ławicę przy Enkhuizen i błaga o zwolnienie z misji. Podczas mojego przymusowego pobytu w Enkhuizen ludność wyraża swoje uczucia w krzykach, wrzaskach, gwizdach i przekleństwach. Poprzez jednoznaczny gest w kierunku szyi, po którym następuje ruch ręki w górę, tłum, z niezwykłym nakładem mimiki, daje mi jasno do zrozumienia, jak dokładnie karykatura mojej osoby wyprodukowana i rozpowszechniona przez propagandę Ententy utrwaliła się w ich umysłach. W każdym razie wszystko to nie do końca ożywia uczucia. Po długiej sprzeczce ostatecznie zdecydowano się wejść na pokład małego holownika parowego i poszukać naszego jachtu. Morze się uspokoiło, weszliśmy na pokład i dotarliśmy na wyspę około południa przy spokojnej, zimowej pogodzie. 

Niezapomniane jest wrażenie tego momentu, w którym po raz pierwszy postawiłem stopę na twardym gruncie tego małego zakątka ziemi. Port znów jest zatłoczony ludźmi. Są tu spokojni i nieufni autochtoni, wpatrujący się w to osobliwe miejsce zakwaterowania; są też reporterzy ze wszystkich stron świata i zręczni fotografowie. Czujesz się jak rzadkie zwierzę, które w końcu udało się złapać. Chciałbym powiedzieć każdemu z tych zapracowanych ludzi:
” Nie pytaj o nic i zejdź z drogi ze swoim pytającym aparatem. Chcę ciszy; chcę zebrać myśli i uporządkować swoje myśli po całej tej katastrofie i nic więcej!”.
Archaicznym pojazdem, z pewnością najlepszym, jakim może pochwalić się wyspa, udajemy się do wioski Oosterland. Czcigodny samochód pachnie olejem, stęchlizną i starą skórą. Nawet jeśli zamknę oczy i przypomnę sobie tamtą godzinę, czuję ten nieuchronny zapach. Zatrzymujemy się na małej plebanii, która jest w bardzo złym stanie. Wszystko jest puste i opustoszałe. Kilka rozklekotanych, starych mebli to straszliwe widma samotności i nudy. Na zewnątrz zdezelowany wóz obraca się z jękiem na osiach i odjeżdża przez mgłę w kierunku domu.

Do domu! Myśl o tym prawie mnie dusi. Kolejne dni i tygodnie są tak beznadziejne i ołowiane, że niemal nie do zniesienia. Jak więzień, jak wyjęty spod prawa, poruszam się wśród tej niewielkiej grupy ludzi, którzy odwracają się, spuszczając nieśmiałe twarze, gdy przechodzą lub co najwyżej, patrzą na mnie pytająco półprzymkniętymi oczami. Jestem krwiożerczym zabójcą dzieci; ludzie są wściekli na rząd za to, że nałożył taki ciężar na tę uczciwą wyspę i pozwolił mi wędrować po niej bez ograniczeń. Burmistrz, Peereboom, ma przed sobą nie lada zadanie; trudno jest uspokoić te wzburzone dusze.
A z domu napływają absolutnie rozdzierające serce wieści o przebiegu wydarzeń! Nie mamy niemieckich gazet. Tylko z holenderskich czasopism, które są nieaktualne, zanim do nas dotrą, możemy przeliterować tenor telegramów z Londynu, Paryża i Amsterdamu; a ich ton to „krew i tumult”, pałac ostrzelany i splądrowany, dominacja marynarzy, bitwy spartakistów, groźba inwazji Ententy.
a4c089bc-699a-4297-8e21-50ecf4a9a7cf
da1a64ac-1249-4ce8-be90-aa41a3df28b1
0

Zaloguj się aby komentować

Rewolucja Niemiecka 1918 roku na podstawie THE MEMOIRS OF THE CROWN PRINCE OF GERMANY wyd w 1922 roku 
Część XIII 
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednie części pod tagiem #LichtAusMesserRaus

Następna noc [11 na 12 listopada 1918] jest bezsenna i niespokojna. 
Zamierzamy wyruszyć wczesnym rankiem, aby przekroczyć granicę z Holandią. Dwa samochody tylko z najbardziej niezbędnym bagażem. Rozmawialiśmy o tym przez wiele dni, a w nocy nie myślałem o niczym innym, ale teraz, gdy stoi to przede mną w całej swojej rzeczywistości, trudno mi to sobie uświadomić. 

