#pierwszawojnaswiatowa

1
166
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XVI (ostatnia)

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Życie‎ ‎publiczne‎ ‎Kalisza‎ ‎koncentruje‎ ‎się‎ ‎dziś na‎ ‎trotuarze‎ ‎przed‎ ‎kamienicą‎ ‎Michla‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Stawiszyńskiej,‎ ‎gdzie‎ ‎mieści‎ ‎się‎ ‎komendantura‎ ‎i‎ ‎„Magistrat‎ ‎miasta‎ ‎Kalisza" ‎—‎ ‎Jakoż‎ ‎w‎ ‎oczekiwaniu‎ ‎na pozwolenie‎ ‎wywiezienia‎ ‎nieco‎ ‎zapasów‎ ‎i‎ ‎bielizny z‎ ‎miasta,‎ ‎zastaję‎ ‎tam‎ ‎garść‎ ‎znajomych.‎ ‎Część‎ ‎powróciła‎ ‎ze‎ ‎wsi,‎ ‎niewielu‎ ‎zaś‎ ‎takich,‎ ‎co‎ ‎przetrwało całą‎ ‎tragedję‎ ‎kaliską,‎ ‎w‎ ‎porównaniu‎ ‎z‎ ‎którą‎ ‎chyba pogrom‎ ‎Magdeburga‎ ‎przez‎ ‎żołdacto‎ ‎Tilly’ego‎ ‎pod czas‎ ‎Wojny‎ ‎Trzydziestoletniej‎ ‎iść‎ ‎może
Dowiaduje‎ ‎się‎ ‎nieco‎ ‎szczegółów‎ ‎tej‎ ‎okropnej historji‎ ‎miasta.

W‎ ‎sobotę‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ 1914 roku ‎przed‎ ‎wieczorem,‎ ‎opowiadają‎ ‎naoczni‎ ‎świadkowie,‎ ‎silne‎ ‎oddziały‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎sasów‎ ‎weszły‎ ‎do‎ ‎miasta.‎ ‎Za‎ ‎wojskiem ciągnęły‎ ‎setki‎ ‎podwód,‎ ‎spędzonych‎ ‎z‎ ‎okolicy. Żołnierze‎ ‎podzieleni‎ ‎na‎ ‎małe‎ ‎grupy‎ ‎rozeszli‎ ‎się‎ ‎po mieście‎ ‎całem,‎ ‎wszędzie‎ ‎wypędzając‎ ‎z‎ ‎domów mieszkańców.‎ ‎

„Alle‎ ‎heraus"‎ ‎"„Alle‎ ‎weg“!‎ ‎były‎ ‎jedyne‎ ‎słowa,‎ ‎które‎ ‎słyszano.‎ 

‎Wypędziwszy‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎mieszkańców,‎ ‎niemcy‎ ‎rozpoczęli‎ ‎rabunek mieszkań‎ ‎i‎ ‎sklepów.‎ ‎Rabowane‎ ‎rzeczy‎ ‎składano na‎ ‎podwody‎ ‎i‎ ‎wywożono‎ ‎szosą‎ ‎Skalmierzycką. W‎ ‎razie‎ ‎najmniejszego‎ ‎oporu‎ ‎mordowano‎ ‎bez‎ ‎litości. — Wymordowano‎ ‎np.‎ ‎rodzinę‎ ‎kupca‎ ‎Kapłana z‎ ‎rodziców‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎złożoną. Z‎ ‎mieszkań‎ ‎zabierano‎ ‎kosztowności,‎ ‎bieliznę,‎ ‎garderobę‎ ‎i‎ ‎pościel;‎ ‎same‎ ‎zaś‎ ‎mieszkania‎ ‎stosownie‎ ‎do‎ ‎humoru‎ ‎rabusiów — albo‎ ‎demolowano,‎ ‎jak‎ ‎np.‎ ‎stylowo‎ ‎umeblowane‎ ‎mieszkanie‎ ‎adwokata‎ ‎Kożuchowskiego,‎ ‎albo też,‎ ‎porozrzucawszy‎ ‎rzeczy,‎ ‎pozostawiano‎ ‎w‎ ‎spokoju.

Rabunek‎ ‎trwał‎ ‎prawie‎ ‎dwa‎ ‎dni‎ ‎w‎ ‎oczach osłupiałych‎ ‎z‎ ‎przerażenia‎ ‎mieszkańców,‎ ‎poczem zaczęto‎ ‎palić‎ ‎domy.‎ ‎Znowu‎ ‎usunąwszy‎ ‎ludność, żołnierze‎ ‎jeździli‎ ‎na‎ ‎wozach‎ ‎z‎ ‎beczkami‎ ‎nafty,‎ ‎oblewali‎ ‎schody,‎ ‎sienie‎ ‎i‎ ‎wogóle‎ ‎dostępne‎ ‎dla‎ ‎nich wnętrza‎ ‎domów,‎ ‎poczem‎ ‎zapalali‎ ‎i‎ ‎jechali‎ ‎dalej...Gasić‎ ‎ogień‎ ‎zakazano‎ ‎pod‎ ‎karą‎ ‎śmierci...‎ ‎do‎ ‎próbujących‎ ‎cośkolwiek‎ ‎wynieść‎ ‎z‎ ‎mieszkań‎ ‎zagrożonych,‎ ‎strzelano... 

Wkrótce‎ ‎też‎ ‎Kalisz‎ ‎przedstawiał‎ ‎jedno‎ ‎jezioro ognia,‎ ‎gryzący‎ ‎dym‎ ‎wypełniał‎ ‎okolicę‎ ‎w‎ ‎kilkunasto wiorstowym‎ ‎promieniu.‎ ‎—‎ ‎Wiatr‎ ‎daleko‎ ‎unosił strzępy‎ ‎papierów‎ ‎i‎ ‎wszelakich‎ ‎rzeczy...‎ ‎Widok‎ ‎był tak‎ ‎straszliwy,‎ ‎że‎ ‎mieszkańcy‎ ‎okoliczni‎ ‎nie‎ ‎mogąc znieść‎ ‎jego‎ ‎grozy,‎ ‎uciekali‎ ‎w‎ ‎panice.‎ ‎Tak‎ ‎np.— opowiada‎ ‎mi‎ ‎p.‎ ‎Chrystowska — w‎ ‎ogromnej‎ ‎i‎ ‎bogatej‎ ‎kolonji‎ ‎Tłokińskiej‎ ‎nie‎ ‎pozostał‎ ‎ani‎ ‎jeden‎ ‎mieszkaniec...‎ ‎W‎ ‎chatach‎ ‎tej‎ ‎wsi‎ ‎jedynie‎ ‎obrazy‎ ‎świętych‎ ‎wystawione‎ ‎w‎ ‎oknach,‎ ‎świadczyły,‎ ‎że‎ ‎mają one‎ ‎właścicieli,‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎dni‎ ‎trzeba‎ ‎było‎ ‎na‎ ‎uspokojenie‎ ‎się‎ ‎jakie‎ ‎takie‎ ‎ludności...‎ 

‎Pożar‎ ‎Kalisza trwał‎ ‎tydzień‎ ‎bez‎ ‎mała.‎ ‎Zaznaczyć‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎niemcy‎ ‎oszczędzali‎ ‎gmachy‎ ‎rządowe,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎poza pocztą,‎ ‎ani‎ ‎jeden‎ ‎nie‎ ‎spłonął,‎ ‎a‎ ‎jedynie‎ ‎Bank‎ ‎Państwa‎ ‎został‎ ‎poważniej‎ ‎uszkodzony.‎ ‎Za‎ ‎to‎ ‎mienie osób‎ ‎prywatnych‎ ‎i‎ ‎społeczne‎ ‎niszczono‎ ‎zaciekle: poza‎ ‎domem‎ ‎Tow.‎ ‎Pożyczkowo-Oszczędnościowego‎ ‎spłonęły:‎ ‎nowo‎ ‎wybudowany‎ ‎„Pałac‎ ‎Pracy“ kaliski — Dom‎ ‎Rzemieślników‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎stacja‎ ‎telefonów‎ ‎miejskich,‎ ‎Dyrekcja‎ ‎szczegółowa‎ ‎T. K.‎ ‎Z.,‎ ‎Klub‎ ‎wioślarski‎ ‎i‎ ‎w.‎ ‎in.‎ ‎Podpalano‎ ‎widocznie,‎ ‎lecz‎ ‎ogień‎ ‎zgasł‎ ‎w‎ ‎gmachu‎ ‎Tow.‎ ‎Muzycznego, kolebce‎ ‎życia‎ ‎korporacyjnego‎ ‎Kalisza... Śmiało‎ ‎też‎ ‎można‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że‎ ‎niemal wszyscy‎ ‎kupcy‎ ‎i‎ ‎przemysłowcy‎ ‎kaliscy‎ ‎są‎ ‎dziś mniej‎ ‎lub‎ ‎więcej‎ ‎bankrutami,‎ ‎bardzo‎ ‎często‎ ‎zupełnemi,‎ ‎a‎ ‎przynajmniej‎ ‎połowa‎ ‎ludności‎ ‎straciła wszystko,‎ ‎co‎ ‎posiadała. 

Pożądane‎ ‎przez‎ ‎nas‎ ‎pozwolenie‎ ‎na‎ ‎wywóz rzeczy‎ ‎okazało‎ ‎się‎ ‎niedościgłym‎ ‎ideałem...‎ ‎Towarzysz‎ ‎nasz‎ ‎inż.‎ ‎M.‎ ‎zaczyna‎ ‎w‎ ‎pięknym‎ ‎djalekcie berlińskim‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎miną,‎ ‎nad‎ ‎wyraz‎ ‎uprzejmą‎ ‎prosić służbowego‎ ‎rycerza‎ ‎o‎ ‎pozwolenie‎ ‎widzenia‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎komendantem.

„Weg!‎ ‎weg!‎ ‎weg!“‎ ‎raptem‎ ‎krzyczy‎ ‎w‎ ‎odpowiedzi‎ ‎zagabnięty‎ ‎i‎ ‎równocześnie‎ ‎bagnet‎ ‎saski zmierza‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎żołądka‎ ‎uprzejmego‎ ‎p.‎ ‎M. 

Oczywiście,‎ ‎p.‎ ‎M.‎ ‎nie‎ ‎kontynuował‎ ‎rozmowy, a‎ ‎ja‎ ‎wobec‎ ‎tak‎ ‎krańcowej‎ ‎treściwości‎ ‎dawnego sprzymierzeńca‎ ‎z‎ ‎pod‎ ‎Raszyna‎ ‎nawet‎ ‎jej‎ ‎nie‎ ‎zaczynałem. Że‎ ‎zaś‎ ‎wywieźć‎ ‎potrzebne‎ ‎nam‎ ‎rzeczy‎ ‎postanowiliśmy‎ ‎koniecznie,‎ ‎radzi‎ ‎nie‎ ‎radzi,‎ ‎musieliśmy zaryzykować‎ ‎nielegalność. 

Z‎ ‎minami‎ ‎lordów‎ ‎naładowaliśmy‎ ‎tobołkami bryczki‎ ‎i‎ ‎jedziemy‎ ‎przez‎ ‎kordony.‎ ‎Na‎ ‎pierwszej bryczce‎ ‎siedział‎ ‎przybyły‎ ‎z‎ ‎nami‎ ‎łaskawie‎ ‎sąsiad Kalisza‎ ‎p.‎ ‎Ch.‎ ‎mający‎ ‎stały‎ ‎glejt‎ ‎i‎ ‎bywający‎ ‎często‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Jako‎ ‎znajomy‎ ‎ekwipaż,‎ ‎puszczały też‎ ‎kordony‎ ‎jego‎ ‎bryczkę,‎ ‎my‎ ‎zaś‎ ‎z‎ ‎dumą‎ ‎oświadczyliśmy‎ ‎zaczepiającej‎ ‎nas‎ ‎warcie,‎ ‎że‎ ‎jesteśmy z‎ ‎nim‎ ‎nierozłączni.‎ ‎Już,‎ ‎już‎ ‎dojeżdżaliśmy‎ ‎do‎ ‎ostatniej‎ ‎barykady‎ ‎na‎ ‎szosie,‎ ‎gdy‎ ‎nagle... 

„Halt!‎ ‎Alle‎ ‎zuriick“! Robimy‎ ‎kwaśne‎ ‎zweifel‎ ‎miny...Jakiś‎ ‎grzeczny‎ ‎sas‎ ‎objaśnia‎ ‎nas,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎przykrością‎ ‎wypuścić‎ ‎nas‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎bowiem‎ ‎przejazd‎ ‎absolutnie‎ ‎dla‎ ‎wszystkich‎ ‎zamknięty.‎ ‎„Die Russen‎ ‎kommen“!‎ ‎rzuca‎ ‎tajemniczo. Mimo‎ ‎należnej‎ ‎za‎ ‎taką‎ ‎troskę‎ ‎o‎ ‎naszą‎ ‎skórę wdzięczności‎ ‎—‎ ‎klniemy‎ ‎w‎ ‎duchu‎ ‎tego‎ ‎najuprzejmiejszego‎ ‎z‎ ‎niemców‎ ‎okropnie...‎ ‎Ale‎ ‎trudno... 

Zawracamy‎ ‎konie...‎ ‎Lecz,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎chwilach‎ ‎dziejowych‎ ‎człowiek‎ ‎orjentuje‎ ‎się‎ ‎szybko,‎ ‎skręcamy‎ ‎za więzieniem‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎Turecką...‎ ‎mijamy‎ ‎znów‎ ‎kilka‎ ‎kordonów,‎ ‎które‎ ‎jakoś‎ ‎nas‎ ‎nie‎ ‎zaczepiają...‎ ‎widzimy‎ ‎obozujących‎ ‎obok‎ ‎szosy‎ ‎sasów,‎ ‎wyprzedzamy‎ ‎jakiegoś‎ ‎zielonego‎ ‎kawalerzystę‎ ‎z‎ ‎piką,‎ ‎już,‎ ‎już domy‎ ‎rzadsze,‎ ‎wreszcie‎ ‎przez‎ ‎niedawno‎ ‎przez‎ ‎nas opuszczone,‎ ‎a‎ ‎dziś‎ ‎zdemolowane‎ ‎gruntownie‎ ‎letnisko‎ ‎nasze‎ ‎—‎ ‎Pólko,‎ ‎wydostajemy‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎boczną drogę...

Uff!‎ ‎jesteśmy‎ ‎wreszcie‎ ‎za‎ ‎miastem‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎przebyciu‎ ‎mili‎ ‎zakazanemi‎ ‎piaszczystemi‎ ‎drożynami stajemy‎ ‎nakoniec‎ ‎w‎ ‎gościnnym‎ ‎dworze‎ ‎Tłokińskim.‎ ‎Dajemy‎ ‎koniskom‎ ‎wypocząć,‎ ‎a‎ ‎sami‎ ‎zabieramy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎gustem‎ ‎do‎ ‎podwieczorku... Nagle‎ ‎nowa‎ ‎przeszkoda,‎ ‎przychodzi‎ ‎wieść,‎ ‎że rozbici‎ ‎prusacy‎ ‎w‎ ‎odwrocie‎ ‎cofają‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Kaliszowi...‎ ‎Jak‎ ‎się‎ ‎wiedzie,‎ ‎to‎ ‎się‎ ‎wiedzie...‎ ‎

Zacni‎ ‎państwo‎ ‎Chr.‎ ‎ani‎ ‎słyszeć‎ ‎chcą‎ ‎o‎ ‎wypuszczeniu‎ ‎nas wobec‎ ‎tego‎ ‎od‎ ‎siebie,‎ ‎szczególniej‎ ‎przed‎ ‎zbliżającą się‎ ‎nocą.‎ ‎My‎ ‎jednak,‎ ‎rozzuchwaleni‎ ‎dotychczasowem‎ ‎powodzeniem‎ ‎nie‎ ‎chcemy‎ ‎ryzyka‎ ‎na‎ ‎dwa dni‎ ‎rozkładać...‎ ‎Wydostaliśmy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎Kalisza,‎ ‎co przecie‎ ‎było‎ ‎trudniejsze...‎ ‎Przemkniemy‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎nocy‎ ‎właśnie‎ ‎między‎ ‎oddziałami,‎ ‎niemcy‎ ‎zresztą‎ ‎więcej‎ ‎chyba‎ ‎o‎ ‎sobie,‎ ‎niż‎ ‎o‎ ‎nas‎ ‎będą‎ ‎myśleli...‎ ‎Okolica‎ ‎znana,‎ ‎kraj‎ ‎własny...‎ ‎Myśl‎ ‎o‎ ‎niepokoju‎ ‎oczekujących‎ ‎nas‎ ‎rodzin...‎ ‎Leżące‎ ‎przed‎ ‎nami‎ ‎nieomal 5‎ ‎mil‎ ‎drogi,‎ ‎z‎ ‎koniecznością‎ ‎możliwego‎ ‎kołowania dla‎ ‎omijania‎ ‎prusaków — wreszcie‎ ‎—‎ ‎rezolutna‎ ‎determinacja‎ ‎p.‎ ‎inżynierowej‎ ‎M.‎ ‎przeważają‎ ‎szalę wątpliwości...

