#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik
Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik
Noc spędziliśmy w chacie albańskiego chłopa w wiosce Fleti, składającej się z pół tuzina domów, otoczonej, jak większość albańskich wiosek, suchym kamiennym murem. Albańska ludność odmówiła przyjęcia naszych serbskich srebrnych pieniędzy i niechętnie musieliśmy wydobyć nasz niewielki zapas 10 i 20 franków w złocie. W normalnych czasach jedna z nich stanowiłaby małą fortunę dla albańskich górali, ale najwyraźniej byli oni zdecydowani wykorzystać serbski odwrót komercyjnie najlepiej jak potrafili. Wyruszyliśmy następnego ranka o świcie. Wkrótce po południu wyprzedziliśmy króla Piotra i jego sztab. Pomimo swoich siedemdziesięciu sześciu lat maszerował pieszo z werwą, której mógłby mu pozazdrościć młodszy mężczyzna. Przez cztery godziny marszu z królewskim sztabem Jego Wysokość ani razu nie wsiadł na konia, którego prowadził za nim żołnierz. Kiedy zatrzymaliśmy się na noc w wiosce Bredeti, król miał za sobą dziesięć godzin marszu.
To właśnie w tym miejscu natknęliśmy się na pierwszych żandarmów Essada Paszy, władcy Albanii, który osiemnaście miesięcy wcześniej usunął z tronu księcia von Wieda, marionetkowego króla mianowanego przez wielkie mocarstwa za namową Niemiec i Austrii. Żandarmi ci zostali wysłani przez swego żelaznego pana, by chronić podróż króla Piotra i jego sztabu. Wyglądali imponująco, wielu z nich szło boso po śniegu, ale nie było wątpliwości co do pierwszorzędnej jakości ich karabinów i rewolwerów. W większości nosili serbskie mundury - jeśli w ogóle nosili jakiekolwiek mundury - których kilka miesięcy wcześniej rząd Niszu podarował Essadowi Paszy kilka tysięcy.
Postawy Albańczyków wobec Serbów nie można określić jako przyjaznej, ale jednocześnie nie okazywali oni żadnych zewnętrznych oznak wrogości. Rzadko salutowali serbskim oficerom i nie wykazywali żadnej chęci zaoferowania gościnności. W przypadku członków rządu serbskiego, króla i jego świty oraz sztabu głównego, Essad Pasha zorganizował zakwaterowanie w rzadkich albańskich wioskach, ale każdy, kto nie należał do jednej z tych jednostek, miał wszelkie szanse na złe traktowanie. Jedyne, na czym mogli polegać, to „hany”, czyli przydrożne karawanseraje. Te ogromne, przypominające stodoły konstrukcje składają się z czterech ścian i dachu pokrytego gontem, który zazwyczaj nie jest wodoszczelny. Tutaj ludzie i konie są zakwaterowani w jednym miejscu. Każdy zajmuje tyle miejsca, ile może i rozpala ogień dla ciepła i gotowania. Ponieważ „hany” nie mają kominów, a dym przedostaje się przez otwarte drzwi lub dach, można sobie wyobrazić stan atmosfery. Ponieważ du Bochet i ja parliśmy naprzód przed Sztabem Kwatery Głównej, naturalnie straciliśmy możliwość zakwaterowania w domach zarekwirowanych przez żandarmów Essada.
Po przybyciu do Bredeti musieliśmy więc skorzystać z gościnności miejscowego „hana”. Rozpaliliśmy ogień na jednym lub dwóch metrach kwadratowych przestrzeni, którą udało nam się zająć. Ale atmosfera wkrótce okazała się dla nas zbyt ciężka. Nie wiem, w jaki sposób to osiągają, ale oczy i płuca serbskich żołnierzy wydają się być odporne na dym. Siedzą i wesoło rozmawiają w chmurze dymu, przez którą nie widać nawet metra. Ponieważ nie nabyliśmy nawyku palenia, w ciągu godziny zostaliśmy zmuszeni do ucieczki. Ślepota i uduszenie wydawały się karą za dłuższy pobyt. Dlatego, pomimo śniegu i mrozu, uciekliśmy na zewnątrz. Tutaj, jako pewną ochronę przed pogodą, postanowiliśmy rozłożyć mały namiot, który nosiliśmy wśród naszych bagaży. Miał on zaledwie trzy stopy wysokości i był otwarty z jednej strony, w związku z czym stanowił jedynie niewielkie schronienie przed niepogodą. Jednak po tym, jak Stanco rozpalił ogień w pobliżu otwartego końca, weszliśmy do niego i poszliśmy spać. Trzy godziny później obudziliśmy się i znaleźliśmy nieszczęsny namiot w płomieniach. Z trudem wydostaliśmy się na zewnątrz i udało nam się uratować większość naszych rzeczy z płomieni. Ale namiot i śpiwory przepadły i nie pozostało nam nic innego, jak pozostać przy ognisku, aż nadejście świtu pozwoli nam wznowić nasz zmęczony marsz.