Chciałbym opuścić kwaterę główną Trzeciej Armii po cichu i bez zbędnych słów. To, co można powiedzieć, zostało powiedziane. Każdy wojskowy obowiązek został wypełniony do ostatniej chwili. Dowództwo Grupy Armii, które dotychczas mi powierzono, przeszło w ręce generała porucznika von Einem wraz z nadejściem zawieszenia broni. Odejście jest surowym przymusem. Po co jeszcze bardziej obciążać serce?

Ale kiedy wchodzę do sali, cały personel kwatery głównej jest tam w pełnych mundurach i hełmach, nawet urzędnicy i sanitariusze. Przed nimi, opierając się na swojej szabli, stoi stary generał pułkownik von Einem; obok niego jest jego szef sztabu, mój dobry Klewitz, ten wspaniały żołnierz, nigdy nie zrażony, chociaż sprawy były często tak czarne! Tylko że w jego mocnych rysach jest coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem.
Einem mówi krzepiące, głębokie słowa, wiarę w nową przyszłość! Trzy wiwaty na cześć głównodowodzącego Grupy Armii wypełniają salę i rozbrzmiewają nad moją głową. Głównodowodzącego Grupy Armii? Czy nadal nim jestem? Być może w tej chwili generał-feldmarszałek trzyma w rękach mój list z rezygnacją.
Nie mogę mówić, nie mogę odpowiedzieć. Ściskam dłonie starych, sprawdzonych oficerów i widzę łzy na policzkach żołnierzy. Musimy ruszać. 

Po drodze musimy zatrzymać się w sztabie Pierwszej Armii, który ma swoją kwaterę w malowniczym zamku Rochefort w Ardenach, niedaleko Namur. Tam, u generała von Eberhardta, który przez długi czas był zaufanym dowódcą mojej Grupy Armii, muszę spotkać się z moim szefem sztabu. W ten sposób mam kolejne gorzkie pożegnanie z nim, z człowiekiem, który w najtrudniejszym okresie wojny stał najbliżej mnie jako mój wojskowy asystent i doradca, i któremu za wszystko, co dał mi jako żołnierz i człowiek, jestem tak głęboko wdzięczny. Wszyscy jesteśmy głęboko poruszeni, gdy podpisuję ostatni rozkaz armii do moich żołnierzy.

A teraz nadszedł moment rozstania. Ledwo mogę się oderwać. Ale to moi ludzie muszą mnie ponaglać. Müldner od jakiegoś czasu trzyma dla mnie w pogotowiu czapkę, szarą czapkę piechoty; sądzi, jak przypuszczam, że w tej udręce i roztargnieniu nie zauważę, co to jest; chce mnie w nią przebrać, w swojej czułej trosce wyobrażając sobie, że będę bezpieczniejszy i trudniejszy do rozpoznania w tym nieprzyzwyczajonym kolorze.

„Nie, chcę moją husarską czapkę także na tę ostatnią podróż! Nikt nie zrobi mi krzywdy!”

A teraz udają, że nie mogą jej znaleźć. Ale ja czekam i w końcu czarna czapka z trupią główką pojawia się, a ja ponownie ją zakładam. Spoglądam w ich wierne oczy; możemy tylko pokiwać głowami; słowa grzęzną w gardle. Schulenburg szarpnął się:

„Jeśli zobaczysz mojego pana i cesarza tam w Holandii”, potem i on się załamuje. 

Silnik warczy i ruszamy. Przejeżdżamy przez tyły dwóch rozpadających się armii, obszarów, które w szalonym pośpiechu odłączają się od mocno ugruntowanego porządku czteroletniej kampanii. Nasze samochody są szare; wiozą moich trzech wiernych towarzyszy i mnie do samego końca. Z przodu jadą Müller i Müldner, a ja z chorym Zobeltitzem w drugim samochodzie. Wszędzie są żołnierze, salutują i krzyczą. Nie, miałem rację; nikt nie będzie mi przeszkadzał. Odwzajemniam ich saluty i nie mogę przestać myśleć: „Gdybyście tylko wiedzieli, jak się teraz czuję”. 