Przeładowujemy‎ ‎tobołki‎ ‎i‎ ‎paczki‎ ‎na‎ ‎bryczkę i,‎ ‎nadrabiając‎ ‎humorem,‎ ‎siadamy...‎ ‎Ostatnie‎ ‎perswazje...‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎—‎ ‎chyłkiem‎ ‎ruszamy,‎ ‎żegnani tysiącem‎ ‎życzeń...
Nad‎ ‎nami — wark‎ ‎motoru,‎ ‎tak‎ ‎od‎ ‎chwili‎ ‎wybuchu‎ ‎wojny‎ ‎znany‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎stronach,‎ ‎to‎ ‎eskortuje‎ ‎nas‎ ‎przez‎ ‎czas‎ ‎jakiś‎ ‎samolot.‎ ‎Przypuszczamy jednak,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎więcej‎ ‎my‎ ‎na‎ ‎niego,‎ ‎niż‎ ‎on‎ ‎na nas,‎ ‎zwraca‎ ‎uwagi.‎ ‎Wkrótce‎ ‎też‎ ‎znika‎ ‎w‎ ‎stronie Błaszek. 

Dojechaliśmy‎ ‎do‎ ‎domu‎ ‎zupełnie‎ ‎bez‎ ‎przygód. Na‎ ‎zakończenie‎ ‎dodam,‎ ‎że‎ ‎trudno‎ ‎sobie wyobrazić,‎ ‎jak‎ ‎straszną‎ ‎nienawiść‎ ‎ku‎ ‎prusakom i‎ ‎wogóle‎ ‎—‎ ‎niemcom,‎ ‎wznieciły‎ ‎wypadki‎ ‎kaliskie wśród‎ ‎ludu‎ ‎okolicznego.‎ ‎Słysząc‎ ‎rozmowy‎ ‎chłopskie‎ ‎i‎ ‎obserwując‎ ‎ich‎ ‎zachowanie,‎ ‎widziało‎ ‎się,‎ ‎jak przyrodzona‎ ‎każdemu‎ ‎słowianinowi‎ ‎odwieczna niechęć‎ ‎rasowa‎ ‎pod‎ ‎wpływem‎ ‎dokonanego‎ ‎zwierzęcego,‎ ‎bezmyślnego‎ ‎okrucieństwa,‎ ‎przeradzała‎ ‎się w‎ ‎żywiołową‎ ‎nienawiść. 

„Żeby‎ ‎tak‎ ‎nas‎ ‎powołano‎ ‎—‎ ‎od‎ ‎małego‎ ‎—‎ ‎do starego‎ ‎szlibyśmy‎ ‎dźgać‎ ‎tych‎ ‎złodziei‎ ‎i‎ ‎rozbójników‎ ‎“ — to‎ ‎był‎ ‎głos‎ ‎powszechny. 

Jakoż‎ ‎i‎ ‎„dźgał“‎ ‎chłop,‎ ‎gdzie‎ ‎się‎ ‎tylko‎ ‎dało. Gdy‎ ‎w‎ ‎okolicy‎ ‎spadł‎ ‎samolot‎ ‎i‎ ‎lotnicy‎ ‎pruscy,‎ ‎spaliwszy‎ ‎go,‎ ‎ukryli‎ ‎się...‎ ‎kilka‎ ‎wsi‎ ‎samorzutnie‎ ‎urządziło‎ ‎obławę...Biada‎ ‎było‎ ‎pojedynczym‎ ‎niemcom,‎ ‎przemykającym‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎swoim...‎ ‎Trudno‎ ‎też‎ ‎było‎ ‎wyobrazić‎ ‎sobie‎ ‎strach‎ ‎podjazdów‎ ‎niemieckich,‎ ‎zapuszczających‎ ‎się‎ ‎dalej...‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎obrazek. Pod‎ ‎cmentarzem‎ ‎jednej‎ ‎z‎ ‎wiosek‎ ‎nocował podjazd‎ ‎kilku‎ ‎ułanów;‎ ‎mimo‎ ‎blizkości‎ ‎wsi,‎ ‎żadnemu‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎nie‎ ‎przyszła‎ ‎myśl‎ ‎zażądania‎ ‎noclegu... Przez‎ ‎całą‎ ‎noc‎ ‎nie‎ ‎zmrużyli‎ ‎oka.‎ ‎Tymczasem‎ ‎we dworze — parobcy‎ ‎formalnie‎ ‎oblegali‎ ‎dziedzica. —‎ ‎„Niech‎ ‎jaśnie‎ ‎Pan‎ ‎pozwoli‎ ‎zadżgać‎ ‎tych zbójów —błagają — konie‎ ‎to‎ ‎my‎ ‎już‎ ‎jaśnie‎ ‎panu‎ ‎do fornalki‎ ‎oddamy,‎ ‎a‎ ‎co‎ ‎przy‎ ‎nich‎ ‎weźmiemy‎ ‎—‎ ‎ta i‎ ‎zakopiemy — a‎ ‎przecie‎ ‎pomsta‎ ‎im‎ ‎się‎ ‎należy“... 

Nienawiścią‎ ‎tą‎ ‎można‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎tłomaczyć‎ ‎klęski podjazdowe‎ ‎niemców‎ ‎zaszłe‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎sierpnia i‎ ‎początkach‎ ‎września‎ ‎w‎ ‎Kaliskiem.‎ ‎Ani‎ ‎o‎ ‎przewodniku,‎ ‎ani‎ ‎o‎ ‎informacjach‎ ‎niemcy‎ ‎nie‎ ‎mogli nawet‎ ‎marzyć,‎ ‎podczas‎ ‎gdy,‎ ‎rosjanie‎ ‎mieli‎ ‎to‎ ‎na każde‎ ‎zawołanie...
I‎ ‎nie‎ ‎mogły‎ ‎tej‎ ‎nienawiści‎ ‎żywiołowej‎ ‎osłabić‎ ‎zastępy‎ ‎landwery‎ ‎poznańskiej,‎ ‎maszerujące z‎ ‎korpusem‎ ‎saskim‎ ‎w‎ ‎głąb‎ ‎Królestwa‎ ‎za‎ ‎Wartę...Bodaj‎ ‎też,‎ ‎czy‎ ‎chłop‎ ‎nasz‎ ‎zastanowił‎ ‎się‎ ‎choć chwilę,‎ ‎gdy‎ ‎patrzał‎ ‎osłupiałemi‎ ‎ze‎ ‎zdumienia‎ ‎oczami‎ ‎na‎ ‎kościół‎ ‎w‎ ‎Kalinowej,‎ ‎wypełniony‎ ‎„prusakami“,‎ ‎co‎ ‎zatrzymawszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎pochodzie‎ ‎przeciw „‎naszym‎‎“ — poszli‎ ‎na‎ ‎nieszpory‎ ‎i‎ ‎wespół‎ ‎z‎ ‎rzetelnemi‎ ‎parafjanami‎ ‎z‎ ‎Kobylnik,‎ ‎Góry,‎ ‎Habierowa, a‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎Kalinowej‎ ‎samej‎ ‎śpiewali:‎ ‎„Święty‎ ‎Boże... Święty‎ ‎mocny...‎ ‎Święty‎ ‎a‎ ‎nieśmiertelny...‎ ‎zmiłuj się‎ ‎nad‎ ‎nami“...

Do‎ ‎dziejowych‎ ‎porachunków‎ ‎polsko-pruskich przybyła‎ ‎nowa‎ ‎straszna‎ ‎i‎ ‎trudna‎ ‎do‎ ‎wyrównania pozycja!...
82cf042d-4289-4941-bf12-15c3d2afbbfe
21d592ee-b953-4439-831a-231b829e1a40
80cf4eab-debb-4f0e-8aa1-fb110b14ca92
01551047-d7a5-43b0-ba26-ad9ba187a9dd
Carthago

@Hans.Kropson Dziękuję

Hans.Kropson

@Carthago Cieszę się, że komus spodobał sie mało znany fragment historii Polski i przecztał całą książkę.

Zachecam do przejrzenia innych moich wpisów dotyczących I wojny swiatowej.

Carthago

@Hans.Kropson mieszkałem w Kaliszu kilka lat, nie znałem takiego dokładnego opisu. Myślałem nawet, że oni z marszu zaczęli ostrzał miasta

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Między‎ ‎Hydropatją‎ ‎a‎ ‎bramą‎ ‎od‎ ‎placu‎ ‎ś.‎ ‎Józefa,‎ ‎ziemia‎ ‎rozkopana i‎ ‎wznosi‎ ‎się‎ ‎niewielki‎ ‎pagórek. Tu‎ ‎zakopali‎ ‎zabitych‎ ‎w‎ ‎parku‎ ‎podczas‎ ‎strzelaniny;‎ ‎leży‎ ‎ze‎ ‎trzydzieści‎ ‎osób,‎ ‎ledwie‎ ‎ich‎ ‎zasypali‎ ‎wapnem,‎ ‎bez‎ ‎trumien. Od‎ ‎spotykanych‎ ‎na‎ ‎ulicy,‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎takich,‎ ‎co zobaczywszy‎ ‎mnie‎ ‎z‎ ‎okna,‎ ‎wybiegli‎ ‎z‎ ‎domu,‎ ‎znajomych‎ ‎dowiaduję‎ ‎się‎ ‎straszliwych‎ ‎szczegółów‎ ‎katastrofy.‎ ‎Przygnębienie‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎panują‎ ‎dotąd wszechwładnie,‎ ‎a‎ ‎niepodobna‎ ‎sobie‎ ‎wręcz‎ ‎wyobrazić,‎ ‎jakim‎ ‎był‎ ‎nastrój‎ ‎mieszkańców‎ ‎Kalisza,‎ ‎którzy przetrwali‎ ‎cały‎ ‎tydzień‎ ‎strzelaniny,‎ ‎bombardowań i‎ ‎rabunków‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Dość‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że,‎ ‎dopytując‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎swoich‎ ‎znajomych,‎ ‎dowiadują‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎kilku‎ ‎wypadkach‎ ‎obłąkania,‎ ‎kilku‎ ‎samobójstw.‎ ‎Między‎ ‎innemi,‎ ‎nie‎ ‎zdoławszy‎ ‎przenieść‎ ‎okropności chwili,‎ ‎wyczerpawszy‎ ‎znać‎ ‎całą‎ ‎siłę‎ ‎nerwów,‎ ‎samobójstwem‎ ‎zakończyła‎ ‎ceniona‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎bardzo‎ ‎i‎ ‎zasłużona‎ ‎działaczka‎ ‎na‎ ‎polu‎ ‎oświatowem, nauczycielka‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎S. 

Dodajmy,‎ ‎że‎ ‎trupy‎ ‎i‎ ‎rannych,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎części, zbierali‎ ‎z‎ ‎ulic‎ ‎dobrowolni‎ ‎i‎ ‎często‎ ‎własnoręcznie nawet‎ ‎grzebali‎ ‎samarytanie,‎ ‎którzy‎ ‎wytrwali‎ ‎na stanowisku‎ ‎do‎ ‎końca‎ ‎niemal.‎ ‎Nazwiska‎ ‎tych‎ ‎bohaterów — te‎ ‎chociaż,‎ ‎których‎ ‎mogłem‎ ‎się‎ ‎dowiedzieć przytaczam.‎ ‎Byli‎ ‎to:‎ ‎obywatel‎ ‎i‎ ‎właściciel‎ ‎pierwszorzędnego‎ ‎zakładu‎ ‎tapicerskiego‎ ‎p.‎ ‎Szpecht, który‎ ‎po‎ ‎pogromie‎ ‎szpitala,‎ ‎chorych‎ ‎wziął‎ ‎do swojej‎ ‎kamienicy,‎ ‎pomocnik‎ ‎rejenta‎ ‎Wągrowski, zarządzający‎ ‎drukarnią‎ ‎„Kaliszanina“,‎ ‎Piotrowski i‎ ‎elektrotechnik‎ ‎Lebiedziński‎ ‎—‎ ‎czynny‎ ‎od‎ ‎pierwszej‎ ‎strasznej‎ ‎nocy,‎ ‎wraz‎ ‎ze‎ ‎znanym‎ ‎już‎ ‎nam „karbonarjuszem“‎ ‎Zaborowskim,‎ ‎rannym‎ ‎nawet przy‎ ‎pełnieniu‎ ‎swych‎ ‎obowiązków.‎ ‎Na‎ ‎podkreślenie‎ ‎też‎ ‎zasługuje‎ ‎bohaterstwo‎ ‎naczelnika‎ ‎ochotniczej‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎p.‎ ‎St.‎ ‎Mrowińskiego,‎ ‎który wytrwał‎ ‎na‎ ‎stanowisku,‎ ‎utrzymując‎ ‎porządek w‎ ‎mieście,‎ ‎organizując‎ ‎milicję‎ ‎i‎.‎t.‎d.,‎ ‎przez‎ ‎czas cały‎ ‎niemal‎ ‎kaliskiego‎ ‎piekła...

Że‎ ‎pełnienie‎ ‎choćby‎ ‎najbardziej‎ ‎humanitarnych‎ ‎obowiązków‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎połączone‎ ‎było ze‎ ‎straszliwem‎ ‎niebezpieczeństwem‎ ‎dowodzi‎ ‎los szpitala‎ ‎św.‎ ‎Trójcy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Szpital‎ ‎ten,‎ ‎wbrew elementarnym‎ ‎pojęciom‎ ‎cywilizacji‎ ‎i‎ ‎surowo‎ ‎przestrzeganym‎ ‎nawet‎ ‎u‎ ‎barbarzyńców‎ ‎zasadom‎ ‎praw wojennych,‎ ‎został‎ ‎napadnięty‎ ‎i‎ ‎zdemolowany, li‎ ‎tylko‎ ‎wskutek‎ ‎znów‎ ‎bezdennego‎ ‎tchórzostwa niemców. Oto,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎rzecz‎ ‎miała‎ ‎według‎ ‎opowiadania naocznych‎ ‎świadków‎ ‎lekarzy‎ ‎szpitalnych. 

Szpital‎ ‎zbombardowany‎ ‎już‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎w ogóle,‎ ‎jak‎ ‎opowiada‎ ‎naczelny‎ ‎jego‎ ‎lekarz‎ ‎dr.‎ ‎Dreszer,‎ ‎był‎ ‎przedmiotem‎ ‎jakichś‎ ‎dziwacznych‎ ‎a‎ ‎ciągłych‎ ‎napadów‎ ‎żołnierskich.‎ ‎Niemal‎ ‎co‎ ‎noc‎ ‎wpadali‎ ‎na‎ ‎rewizję‎ ‎niemcy,‎ ‎to‎ ‎znów‎ ‎widząc‎ ‎ślepe drzwi,‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎nie‎ ‎dobijali‎ ‎się,‎ ‎a‎ ‎następnie,‎ ‎gdy otwierano‎ ‎im‎ ‎inne,‎ ‎złościli‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎przykładając‎ ‎lufę rewolweru‎ ‎do‎ ‎głowy,‎ ‎oświadczali,‎ ‎że‎ ‎drzwi‎ ‎tendencyjnie‎ ‎są‎ ‎zamykane‎ ‎przed‎ ‎nimi‎ ‎i‎.‎t.‎d. Kiedyś‎ ‎zabito‎ ‎stróża,‎ ‎a‎ ‎sanitarjusz‎ ‎z‎ ‎nim‎ ‎będący‎ ‎ledwie‎ ‎uratował‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎wraz z‎ ‎nim‎ ‎upadł‎ ‎i‎ ‎osłaniał‎ ‎się‎ ‎trupem,‎ ‎innym‎ ‎znów razem‎ ‎jakiś‎ ‎oficer‎ ‎kazał‎ ‎żołnierzowi‎ ‎pchnąć‎ ‎dr. D.‎ ‎bagnetem,‎ ‎dopiero‎ ‎na‎ ‎zwróconą‎ ‎przez‎ ‎żołnierza‎ ‎uwagę:‎ ‎„Herr‎ ‎Leutenanter‎ ‎hat‎ ‎den‎ ‎rothen Kreuz“ — rozkaz‎ ‎odwołał...Takie‎ ‎postępowanie‎ ‎doprowadziło‎ ‎wszystkich w‎ ‎szpitalu‎ ‎do‎ ‎stanu‎ ‎niemożliwego‎ ‎zdenerwowania, tymbardziej,‎ ‎że‎ ‎ulegali‎ ‎mu‎ ‎wszyscy‎ ‎niemal‎ ‎lekarze.‎ ‎Wreszcie‎ ‎zaszedł‎ ‎fakt‎ ‎wręcz‎ ‎niepodobny‎ ‎do wiary.

