Rewolucja Niemiecka 1918 roku na podstawie THE MEMOIRS OF THE CROWN PRINCE OF GERMANY wyd w 1922 roku
Część XIV (ostatnia)
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednie części pod tagiem #LichtAusMesserRaus
Ponownie odjeżdżamy. Tutaj również wszystko jest jak na wojnie. Ulice miasta są zastawione strażnikami, drutami i chevaux-de-frise[kozły hiszpańskie]. Wiadomość o naszym przybyciu rozeszła się z niewiarygodną szybkością, a ludzie patrzą na nas złowrogo.
”Boches[pejoratywnie o Niemcach] są tutaj! Książę koronny!”
Jest prawie pierwsza, gdy wjeżdżamy do prefektury. Na placu poniżej szaleje rozwrzeszczany tłum, składający się głównie z Belgów.
Baron van Hoevel tot Westerflier przyjmuje nas z całkowicie humanitarnym i wielkodusznym zrozumieniem naszego położenia i stara się na wszelkie sposoby złagodzić naszą melancholijną sytuację. On również oświadcza, że nasze przybycie było całkowitym zaskoczeniem dla holenderskiego rządu i że należy poczekać na dalsze decyzje. Następnie zostawia nas samych w zimnym blasku dużej sali prefektury.
Niezależnie od tego, jak taktownie można to zrobić, jak umiejętnie można zasłonić rzeczywistość, człowiek czuje, że w końcu jest więźniem, że nie jest już wolnym człowiekiem, panem własnych decyzji, że jest osobą, która może zostać zmuszona do pozostania lub zmuszona do odejścia. Do wszystkich innych udręk dochodzi teraz poczucie, że nosi się niewidzialne kajdany. Siedzimy bezczynnie wokół stołu na bardzo reprezentacyjnych krzesłach; albo kręcimy się niespokojnie po pokoju, albo wpatrujemy się tępo w wysokie okno. Co się teraz wydarzy? Wskazówki zegara wydają się ledwo poruszać; czasami wydaje mi się, że całkowicie się zatrzymały. Co gorsza, biedny Zobeltitz leży skulony z bólu na ławce pokrytej pluszem. Od czasu do czasu któryś z nas mówi raczej do siebie niż do reszty. Jest to zawsze to samo, jedna z tych myśli, które kłębią się w naszych głowach i których nie możemy właściwie pojąć; i nikt nie odpowiada.
Od czasu do czasu rozlega się pukanie do drzwi. Wszyscy są pełni oczekiwania. Ale to nic; tylko gubernator wysyłający zapytanie o nasze życzenia lub komendant policji informujący nas, że wciąż czeka na instrukcje. I znowu jesteśmy sami, nasze myśli zajęte są przeszłością, od której jesteśmy fizycznie oddzieleni, lub zwrócone ku przyszłości, której nie możemy zobaczyć. Z zadumą pytamy samych siebie:
” Co dzieje się za nami, podczas gdy my czekamy tutaj jak zwierzęta w klatce? Co w polu, wśród ludzi, którzy byli naszymi towarzyszami przez cztery i pół roku? Co w ojczyźnie? Co w domu wśród naszych żon i dzieci?”
Zobeltitz wstał z trudem i skradał się po pokoju. Od czasu do czasu jego szczere, ciemne oczy łypią na mnie. Pomimo wszystkich tortur jego żołądka, który już dawno powinien być pod nożem chirurga, patrzy na mnie tak, jakby chciał coś dla mnie zrobić. Następnie zatrzymuje się w kącie przed białym popiersiem Wilhelma Orańskiego[król Holandii], który spogląda wygodnie i dostojnie ze swojego piedestału. Zobeltitz kiwa do niego głową i mówi filozoficznie:
„Tak, tak, mój drogi Van Houtenie, nigdy nawet nie marzyłeś, że do tego dojdzie, prawda?”.
Jak wiele goryczy może zostać złagodzone przez taki nagły przypływ humoru pośród rozpaczy! Męczeństwo czekania jest prawie łatwiejsze. Baron przygotował dla nas kolację. Pomimo naszych protestów, prawdziwy obiad. To wszystko ma dobre intencje, ale w nastroju, który trzyma nas teraz w szponach, ledwo możemy przełknąć kęs.