Nasza trasa wiedzie przez Andenne do Tongern. Belgijska ziemia; wszędzie w miastach powiewają belgijskie flagi, a ludność świętuje święto. Co więcej, wygląd naszych rodaków zmienia się wraz z oddalaniem się od frontu. Tłumy mężczyzn, którzy kiedyś byli żołnierzami, teraz dryfują bez dyscypliny. Okrzyki, które nie są już przyjazne, witają nasze uszy. Nieustannie powtarzane są głupie slogany z tamtych czasów; zuchwalstwo i przechwałki, każdy zuchwalec próbuje prześcignąć drugiego w okazywaniu buntu i niesubordynacji, krzycząc:

„ Wyciągamy noże!”[oryg. Messer Raus!] „Idź po niego!” „Krew sie leje!"

Ale nigdzie się nie zatrzymujemy. W pewnym miejscu mijamy transport bydła prowadzony przez żołnierzy Landsturmu. Jeden ze staruszków, przechodząc blisko samochodu i wymachując czerwoną flagą nad swoimi wołami, przeklina mnie na całego; oficerowie, jak mówi, są winni temu wszystkiemu; trzymali go dzień, w którym jest na wpół głodny! 

To naprawdę zbyt wiele dla mnie i tak obrzucam nieszczęśnika wyzwiskami, że drżący i biały jak prześcieradło oddaje salut za salutem. Nędzny motłoch, który nigdy nie stawił czoła wrogowi, a teraz bawi się w rewolucję!

Tuż przed Vroenhoven widzimy ostatnie niemieckie oddziały; są to oddziały Landsturmu, uciekające w kierunku domu.

W pobliżu Vroenhoven zatrzymujemy się przy holenderskim drucie kolczastym. Moje serce bije głośno, gdy wyskakuję z samochodu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że kilka kroków przede mną jest decydujących. Bezlitosne i dręczące sceny z ostatnich kilku dni znów przelatują mi przez myśl: Spa, cesarz, marszałek polny, twarz Grönera, mój Schulenburg, adiutant i niezłomny przeciwnik wszystkich innych; list ojca i decyzja z Berlina, która zwalnia mnie ze służby i usuwa mi grunt spod nóg. Nie, tak musi być; tak musi być; nie ma innej drogi. Nagle przyszły mi do głowy słowa, które generał von Falkenhayn zwykł do mnie wołać, gdy jako chłopiec musiałem pokonać jakąś trudną przeszkodę na koniu:
„Przerzuć najpierw serce, reszta pójdzie za tobą”.
Następnie robię kilka kroków przed sobą. Niewyraźne, zamazane i niepewne jest moje wrażenie tego, co nastąpiło później. Otaczają mnie ludzie, towarzysze (Müller, śmiertelnie poważny i Müldner, opanowany, żołnierski, praktyczny i jasny jak zawsze) i nieznajomi. 

Jest wśród nich młody, całkowicie normalny holenderski oficer, który na początku jest tak zaskoczony, że nie może pojąć sytuacji i nie wie, co z nami zrobić. Ale widzi, że nie możemy tu zostać; w konsekwencji zostajemy zabrani przez strażnika do małej gospody, gdzie sympatyczna i cicha obsługa podaje nam gorącą kawę.
W międzyczasie dzwonią do Maastricht. Wraca młody oficer. Sam jest przytłoczony ciążącym na nim obowiązkiem: musi zażądać oddania naszej broni. Następuje chwila intensywnej goryczy, którą można znieść tylko dzięki taktowi proszącego. Baron von Hünefeld i baron Grote przybywają z Maastricht. Wkrótce przybywa pułkownik Schroder z żandarmerii wojskowej wraz ze swoim adiutantem. Nasz dalszy los leży w jego rękach. Działa energicznie. Dzwonią telefony i wysyłane są telegramy. Raporty, zapytania, przepisy, których należy przestrzegać. W ten sposób nasze przeznaczenie zaczyna się kształtować. W każdym razie najpierw musimy udać się do prefektury w Maastricht i czekać na decyzję rządu w rezydencji gubernatora prowincji Limburg.
e8cf4131-0d0b-4436-a23b-1cf5a760bfde
0

Zaloguj się aby komentować

Rewolucja Niemiecka 1918 roku na podstawie THE MEMOIRS OF THE CROWN PRINCE OF GERMANY wyd w 1922 roku 
Część XII 
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednie części pod tagiem #LichtAusMesserRaus

Jedenasty dzień listopada 1918 roku jest zimny i ponury. W kwaterze głównej Trzeciej Armii nie widać ani śladu rewolucji. Od szefa aż po najniższego sanitariusza, wszystko jest nienaganne, a widok bystrości i odwagi żołnierzy to czysta przyjemność. Gdyby nie to, że wszystkie niewypowiedzianie gorzkie doświadczenia ostatnich kilku dni są niezatarte w moim mózgu, na widok tego doskonałego porządku mógłbym sobie wyobrazić, że budzę się ze strasznego snu. Klewitz powiedział mi przy okazji, że wśród jego personelu łączności telefonicznej powstała rada żołnierska, ale szybko położył jej kres, a ludzie przyszli do niego później, aby przeprosić.