Jakoś‎ ‎po‎ ‎ostatniem‎ ‎bombardowaniu — opowiada‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎lekarzy‎ ‎szpitalnych‎ ‎—‎ ‎późnym‎ ‎wieczorem‎ ‎przechodziło‎ ‎obok‎ ‎szpitala‎ ‎kilkunastu‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Nagle‎ ‎rozlegają‎ ‎się‎ ‎strzały,‎ ‎żołnierze‎ ‎rzucają się‎ ‎jak‎ ‎szaleni‎ ‎do‎ ‎drzwi‎ ‎szpitalnych,‎ ‎dobijają‎ ‎się, usługujący‎ ‎chłopak‎ ‎im‎ ‎otwiera.‎ ‎Chwyta‎ ‎go‎ ‎jakiś podoficer‎ ‎i‎ ‎strzela‎ ‎dwukrotnie‎ ‎z‎ ‎rewolweru — szczęściem‎ ‎chybia.‎ ‎W‎ ‎tejże‎ ‎samej‎ ‎chwili‎ ‎inni‎ ‎niemcy zatrzaskują‎ ‎drzwi,‎ ‎wpadają‎ ‎do‎ ‎poczekalni,‎ ‎rzucają karabiny,‎ ‎biegną‎ ‎w‎ ‎dzikim‎ ‎popłochu‎ ‎do‎ ‎sal‎ ‎i‎ ‎wyskakują‎ ‎przez‎ ‎okna,‎ ‎wielu‎ ‎pada,‎ ‎zrywają‎ ‎się,‎ ‎lecą dalej,‎ ‎w‎ ‎ucieczce‎ ‎wobec‎ ‎oniemiałych‎ ‎chorych i‎ ‎służby.

Niedługo‎ ‎nowe‎ ‎strzały — grad‎ ‎kul‎ ‎posypał‎ ‎się w‎ ‎okna‎ ‎szpitalne.‎ ‎Chorzy‎ ‎w‎ ‎dzikiem‎ ‎przerażeniu pozrywali‎ ‎się,‎ ‎kryjąc‎ ‎się‎ ‎pod‎ ‎łóżka,‎ ‎wszyscy‎ ‎rzucili‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎podłogę.‎ ‎Okropne‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia zmieszały‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎terkotem‎ ‎karabinów‎ ‎i‎ ‎brzękiem wybijanych‎ ‎kulami‎ ‎okien.‎ ‎Dym‎ ‎i‎ ‎kurz‎ ‎oślepiał obecnych.‎ ‎Wkrótce‎ ‎przez‎ ‎wywalone‎ ‎kolbami‎ ‎drzwi niemcy‎ ‎wpadli‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎brutalnie‎ ‎przewracając wszystko‎ ‎do‎ ‎góry‎ ‎nogami.‎ ‎„Stąd‎ ‎strzelano‎ ‎do‎ ‎nas“! Próżne‎ ‎były‎ ‎tłomaczenia‎ ‎lekarzy,‎ ‎opowiadanie o‎ ‎strzałach‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎żołnierzy,‎ ‎którzy‎ ‎właśnie przez‎ ‎szpital‎ ‎uciekali,‎ ‎pokazywano‎ ‎karabiny,‎ ‎porzucone‎ ‎tornistry...‎ 

‎Rewizja,‎ ‎jak‎ ‎najściślejsza‎ ‎nic nie‎ ‎wykryła‎ ‎oczywiście,‎ ‎mimo‎ ‎to,‎ ‎kazano‎ ‎wychodzić‎ ‎wszystkim‎ ‎mężczyznom.‎ ‎Prócz‎ ‎ciężej‎ ‎chorych, którzy‎ ‎absolutnie‎ ‎nie‎ ‎mogli‎ ‎się‎ ‎ruszyć,‎ ‎(między innemi,‎ ‎wspomnianemu‎ ‎już‎ ‎właścicielowi‎ ‎Hydropatji,‎ ‎inż.‎ ‎O.‎ ‎zrewidowano‎ ‎bandaże)‎ ‎wywleczono wszystkich‎ ‎i‎ ‎lekarzy,‎ ‎sanitarjuszy,‎ ‎służbę.‎ ‎Dr.‎ ‎S. np.‎ ‎został‎ ‎wzięty‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎trzema‎ ‎synami,‎ ‎uczniami‎ ‎szkół‎ ‎średnich,‎ ‎najmłodszy‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎miał‎ ‎12 lat‎ ‎zaledwie‎ ‎—‎ ‎otoczono‎ ‎ich‎ ‎kordonem,‎ ‎wyprowadzono‎ ‎za‎ ‎miasto‎ ‎i‎ ‎poczęto‎ ‎robić‎ ‎przygotowania‎ ‎do rozstrzelania.‎ ‎

Egzekucji‎ ‎jednak‎ ‎zaniechano‎ ‎i‎ ‎pozwolono‎ ‎wracać.‎ ‎Powracających‎ ‎znów‎ ‎napadnięto i‎ ‎zawleczono‎ ‎w‎ ‎to‎ ‎samo‎ ‎miejsce. — Dopiero‎ ‎dr.‎ ‎D. dobrze‎ ‎umiejący‎ ‎po‎ ‎niemiecku,‎ ‎zdołał‎ ‎sprawę‎ ‎jakoś‎ ‎wyjaśnić‎ ‎—‎ ‎puszczono‎ ‎ich‎ ‎znowu,‎ ‎nakazując okrążyć‎ ‎miasto. — Po‎ ‎trzech‎ ‎godzinach‎ ‎nareszcie‎ ‎— ujrzano‎ ‎ich‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎w‎ ‎szpitalu,‎ ‎gdzie‎ ‎opłakiwano‎ ‎biedaków,‎ ‎jako‎ ‎rozstrzelanych. Nie‎ ‎koniec‎ ‎na‎ ‎tem!‎ ‎W‎ ‎jakąś‎ ‎godzinę‎ ‎niemcy znienacka‎ ‎podpalają‎ ‎szpital.‎ ‎Ledwie‎ ‎uratowano chorych...

Było‎ ‎to‎ ‎już‎ ‎nad‎ ‎siły‎ ‎ludzkie.‎ ‎Dr.‎ ‎D.‎ ‎doszedł do‎ ‎stanu‎ ‎niemożliwych‎ ‎do‎ ‎zniesienia‎ ‎halucynacji słuchowych‎ ‎i‎ ‎wzrokowych.‎ ‎Kiedyś‎ ‎też,‎ ‎wziąwszy jedynie‎ ‎laskę‎ ‎i‎ ‎kapelusz‎ ‎wyszedł‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎wrócił,‎ ‎inni‎ ‎lekarze‎ ‎również,‎ ‎nie‎ ‎mogąc‎ ‎znieść‎ ‎warunków, opuścili‎ ‎szpital‎ ‎i‎ ‎miasto. Wśród‎ ‎nielicznych‎ ‎chorych‎ ‎pozostał‎ ‎jedyny dr.‎ ‎Sikorski,‎ ‎który‎ ‎bohatersko‎ ‎wytrwał‎ ‎na‎ ‎stanowisku,‎ ‎zarówno‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎szpital‎ ‎znajdował‎ ‎się w‎ ‎prywatnych‎ ‎mieszkaniach‎ ‎domu‎ ‎Szpechta,‎ ‎jak i‎ ‎później‎ ‎w‎ ‎Szkole‎ ‎Realnej. 

Na‎ ‎ogół,‎ ‎straty,‎ ‎jakie‎ ‎poniósł‎ ‎Kalisz,‎ ‎na‎ ‎miljony‎ ‎trzeba‎ ‎obliczać...
Spalona‎ ‎została‎ ‎najbogatsza‎ ‎i‎ ‎najstarsza‎ ‎część miasta — prawdziwe‎ ‎City‎ ‎kaliskie — z‎ ‎największemi sklepami,‎ ‎magazynami...‎ ‎Kilkaset‎ ‎(według‎ ‎prywatnych‎ ‎obliczeń‎ ‎586)‎ ‎kamienic‎ ‎zniszczono‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎zniszczono‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎odbudowanie‎ ‎spalonych musi‎ ‎być‎ ‎poprzedzone‎ ‎przez‎ ‎zupełne‎ ‎rozebranie przepalonych‎ ‎całkowicie,‎ ‎choć‎ ‎sterczących‎ ‎murów... Mimo‎ ‎woli‎ ‎przychodzi‎ ‎na‎ ‎myśl‎ ‎przypuszczenie, czy‎ ‎to‎ ‎nie‎ ‎zgodne‎ ‎z‎ ‎tradycją‎ ‎wszelakich‎ ‎Albrechtów‎ ‎Niedźwiedzi‎ ‎i‎ ‎Krzyżaków‎ ‎przygotowywanie gruntu‎ ‎pod‎ ‎„Neu-Kalisch"‎ ‎—‎ ‎niemiecką‎ ‎dzielnicę pruskiego‎ ‎Kalisza...

Szkód‎ ‎od‎ ‎bombardowania‎ ‎widzieć‎ ‎można‎ ‎niewiele‎ ‎stosunkowo—większą‎ ‎ich‎ ‎część‎ ‎oczywiście — ukrył‎ ‎pożar... Kanonja‎ ‎na‎ ‎pl.‎ ‎Ś-go‎ ‎Józefa‎ ‎rzuca‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oczy dwoma‎ ‎ogromnemi‎ ‎otworami‎ ‎pokaleczona‎ ‎fatalnie,‎ ‎ocalałe‎ ‎domy‎ ‎na‎ ‎ul.‎ ‎Babinej,‎ ‎Nadwodnej,‎ ‎Al. Józefiny,‎ ‎gdzie‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎Friedmana‎ ‎na‎ ‎dachu‎ ‎i‎ ‎trzecim‎ ‎piętrze‎ ‎widać‎ ‎ślady‎ ‎od‎ ‎kilku‎ ‎pocisków...‎ ‎Na Wiejskiej,‎ ‎Nowym‎ ‎Świecie,‎ ‎ocalonej‎ ‎części‎ ‎Wrocławskiego‎ ‎Przedmieścia‎ ‎(między‎ ‎kośc.‎ ‎Reformackim‎ ‎a‎ ‎„Sielanką"),‎ ‎pełno‎ ‎śladów‎ ‎na‎ ‎wyższych‎ ‎piętrach,‎ ‎dziury‎ ‎wybite‎ ‎i‎ ‎tynk‎ ‎opadnięty...‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎wyrwane‎ ‎okno...‎ ‎Co‎ ‎jeszcze‎ ‎uderza,‎ ‎to‎ ‎masa wystrzelonych‎ ‎szyb‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎parterowych‎ ‎mieszkań‎ ‎na‎ ‎ocalonych‎ ‎ulicach.‎ ‎Można‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić,‎ ‎jaki‎ ‎grad‎ ‎kul‎ ‎i‎ ‎kartaczy‎ ‎szedł‎ ‎w‎ ‎pamiętne‎ ‎dni i‎ ‎noce‎ ‎pierwszego‎ ‎tygodnia‎ ‎wojny‎ ‎europejskiej‎ ‎na nieszczęsnych‎ ‎kaliszan,‎ ‎ani‎ ‎spodziewających‎ ‎się tego,‎ ‎że‎ ‎zostaną‎ ‎pierwszemi‎ ‎tej‎ ‎wojny‎ ‎ofiarami... 

Ilości‎ ‎zabitych‎ ‎obliczyć,‎ ‎jak‎ ‎zaznaczyłem‎ ‎już wyżej‎ ‎—‎ ‎niepodobna.‎ ‎Osoby‎ ‎najwięcej‎ ‎zasłużone przy‎ ‎grzebaniu‎ ‎zmarłych‎ ‎i‎ ‎zbieraniu‎ ‎rannych,‎ ‎część tylko‎ ‎ofiar‎ ‎zdołały‎ ‎pogrzebać,‎ ‎a‎ ‎było‎ ‎tego‎ ‎przeszło setka.‎ ‎Znaczną‎ ‎część‎ ‎pozabijanych‎ ‎pod‎ ‎rogatkami pogrzebali‎ ‎chłopi‎ ‎okoliczni,‎ ‎pomordowanych‎ ‎„na Wiatrakach‎ ‎“‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎sobotę‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎wogóle‎ ‎(kilkadziesiąt‎ ‎osób)‎ ‎niemcy. W‎ ‎każdym‎ ‎bądź‎ ‎razie‎ ‎liczba‎ ‎tysiąca‎ ‎ofiar, jaką‎ ‎podaje‎ ‎fama‎ ‎ogólna,‎ ‎jest‎ ‎stanowczo‎ ‎zbyt‎ ‎wysoka.‎ ‎Najprawdopodobniejszą‎ ‎jest‎ ‎cyfra‎ ‎200‎ ‎do‎ ‎250, którą‎ ‎mi‎ ‎podali‎ ‎ludzie‎ ‎bliżej‎ ‎stojący‎ ‎katastrofy i‎ ‎sam‎ ‎prezydent‎ ‎Bukowiński,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎spotkałem się‎ ‎przypadkiem.

Bukowiński‎ ‎stał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎całej‎ ‎katastrofie‎ ‎kaliskiej‎ ‎prawdziwym‎ ‎męczennikiem‎ ‎na‎ ‎swoim‎ ‎stanowisku. Zmaltretowany,‎ ‎uwięziony‎ ‎pod‎ ‎zarzutem,‎ ‎iż właśnie‎ ‎z‎ ‎Ratusza‎ ‎wypadł‎ ‎pierwszy‎ ‎strzał‎ ‎do‎ ‎wojska‎ ‎w‎ ‎ową‎ ‎noc‎ ‎z‎ ‎3‎ ‎na‎ ‎4‎ ‎sierpnia,‎ ‎zagrożony‎ ‎co kilka‎ ‎minut‎ ‎rozstrzelaniem,‎ ‎po‎ ‎tygodniowem‎ ‎więzieniu‎ ‎wrócił‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎innemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎do zniszczonego‎ ‎doszczętnie‎ ‎miasta,‎ ‎które‎ ‎kazano‎ ‎mu doprowadzić‎ ‎do‎ ‎porządku.‎ ‎Niemcy‎ ‎dodali‎ ‎mu w‎ ‎charakterze‎ ‎wice-prezydenta,‎ ‎Michla,‎ ‎oraz‎ ‎radnych,‎ ‎dwu‎ ‎obywateli‎ ‎o‎ ‎niemieckiem‎ ‎brzmieniu nazwiska.‎ ‎Z‎ ‎pomocą‎ ‎p.‎ ‎Mrowińskiego‎ ‎zorganizowana‎ ‎została‎ ‎milicja‎ ‎miejska‎ ‎i‎ ‎jako‎ ‎tako‎ ‎idzie... a‎ ‎Bukowiński‎ ‎wciąż‎ ‎jest‎ ‎odpowiedzialny‎ ‎„głową“ za‎ ‎porządek‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎w‎ ‎1‎/‎2‎ ‎spalonem,‎ ‎całkowi cie‎ ‎zniszczonem‎ ‎i‎ ‎gdzie‎ ‎każdy‎ ‎bez‎ ‎wyjątku‎ ‎żołdak ma‎ ‎prawo‎ ‎życia‎ ‎i‎ ‎śmierci‎ ‎nad‎ ‎każdym‎ ‎cywilem... 