W końcu, przed północą, wszystko jest ustalone. Na razie mamy znaleźć schronienie w zamku Hillenraadt, należącym do hrabiego Metternicha. Znowu jesteśmy w otwartych samochodach, z policjantem obok nas. Ulice, przez które przejeżdżamy, są odgrodzone przez patrole marees chaussees, zgodnie z mądrymi i właściwymi rozkazami pułkownika Schrodera. Nad krajobrazem unosi się mroźna mgła, która sprawia, że noc jest jeszcze bardziej nieprzenikniona. Tylko światła poszukiwawcze wydają białe lejki w ciemności, w którą się spieszymy. To tak, jakby w jednej chwili groziły, że nas pochłoną, a w następnej oddalały się niczym zjawy.
W ten sposób mijają dwie godziny. Następnie zatrzymujemy się przed zamkiem hrabiego w pobliżu Roermond. Zdejmujemy płaszcze w wielkiej sali, słabo oświetlonej świecami. Jesteśmy sztywni z zimna, nieszczęśliwi w sercu i pozbawieni korzeni na obcej ziemi. Nagle po schodach schodzi pani domu, młoda blondynka ubrana na czarno, z łańcuszkiem pereł na smukłej szyi. Wszelkie poczucie obcości znika przed tymi ciepłymi i współczującymi oczami. Od tego momentu, przez całe te niewymownie trudne dziesięć dni, które spędzamy w zamku Hillenraadt, ta miła kobieta opiekuje się nami z najdelikatniejszym taktem i staje się dla mnie dobrą przyjaciółką, z którą mogę porozmawiać o wielu dręczących kwestiach.
Hrabina jest wierzącą katoliczką i bardzo cierpi z powodu nieszczęścia, które spadło na nasz kraj; ponadto bardzo martwi się o swojego męża, który w tych dniach rewolucji przebywa w Berlinie. W ten sposób mija dziesięć dni, podczas których, gdy złe wiadomości następują po złych wiadomościach z pola i z domu, prowadzone są negocjacje z rządem holenderskim w sprawie naszej przyszłości. W trakcie tych rozmów okazuje się, że okoliczności zewnętrzne zmuszają Holandię do połączenia kwestii mojego internowania z moim przyjazdem i chęcią tymczasowego pobytu na neutralnej ziemi.
Tylko w ramach gwarancji dla zewnętrznego świata neutralne państwo może udzielić mi gościny lub próbować przeciwstawić się żądaniom „ekstradycji”. W ten sposób nagle znalazłem się w sytuacji przymusowej. Biorąc pod uwagę zawarcie rozejmu 11 listopada, możliwość zaistnienia takiej sytuacji nigdy nie przyszła nikomu do głowy podczas rozważania za i przeciw mojej podróży, ani mnie, ani mojemu szefowi sztabu, ani dżentelmenom wokół mnie, ani sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ani Jego Ekscelencji von Hintze, ani Naczelnemu Dowództwu. Wszyscy byliśmy przekonani, że mogę rościć sobie dokładnie takie same prawa, jak wszyscy dżentelmeni z cesarskiego dworu, z których żaden nie był internowany ani nie miał być internowany, a ich ruchy pozostawiono ich własnemu uznaniu.
Pomimo związanych z tym trudności i udręk, te dyskusje i negocjacje są prowadzone przez przedstawicieli rządu holenderskiego w duchu prawdziwego humanitaryzmu. W pełnej zgodzie z charakterem Holendrów, każdy z ludzi, z którymi mieliśmy kontakt w tej sprawie, okazał się sprawiedliwy, bezstronny i gotowy do obrony swoich osobistych przekonań.
W końcu otrzymujemy jakąś wskazówkę co do mojej przyszłości. Pułkownik Schroder przynosi mi wiadomość, że holenderski rząd wyznaczył wyspę Wieringen na moją rezydencję. Wieringen? Wyspę Wieringen? Nikt w domu nie wie, gdzie może być ta wyspa! Wieringen? Słyszę tę nazwę po raz pierwszy w życiu; nie mam o niej pojęcia, nie przywiązuję do niej żadnej wagi. A teraz, gdy piszę te wspomnienia, mieszkam od prawie trzech lat na tym małym skrawku ziemi porośniętej morzem.