Po południu zgłosił się do mnie dowódca Pierwszej Dywizji Gwardii, generał Eduard von Jena, oraz jego oficer sztabowy, kapitan von Steuben. Obaj są świetnymi, sprawdzonymi ludźmi. Byliśmy bardzo poruszeni, a kiedy mnie opuszczali, mieli łzy w oczach.
Po południu zadzwoniłem też do moich adiutantów w Vielsalm. Donoszą, że w sprawie negocjacji z rządem ponownie komunikują się z Berlinem, ale nie podjęto jeszcze żadnych decyzji. Żądam jednej rzeczy, a mianowicie, aby nie dokonywano żadnych rozstrzygających ustaleń, aby ostateczną decyzję pozostawiono mnie. A więc czekajcie! 

Czekać? Czekać na jakiś cud? Czy w tym wszystkim, co już wiem, w tym wszystkim, co jest ledwie ukryte pod pozorami dyskusji i negocjacji, nie jest wyraźnie słyszalne „nie” panów w Berlinie? I rzeczywiście, jeśli mają zachować władzę, którą sobie uzurpowali, czy mogą postępować inaczej? A jeśli chcę, aby nasz biedny i często doświadczany kraj miał pokój, czy mogę odrzucić ich „nie”?

Jedno niezapomniane wrażenie z tego dnia muszę tu zapisać. Jest wieczór. Pogrążony w bolesnych myślach, spaceruję samotnie po parku zamkowym. Schroniłem się w tej samotności i odosobnieniu, aby spojrzeć w twarz ostateczności, która ma się wkrótce urzeczywistnić.
I rozumuję w ten sposób. Kiedy to „nie”, które z pewnością nadejdzie, pozbawi cię miejsca obok twoich towarzyszy i pozbawi cię odpowiedzialności i obowiązków aktywnego żołnierza, co wtedy? Czy wsiądziesz do jednego z pociągów w Liege lub Herbesthal i pojedziesz do Berlina, aby nie stać się zarzewiem zamieszek, pozostając z żołnierzami? Czy będziesz tam żył jako bezczynny dżentelmen, biernie obserwując, jak w dzikim szale i szalonym delirium ich zmęczonych, oszalałych i wprowadzonych w błąd umysłów naruszają wszystko, co tradycja uczyniła tak świętym dla ciebie i dla nich? A może chciałbyś być tam jako osoba, na którą zwróciły się wszystkie ich kłótnie?

” Nie!”
Ale druga droga otwiera się w momencie, gdy jesteś zmuszony przez ich „Nie” do porzucenia pragnienia powrotu do domu z wojskiem, w chwili, gdy zostaniesz obalony przez nowych władców i zwolniony ze służby. Ta droga jest drogą przez granicę [Holandia nie brała udziału w wojnie i była najbliższym krajem neutralnym]. Tam, z dala od wszystkich fermentujących konfliktów, możesz poczekać kilka tygodni, aż najgorsza burza minie, a rozsądek i rozeznanie pomogą przywrócić porządek. Wtedy, najpóźniej po zawarciu pokoju, mógłbyś wrócić do swojej żony i dzieci oraz do nowej pracy, która czeka na ciebie i każdego innego Niemca.