Wygląda‎ ‎też‎ ‎okropnie.‎ ‎Mimo‎ ‎choroby,‎ ‎w‎ ‎rozmowie‎ ‎ze‎ ‎mną‎ ‎skarżył‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎stałe‎ ‎39‎ ‎gorączki‎ ‎—‎ ‎nie może‎ ‎dostać,‎ ‎ani‎ ‎urlopu,‎ ‎ani‎ ‎zwolnienia...‎ ‎Wymizerowany,‎ ‎czarny‎ ‎o‎ ‎pałających‎ ‎gorączką‎ ‎oczach i‎ ‎słabym‎ ‎głosie,‎ ‎robi‎ ‎ten‎ ‎jedyny‎ ‎chyba‎ ‎nawet‎ ‎i‎ ‎dziś prezydent - zakładnik‎ ‎nader‎ ‎bolesne‎ ‎wrażenie.
d19cf2d3-ed12-47d1-a9b0-fa41e811d223
20fd7669-829b-4d76-9cd5-6ad9978d6034
8e09908b-8b2b-43d2-8490-8bd096f7c2e3

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XIV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Po‎ ‎kilkunastu‎ ‎dniach‎ ‎nieobecności,‎ ‎musiałem znów‎ ‎przybyć‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎Do‎ ‎wsi,‎ ‎gdzie‎ ‎dzięki serdecznej‎ ‎gościnności‎ ‎właścicieli,‎ ‎ulokowaliśmy się‎ ‎po‎ ‎opuszczeniu‎ ‎Pólka,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎Koźminka przychodziły‎ ‎wieści‎ ‎jaknajokropniejsze‎ ‎i‎ ‎najsprzeczniejsze.‎ ‎Wieści‎ ‎te‎ ‎w‎ ‎połączeniu‎ ‎z‎ ‎widokiem‎ ‎chmur dymu‎ ‎pełzających‎ ‎ponuro‎ ‎nad‎ ‎Kaliszem,‎ ‎nie‎ ‎usposabiały‎ ‎bynajmniej‎ ‎uspakajająco,‎ ‎maszerujący‎ ‎zaś w‎ ‎głąb‎ ‎kraju‎ ‎przez‎ ‎naszą‎ ‎okolicę‎ ‎żołnierze‎ ‎i‎ ‎oficerowie‎ ‎niemieccy‎ ‎nic‎ ‎absolutnie‎ ‎pewnego‎ ‎udzielić‎ ‎nie‎ ‎byli‎ ‎w‎ ‎stanie.‎

„Miasto‎ ‎strzelało‎ ‎do‎ ‎nas — zostało‎ ‎zniszczone‎" — i‎ ‎tyle. ‎

Dla‎ ‎naocznego‎ ‎wreszcie‎ ‎przekonania‎ ‎się,‎ ‎no i‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎możności‎ ‎uratowania‎ ‎jakichś‎ ‎rzeczy, choćby‎ ‎najpotrzebniejszych‎ ‎zdecydowaliśmy‎ ‎się‎ ‎na podróż... Rankiem,‎ ‎w‎ ‎połowie‎ ‎sierpnia‎ 1914 roku ‎wraz‎ ‎z‎ ‎pp.‎ ‎inżynierostwem‎ ‎M.‎ ‎siedliśmy‎ ‎na‎ ‎bryczkę‎ ‎i‎ ‎ruszamy.

Pewne‎ ‎wiadomości‎ ‎zdobywamy‎ ‎wreszcie w‎ ‎Tłokini‎ ‎i‎ ‎pp.‎ ‎Chrystowskich,‎ ‎do‎ ‎których‎ ‎wstępujemy,‎ ‎jako‎ ‎na‎ ‎ostatni‎ ‎etap‎ ‎naszej‎ ‎wyprawy przed‎ ‎wjazdem‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎„Jest‎ ‎źle,‎ ‎bardzo‎ ‎źle, ale‎ ‎jechać‎ ‎można,‎ ‎wyjechać‎ ‎również,‎ ‎wywieźć‎ ‎coś niecoś,‎ ‎byle‎ ‎nie‎ ‎dużo‎ ‎—‎ ‎także‎ ‎można".‎ ‎Słowem‎ ‎— mamy‎ ‎zjeść‎ ‎obiad‎ ‎i‎ ‎ruszać‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎p. Chr.‎ ‎Oto‎ ‎ostateczne‎ ‎zesumowanie‎ ‎wszystkich‎ ‎rozpraw‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎Kalisza. Dictum,‎ ‎factum...‎ 

‎Po‎ ‎obiedzie‎ ‎ruszamy‎ ‎i‎ ‎zjechawszy‎ ‎z‎ ‎bocznej‎ ‎drogi‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎łódzką,‎ ‎odrazu widzimy‎ ‎już‎ ‎kawałek‎ ‎drogi‎ ‎przed‎ ‎Tyńcem — ślady działalności‎ ‎kulturtragerów‎ ‎niemieckich. Cmentarz‎ ‎—‎ ‎stratowany‎ ‎i‎ ‎zasłany‎ ‎słomą — widocznie‎ ‎na‎ ‎nim‎ ‎Niemcy‎ ‎biwakowali,‎ ‎ogrodzenie zniszczone‎ ‎zupełnie.‎ ‎Na‎ ‎szosie‎ ‎za‎ ‎cmentarzem—barykada;‎ ‎pozostawiono‎ ‎wązki‎ ‎tylko‎ ‎przejazd.‎ ‎Za barykadą,‎ ‎dwuch‎ ‎sasów,‎ ‎widocznie‎ ‎z‎ ‎landszturmu w‎ ‎odwiecznych‎ ‎pikielhaubach‎ ‎bez‎ ‎szpiców,‎ ‎na pikielhaubie‎ ‎biały‎ ‎krzyż.‎ ‎Obok,‎ ‎na‎ ‎łączce‎ ‎biwakuje‎ ‎kompanja‎ ‎piechoty.‎ ‎Przy‎ ‎wjeździe‎ ‎na‎ ‎sam Tyniec,‎ ‎atmosfera‎ ‎zdobytego‎ ‎miasta,‎ ‎żołdactwa wszędzie‎ ‎pełno.‎ ‎Tu‎ ‎widać,‎ ‎jak‎ ‎cztery‎ ‎wieprze, gdzieś‎ ‎z‎ ‎pod‎ ‎Drezna‎ ‎czy‎ ‎Lipska,‎ ‎wyniosły‎ ‎sobie przed‎ ‎domek‎ ‎do‎ ‎ogródka‎ ‎stół‎ ‎i‎ ‎rżną‎ ‎w‎ ‎karty‎ ‎pod okiem‎ ‎licznej‎ ‎galerji,‎ ‎tam‎ ‎znów‎ ‎podwórzec‎ ‎wypełniony‎ ‎pociągami‎ ‎wojennemi,‎ ‎na‎ ‎każdym‎ ‎kroku warty,‎ ‎co‎ ‎kilkanaście‎ ‎domów‎ ‎koszary,‎ ‎z‎ ‎których okien‎ ‎wyglądają‎ ‎opasłe‎ ‎gęby‎ ‎z‎ ‎fajami‎ ‎w‎ ‎zębach. Ganc‎ ‎gemiitlich.

Przed‎ ‎komendanturą‎ ‎ruch...‎ ‎Obok‎ ‎drzwi‎ ‎przybity‎ ‎arkusz‎ ‎papieru,‎ ‎na‎ ‎którym‎ ‎atramentem w‎ ‎dwuch‎ ‎językach‎ ‎wypisane‎ ‎„Magistrat‎ ‎miasta Kalisza.‎ ‎“‎ ‎Gospodarz‎ ‎kamienicy,‎ ‎a‎ ‎dziś‎ ‎sam‎ ‎imć wice-prezydent‎ ‎miasta — fabrykant‎ ‎i‎ ‎przedsiębiorca łodzi‎ ‎motorowych,‎ ‎stąd‎ ‎tytułowany‎ ‎„Admirałem" Gustaw‎ ‎Michael,‎ ‎czyni‎ ‎harmider‎ ‎straszliwy,‎ ‎wymyślając‎ ‎na‎ ‎prawo‎ ‎i‎ ‎lewo,‎ ‎każdemu,‎ ‎kto‎ ‎się‎ ‎tylko‎ ‎nawinie.‎ ‎Obok — kilku‎ ‎żołnierzy‎ ‎w‎ ‎pełnym‎ ‎uniformie‎ ‎z‎ ‎bronią‎ ‎i‎ ‎dwuch‎ ‎milicjantów‎ ‎z‎ ‎białemi, ozdobionemi‎ ‎czarnym‎ ‎krzyżem‎ ‎przepaskami‎ ‎na rękawie...

Komendant‎ ‎ma‎ ‎być‎ ‎dopiero‎ ‎o‎ ‎2-ej,‎ ‎idę‎ ‎więc oglądać‎ ‎miasto. Po‎ ‎przejściu‎ ‎mostu‎ ‎Rephanowskiego — odrazu uderza‎ ‎w‎ ‎oczy‎ ‎zegar‎ ‎na‎ ‎wieży‎ ‎Ś-go‎ ‎Józefa‎ ‎—‎ ‎nastawiony‎ ‎na‎ ‎czas‎ ‎środkowo-europejski‎ ‎i‎ ‎widok drzew‎ ‎na‎ ‎skwerze‎ ‎—‎ ‎nieomal‎ ‎ogołoconych‎ ‎z‎ ‎liści, co‎ ‎brunatne‎ ‎i‎ ‎zeschłe‎ ‎walają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemi.. 
Dalej — widok,‎ ‎uderzający‎ ‎grozą:‎ ‎Plac‎ ‎S-go‎ ‎Józefa—ze‎ ‎sterczącym‎ ‎po‎ ‎środku‎ ‎pomnikiem — rosyjsko-pruskiej‎ ‎przyjaźni — spustoszony‎ ‎całkowicie.‎ ‎Poza‎ ‎kirchą‎ ‎luterską‎ ‎i‎ ‎przyległemi‎ ‎gmachami‎ ‎pojezuickiemi‎ ‎(dziś‎ ‎koszary)‎ ‎wszystkie‎ ‎domy‎ ‎wypalone.‎ ‎Ponuro‎ ‎jakoś‎ ‎sterczą‎ ‎okopcone‎ ‎ściany,‎ ‎wewnątrz‎ ‎puste‎ ‎zupełnie — kupa‎ ‎gruzów‎ ‎i‎ ‎popiołu‎ ‎na ziemi,‎ ‎resztki‎ ‎łóżek‎ ‎żelaznych,‎ ‎drutów‎ ‎telefonicznych — ówdzie,‎ ‎jakiś‎ ‎dziwacznie‎ ‎pogięty‎ ‎przedmiot metalowy,‎ ‎to‎ ‎wszystko,‎ ‎co‎ ‎zostało‎ ‎z‎ ‎mieszkań. 
Dawna‎ ‎loża‎ ‎masońska—dwupiętrowy‎ ‎gmach‎ ‎z‎ ‎ładną‎ ‎kolumnadą‎ ‎na‎ ‎froncie‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎ruinie.‎ ‎Z‎ ‎całej‎ ‎kolumnady — sterczy‎ ‎jedna‎ ‎kolumna—wewnątrz‎ ‎domu wszystko‎ ‎zniszczone‎ ‎całkowicie.‎ ‎Ul.‎ ‎Warszawska, Marjańska,‎ ‎tak‎ ‎dawniej‎ ‎pełne‎ ‎ruchu‎ ‎i‎ ‎życia,‎ ‎ze swemi‎ ‎sklepami,‎ ‎zniszczone‎ ‎doszczętnie.‎ ‎Wśród szeregu‎ ‎pogorzelisk,‎ ‎sterczy‎ ‎dziko‎ ‎jakoś‎ ‎wyglądający‎ ‎dom‎ ‎obywatela‎ ‎niemieckiego,‎ ‎p.‎ ‎Tschafke. 
Cukiernia‎ ‎Szauba — ognisko‎ ‎polityków‎ ‎miejscowych, dom‎ ‎Lesserów,‎ ‎miejsce‎ ‎narodzenia‎ ‎Asnyka,‎ ‎księgarnia,‎ ‎poczta—zniszczone‎ ‎najzupełniej.‎ ‎Pusto‎ ‎i‎ ‎głucho,‎ ‎obok‎ ‎przechodzącej‎ ‎gdzieniegdzie‎ ‎postaci‎ ‎jakiegoś‎ ‎mieszkańca‎ ‎Kalisza,‎ ‎widać‎ ‎tylko‎ ‎rozstawionych‎ ‎dość‎ ‎gęsto,‎ ‎a‎ ‎przechadzających‎ ‎się‎ ‎miarowym krokiem‎ ‎szyldwachów‎ ‎saskich. 
Nic‎ ‎się‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎da‎ ‎porównać‎ ‎z‎ ‎wrażeniem, jakiego‎ ‎doznaje‎ ‎ktoś,‎ ‎znający‎ ‎dobrze‎ ‎miasto,‎ ‎wchodząc‎ ‎na‎ ‎Główny‎ ‎Rynek...‎ ‎Ani‎ ‎jednego‎ ‎domu‎ ‎w‎ ‎całości!‎ ‎Rogowy‎ ‎dom,‎ ‎z‎ ‎dawną‎ ‎cukiernią‎ ‎Mejera‎ ‎— giełdą‎ ‎miejscową‎ ‎na‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎Skalmierzyce,‎ ‎zburzony‎ ‎doszczętnie‎ ‎—‎ ‎kupa‎ ‎gruzów‎ ‎z‎ ‎wąziutką‎ ‎ścieżyną‎ ‎po‎ ‎środku,‎ ‎leżąca‎ ‎na‎ ‎ogromnej‎ ‎przestrzeni, to‎ ‎wejście‎ ‎w‎ ‎ul.‎ ‎Łazienną,‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎również wszystkie‎ ‎domy,‎ ‎prócz‎ ‎Korpusu‎ ‎Kadetów‎ ‎i‎ ‎ostatnich‎ ‎przed‎ ‎paskiem‎ ‎kamienic‎ ‎spalone.‎ 
‎Na‎ ‎przeciwległym‎ ‎rogu,‎ ‎wprost‎ ‎al.‎ ‎Kanonickiej,‎ ‎w‎ ‎ruinach ogromnej‎ ‎kamienicy‎ ‎Botkowskiego,‎ ‎uderza‎ ‎w‎ ‎oczy zawieszony‎ ‎nieomal‎ ‎w‎ ‎powietrzu,‎ ‎skarbiec‎ ‎oddziału‎ ‎Ryskiego‎ ‎Banku‎ ‎—‎ ‎obok‎ ‎ruiny‎ ‎historycznej‎ ‎kamienicy,‎ ‎dawnego‎ ‎pałacu‎ ‎biskupów,‎ ‎domu,‎ ‎z‎ ‎którego‎ ‎w‎ ‎1806,‎ ‎jako‎ ‎z‎ ‎głównej‎ ‎kwatery‎ ‎powstańczej jen.‎ ‎Dąbrowski — wezwał‎ ‎Wielkopolskę‎ ‎na‎ ‎prusaka przed‎ ‎108‎ ‎laty.‎ ‎Stara‎ ‎bursa‎ ‎jezuicka‎ ‎ze‎ ‎stylowemi sieniami‎ ‎i‎ ‎podwórzami,‎ ‎co‎ ‎na‎ ‎wiek‎ ‎XVI‎ ‎patrzały, front‎ ‎Dyrekcji‎ ‎szczegółowej,‎ ‎okopcony‎ ‎i‎ ‎zniszczony okrywa‎ ‎kupy‎ ‎gruzów‎ ‎wewnątrz,‎ ‎staroświecki‎ ‎stylowy‎ ‎dom‎ ‎mec.‎ ‎Jeruzelskiego‎ ‎z‎ ‎bogatemi‎ ‎zbiorami‎ ‎właściciela‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎ruinie,‎ ‎okaleczały‎ ‎Ratusz,‎ ‎pokracznie‎ ‎sterczy‎ ‎trupiemi‎ ‎opalonemi‎ ‎murami...‎ ‎
Szereg‎ ‎placówek‎ ‎młodego‎ ‎handlu‎ ‎polskiego:‎ ‎Ziółkowski,‎ ‎Biskupski,‎ ‎Gałczyńska,‎ ‎Kugo,‎ ‎Stitler,‎ ‎Przybylski — sklepy‎ ‎forsownie‎ ‎stawiane‎ ‎na‎ ‎modłę‎ ‎europejską,‎ ‎niedawno‎ ‎rozszerzone‎ ‎i‎ ‎ozdobione‎ ‎olbrzymiemi,‎ ‎jak‎ ‎na‎ ‎Kalisz,‎ ‎wystawami — znikły‎ ‎zupełnie,‎ ‎gruzy‎ ‎i‎ ‎gruzy...‎ ‎Fabryka‎ ‎Mystkowskiego‎ ‎i‎ ‎sklepy‎ ‎jego,‎ ‎ogromny‎ ‎szereg‎ ‎sklepów‎ ‎„Pod‎ ‎Krakusem“ — jedną‎ ‎olbrzymią‎ ‎ruiną....