Nawet ten ostatni etap podróży na wygnanie jest pełen drobnych przeszkód, irytacji i przykrości. Wczesnym rankiem żegnamy się z naszą miłą hrabiną, ponieważ pociąg odjeżdża ze stacji Roermond o siódmej. Na naszego towarzysza wyznaczono holenderskiego kapitana. Około pierwszej jesteśmy w Amsterdamie, wielu ciekawskich tłoczy się na dworcu, jest też kordon żołnierzy, a przed trzecią docieramy do Enkhuizen, położonego na uboczu miejsca nad brzegiem Zuyder Zee. Jak dowiedzieliśmy się po drodze, jacht parowy Departamentu Statków Wodnych ma się tu z nami spotkać i zabrać nas na wyspę Wieringen.
Ale we mgle jacht szybko wpadł na piaszczystą ławicę przy Enkhuizen i błaga o zwolnienie z misji. Podczas mojego przymusowego pobytu w Enkhuizen ludność wyraża swoje uczucia w krzykach, wrzaskach, gwizdach i przekleństwach. Poprzez jednoznaczny gest w kierunku szyi, po którym następuje ruch ręki w górę, tłum, z niezwykłym nakładem mimiki, daje mi jasno do zrozumienia, jak dokładnie karykatura mojej osoby wyprodukowana i rozpowszechniona przez propagandę Ententy utrwaliła się w ich umysłach. W każdym razie wszystko to nie do końca ożywia uczucia. Po długiej sprzeczce ostatecznie zdecydowano się wejść na pokład małego holownika parowego i poszukać naszego jachtu. Morze się uspokoiło, weszliśmy na pokład i dotarliśmy na wyspę około południa przy spokojnej, zimowej pogodzie.
Niezapomniane jest wrażenie tego momentu, w którym po raz pierwszy postawiłem stopę na twardym gruncie tego małego zakątka ziemi. Port znów jest zatłoczony ludźmi. Są tu spokojni i nieufni autochtoni, wpatrujący się w to osobliwe miejsce zakwaterowania; są też reporterzy ze wszystkich stron świata i zręczni fotografowie. Czujesz się jak rzadkie zwierzę, które w końcu udało się złapać. Chciałbym powiedzieć każdemu z tych zapracowanych ludzi:
” Nie pytaj o nic i zejdź z drogi ze swoim pytającym aparatem. Chcę ciszy; chcę zebrać myśli i uporządkować swoje myśli po całej tej katastrofie i nic więcej!”.
Archaicznym pojazdem, z pewnością najlepszym, jakim może pochwalić się wyspa, udajemy się do wioski Oosterland. Czcigodny samochód pachnie olejem, stęchlizną i starą skórą. Nawet jeśli zamknę oczy i przypomnę sobie tamtą godzinę, czuję ten nieuchronny zapach. Zatrzymujemy się na małej plebanii, która jest w bardzo złym stanie. Wszystko jest puste i opustoszałe. Kilka rozklekotanych, starych mebli to straszliwe widma samotności i nudy. Na zewnątrz zdezelowany wóz obraca się z jękiem na osiach i odjeżdża przez mgłę w kierunku domu.
Do domu! Myśl o tym prawie mnie dusi. Kolejne dni i tygodnie są tak beznadziejne i ołowiane, że niemal nie do zniesienia. Jak więzień, jak wyjęty spod prawa, poruszam się wśród tej niewielkiej grupy ludzi, którzy odwracają się, spuszczając nieśmiałe twarze, gdy przechodzą lub co najwyżej, patrzą na mnie pytająco półprzymkniętymi oczami. Jestem krwiożerczym zabójcą dzieci; ludzie są wściekli na rząd za to, że nałożył taki ciężar na tę uczciwą wyspę i pozwolił mi wędrować po niej bez ograniczeń. Burmistrz, Peereboom, ma przed sobą nie lada zadanie; trudno jest uspokoić te wzburzone dusze.
A z domu napływają absolutnie rozdzierające serce wieści o przebiegu wydarzeń! Nie mamy niemieckich gazet. Tylko z holenderskich czasopism, które są nieaktualne, zanim do nas dotrą, możemy przeliterować tenor telegramów z Londynu, Paryża i Amsterdamu; a ich ton to „krew i tumult”, pałac ostrzelany i splądrowany, dominacja marynarzy, bitwy spartakistów, groźba inwazji Ententy.