Myślę o moim ojcu, którego w ten sposób mógłbym znów zobaczyć i ogarnia mnie cała gorycz tej rozłąki i tego wygnania. Wczesny zmierzch spowija jesienne drzewa; pada śnieg, a od mokrych, spleśniałych liści i przemoczonej ziemi bije przenikliwy chłód. Nagle, wzdłuż drogi na zewnątrz, maszeruje kompania. Mężczyźni śpiewają naszą starą żołnierską pieśń:
”Nach der Heimat mocht' ich wieder”

Śpiew! Marsz! „Dobry Boże”, myślę sobie. Walczę z moimi uczuciami najlepiej jak potrafię; ale są dla mnie zbyt silne, nie mogę się im oprzeć. Mimo to śpiewają teraz łagodniej i bardziej odlegle niż wtedy. Ale to w ciemności i samotności, w której nikt nie mógł mnie zobaczyć, pokonało mnie. Późnym wieczorem nadeszło oświadczenie rządu, że po wysłuchaniu rady ministra wojny, generała Scheücha, muszą odmówić mi dalszego pozostawania w Wyższym Dowództwie Grupy Armii. Nowy głównodowodzący nie miał już ze mnie żadnego pożytku. Nie pozostało mi więc nic innego, jak napisać list pożegnalny. Brzmiał on następująco:

SZANOWNY GENERALE FELDMARSZAŁKU,

W tych najcięższych dniach życia mego ojca i mego muszę błagać o pożegnanie się z Waszą Ekscelencją w ten sposób. Z głębokim wzruszeniem zostałem zmuszony do podjęcia decyzji o skorzystaniu z sankcji udzielonej przez Waszą Ekscelencję na moje zrzeczenie się stanowiska głównodowodzącego i na razie zamieszkam za granicą. Dopiero po ciężkich wewnętrznych zmaganiach byłem w stanie pogodzić się z tym krokiem; ponieważ rozdziera każde włókno mojego serca, aby nie móc poprowadzić z powrotem do domu mojej Grupy Armii i moich dzielnych żołnierzy, którym Ojczyzna zawdzięcza tak nieskończony dług. Uważam jednak za ważne, aby jeszcze raz przedstawić Waszej Ekscelencji, w tej godzinie, krótki szkic mojej postawy i błagam Waszą Ekscelencję, aby wykorzystał moje słowa, które mogą wydawać się dla Ciebie odpowiednie. 

W przeciwieństwie do wielu niesprawiedliwych opinii, które starały się przedstawić mnie jako zawsze podżegającego do wojny i reakcjonistę, od samego początku opowiadałem się za poglądem, że ta wojna była dla nas wojną obronną; a w latach 1916, 1917 i 1918 często podkreślałem, zarówno ustnie, jak i pisemnie, opinię, że Niemcy powinny dążyć do zakończenia wojny i że powinny być zadowolone, gdyby mogły utrzymać swoje status quo przeciwko całemu światu. Jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, byłem ostatnim, który sprzeciwiał się liberalnemu rozwojowi naszej konstytucji. Tę koncepcję przekazałem na piśmie cesarskiemu kanclerzowi, księciu Maxowi z Badenii, zaledwie kilka dni temu. Niemniej jednak, kiedy gwałtowny rozwój wydarzeń zrzucił mojego ojca z tronu, nie tylko nie zostałem wysłuchany, ale jako książę koronny i następca tronu zostałem po prostu zignorowany.

Dlatego proszę Waszą Ekscelencję o przyjęcie do wiadomości, że składam formalny protest przeciwko temu naruszeniu mojej osoby, moich praw i moich roszczeń. Pomimo tych faktów byłem zdania, że biorąc pod uwagę poważne wstrząsy, jakie armia musiała ponieść w wyniku utraty cesarza i naczelnego wodza, a także haniebnych warunków zawieszenia broni, powinienem pozostać na swoim stanowisku, aby oszczędzić jej nowego rozczarowania związanego ze zwolnieniem księcia koronnego ze stanowiska naczelnego dowódcy wojskowego. W tym również kierowałem się ideą, że nawet jeśli moja osoba może być narażona na najbardziej bolesne konsekwencje i konflikty, utrzymanie razem mojej Grupy Armii zapobiegnie dalszej katastrofie naszej Ojczyzny, której wszyscy służymy. 

Te konsekwencje dla mnie samego powinienem był znieść w przekonaniu, że wyświadczam przysługę mojemu krajowi. Ale postawa obecnego rządu musiała być również wzięta pod uwagę przy podejmowaniu decyzji, czy mam kontynuować dowodzenie wojskiem. Od tego rządu otrzymałem zawiadomienie, że nie przewiduje się dalszej aktywności wojskowej z mojej strony, chociaż powinienem być przygotowany na przyjęcie ewentualnego zatrudnienia. Wierzę zatem, że pozostałem na stanowisku tak długo, jak wymagał tego ode mnie honor oficera i żołnierza. 