Głucho,‎ ‎straszliwie‎ ‎jakoś‎ ‎głucho‎ ‎w‎ ‎pustce rozlegają‎ ‎się‎ ‎moje‎ ‎kroki,‎ ‎wśród‎ ‎ruin‎ ‎ładnego Głównego‎ ‎Rynku.‎ ‎Szyldwach‎ ‎saski,‎ ‎koło‎ ‎którego właśnie‎ ‎przechodzę,‎ ‎ze‎ ‎zdziwieniem‎ ‎przygląda‎ ‎się rzadkiemu‎ ‎widocznie‎ ‎przechodniowi‎ ‎w‎ ‎ubraniu bardziej‎ ‎eleganckim... Idę‎ ‎dalej‎ ‎i‎ ‎mijam‎ ‎znów‎ ‎szyldwacha,‎ ‎któremi wogóle‎ ‎gęsto‎ ‎ostawiono‎ ‎ulice,‎ ‎chcę‎ ‎dalej‎ ‎zwiedzićowo‎ ‎trup‎ ‎miasto...
Wąziutka‎ ‎ul.‎ ‎Wrocławska,‎ ‎dla‎ ‎przejścia‎ ‎zamknięta.‎ ‎Puste‎ ‎mury‎ ‎domów‎ ‎walą‎ ‎się‎ ‎raz‎ ‎poraź, jakoż‎ ‎i‎ ‎widzę‎ ‎stojąc‎ ‎obok‎ ‎szyldwacha,‎ ‎jak‎ ‎chmura kurzu‎ ‎wznosi‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎piekielnego‎ ‎łoskotu,‎ ‎odzywającego‎ ‎się‎ ‎echem‎ ‎głuchym‎ ‎w‎ ‎pustkowiu‎ ‎ruin tego‎ ‎dziś‎ ‎prawdziwego‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎trupa,‎ ‎wali‎ ‎się ściana‎ ‎któregoś‎ ‎domu‎ ‎na‎ ‎środek‎ ‎ulicy... 

„To‎ ‎już‎ ‎trzeci‎ ‎dziś“ — objaśnia‎ ‎mnie‎ ‎łaskawie szyldwach,‎ ‎jakiś‎ ‎widocznie‎ ‎dobroduszny‎ ‎burger z‎ ‎zapadłej‎ ‎saskiej‎ ‎dzielnicy,‎ ‎przedzierzgnięty‎ ‎dziś w‎ ‎uczestnika‎ ‎najdzikszego‎ ‎chyba‎ ‎jak‎ ‎dotąd‎ ‎objawu‎ ‎toczącej‎ ‎się‎ ‎wojny,‎ ‎rabunku‎ ‎i‎ ‎zniszczenia‎ ‎bezbronnego‎ ‎Kalisza... 
Rzucam‎ ‎okiem‎ ‎na‎ ‎wypalone:‎ ‎Rozmurek,‎ ‎gdzie sterczy‎ ‎sieroco‎ ‎ocalona‎ ‎jakimś‎ ‎dziwnym‎ ‎trafem kamienica‎ ‎rej.‎ ‎Cybulskiego,‎ ‎ul.‎ ‎Złotą,‎ ‎spaloną‎ ‎częściowo,‎ ‎Kanoniczną,‎ ‎przechodzę‎ ‎ocalonemi‎ ‎od‎ ‎pożaru,‎ ‎choć‎ ‎widocznie‎ ‎splądrowanemi‎ ‎i‎ ‎zrabowanemi‎ ‎ulicami‎ ‎i‎ ‎poza‎ ‎kanałem‎ ‎Prosny,‎ ‎w‎ ‎funkcjonującym‎ ‎dziś‎ ‎jedynym‎ ‎kaliskim‎ ‎sklepie‎ ‎kolonjalnym‎ ‎p.‎ ‎Łukowskiej‎ ‎kupuję‎ ‎kilka‎ ‎sprawunków,‎ ‎mijam‎ ‎gmach‎ ‎szkoły‎ ‎Realnej,‎ ‎przekształcony‎ ‎obecnie na‎ ‎szpital.‎ ‎

Spalony‎ ‎nowiutki‎ ‎i‎ ‎ładny‎ ‎gmach‎ ‎Tow. Pożyczkowo-Oszczędnościowego,‎ ‎kościół‎ ‎Reformatów,‎ ‎częściowo‎ ‎zburzony,‎ ‎ostrzelany‎ ‎z‎ ‎powybijanemi‎ ‎od‎ ‎kul‎ ‎karabinowych‎ ‎oknami‎ ‎szpital‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎niedawno‎ ‎rozszerzoną‎ ‎na‎ ‎tym‎ ‎miejscu‎ ‎ul. Wrocławską,‎ ‎gdzie‎ ‎jedynie‎ ‎dwa‎ ‎gmachy‎ ‎—‎ ‎willa Waigta‎ ‎i‎ ‎nowobudujący‎ ‎się‎ ‎Bank‎ ‎Handlowy,‎ ‎ocalały‎ ‎i‎ ‎wchodzę‎ ‎w‎ ‎perłę‎ ‎ulic‎ ‎Kalisza,‎ ‎Al.‎ ‎Józefiny. 
Tu‎ ‎stosunkowo‎ ‎szkód‎ ‎najmniej.‎ ‎Spalony‎ ‎rogowy‎ ‎ogromny‎ ‎dom‎ ‎Oppenhejma,‎ ‎ładny‎ ‎teatr miejski‎ ‎nad‎ ‎Prosną,‎ ‎parter‎ ‎gmachu‎ ‎Banku‎ ‎Państwa,‎ ‎sklepy‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎Reina‎ ‎za‎ ‎Sądem‎ ‎Okręgowym i‎ ‎widocznie‎ ‎próbowano‎ ‎podpalić‎ ‎dawny‎ ‎„Folusz“ Rephanowski.‎ ‎Po‎ ‎za‎ ‎tym‎ ‎wszystko‎ ‎ocalało,‎ ‎lecz nosi‎ ‎widoczne‎ ‎ślady‎ ‎bombardowania‎ ‎i‎ ‎rabunku. Przykre‎ ‎tylko‎ ‎wrażenie‎ ‎okropnie‎ ‎robi‎ ‎pustka‎ ‎zupełna‎ ‎i‎ ‎drzewa‎ ‎z‎ ‎zeschłemi‎ ‎od‎ ‎pożaru‎ ‎liśćmi. Park‎ ‎—‎ ‎ów‎ ‎słynny‎ ‎park‎ ‎kaliski,‎ ‎artystycznie wręcz‎ ‎utrzymany‎ ‎i‎ ‎hodowany‎ ‎starannie‎ ‎od‎ ‎dłuższego‎ ‎czasu,‎ ‎zapuszczony,‎ ‎zdeptany,‎ ‎ze‎ ‎śladami‎ ‎biwaków,‎ ‎smutne‎ ‎czyni‎ ‎wrażenie.‎ ‎
33d56dd0-6df4-4127-88e1-62f2eb99b0fd
e63b991d-26e5-47f3-9afc-09030a6c4135
2dc50a25-a8cb-45df-9923-906ccc830dc8
d4928067-6a99-489b-ae39-27cc6d9582af
425d8dd5-372f-4b48-b0c7-6880bb71d1a2

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XIII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Siedmdziesięciotysięczne‎ ‎blizko,‎ ‎jedne‎ ‎z‎ ‎najbogatszych‎ ‎w‎ ‎Królestwie‎ ‎miasto,‎ ‎wyludniło‎ ‎się niemal‎ ‎zupełnie...‎ ‎Tłumy,‎ ‎nieprzeliczone‎ ‎zda‎ ‎się tłumy,‎ ‎w‎ ‎straszliwej‎ ‎panice‎ ‎szły,‎ ‎lub‎ ‎biegły,‎ ‎szosami,‎ ‎drogami‎ ‎lub‎ ‎wręcz‎ ‎przez‎ ‎pola‎ ‎i‎ ‎łęgi‎ ‎z‎ ‎tobołkami‎ ‎na‎ ‎plecach:‎ ‎Panie‎ ‎w‎ ‎domowych‎ ‎ubraniach‎ ‎bez‎ ‎kapeluszy,‎ ‎mężczyźni,‎ ‎ubrani‎ ‎byle‎ ‎jak, objuczeni‎ ‎pakunkami,‎ ‎chorzy,‎ ‎wlokący‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎prowadzeni‎ ‎przez‎ ‎krewnych,‎ ‎dzieci‎ ‎płaczące‎ ‎i‎ ‎rozwrzeszczane‎ ‎w‎ ‎niebogłosy...‎ ‎wszystko‎ ‎to‎ ‎biegło‎ ‎lub szło,‎ ‎wymijane‎ ‎przez‎ ‎napchane‎ ‎ludźmi‎ ‎i‎ ‎tobołami wozy,‎ ‎dorożki,‎ ‎zajęte‎ ‎przez‎ ‎niemożliwą‎ ‎do‎ ‎pomyślenia‎ ‎ilość‎ ‎pasażerów,‎ ‎omnibusy‎ ‎podążające‎ ‎byle dalej,‎ ‎byle‎ ‎dalej‎ ‎w‎ ‎niesłychanej‎ ‎wręcz‎ ‎panice... Najokropniejsze‎ ‎wieści‎ ‎rozpuszczają‎ ‎uciekinierzy.

„Na‎ ‎miłość‎ ‎boską—uciekajcie,‎ ‎uciekajcie.‎ ‎Prusacy‎ ‎gonią,‎ ‎za‎ ‎chwilę‎ ‎tu‎ ‎będą.‎ ‎Gazownia‎ ‎wysadzona‎ ‎w‎ ‎powietrze‎". „Kościół‎ ‎św.‎ ‎Józefa‎ ‎już‎ ‎całkiem‎ ‎rozwalony. Ratusz,‎ ‎Trybunał,‎ ‎Gubernia,‎ ‎Monopol‎ ‎spalone,‎ ‎teraz‎ ‎palą‎ ‎domy“ — opowiada‎ ‎ktoś,‎ ‎co‎ ‎przed‎ ‎chwilą wydostał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎miasta. „Wszystkich‎ ‎mężczyzn‎ ‎zabrali‎ ‎i‎ ‎teraz‎ ‎ich‎ ‎rozstrzeliwują‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach.‎ ‎O‎ ‎Jezu!‎ ‎Jezu! — jęczy jakaś‎ ‎otyła‎ ‎jejmość,‎ ‎ledwie‎ ‎będąca‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎maszerować. „I‎ ‎wszystkich‎ ‎księży‎ ‎pomordowali — kainy“‎ ‎— dodaje‎ ‎ktoś.—„Mój‎ ‎Boże—staruszek‎ ‎reformat‎ ‎ledwie dychał,‎ ‎jak‎ ‎go‎ ‎dżgali‎ ‎sztykiem,‎ ‎a‎ ‎ksiądz‎ ‎Adamczyk nikiej‎ ‎padlina‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎rzucony"‎ ‎—‎ ‎dorzuca‎ ‎znów inna‎ ‎kobiecina‎ ‎ubogo‎ ‎ubrana. „Panie‎ ‎mecenasie,‎ ‎na‎ ‎miły‎ ‎Bóg‎ ‎dostańcie‎ ‎koni, dzieci‎ ‎moje‎ ‎nie‎ ‎dojdą‎ ‎w‎ ‎żaden‎ ‎sposób.‎ ‎Łotry‎ ‎prusacy,‎ ‎palą‎ ‎Trybunał‎ ‎ledwie‎ ‎z‎ ‎życiem‎ ‎nas‎ ‎wypuścili"‎ — woła‎ ‎zdenerwowany‎ ‎do‎ ‎najwyższego‎ ‎stopnia‎ ‎archiwista‎ ‎Sądu‎ ‎Okręgowego‎ ‎B.,‎ ‎nieomal‎ ‎biegnąc‎ ‎z‎ ‎córką‎ ‎i‎ ‎synkiem... Na‎ ‎zapytanie,‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎działo‎ ‎jak‎ ‎wychodzili,‎ ‎żaden‎ ‎nieomal‎ ‎z‎ ‎uciekinierów‎ ‎nie‎ ‎jest w‎ ‎stanie‎ ‎odpowiedzieć. 

Pożar,‎ ‎który‎ ‎wówczas,‎ ‎jak‎ ‎wiadomo‎ ‎zniszczył jedynie‎ ‎gmach‎ ‎magistratu‎ ‎w‎ ‎wyobraźni‎ ‎ogarnięte go‎ ‎paniką‎ ‎tłumu,‎ ‎przybierał‎ ‎rozmiary‎ ‎niesłychane.‎ ‎Według‎ ‎słów‎ ‎zbiegów‎ ‎sądząc,‎ ‎możnaby‎ ‎było uważać‎ ‎połowę‎ ‎miasta‎ ‎za‎ ‎spaloną‎ ‎lub‎ ‎zburzoną pociskami‎ ‎podczas‎ ‎bombardowania. Wogóle,‎ ‎stan‎ ‎psychiczny‎ ‎tłumów,‎ ‎co‎ ‎opuściły Kalisz,‎ ‎okropny.‎ ‎Całe‎ ‎szczęście,‎ ‎że‎ ‎otwartą‎ ‎była duża‎ ‎przestrzeń‎ ‎przecięta‎ ‎szosami‎ ‎Łódzką,‎ ‎Turecką‎ ‎i‎ ‎Konińską‎ ‎i‎ ‎mnóstwem‎ ‎dróg,‎ ‎gdyż‎ ‎inaczej‎ ‎tłumy,‎ ‎cisnące‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎jakiejbądź‎ ‎jednej‎ ‎drodze,‎ ‎mogłyby‎ ‎spowodować‎ ‎niesłychaną‎ ‎katastrofę.‎ ‎Na‎ ‎nic szły‎ ‎wszelkie‎ ‎próby‎ ‎uspakajania,‎ ‎przedsiębrane przez‎ ‎nieliczne‎ ‎przytomniejsze‎ ‎jednostki,‎ ‎lub‎ ‎przez nas,‎ ‎co‎ ‎bombardowanie‎ ‎nocne‎ ‎obserwowaliśmy zdaleka‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎byliśmy‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎ulec‎ ‎powszechnej panice.‎ ‎Panika‎ ‎ta‎ ‎chwilami‎ ‎przybierała‎ ‎postać zbiorowego‎ ‎obłędu.‎ ‎Choć‎ ‎i‎ ‎pojedyńczych‎ ‎wypadków‎ ‎obłędu‎ ‎nie‎ ‎brakło. Wśród‎ ‎mijających‎ ‎Pólko‎ ‎grup‎ ‎widzę‎ ‎sporo osób,‎ ‎ogarniętych‎ ‎obłąkaniem.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎szybko idzie‎ ‎z‎ ‎innemi‎ ‎wykrzywiony‎ ‎dziko‎ ‎jakoś‎ ‎dobry znajomy‎ ‎mój‎ ‎R.‎ ‎„Ho,‎ ‎ho,‎ ‎ho — chałupa‎ ‎verfall,‎ ‎verfall!“‎ ‎—‎ ‎woła‎ ‎do‎ ‎mnie,‎ ‎kłaniając‎ ‎się‎ ‎szarmancko — „verfall‎ ‎chałupa,‎ ‎verfall,‎ ‎verfall" — powtarza‎ ‎dalej... „Panie‎ ‎mecenasie — krzyczy‎ ‎niedługo‎ ‎po‎ ‎nim klient‎ ‎mój‎ ‎W. — bierz‎ ‎się‎ ‎pan‎ ‎teraz‎ ‎za‎ ‎mojego‎ ‎ojca, czas‎ ‎wielki‎ ‎na‎ ‎to“! Błędny‎ ‎wyraz‎ ‎oczu,‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎wykrzywiona‎ ‎twarz,‎ ‎świadczą‎ ‎wymownie‎ ‎o‎ ‎nienormalnym‎ ‎stanie‎ ‎biedaka. Owdzie,‎ ‎żydówka‎ ‎stara,‎ ‎ledwie‎ ‎ją‎ ‎mogą‎ ‎utrzymać‎ ‎dwie‎ ‎osoby,‎ ‎rzuca‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎malignie.‎ ‎Pół ślepa,‎ ‎zaropiałe‎ ‎oczy,‎ ‎peruka,‎ ‎pociesznie‎ ‎przekrzywiona,‎ ‎odkrywa‎ ‎wstrętne‎ ‎rzadkie‎ ‎siwe‎ ‎kosmyki. Wrzask‎ ‎jakiś‎ ‎nieludzki‎ ‎wyrywa‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎jej‎ ‎gardzieli... Takich‎ ‎scen‎ ‎mnóstwo.‎ ‎Nerwy‎ ‎współczesnego człowieka‎ ‎widocznie‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎znieść‎ ‎okropności‎ ‎wojny...‎ ‎Niemal‎ ‎połowa‎ ‎uciekających‎ ‎robi wrażenie‎ ‎pijanych...