Część XIV (ostatnia)
#iwojnaswiatowa #historia #1wojnaswiatowa #LichtAusMesserRaus #ciekawostkihistoryczne #niemcy
poprzednie części pod tagiem #LichtAusMesserRaus
Ponownie odjeżdżamy. Tutaj również wszystko jest jak na wojnie. Ulice miasta są zastawione strażnikami, drutami i chevaux-de-frise[kozły hiszpańskie]. Wiadomość o naszym przybyciu rozeszła się z niewiarygodną szybkością, a ludzie patrzą na nas złowrogo.
”Boches[pejoratywnie o Niemcach] są tutaj! Książę koronny!”
Jest prawie pierwsza, gdy wjeżdżamy do prefektury. Na placu poniżej szaleje rozwrzeszczany tłum, składający się głównie z Belgów.
Baron van Hoevel tot Westerflier przyjmuje nas z całkowicie humanitarnym i wielkodusznym zrozumieniem naszego położenia i stara się na wszelkie sposoby złagodzić naszą melancholijną sytuację. On również oświadcza, że nasze przybycie było całkowitym zaskoczeniem dla holenderskiego rządu i że należy poczekać na dalsze decyzje. Następnie zostawia nas samych w zimnym blasku dużej sali prefektury.
Niezależnie od tego, jak taktownie można to zrobić, jak umiejętnie można zasłonić rzeczywistość, człowiek czuje, że w końcu jest więźniem, że nie jest już wolnym człowiekiem, panem własnych decyzji, że jest osobą, która może zostać zmuszona do pozostania lub zmuszona do odejścia. Do wszystkich innych udręk dochodzi teraz poczucie, że nosi się niewidzialne kajdany. Siedzimy bezczynnie wokół stołu na bardzo reprezentacyjnych krzesłach; albo kręcimy się niespokojnie po pokoju, albo wpatrujemy się tępo w wysokie okno. Co się teraz wydarzy? Wskazówki zegara wydają się ledwo poruszać; czasami wydaje mi się, że całkowicie się zatrzymały. Co gorsza, biedny Zobeltitz leży skulony z bólu na ławce pokrytej pluszem. Od czasu do czasu któryś z nas mówi raczej do siebie niż do reszty. Jest to zawsze to samo, jedna z tych myśli, które kłębią się w naszych głowach i których nie możemy właściwie pojąć; i nikt nie odpowiada.
Od czasu do czasu rozlega się pukanie do drzwi. Wszyscy są pełni oczekiwania. Ale to nic; tylko gubernator wysyłający zapytanie o nasze życzenia lub komendant policji informujący nas, że wciąż czeka na instrukcje. I znowu jesteśmy sami, nasze myśli zajęte są przeszłością, od której jesteśmy fizycznie oddzieleni, lub zwrócone ku przyszłości, której nie możemy zobaczyć. Z zadumą pytamy samych siebie:
” Co dzieje się za nami, podczas gdy my czekamy tutaj jak zwierzęta w klatce? Co w polu, wśród ludzi, którzy byli naszymi towarzyszami przez cztery i pół roku? Co w ojczyźnie? Co w domu wśród naszych żon i dzieci?”
Zobeltitz wstał z trudem i skradał się po pokoju. Od czasu do czasu jego szczere, ciemne oczy łypią na mnie. Pomimo wszystkich tortur jego żołądka, który już dawno powinien być pod nożem chirurga, patrzy na mnie tak, jakby chciał coś dla mnie zrobić. Następnie zatrzymuje się w kącie przed białym popiersiem Wilhelma Orańskiego[król Holandii], który spogląda wygodnie i dostojnie ze swojego piedestału. Zobeltitz kiwa do niego głową i mówi filozoficznie:
„Tak, tak, mój drogi Van Houtenie, nigdy nawet nie marzyłeś, że do tego dojdzie, prawda?”.
Jak wiele goryczy może zostać złagodzone przez taki nagły przypływ humoru pośród rozpaczy! Męczeństwo czekania jest prawie łatwiejsze. Baron przygotował dla nas kolację. Pomimo naszych protestów, prawdziwy obiad. To wszystko ma dobre intencje, ale w nastroju, który trzyma nas teraz w szponach, ledwo możemy przełknąć kęs.