Wasza Ekscelencja przyjmie jednocześnie do wiadomości, że kopie tego listu zostały wysłane do ministra królewskiego dworu, pruskiego ministerstwa stanu, wiceprzewodniczącego Izby Deputowanych, przewodniczącego Izby Wyższej, szefa gabinetu wojskowego, szefa gabinetu cywilnego i kilku dowódców wojskowych, z którymi jestem bliżej zaznajomiony. Żegnam się z Waszą Ekscelencją z gorącym życzeniem, aby nasza ukochana Ojczyzna znalazła drogę wyjścia z tych ciężkich burz do wewnętrznego uzdrowienia i do nowej, lepszej przyszłości. 

Kończąc, pozostaję z poważaniem,

(Podpisano) Wilhelm, Książę Korony Cesarstwa Niemieckiego i Prus.
Do Jego Ekscelencji Marszałka Polowego Generała von Hindenburga, Szefa Sztabu Generalnego Armii Polowej. Kwatera Główna.
f47eccf5-5d43-4e75-88e4-f18bc737f9d1
0

Zaloguj się aby komentować

Rewolucja Niemiecka 1918 roku na podstawie THE MEMOIRS OF THE CROWN PRINCE OF GERMANY wyd w 1922 roku 
Część XI 
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednie części pod tagiem #LichtAusMesserRaus

Wczesnym rankiem 10 listopada 1918 roku naradzałem się z moim szefem sztabu, hrabią Schulenburgiem, nad sytuacją powstałą po wyjeździe cesarza i możliwościami, jakie mi pozostawiono. Ja sam nadal skłaniałem się ku oporowi. 

Walczyć z rewolucją? 

Ale tylko Hindenburg, człowiek, w którego ręce cesarz powierzył naczelne dowództwo nad wojskami na froncie i wojskami w kraju, i któremu ja sam podlegam jako żołnierz i jako dowódca mojej Grupy Armii, tylko ten jeden człowiek ma prawo wezwać nas do takiej walki. I kiedy my wciąż mówimy o nim i o decyzjach, które być może podejmie, nadchodzi raport ze Spa, że oddał się do dyspozycji nowego rządu! W ten sposób każda myśl o walce zostaje wysadzona w powietrze, a wszelkie przedsięwzięcia przeciwko nowym władcom są skazane na niepowodzenie. Z Hindenburgiem i hasłem porządku i pokoju można było wiele uratować; przeciwstawiając się mu, można było stracić tylko więcej, a mianowicie niemiecką krew oraz perspektywę zawieszenia broni i pokoju.

Dlatego każda pokusa odzyskania mojej dziedzicznej władzy siłą musi zostać odrzucona; a jedyne, co może trwać, to moje pragnienie, aby w każdym przypadku wypełniać mój obowiązek jako żołnierz, który przysiągł wierność swojemu cesarzowi i jest winien posłuszeństwo przedstawicielowi wyznaczonemu przez tego cesarza. W związku z tym zachowam dowództwo w moich rękach i bezpiecznie poprowadzę powierzone mi oddziały do domu, w porządku i dyscyplinie. Hrabia von der Schulenburg popiera to postanowienie swoją radą; podobne poglądy wyrażają moi dowódcy armii von Einem, von Hutier, von Eberhardt i von Boehn, z których niektórzy prezentują się rano w sztabie Grupy Armii, podczas gdy z innymi komunikujemy się telefonicznie. 

Żaden z nich nie jest głęboko dotknięty tymi nieszczęsnymi dekretami; żaden z nich nie patrzy na wydarzenia w Berlinie i Spa ze zdumieniem. Wciąż powraca to samo pytanie: ”A Hindenburg?” I ciągle ta sama odpowiedź: „Generał Gröner”

Po długiej dyskusji za i przeciw, opuściłem Vielsalm po południu. Schulenburg radzi mi, abym podczas negocjacji z Berlinem udał się bliżej oddziałów na froncie i czekał na decyzje rządu w miejscu bardziej oddalonym od demoralizacji, która prawdopodobnie znajdzie łatwiejszy wyraz za liniami frontu. Z drugiej strony konieczne jest wybranie miejsca dostępnego przez telefon. Dlatego ostatecznie uzgodniono, że na razie udam się do kwatery głównej Trzeciej Armii.