Jak‎ ‎dla‎ ‎kontrastu,‎ ‎spotkać‎ ‎można‎ ‎sceny‎ ‎mimo całej‎ ‎grozy‎ ‎sytuacji‎ ‎wywołujące‎ ‎uśmiech‎ ‎na‎ ‎twarz mimowolny...‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎truchcikiem‎ ‎biegnie‎ ‎jakiś starowina‎ ‎bez‎ ‎czapki,‎ ‎dźwigając‎ ‎pod‎ ‎pachą...‎ ‎kota. To‎ ‎znowu‎ ‎kłusem‎ ‎biegnie‎ ‎bardzo‎ ‎solidny‎ ‎kupiec kaliski‎ ‎W.‎ ‎w‎ ‎najbardziej‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎można‎ ‎sobie wyobrazić‎ ‎zaniedbanem‎ ‎ubraniu,‎ ‎a‎ ‎z‎ ‎tyłu,‎ ‎za‎ ‎chałat‎ ‎męża‎ ‎przytrzymując,‎ ‎biegnie‎ ‎sapiąc‎ ‎i‎ ‎krzycząc otyła‎ ‎jego‎ ‎żona‎ ‎z‎ ‎dziećmi.‎ ‎Tam‎ ‎znów‎ ‎idzie‎ ‎młoda para:‎ ‎on‎ ‎dźwiga‎ ‎„na‎ ‎barana“‎ ‎małego‎ ‎synka,‎ ‎ona zaś‎ ‎z‎ ‎gracją‎ ‎niesie...‎ ‎klatkę‎ ‎z‎ ‎kanarkiem.‎ ‎Wreszcie...‎ ‎grupa,‎ ‎na‎ ‎jej‎ ‎czele‎ ‎brnie‎ ‎po‎ ‎błocie‎ ‎grenadjerskim‎ ‎krokiem,‎ ‎z‎ ‎potężną‎ ‎pierzyną‎ ‎na‎ ‎plecach,‎ ‎kaliski‎ ‎arbiter‎ ‎elegantiarum‎ ‎„prezes‎ ‎prezesów znany‎ ‎z‎ ‎powagi‎ ‎i‎ ‎zalet‎ ‎towarzyskich‎ ‎mecenas‎ ‎Z.,‎ ‎tuż za‎ ‎nim‎ ‎obładowany‎ ‎rzetelnie‎ ‎ex-komendant‎ ‎wolnego‎ ‎miasta‎ ‎Kalisza‎ ‎M.‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎inżynierostwo Szt.‎ ‎oboje‎ ‎niezwykle‎ ‎dorodnej‎ ‎postaci,‎ ‎dziś‎ ‎biorą formalny‎ ‎rekord‎ ‎pieszy,‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎wreszcie — dawny zakładnik‎ ‎pruski‎ ‎—‎ ‎fabrykant‎ ‎Handtke,‎ ‎który,‎ ‎jak zresztą‎ ‎większość‎ ‎uciekinierów‎ ‎uratował‎ ‎zaledwie letni‎ ‎garnitur.

Wśród‎ ‎tego‎ ‎popłochu‎ ‎nowa‎ ‎wieść‎ ‎przychodzi.‎ ‎„W‎ ‎Skarszewie‎ ‎dragoni‎ ‎rosyjscy!‎ ‎Każą‎ ‎"opuszczać‎ ‎domy‎ ‎podmiejskie,‎ ‎będzie‎ ‎bitwa“! Skarszew‎ ‎leży‎ ‎o‎ ‎trzy‎ ‎wiorsty‎ ‎od‎ ‎nas‎ ‎zaledwie,‎ ‎wielki‎ ‎więc‎ ‎czas‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎nas. Zapanowawszy‎ ‎nad‎ ‎sytuacją,‎ ‎rodzina‎ ‎bowiem włodarza‎ ‎Szczepana,‎ ‎co‎ ‎miała‎ ‎z‎ ‎nami‎ ‎jechać,‎ ‎dostaje‎ ‎jakiegoś‎ ‎zbiorowego‎ ‎ataku‎ ‎oporu‎ ‎i‎ ‎histerji, chcąc‎ ‎uciekać‎ ‎w‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎ruszamy. Dobrze‎ ‎znany‎ ‎Kaliszowi‎ ‎omnibus‎ ‎„Kalisz - Pólko“,‎ ‎którym‎ ‎codzień‎ ‎kilkanaścioro‎ ‎dzieci‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎przybywało‎ ‎na‎ ‎„zagonki“‎ ‎do‎ ‎Pólka,‎ ‎wypełniony‎ ‎po‎ ‎brzegi‎ ‎dziatwą‎ ‎i‎ ‎niewiastami,‎ ‎wyjeżdża‎ ‎na szosę,‎ ‎za‎ ‎nim‎ ‎idzie‎ ‎wóz‎ ‎wypchany‎ ‎z‎ ‎najpotrzebniejszemi‎ ‎rzeczami‎ ‎kilku‎ ‎rodzin — za‎ ‎wozem‎ ‎dwie krowy,‎ ‎co‎ ‎ani‎ ‎rusz‎ ‎nie‎ ‎chcą‎ ‎nagiąć‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ogólnego‎ ‎nastroju‎ ‎trwogi‎ ‎i‎ ‎pośpiechu,‎ ‎ociągając‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎rycząc,‎ ‎mężczyźni‎ ‎bądź‎ ‎przy‎ ‎koniach,‎ ‎bądź‎ ‎z‎ ‎tyłu, no‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎chwili‎ ‎wpadamy‎ ‎w‎ ‎szeroki‎ ‎potok‎ ‎uciekającego‎ ‎tłumu.

Na‎ ‎dobitkę‎ ‎zaczyna‎ ‎padać‎ ‎deszcz,‎ ‎kapuśniak coraz‎ ‎mocniejszy‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎smagani‎ ‎przez‎ ‎bezlitośne niebo,‎ ‎a‎ ‎pędzeni‎ ‎oczekiwaniem‎ ‎bitwy‎ ‎i‎ ‎strachem przed‎ ‎prusakami,‎ ‎idziemy‎ ‎z‎ ‎początku‎ ‎szosą,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wjeżdżamy‎ ‎w‎ ‎piaszczystą‎ ‎drogę,‎ ‎prowadzącą‎ ‎przez‎ ‎Dembe‎ ‎i‎ ‎Nakwasin‎ ‎do‎ ‎pierwszego‎ ‎etapu‎ ‎naszej‎ ‎podróży — Koźminka. Wszędzie‎ ‎tłumy:‎ ‎zwaliska‎ ‎starej‎ ‎karczmy‎ ‎pod Skarszewem‎ ‎wypełnione‎ ‎po‎ ‎brzegi,‎ ‎w‎ ‎lesie‎ ‎moc uciekinierów,‎ ‎chroniących‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎deszczem‎ ‎pod drzewami,‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎leżących‎ ‎bezsilnie‎ ‎ze‎ ‎zmęczenia... Mijamy‎ ‎możliwie‎ ‎szybko‎ ‎tłumy‎ ‎uciekinierów, gdy‎ ‎nagle‎ ‎spostrzegamy,‎ ‎że‎ ‎usunęliśmy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎Pólka‎ ‎w‎ ‎samą‎ ‎porę.‎ ‎Między‎ ‎drzewami‎ ‎wyraźnie‎ ‎widzimy‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎dyskretnie‎ ‎szare‎ ‎bluzy‎ ‎i‎ ‎okrągłe‎ ‎czapki‎ ‎dragonów‎ ‎rosyjskich.‎ ‎Większy‎ ‎ich‎ ‎oddział‎ ‎biwakuje‎ ‎zapewne‎ ‎w‎ ‎lesie. Drugi‎ ‎niewielki‎ ‎podjazd‎ ‎spotykamy‎ ‎w‎ ‎Dembem,‎ ‎przepełnionym‎ ‎uciekinierami.‎ ‎Po‎ ‎chałupach, stajniach,‎ ‎oborach,‎ ‎zabudowaniach‎ ‎dworskich, wszędzie‎ ‎widać‎ ‎biwakujących‎ ‎kaliszan.‎ ‎Poczciwi chłopi‎ ‎przyjmują‎ ‎ich‎ ‎i‎ ‎pomieszczają,‎ ‎jak‎ ‎mogą. Widzimy,‎ ‎jak‎ ‎zbity‎ ‎tłum‎ ‎otacza‎ ‎podjazd‎ ‎dragoński.‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎dragonów‎ ‎coś‎ ‎mówi‎ ‎—‎ ‎poczem — wszyscy‎ ‎zdejmują‎ ‎furażerki,‎ ‎kłaniają‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎odjeżdżają‎ ‎wyciągniętym‎ ‎kłusem.‎ ‎Wśród‎ ‎publiczności wszczyna‎ ‎się‎ ‎rwetes.‎ ‎Śpieszę‎ ‎dowiedzieć‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎co chodzi.‎ ‎Okazuje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎dragoni‎ ‎nakazują‎ ‎wszystkim‎ ‎mieszkańcom‎ ‎opuszczać‎ ‎chałupy‎ ‎i‎ ‎wynosić‎ ‎się aż‎ ‎po‎ ‎Koźminek,‎ ‎bo‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎godzin‎ ‎będzie‎ ‎tu‎ ‎wielka‎ ‎bitwa.

Nowy‎ ‎wybuch‎ ‎paniki;‎ ‎do‎ ‎uciekinierów‎ ‎kaliskich‎ ‎przyłączają‎ ‎się‎ ‎chłopi‎ ‎z‎ ‎Dembego‎ ‎i‎ ‎kolonji poblizkiej.‎ ‎Zaczyna‎ ‎się‎ ‎płacz‎ ‎i‎ ‎rozterka.‎ ‎Tłum w‎ ‎zamieszaniu‎ ‎rusza‎ ‎dalej,‎ ‎lecz‎ ‎wkrótce‎ ‎po‎ ‎odjeździe‎ ‎dragonów,‎ ‎widzimy‎ ‎rwącą‎ ‎przez‎ ‎pole‎ ‎powrotną‎ ‎falę‎ ‎uciekinierów‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Nakwasina. „Uciekajcie‎ ‎za‎ ‎Wartę — tu‎ ‎każą‎ ‎wszystko‎ ‎opróżniać,‎ ‎palić‎ ‎będą“! — wołają.‎ ‎„W‎ ‎Koźminku‎ ‎15‎ ‎tysięcy‎ ‎ludzi‎ ‎obozuje‎ ‎na‎ ‎rynku,‎ ‎głód‎ ‎i‎ ‎choroby“!‎ ‎dorzuca‎ ‎ktoś‎ ‎inny.
Oczywista‎ ‎nieprawda!‎ ‎A‎ ‎jednak‎ ‎panika‎ ‎się wzmaga,‎ ‎ogromna‎ ‎część‎ ‎uciekających‎ ‎tłumów‎ ‎rwie nazad‎ ‎ku‎ ‎szosie,‎ ‎aby‎ ‎oddalić‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎najwięcej‎ ‎od Kalisza.‎ ‎Do‎ ‎uciekinierów‎ ‎kaliskich‎ ‎przyłączają‎ ‎się uciekający‎ ‎przed‎ ‎zapowiedzianą‎ ‎bitwą‎ ‎chłopi... Płacz‎ ‎i‎ ‎zamieszanie‎ ‎wzmagają‎ ‎się... Mimo‎ ‎wszystko,‎ ‎opanowujemy‎ ‎nerwy‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎dalej,‎ ‎stosunkowo‎ ‎niewielka‎ ‎garść‎ ‎dotrzymuje‎ ‎nam‎ ‎placu...‎ ‎Reszta‎ ‎uciekła‎ ‎w‎ ‎inną‎ ‎stronę — ku‎ ‎Turkowi... Napotykamy‎ ‎po‎ ‎drodze‎ ‎pełno‎ ‎ludzi‎ ‎z‎ ‎sił‎ ‎zupełnie‎ ‎opadłych,‎ ‎śpiących‎ ‎na‎ ‎mokrej‎ ‎ziemi‎ ‎przy drodze‎ ‎lub‎ ‎w‎ ‎lasku,‎ ‎obojętnych‎ ‎na‎ ‎wszystko... Wreszcie‎ ‎po‎ ‎kilkugodzinnej‎ ‎podróży‎ ‎dopełzamy‎ ‎nareszcie‎ ‎do‎ ‎owego‎ ‎Koźminka. Uderza‎ ‎nas‎ ‎przede wsz‎y‎stkim‎ ‎wrażenie‎ ‎zupełnego‎ ‎spokoju,‎ ‎jaki‎ ‎panuje‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Mieszkańcy,‎ ‎coprawda‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎powychodzili z‎ ‎domów,‎ ‎rozmawiają‎ ‎z‎ ‎uciekinierami,‎ ‎ale‎ ‎ani‎ ‎śladu‎ ‎popłochu,‎ ‎na‎ ‎jaki‎ ‎patrzymy‎ ‎od‎ ‎dni‎ ‎kilku.‎ ‎Patrole‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎na‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎ulicach... W‎ ‎Koźminku‎ ‎natychmiast‎ ‎prawie‎ ‎znaleźliśmy niezgorsze‎ ‎wcale‎ ‎przyporzysko‎ ‎w‎ ‎miejscowej‎ ‎szkole‎ ‎początkowej,‎ ‎a‎ ‎dzięki‎ ‎gościnności‎ ‎zacnego‎ ‎nauczyciela‎ ‎i‎ ‎jego‎ ‎rodziny,‎ ‎nie‎ ‎brakło‎ ‎nam‎ ‎nieomal niczego‎ ‎na‎ ‎tym‎ ‎kilkogodzinnym‎ ‎etapie. Znajomych‎ ‎znaleźliśmy‎ ‎sporo,‎ ‎przeważnie‎ ‎jednak‎ ‎takich,‎ ‎którzy‎ ‎wyjechali‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎jeszcze przed‎ ‎piątkowem‎ ‎bombardowaniem.
db2b46a0-f307-4d5f-9bd4-23258e7bd5e8
caeac684-1e42-4249-a920-eb327a4cab6b
bc22fdad-1f27-4c70-927a-6ba44241b3cd

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jeżeli‎ ‎ktokolwiek‎ ‎z‎ ‎Kaliszan‎ ‎trzymał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎nerwami‎ ‎dobrze‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎dni‎ ‎ubiegłych,‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎noc z‎ ‎7‎ ‎na‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎zmusiła‎ ‎go‎ ‎do‎ ‎kapitulacji‎ ‎zupełnej.‎ ‎Bombardowanie‎ ‎całkowicie‎ ‎bezbronnego,‎ ‎leżącego‎ ‎w‎ ‎kotlinie,‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎zboczach‎ ‎gór,‎ ‎otaczających‎ ‎tę‎ ‎kotlinę,‎ ‎miasta,‎ ‎rozpoczęte‎ ‎koło‎ ‎w‎ ‎pół‎ ‎do 12-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎w‎ ‎piątek‎ ‎trwało‎ ‎do‎ ‎godziny‎ 6-ej rano,‎ ‎bez‎ ‎najmniejszej‎ ‎przerwy.‎ ‎Owszem,‎ ‎prusacy jakgdyby‎ ‎siląc‎ ‎się‎ ‎możliwie‎ ‎groźniej‎ ‎przemówić do‎ ‎wyobraźni‎ ‎Kaliszan,‎ ‎podtrzymywali‎ ‎ogień‎ ‎niemal‎ ‎bezustannie,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎nawet‎ ‎niemożliwe‎ ‎było zauważyć‎ ‎przerwy‎ ‎kilkuminutowe‎ ‎między‎ ‎strzałami‎ ‎sekcji,‎ ‎jakie‎ ‎obserwowaliśmy‎ ‎podczas‎ ‎bombardowania‎ ‎poprzedniego‎ ‎dnia‎ ‎wieczorem.‎ ‎Prawdopodobnie‎ ‎nadeszły‎ ‎prusakom‎ ‎nowe‎ ‎baterje‎ ‎dział polowych,‎ ‎absolutną‎ ‎bowiem‎ ‎niemożliwością‎ ‎było by‎ ‎przypuścić,‎ ‎że‎ ‎całonocny‎ ‎ogień,‎ ‎przyczem‎ ‎wypuszczono‎ ‎kilkaset‎ ‎pocisków,‎ ‎podtrzymywała‎ ‎jedna baterja.‎ 

‎Na‎ ‎szczęście,‎ ‎strzelano‎ ‎wyłącznie‎ ‎granatami‎ ‎lub‎ ‎szrapnelami,‎ ‎inaczej‎ ‎bowiem‎ ‎napewno‎ ‎całe miasto‎ ‎poszłoby‎ ‎z‎ ‎dymem.‎ ‎O‎ ‎tem‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎wiedzieli‎ ‎biedni‎ ‎kaliszanie,‎ ‎tulący‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎śmiertelnej trwodze‎ ‎po‎ ‎piwnicach‎ ‎przez‎ ‎noc‎ ‎całą‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎każdej chwili‎ ‎przy‎ ‎każdym‎ ‎nowym‎ ‎strzale‎ ‎i‎ ‎nowym‎ ‎świście‎ ‎lecącego‎ ‎pocisku‎ ‎wyglądający‎ ‎śmierci.‎ ‎Kto‎ ‎też noc‎ ‎tę‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎przetrzymał,‎ ‎zaiste‎ ‎dobre‎ ‎musiał mieć‎ ‎nerwy.‎ ‎Szkody‎ ‎też‎ ‎były‎ ‎bez‎ ‎porównania‎ ‎znaczniejsze,‎ ‎niż‎ ‎dawniej.‎ ‎Ucierpiały‎ ‎bardzo‎ ‎Tyniec‎ ‎— gdzie‎ ‎np.‎ ‎dom‎ ‎May’a‎ ‎został‎ ‎na wpół‎ ‎zburzony, Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎który‎ ‎oświetlony‎ ‎pożarem‎ ‎Ratusza stał‎ ‎się‎ ‎wyborną‎ ‎tarczą‎ ‎dla‎ ‎pocisków‎ ‎pruskich, kilka‎ ‎domów‎ ‎przy‎ ‎Alei‎ ‎Józefiny,‎ ‎gęsto‎ ‎skupione domostwa‎ ‎dzielnicy‎ ‎żydowskiej,‎ ‎a‎ ‎również‎ ‎i‎ ‎główne‎ ‎arterja‎ ‎miasta,‎ ‎biegnące‎ ‎przez‎ ‎całą‎ ‎jego‎ ‎długość ulice:‎ ‎Wrocławska‎ ‎i‎ ‎Warszawska.‎ ‎Ofiar‎ ‎w‎ ‎ludziach zdaje‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎wcale,‎ ‎chyba‎ ‎gdziebądź‎ ‎po przedmieściach‎ ‎w‎ ‎małych‎ ‎domkach.