W końcu, przed północą, wszystko jest ustalone. Na razie mamy znaleźć schronienie w zamku Hillenraadt, należącym do hrabiego Metternicha. Znowu jesteśmy w otwartych samochodach, z policjantem obok nas. Ulice, przez które przejeżdżamy, są odgrodzone przez patrole marees chaussees, zgodnie z mądrymi i właściwymi rozkazami pułkownika Schrodera. Nad krajobrazem unosi się mroźna mgła, która sprawia, że noc jest jeszcze bardziej nieprzenikniona. Tylko światła poszukiwawcze wydają białe lejki w ciemności, w którą się spieszymy. To tak, jakby w jednej chwili groziły, że nas pochłoną, a w następnej oddalały się niczym zjawy.
W ten sposób mijają dwie godziny. Następnie zatrzymujemy się przed zamkiem hrabiego w pobliżu Roermond. Zdejmujemy płaszcze w wielkiej sali, słabo oświetlonej świecami. Jesteśmy sztywni z zimna, nieszczęśliwi w sercu i pozbawieni korzeni na obcej ziemi. Nagle po schodach schodzi pani domu, młoda blondynka ubrana na czarno, z łańcuszkiem pereł na smukłej szyi. Wszelkie poczucie obcości znika przed tymi ciepłymi i współczującymi oczami. Od tego momentu, przez całe te niewymownie trudne dziesięć dni, które spędzamy w zamku Hillenraadt, ta miła kobieta opiekuje się nami z najdelikatniejszym taktem i staje się dla mnie dobrą przyjaciółką, z którą mogę porozmawiać o wielu dręczących kwestiach.
Hrabina jest wierzącą katoliczką i bardzo cierpi z powodu nieszczęścia, które spadło na nasz kraj; ponadto bardzo martwi się o swojego męża, który w tych dniach rewolucji przebywa w Berlinie. W ten sposób mija dziesięć dni, podczas których, gdy złe wiadomości następują po złych wiadomościach z pola i z domu, prowadzone są negocjacje z rządem holenderskim w sprawie naszej przyszłości. W trakcie tych rozmów okazuje się, że okoliczności zewnętrzne zmuszają Holandię do połączenia kwestii mojego internowania z moim przyjazdem i chęcią tymczasowego pobytu na neutralnej ziemi.
Tylko w ramach gwarancji dla zewnętrznego świata neutralne państwo może udzielić mi gościny lub próbować przeciwstawić się żądaniom „ekstradycji”. W ten sposób nagle znalazłem się w sytuacji przymusowej. Biorąc pod uwagę zawarcie rozejmu 11 listopada, możliwość zaistnienia takiej sytuacji nigdy nie przyszła nikomu do głowy podczas rozważania za i przeciw mojej podróży, ani mnie, ani mojemu szefowi sztabu, ani dżentelmenom wokół mnie, ani sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ani Jego Ekscelencji von Hintze, ani Naczelnemu Dowództwu. Wszyscy byliśmy przekonani, że mogę rościć sobie dokładnie takie same prawa, jak wszyscy dżentelmeni z cesarskiego dworu, z których żaden nie był internowany ani nie miał być internowany, a ich ruchy pozostawiono ich własnemu uznaniu.
Pomimo związanych z tym trudności i udręk, te dyskusje i negocjacje są prowadzone przez przedstawicieli rządu holenderskiego w duchu prawdziwego humanitaryzmu. W pełnej zgodzie z charakterem Holendrów, każdy z ludzi, z którymi mieliśmy kontakt w tej sprawie, okazał się sprawiedliwy, bezstronny i gotowy do obrony swoich osobistych przekonań.
W końcu otrzymujemy jakąś wskazówkę co do mojej przyszłości. Pułkownik Schroder przynosi mi wiadomość, że holenderski rząd wyznaczył wyspę Wieringen na moją rezydencję. Wieringen? Wyspę Wieringen? Nikt w domu nie wie, gdzie może być ta wyspa! Wieringen? Słyszę tę nazwę po raz pierwszy w życiu; nie mam o niej pojęcia, nie przywiązuję do niej żadnej wagi. A teraz, gdy piszę te wspomnienia, mieszkam od prawie trzech lat na tym małym skrawku ziemi porośniętej morzem.