Tej przejażdżki nigdy nie zapomnę. Mój oficer ordynansowy, Zobeltitz, i oficer łacznikowy Grupy Armii, kapitan Anker, towarzyszą mi, podczas gdy moi dwaj adiutanci, Müldner i Müller, zostali na miejscu, aby prowadzić dalsze negocjacje z rządem. W jednym z miejsc, przez które przejeżdżaliśmy, mój samochód został otoczony przez setki młodych żołnierzy, którzy powitali mnie okrzykami i pytaniami. Jest to baza rekrutów Gwardii; żaden z chłopaków nie uwierzy w doniesienia o rewolucji i błagają mnie, abym maszerował z nimi do domu. Są gotowi roznieść wszystko na kawałki! 

Kiedy usłyszeli, że Hindenburg również oddał się do dyspozycji nowego rządu, zamilkli. Wydawało się to dla nich nie do pojęcia. Ściskam wiele rąk;
Słyszę za sobą okrzyki młodych głosów:
”Auf Wiedersehen!”
Drodzy, wierni niemieccy chłopcy, teraz bez wątpienia niemieccy mężczyźni!

W trudzie przemierzamy niewiarygodne wiejskie drogi i leśne ścieżki; około dziewiątej docieramy do celu. Ale nigdzie nie widać sztabu! Przypadkowo w ciemności pojawia się lekarz weterynarii i informuje nas, że nigdy nie było tu żadnego sztabu. Nazwa kwatery głównej Trzeciej Armii pojawiająca się dwukrotnie, została błędnie wskazana na mojej mapie. Ale on wskaże nam drogę do następnego miejsca, gdzie wczoraj znajdował się sztab von Schmettowa. 

Nasza trasa wiedzie przez rozległy i ciemny jak smoła las. Po godzinie docieramy do domu, w którym wszyscy udali się już na spoczynek. Po wielu okrzykach i dźwiękach naszego klaksonu motorowego, w końcu pojawia się oficer i wyjaśnia, że jest to szkoła dla chorążych; Grupa von Schmettowa już wyjechała. Młody człowiek jest niezwykle uprzejmy, jakby musiał przepraszać za to, że Schmettow odszedł. Błaga mnie, abym został na noc; nie wie, gdzie znajduje się sztab Trzeciej Armii, ale przypuszcza, że Einem zajął kwaterę w pobliżu małego miasteczka Laroche.

Kontynuujemy więc naszą nocną podróż. W końcu znajdujemy Laroche. Jest to węzeł kolejowy. To straszny chaos, przez który przejeżdżamy: wrzaskliwi, niezdyscyplinowani mężczyźni idący na urlop, krzyki i wrzaski i szturm na pociągi. U komendanta dowiadujemy się, że sztab Trzeciej Armii jest zakwaterowany w pobliskim domu.

Zaczynamy od nowa! Na głęboko rozjeżdżonej drodze musimy przejechać pod wąskim łukiem kolejowym. Tutaj austriacka bateria haubic wbiła się w kilka niemieckich furgonetek z amunicją, tworząc beznadziejną plątaninę. Jest ciemno jak w smole. Małe światła migoczą: ludzie krzyczą i przeklinają. Nasz samochód pogrąża się coraz głębiej w błocie, a na zewnątrz pada delikatna, zimna mżawka. I tak siedzimy i czekamy w tym chaosie przez całe dwie godziny. Wrzaski i krzyki na stacji kolejowej rozbrzmiewają nad naszymi głowami; grupy ubłoconych próżniaków i żołnierzy z jednostek transportowych dryfują nieufnie obok, rzucając na nas chciwe spojrzenia. Dwie takie godziny, po powodzi strasznych wydarzeń, z sercem przepełnionym bólem i goryczą. 

To jak obraz upiornego końca naszej czteroipółletniej heroicznej walki: zamieszanie, szaleństwo, zbrodnia. Nie życzyłbym najgorszemu wrogowi palących tortur tamtych godzin.
Było już po północy, kiedy w końcu dotarliśmy do kwatery głównej armii, gdzie zostaliśmy powitani z serdeczną przyjaźnią przez Jego Ekscelencję von Einema i jego szefa sztabu podpułkownika von Klewitza. Oczekiwali nas od późnego popołudnia i zaczęli się obawiać, że spotkało nas jakieś nieszczęście i więcej nas nie zobaczą. Wkrótce kładziemy się do łóżek, ale znowu trudno mi zasnąć.
da230493-a2c5-49c7-8fd0-b15cbff3e59a
0

Zaloguj się aby komentować

Następna