Przerażenie‎ ‎ludności,‎ ‎trzymanej‎ ‎przez‎ ‎noc‎ ‎całą‎ ‎pod‎ ‎kompletnym‎ ‎gradem‎ ‎pocisków,‎ ‎było‎ ‎nie do‎ ‎opisania.‎ ‎To‎ ‎też‎ ‎gdy‎ ‎tylko‎ ‎ustało‎ ‎bombardowanie,‎ ‎wnet‎ ‎tłumy‎ ‎całe‎ ‎wyległy,‎ ‎chwytając‎ ‎co‎ ‎było pod‎ ‎ręką‎ ‎i‎ ‎uciekając‎ ‎na‎ ‎wszystkie‎ ‎strony.‎ ‎Przerażenie‎ ‎i‎ ‎panikę‎ ‎spotęgowała‎ ‎jeszcze‎ ‎wieść‎ ‎o‎ ‎nowem okrucieństwie‎ ‎prusaków.‎ ‎

Koło‎ ‎godziny‎ ‎7-ej‎ ‎rano do‎ ‎miasta‎ ‎wpadły‎ ‎silne‎ ‎oddziały‎ ‎piechoty‎ ‎i‎ ‎ułanów,‎ ‎rozpoczynając‎ ‎formalną‎ ‎razzię‎ ‎w‎ ‎zachodnich dzielnicach‎ ‎miasta:‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎Wydorach, Nowym‎ ‎Swiecie,‎ ‎Rypinku‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.‎ ‎Żołnierze‎ ‎wpadali do‎ ‎domów,‎ ‎przetrząsali‎ ‎mieszkania,‎ ‎wybijając‎ ‎drzwi zamknięte,‎ ‎wyciągali‎ ‎z‎ ‎piwnic‎ ‎i‎ ‎suteren‎ ‎ukrywających‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎mieszkańców‎ ‎i‎ ‎aresztowali‎ ‎wszystkich‎ ‎mężczyzn,‎ ‎począwszy‎ ‎od‎ ‎chłopców‎ ‎kilkunastoletnich,‎ ‎a‎ ‎kończąc‎ ‎na‎ ‎starcach.‎ ‎Aresztowanych‎ ‎spędzono‎ ‎do‎ ‎kupy‎ ‎i‎ ‎tłukąc‎ ‎kolbami,‎ ‎pędzono‎ ‎za‎ ‎miasto. 

Gdy‎ ‎pierwsza‎ ‎partja‎ ‎złożona‎ ‎z‎ ‎83‎ ‎mężczyzn stanęła‎ ‎„na‎ ‎Wiatrakach“,‎ ‎żołnierze‎ ‎zaczęli‎ ‎rachować‎ ‎aresztowanych,‎ ‎odprowadzając‎ ‎co‎ ‎dziesiątego na‎ ‎stronę.‎ ‎Za‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎w‎ ‎oczach‎ ‎przerażonych towarzyszy‎ ‎i‎ ‎nadciągającej‎ ‎nowej‎ ‎partji — dziewięciu‎ ‎ludzi‎ ‎legło‎ ‎krwią‎ ‎zbroczonych‎ ‎pod‎ ‎salwą.‎ ‎Dwurzucających‎ ‎się‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎dobito‎ ‎wystrzałami‎ ‎z‎ ‎rewolwerów. Natychmiast‎ ‎zarządzono‎ ‎grzebanie,‎ ‎brańcom, oczekującym‎ ‎swojej‎ ‎kolei,‎ ‎kazano‎ ‎kopać‎ ‎doły,‎ ‎tuż za‎ ‎leżącemi‎ ‎trupami... Tymczasem‎ ‎nadciągały‎ ‎nowe‎ ‎partje,‎ ‎wywleczonych‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎brańców.‎ ‎Można‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić‎ ‎ich‎ ‎uczucia‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎nieludzkie,‎ ‎gdy‎ ‎bliżsi poza‎ ‎gęstym‎ ‎kordonem‎ ‎żołnierzy,‎ ‎ujrzeli‎ ‎walające się‎ ‎na‎ ‎ziemi‎ ‎pierwsze‎ ‎trupy‎ ‎i‎ ‎kopane‎ ‎doły...‎ ‎Zwłaszcza‎ ‎przerażenie‎ ‎wzrosło,‎ ‎gdy‎ ‎niewiadomo‎ ‎z‎ ‎jakiego‎ ‎powodu‎ ‎opodal‎ ‎znów‎ ‎zabrzmiała‎ ‎salwa,‎ ‎a‎ ‎dalej‎ ‎pojedyncze‎ ‎wystrzały... Ani‎ ‎na‎ ‎chwilę‎ ‎wątpić‎ ‎nie‎ ‎można‎ ‎było,‎ ‎że dzicz‎ ‎niemiecka‎ ‎przystąpiła‎ ‎do‎ ‎wykonania‎ ‎barbarzyńskiej‎ ‎zapowiedzi‎ ‎Preuskera‎ ‎—‎ ‎dziesiątkowania mieszkańców.‎ ‎W‎ ‎takiej‎ ‎torturze‎ ‎psychicznej,‎ ‎mogącej‎ ‎stargać‎ ‎nie‎ ‎wiem‎ ‎jakie‎ ‎nerwy,‎ ‎biedaków w‎ ‎liczbie‎ ‎koło‎ ‎800‎ ‎przetrzymano‎ ‎kilka‎ ‎godzin.‎ ‎Położenie‎ ‎stało‎ ‎się‎ ‎tem‎ ‎nieznośniejsze,‎ ‎że‎ ‎wielu‎ ‎przypędzono‎ ‎nieubranych‎ ‎lub‎ ‎nawpół‎ ‎ubranych,‎ ‎a‎ ‎zimno‎ ‎było‎ ‎dotkliwe‎ ‎i‎ ‎wkrótce‎ ‎zaczął‎ ‎mżyć‎ ‎gęsty deszcz,‎ ‎kapuśniaczek.

Dzikiego‎ ‎jednak‎ ‎dziesiątkowania‎ ‎nie‎ ‎kontynuowano.‎ ‎Do‎ ‎wykopanego‎ ‎dołu‎ ‎zepchnięto‎ ‎ciała rozstrzelanych,‎ ‎wylosowanych‎ ‎z‎ ‎pierwszej‎ ‎partji, później‎ ‎jeszcze‎ ‎kilka‎ ‎innych‎ ‎trupów,‎ ‎ofiar‎ ‎zamordowanych‎ ‎już‎ ‎na‎ ‎polu,‎ ‎posypano‎ ‎wapnem‎ ‎i‎ ‎zaczęto‎ ‎zasypywać.‎ ‎Nadzieja‎ ‎zaczęła‎ ‎świtać‎ ‎w‎ ‎sercach‎ ‎przerażonego‎ ‎tłumu... I‎ ‎straszną‎ ‎jest‎ ‎psychologja‎ ‎bierności‎ ‎i‎ ‎niewoli...‎ ‎

Tłum,‎ ‎koło‎ ‎800‎ ‎brańców,‎ ‎wyłącznie‎ ‎mężczyzn,‎ ‎stał‎ ‎zbitą‎ ‎masą,‎ ‎otoczony‎ ‎kordonem‎ ‎rozciągniętej‎ ‎szeroko‎ ‎kompanji‎ ‎piechoty...‎ ‎kilkudziesięciu żołdaków,‎ ‎stało‎ ‎po‎za‎ ‎tem.‎ ‎Tłum,‎ ‎przeznaczony na‎ ‎straszny‎ ‎los‎ ‎dziesiątkowania...‎ ‎przed‎ ‎oczami tych‎ ‎ludzi‎ ‎kopano‎ ‎groby...‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎zaświtał‎ ‎odruch walki...‎ ‎nie‎ ‎powstała‎ ‎myśl‎ ‎wyrwania‎ ‎choćby‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎karabinów,‎ ‎choćby‎ ‎przerwania‎ ‎kordonu‎ ‎i‎ ‎ucieczki...‎ ‎Byłoby‎ ‎to‎ ‎szaleństwo‎ ‎rozpaczy... ofiary‎ ‎większe‎ ‎może...‎ ‎znane‎ ‎drogi,‎ ‎miasto‎ ‎tuż obok‎ ‎siedmdziesięciotysięczne...‎ ‎prusaków‎ ‎zaledwie garstka,‎ ‎rabusiów‎ ‎bezwzględnych‎ ‎i‎ ‎morderców... W‎ ‎ciągu‎ ‎kilku‎ ‎godzin‎ ‎tysiączna‎ ‎blizko,‎ ‎rzesza‎ ‎stała,‎ ‎smagana‎ ‎deszczem,‎ ‎pod‎ ‎grozą‎ ‎śmierci... Wreszcie‎ ‎przybywa‎ ‎jakiś‎ ‎generał,‎ ‎coś‎ ‎przemawia, czego‎ ‎nawet‎ ‎najbliżsi‎ ‎słyszeć‎ ‎dokładnie‎ ‎nie‎ ‎mogli; kordony‎ ‎ściągają...‎ ‎Tłum‎ ‎brańców‎ ‎szybko‎ ‎powraca‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎skąd‎ ‎już‎ ‎od‎ ‎7-ej‎ ‎rano‎ ‎rwał‎ ‎na‎ ‎północ‎ ‎nieskończony,‎ ‎zdawało‎ ‎się,‎ ‎potok‎ ‎uciekających...

Obrazu‎ ‎tej‎ ‎ucieczki‎ ‎nie‎ ‎podobna‎ ‎zapomnieć temu,‎ ‎kto‎ ‎go‎ ‎widział!
c72baf62-7a67-47a8-857c-27ecb990d218
5dab5e36-952a-4eef-bb6c-c6cbfd35787c
ce433f34-bae7-4743-8fb5-f558fd121c47

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XI

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Było‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎po‎ ‎6-ej,‎ ‎gdy‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Kalisza‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎spodziewany‎ ‎przez‎ ‎nas‎ ‎huk‎ ‎wystrzałów‎ ‎armatnich.‎ ‎Artylerja‎ ‎pruska‎ ‎zaczęła‎ ‎bombardować‎ ‎miasto‎ ‎znowu.‎ ‎Tym‎ ‎razem‎ ‎bombardowanie‎ ‎było‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎dłuższe‎ ‎niż‎ ‎we‎ ‎wtorek.‎ ‎Trwało‎ ‎ono‎ ‎niemal‎ ‎do‎ ‎godziny‎ ‎9‎ 1/‎2‎,‎ ‎przyczem‎ ‎strzały szły‎ ‎dość‎ ‎gęsto.‎ ‎Strzelano‎ ‎widocznie‎ ‎sekcjami, gdyż‎ ‎po‎ ‎dwuch‎ ‎strzałach‎ ‎następowała‎ ‎kilkuminutowa‎ ‎przerwa,‎ ‎dłuższą‎ ‎znów‎ ‎przerwę‎ ‎zaobserwować‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎po‎ ‎ośmiu‎ ‎wystrzałach.‎ ‎Z‎ ‎balkonu‎ ‎willi‎ ‎doskonale‎ ‎mogliśmy‎ ‎obserwować‎ ‎pociski, padające‎ ‎na‎ ‎miasto,‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎okoliczne‎ ‎łęgi.‎ ‎Widoczne‎ ‎za‎ ‎dnia‎ ‎jako‎ ‎obłoczki‎ ‎szybko‎ ‎przesuwające‎ ‎się po‎ ‎niebie,‎ ‎w‎ ‎miarę‎ ‎nastąpienia‎ ‎ciemności‎ ‎stały‎ ‎się one‎ ‎możliwe‎ ‎do‎ ‎zaobserwowania‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎chwili wybuchu‎ ‎—‎ ‎jaskrawym‎ ‎światłem‎ ‎białym,‎ ‎przypominającym‎ ‎trochę‎ ‎lampki‎ ‎elektryczne,‎ ‎nieosłonione‎ ‎mlecznym‎ ‎kloszem.‎ ‎

Nie‎ ‎wiem‎ ‎z‎ ‎jakiej‎ ‎racji, w‎ ‎obecnem‎ ‎bombardowaniu‎ ‎prusacy‎ ‎uwzględniają‎ ‎przeważnie‎ ‎park‎ ‎i‎ ‎północno-zachodnią‎ ‎część miasta,‎ ‎ulice‎ ‎Stawiszyńską‎ ‎i‎ ‎Skarszewską,‎ ‎oraz przestrzeń‎ ‎podmiejską,‎ ‎zawartą‎ ‎między‎ ‎szosami Konińską‎ ‎i‎ ‎Turecką — tu‎ ‎bowiem‎ ‎najgęściej‎ ‎widoczne‎ ‎są‎ ‎owe‎ ‎światła‎ ‎jaskrawe‎ ‎pękających‎ ‎pocisków. Obawiamy‎ ‎się,‎ ‎czy‎ ‎nie‎ ‎zacznie‎ ‎i‎ ‎nam‎ ‎grozić‎ ‎nie bezpieczeństwo,‎ ‎pękające‎ ‎bowiem‎ ‎pociski‎ ‎widzimy koło‎ ‎suszarni,‎ ‎odległej‎ ‎od‎ ‎nas‎ ‎o‎ ‎l ‎l‎/‎2‎ ‎kilometra‎ ‎nie spełna‎ ‎ale,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎zdaje,‎ ‎były‎ ‎to‎ ‎już‎ ‎największe wysiłki‎ ‎armat‎ ‎pruskiej‎ ‎artylerji‎ ‎polowej,‎ ‎któremi ostrzeliwano‎ ‎miasto.‎ ‎W‎ ‎każdym‎ ‎bądź‎ ‎razie — świst — ostry‎ ‎i‎ ‎metaliczny‎ ‎zarazem — jakiś‎ ‎dziwacznie‎ ‎buczący — odgłosy‎ ‎przerzynającego‎ ‎powietrze,‎ ‎lecącego‎ ‎pocisku,‎ ‎słyszymy‎ ‎doskonale.

W‎ ‎połączeniu‎ ‎z‎ ‎łuną‎ ‎pożaru‎ ‎Ratusza‎ ‎i‎ ‎niesionym‎ ‎przez‎ ‎wiatr‎ ‎dymem‎ ‎i‎ ‎niemiłym‎ ‎zapachem spalenizny‎ ‎—‎ ‎bombardowanie‎ ‎sprawiało‎ ‎straszne wrażenie.
W‎ ‎trakcie‎ ‎bombardowania‎ ‎wpada‎ ‎na‎ ‎podwórze‎ ‎bryczka,‎ ‎z‎ ‎której‎ ‎wyskakuje‎ ‎jakiś‎ ‎jegomość z‎ ‎wyrazem‎ ‎okropnego‎ ‎przerażenia‎ ‎w‎ ‎oczach‎ ‎i‎ ‎na twarzy‎ ‎całej.
„Panowie — na‎ ‎miłość‎ ‎boską‎ ‎pozwólcie‎ ‎mi‎ ‎tu przeczekać‎ ‎do‎ ‎rana.‎ ‎Jadę‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎ale‎ ‎tam‎ ‎straszne‎ ‎rzeczy‎ ‎się‎ ‎dzieją...‎ ‎wstrzymano‎ ‎mnie‎ ‎przed‎ ‎rogatką...‎ ‎bom‎ ‎na‎ ‎śmierć‎ ‎pewną‎ ‎jechał...‎ ‎Aby‎ ‎do rana“...