Nawet ten ostatni etap podróży na wygnanie jest pełen drobnych przeszkód, irytacji i przykrości. Wczesnym rankiem żegnamy się z naszą miłą hrabiną, ponieważ pociąg odjeżdża ze stacji Roermond o siódmej. Na naszego towarzysza wyznaczono holenderskiego kapitana. Około pierwszej jesteśmy w Amsterdamie, wielu ciekawskich tłoczy się na dworcu, jest też kordon żołnierzy, a przed trzecią docieramy do Enkhuizen, położonego na uboczu miejsca nad brzegiem Zuyder Zee. Jak dowiedzieliśmy się po drodze, jacht parowy Departamentu Statków Wodnych ma się tu z nami spotkać i zabrać nas na wyspę Wieringen.
Ale we mgle jacht szybko wpadł na piaszczystą ławicę przy Enkhuizen i błaga o zwolnienie z misji. Podczas mojego przymusowego pobytu w Enkhuizen ludność wyraża swoje uczucia w krzykach, wrzaskach, gwizdach i przekleństwach. Poprzez jednoznaczny gest w kierunku szyi, po którym następuje ruch ręki w górę, tłum, z niezwykłym nakładem mimiki, daje mi jasno do zrozumienia, jak dokładnie karykatura mojej osoby wyprodukowana i rozpowszechniona przez propagandę Ententy utrwaliła się w ich umysłach. W każdym razie wszystko to nie do końca ożywia uczucia. Po długiej sprzeczce ostatecznie zdecydowano się wejść na pokład małego holownika parowego i poszukać naszego jachtu. Morze się uspokoiło, weszliśmy na pokład i dotarliśmy na wyspę około południa przy spokojnej, zimowej pogodzie.
Niezapomniane jest wrażenie tego momentu, w którym po raz pierwszy postawiłem stopę na twardym gruncie tego małego zakątka ziemi. Port znów jest zatłoczony ludźmi. Są tu spokojni i nieufni autochtoni, wpatrujący się w to osobliwe miejsce zakwaterowania; są też reporterzy ze wszystkich stron świata i zręczni fotografowie. Czujesz się jak rzadkie zwierzę, które w końcu udało się złapać. Chciałbym powiedzieć każdemu z tych zapracowanych ludzi:
” Nie pytaj o nic i zejdź z drogi ze swoim pytającym aparatem. Chcę ciszy; chcę zebrać myśli i uporządkować swoje myśli po całej tej katastrofie i nic więcej!”.
Archaicznym pojazdem, z pewnością najlepszym, jakim może pochwalić się wyspa, udajemy się do wioski Oosterland. Czcigodny samochód pachnie olejem, stęchlizną i starą skórą. Nawet jeśli zamknę oczy i przypomnę sobie tamtą godzinę, czuję ten nieuchronny zapach. Zatrzymujemy się na małej plebanii, która jest w bardzo złym stanie. Wszystko jest puste i opustoszałe. Kilka rozklekotanych, starych mebli to straszliwe widma samotności i nudy. Na zewnątrz zdezelowany wóz obraca się z jękiem na osiach i odjeżdża przez mgłę w kierunku domu.
Do domu! Myśl o tym prawie mnie dusi. Kolejne dni i tygodnie są tak beznadziejne i ołowiane, że niemal nie do zniesienia. Jak więzień, jak wyjęty spod prawa, poruszam się wśród tej niewielkiej grupy ludzi, którzy odwracają się, spuszczając nieśmiałe twarze, gdy przechodzą lub co najwyżej, patrzą na mnie pytająco półprzymkniętymi oczami. Jestem krwiożerczym zabójcą dzieci; ludzie są wściekli na rząd za to, że nałożył taki ciężar na tę uczciwą wyspę i pozwolił mi wędrować po niej bez ograniczeń. Burmistrz, Peereboom, ma przed sobą nie lada zadanie; trudno jest uspokoić te wzburzone dusze.
A z domu napływają absolutnie rozdzierające serce wieści o przebiegu wydarzeń! Nie mamy niemieckich gazet. Tylko z holenderskich czasopism, które są nieaktualne, zanim do nas dotrą, możemy przeliterować tenor telegramów z Londynu, Paryża i Amsterdamu; a ich ton to „krew i tumult”, pałac ostrzelany i splądrowany, dominacja marynarzy, bitwy spartakistów, groźba inwazji Ententy.
Zaloguj się aby komentować