Na następnym etapie czekało nas nowe doświadczenie. Droga biegła przez wiele kilometrów przez skalisty wąwóz, przez który płynęła rzeka. Trasa biegła wzdłuż jej koryta, a jedynym sposobem na podróżowanie było przechodzenie z jednego kamienia na drugi. Nic tak nie denerwuje, jak konieczność ciągłego wpatrywania się w ziemię, gdzie każdy krok stanowi nowy problem. Oczywiście co jakiś czas jeden z kamieni obracał się pod naszymi stopami, a to oznaczało zanurzenie się po kolana w lodowatej wodzie strumienia. Jak okiem sięgnąć, nie było nic poza tym skalistym korytem, wijącym się między wysokimi bazaltowymi klifami. Zadanie przetransportowania tysiąca ludzi i koni w takich warunkach było niemal nadludzkie. Gdyby Albańczycy byli otwarcie wrodzy, żaden człowiek nie uszedłby z życiem. Kiedy dotarliśmy do wioski, w której zatrzymaliśmy się na noc, mieliśmy największe trudności z uzyskaniem zakwaterowania, dopóki nie okazało się, że nie jesteśmy Serbami. Wtedy okazano nam wszelką gościnność, ale ceny były ogromne. Albańczyk, jak większość chłopów, jest chciwy i lubi pieniądze, ale gdy przekroczysz jego próg, twoja osoba i własność są święte. Nigdy nie miałem najmniejszego strachu, gdy wszedłem do albańskiego domu. Ale na drodze wszystko jest możliwe. Plemiona żyją ze sobą w stanie wojny, a szacunek dla ludzkiego życia nie istnieje. Podróż godzinę po zmroku byłaby warta tyle, ile warte było nasze życie. Ale za dnia uzbrojona grupa budzi pewien respekt.
Fizycznie mężczyźni albańscy są prawdopodobnie najprzystojniejsi w Europie. Nigdzie nie widziałem tak pięknych dzieci jak w Albanii, a ich rodzice wydają się je bardzo lubić. Ale mali ludzie wydają się prowadzić bardzo poważne życie. Nigdy przypadkiem nie widziałem pół tuzina bawiących się razem dzieci. Siedziały w milczeniu, patrząc na nas zdziwionymi oczami, zwłaszcza gdy du Bochet i ja rozmawialiśmy po francusku. Ani jeden Albańczyk na stu nie umie czytać ani pisać, ani nigdy nie był dalej niż dwadzieścia mil od domu. I właśnie przez taki kraj Serbowie musieli przetransportować armię, i to z Niemcami i Bułgarami w bliskim pościgu. Ostatnie etapy marszu były prawdopodobnie najtrudniejsze, ponieważ pasza dla zwierząt i żywność dla ludzi były praktycznie nie do zdobycia. Trudności z pieniędzmi również rosły z dnia na dzień, Albańczycy odmawiali przyjęcia serbskiego srebra lub banknotów po jakimkolwiek kursie wymiany. Oddawali jednak żywność i zakwaterowanie w zamian za odzież, koszule, bieliznę, skarpety i buty. Na ostatnim etapie musieliśmy więc uciekać się do prymitywnego systemu wymiany, kupując nocleg za koszulę, a posiłek za parę skarpet.
W górach tuż przed Puka odkryłem pierwszy ślad wilków. Zwłoki martwych koni, których było już kilkadziesiąt, nosiły ślady rozszarpania przez nie. Część francuskiego korpusu lotniczego, który nas poprzedzał, zgubiła się w śniegu i ciemności i musiała spędzić noc na otwartej przestrzeni bez ochrony. Kilkunastu odniosło odmrożenia, ale obyło się bez ofiar śmiertelnych. Po sześciu dniach ponownie dotarliśmy do rzeki Drin, teraz szerokiej i wartko płynącej. Odtąd marsz do Scutari można podsumować słowem błoto - błoto najgłębszego i najbardziej uporczywego rodzaju, czasem sięgające tylko do kostek, czasem do kolan, ale zawsze tam było. Dwadzieścia pięć mil między przeprawą promową przez Drin a Scutari to nie lada wysiłek fizyczny. Była to meta dla wielu nieszczęsnych koni jucznych. Przez ostatnie dwa dni praktycznie nie dostawały jedzenia. W tych dniach znajdowaliśmy martwe konie co sto metrów. Kiedy w końcu, o czwartej po południu, ujrzeliśmy wieże i minarety Scutari, wszyscy odetchnęli z ulgą.
Na zdjęciach król Piotr maszerujący przez góry Albanii do Adriatyku