Z‎ ‎rozmowy‎ ‎dowiadujemy‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎jedzie‎ ‎z‎ ‎pod Łęczycy‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎gdzie‎ ‎synek‎ ‎jego‎ ‎przygotowuje‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎egzaminów‎ ‎wstępnych‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎od‎ ‎kilku‎ ‎dni niema‎ ‎o‎ ‎dziecku‎ ‎żadnych‎ ‎wiadomości.‎ ‎Usłyszawszy o‎ ‎zajęciu‎ ‎Kalisza‎ ‎przez‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎zajściach w‎ ‎mieście,‎ ‎jedzie‎ ‎ratować‎ ‎dziecko...‎ ‎Kto‎ ‎wie,‎ ‎czy nie‎ ‎zapóźno.
W‎ ‎dalszej‎ ‎pogawędce‎ ‎od‎ ‎uspokojonego‎ ‎nieco przybysza‎ ‎dowiadujemy‎ ‎się‎ ‎rzeczy,‎ ‎które‎ ‎nas‎ ‎bardzo‎ ‎serjo‎ ‎zaniepokoiły.‎ ‎

Przejeżdżając‎ ‎przez‎ ‎Uniejów,‎ ‎widział‎ ‎ciągnące‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Kalisza‎ ‎wojsko‎ ‎rosyjskie.‎ ‎O‎ ‎sile‎ ‎i‎ ‎rodzaju‎ ‎broni‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎umie‎ ‎powiedzieć.‎ ‎Pamięta‎ ‎tylko,‎ ‎że‎ ‎rozmawiał‎ ‎z‎ ‎dragonami‎ ‎pułku,‎ ‎konsystującego‎ ‎przed‎ ‎wojną‎ ‎w‎ ‎Kaliszu ‎i‎ ‎że‎ ‎mówili‎ ‎mu,‎ ‎iż‎ ‎ciągną‎ ‎na‎ ‎Kalisz,‎ ‎aby odebrać‎ ‎miasto‎ ‎i‎ ‎że‎ ‎oczekują‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎Uniejowie‎ ‎na‎ ‎większe‎ ‎siły.‎ ‎Nic‎ ‎więcej‎ ‎dowiedzieć się‎ ‎nie‎ ‎można.‎ ‎Na‎ ‎pytanie,‎ ‎czy‎ ‎widział‎ ‎armaty,‎ ‎przybysz‎ ‎odpowiada‎ ‎gorączkowo:‎ ‎„Ależ‎ ‎były,‎ ‎były‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎sporo,‎ ‎ale‎ ‎najwięcej‎ ‎dragoni‎ ‎z‎ ‎Kalisza.

Rozlegające‎ ‎się‎ ‎co‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎od czasu‎ ‎do‎ ‎czasu‎ ‎i‎ ‎częściej‎ ‎strzały‎ ‎działowe,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎każdy‎ ‎mógł‎ ‎być‎ ‎śmiertelnym‎ ‎dla‎ ‎dziecka,‎ ‎nie mogły‎ ‎sprzyjać‎ ‎uspokojeniu‎ ‎się‎ ‎zupełnemu‎ ‎—‎ ‎biedaka‎ ‎—‎ ‎dążącego‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎ratunek‎ ‎mil‎ ‎kilkanaście... Wkrótce‎ ‎też‎ ‎pożegnaliśmy‎ ‎go,‎ ‎oddając‎ ‎do‎ ‎rozporządzenia‎ ‎do‎ ‎wyboru‎ ‎pokój‎ ‎w‎ ‎pustej‎ ‎willi,‎ ‎lub‎ ‎pomieszczenie‎ ‎w‎ ‎czworakach‎ ‎między‎ ‎ludźmi‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎powracamy‎ ‎do‎ ‎domu.

Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎9-ej‎ ‎rozległa‎ ‎się‎ ‎jednorazowa salwa‎ ‎z‎ ‎kilku‎ ‎armat — potężny‎ ‎huk‎ ‎wstrząsnął‎ ‎powietrze.
„No,‎ ‎to‎ ‎chyba‎ ‎już‎ ‎finał,‎ ‎a‎ ‎czas‎ ‎wielki‎ ‎po‎ ‎temu"...‎ ‎rzucam‎ ‎przypuszczenie.
Jakoż‎ ‎zgadłem.‎ ‎Na‎ ‎razie‎ ‎bombardowanie‎ ‎zakończyło‎ ‎się‎ ‎ową‎ ‎salwą.‎ ‎Szkód‎ ‎zrządziło‎ ‎ono‎ ‎stosunkowo‎ ‎niewiele.‎ ‎Pociski‎ ‎zniszczyły‎ ‎sporo‎ ‎drzew w‎ ‎parku,‎ ‎do‎ ‎którego‎ ‎z‎ ‎jakąś‎ ‎zajadłością,‎ ‎jak‎ ‎widzieliśmy,‎ ‎strzelano,‎ ‎popsuły‎ ‎nieco‎ ‎dachów‎ ‎na‎ ‎leżącej‎ ‎wyżej,‎ ‎niż‎ ‎reszta‎ ‎miasta,‎ ‎dzielnicy‎ ‎t.‎ ‎zw. Chmielniku,‎ ‎i‎ ‎porobiły‎ ‎nieco‎ ‎dziur‎ ‎w‎ ‎pojedynczych‎ ‎domach‎ ‎prz‎y‎ ‎ulicy‎ ‎Babinej,‎ ‎gdzie‎ ‎między innemi‎ ‎uszkodzono‎ ‎dom‎ ‎Parczewskich. Ofiar‎ ‎w‎ ‎ludziach‎ ‎nie‎ ‎było,‎ ‎mieszkańcy‎ ‎bowiem,‎ ‎nauczeni‎ ‎już‎ ‎doświadczeniem,‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎początkiem‎ ‎bombardowania‎ ‎pochowali‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎piwnic i‎ ‎suteren.‎ ‎Wrażenie‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎straszne,‎ ‎kto‎ ‎po został‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎ten‎ ‎myślał‎ ‎o‎ ‎ucieczce‎ ‎z‎ ‎tego piekła.

Tymczasem‎ ‎jednak‎ ‎należało‎ ‎nam‎ ‎pomyśleć o‎ ‎nowem‎ ‎niebezpieczeństwie,‎ ‎jakie‎ ‎wynikło‎ ‎ze‎ ‎zbliżenia‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎Kalisza‎ ‎wojsk‎ ‎rosyjskich‎ ‎i‎ ‎zapowiadanej‎ ‎przez‎ ‎nie‎ ‎bitwy‎ ‎pod‎ ‎tem‎ ‎miastem. Wydawała‎ ‎się‎ ‎ona‎ ‎bardzo‎ ‎prawdopodobną. Siły‎ ‎niemieckie,‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎temi,‎ ‎co‎ ‎nadciągnęły‎ ‎przy armatach,‎ ‎nie‎ ‎przenosiły‎ ‎kilku‎ ‎bataljonów‎ ‎piechoty‎ ‎i‎ ‎dwuch‎ ‎szwadronów,‎ ‎najwyżej ‎ułanów‎ ‎—‎ ‎nie licząc‎ ‎oczywiście‎ ‎artylerji,‎ ‎którą‎ ‎obliczać‎ ‎można było‎ ‎na‎ ‎osiem‎ ‎dział‎ ‎i‎ ‎również‎ ‎kilkanaście‎ ‎kartaczownic.‎ ‎Wyprzeć‎ ‎więc‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎powrotem w‎ ‎granice‎ ‎Niemiec‎ ‎było‎ ‎dość‎ ‎łatwo,‎ ‎odebranie‎ ‎zaś Kalisza‎ ‎i‎ ‎zwycięstwo‎ ‎pod‎ ‎jego‎ ‎murami‎ ‎odniesione,‎ ‎odpowiednio‎ ‎skomentowane‎ ‎i‎ ‎ubarwione,‎ ‎echem rozgłośnem‎ ‎rozeszłoby‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎świecie‎ ‎całym,‎ ‎jako dotkliwa‎ ‎klęska‎ ‎niemców.‎ ‎Lecz,‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎bitwy nasze‎ ‎Pólko‎ ‎bezwzględnie‎ ‎skazane‎ ‎było‎ ‎na‎ ‎zagładę.‎ ‎Leżąc‎ ‎na‎ ‎wyniosłości,‎ ‎tuż‎ ‎przy‎ ‎szosie‎ ‎Tureckiej,‎ ‎którą‎ ‎właśnie‎ ‎ciągnęli‎ ‎rosjanie,‎ ‎ze‎ ‎swemi ogrodami‎ ‎gęstemi‎ ‎i‎ ‎sporą‎ ‎ilością‎ ‎murowanych‎ ‎domów,‎ ‎tworzyło‎ ‎ono‎ ‎wyborną‎ ‎pozycję‎ ‎przeciw‎ ‎Kaliszowi,‎ ‎tem ‎bardziej,‎ ‎że‎ ‎zajmujące‎ ‎ją‎ ‎wojsko‎ ‎oparte‎ ‎było‎ ‎prawem‎ ‎skrzydłem‎ ‎o‎ ‎drogę‎ ‎Skarszewską, panującą‎ ‎nad‎ ‎miastem,‎ ‎lewem‎ ‎zaś‎ ‎o‎ ‎rzeczkę‎ ‎Strędnię‎ ‎dość‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎wskutek‎ ‎deszczów‎ ‎głęboką. Dworek‎ ‎nasz,‎ ‎murowany,‎ ‎piętrowy,‎ ‎ukryty‎ ‎w‎ ‎gąszczu‎ ‎drzew,‎ ‎mógł‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎zupełnie‎ ‎naturalnvm'kluczem‎ ‎pozycji‎ ‎rosyjskiej.‎ ‎

Skoro‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎widoczne dla‎ nas - nie‎ ‎mogliśmy‎ ‎przypuszczać,‎ ‎żeby‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎wyraźnem‎ ‎i‎ ‎dla‎ ‎prusaków,‎ ‎tymbardziej,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎dni‎ ‎ostatnich,‎ ‎przejeżdżające‎ ‎patrole‎ ‎ułańskie hacznie‎ ‎oglądały‎ ‎wieś‎ ‎całą‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎dworkiem‎ ‎i‎ ‎zapowiadały‎ ‎chłopom,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎zbliżenia‎ ‎się‎ ‎rosjan,‎ ‎całą‎ ‎wieś‎ ‎będą‎ ‎musieli‎ ‎spalić‎ ‎dla‎ ‎oczyszczenia‎ ‎sobie‎ ‎pozycji. Po‎ ‎krótkiej‎ ‎więc‎ ‎naradzie‎ ‎zdecydowaliśmy‎ ‎się opuścić‎ ‎Pólko‎ ‎na‎ ‎drugi‎ ‎dzień‎ ‎rano,‎ ‎tymczasem‎ ‎zaś poszliśmy‎ ‎spać,‎ ‎aby‎ ‎sił‎ ‎zaczerpnąć‎ ‎do‎ ‎nowej‎ ‎wędrówki,‎ ‎której‎ ‎pierwszym‎ ‎etapem‎ ‎miał‎ ‎być‎ ‎odległy‎ ‎o‎ ‎jakieś‎ ‎wiorst‎ ‎12,‎ ‎piaszczystą‎ ‎drogą,‎ ‎na‎ ‎uboczu‎ ‎od‎ ‎szos‎ ‎Tureckiej‎ ‎i‎ ‎Łódzkiej — Koźminek — ongi słynne‎ ‎Wielkopolskie‎ ‎Ateny — siedlisko‎ ‎Braci‎ ‎Polskich —‎ ‎dziś‎ ‎uboga,‎ ‎zapadła‎ ‎mieścina,‎ ‎zachowująca tradycje‎ ‎rożnowiercze,‎ ‎jedynie‎ ‎przez‎ ‎olbrzymi‎ ‎od setek‎ ‎żydów,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎ręku‎ ‎znalazł‎ ‎się‎ ‎tam‎ ‎cały handel.‎ ‎
JA‎ ‎nawet‎ ‎—‎ ‎gdyby‎ ‎i‎ ‎pogłoska‎ ‎o‎ ‎nadciąganiu rosjan‎ ‎nie‎ ‎sprawdziła‎ ‎się,‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎nerwy‎ ‎pań i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎były‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎wytrzymać‎ ‎dłużej‎ ‎straszliwego‎ ‎napięcia.‎ ‎Dzień‎ ‎piątkowy‎ ‎—‎ ‎morderstwa uliczne,‎ ‎których‎ ‎odgłosów‎ ‎w‎ ‎postaci‎ ‎ustawicznych strzałów‎ ‎karabinowych,‎ ‎tępego‎ ‎huku‎ ‎salw‎ ‎i‎ ‎denerwującego‎ ‎trzasku‎ ‎kartaczownic,‎ ‎słuchaliśmy‎ ‎przeszło‎ ‎godzinę,‎ ‎dwugodzinne‎ ‎bombardowanie‎ ‎i‎ ‎owe błyskające‎ ‎na‎ ‎przyległych‎ ‎polach‎ ‎pociski,‎ ‎ciągły ich‎ ‎świst‎ ‎w‎ ‎powietrzu‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎pożar‎ ‎miasta,‎ ‎na tle‎ ‎wciąż‎ ‎uciekających‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎obłąkania‎ ‎ludzi, mogłyby‎ ‎najmocniejsze‎ ‎nerwy‎ ‎rozstroić.‎ ‎Widzieliśmy‎ ‎to‎ ‎jak‎ ‎najdobitniej‎ ‎na‎ ‎chłopach‎ ‎—‎ ‎gospodarzach.‎ ‎W‎ ‎ciągu‎ ‎dnia‎ ‎tego‎ ‎biedacy‎ ‎kilkakrotnie‎ ‎uciekali‎ ‎i‎ ‎wracali,‎ ‎pomimo‎ ‎naszego‎ ‎uspokajania‎ ‎i‎ ‎zapewnień,‎ ‎że‎ ‎przecież,‎ ‎o‎ ‎ileby‎ ‎tylko‎ ‎rzetelne‎ ‎niebezpieczeństwo‎ ‎groziło,‎ ‎my‎ ‎byśmy‎ ‎nie‎ ‎pozostali‎ ‎napewno.

Bombardowanie‎ ‎wieczorowe‎ ‎wreszcie‎ ‎przechyliło‎ ‎szalę.‎ ‎Gdy‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎11-ej‎ ‎wyszedłem na‎ ‎drogę‎ ‎dla‎ ‎zasiągnięcia‎ ‎języka,‎ ‎wieś‎ ‎zastałem niemal‎ ‎zupełnie‎ ‎pustą.‎ ‎Podsypawszy‎ ‎karmu‎ ‎wszelkiej‎ ‎„gadzinie‎"‎ ‎i‎ ‎zamknąwszy‎ ‎chałupy,‎ ‎poczciwi kmiecie‎ ‎uciekli‎ ‎co‎ ‎żywo‎ ‎do‎ ‎wsi‎ ‎sąsiednich,‎ ‎głównie‎ ‎zaś‎ ‎do‎ ‎leżącej‎ ‎za‎ ‎górą‎ ‎Kolonji‎ ‎Tłokińskiej. Straszne‎ ‎i‎ ‎złowrogie‎ ‎wrażenie‎ ‎robił‎ ‎wieczór tego‎ ‎okropnego‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎dnia‎ ‎7‎ ‎sierpnia. Nad‎ ‎miastem‎ ‎zwisała‎ ‎olbrzymia‎ ‎czarna‎ ‎chmura‎ ‎dymu,‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎czerwonem‎ ‎zarzewiem‎ ‎odbijała‎ ‎się‎ ‎łuna‎ ‎dogasającego‎ ‎Ratusza.‎ ‎Ujadanie‎ ‎psów w‎ ‎całej‎ ‎okolicy,‎ ‎daleki‎ ‎pogwar‎ ‎uciekających‎ ‎mimo ciemnej‎ ‎—‎ ‎bo‎ ‎chmury‎ ‎zbierające‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎niebie‎ ‎zasłaniały‎ ‎księżyc — nocy‎ ‎mieszkańców,‎ ‎przerywały posępną‎ ‎ciszę‎ ‎nocną.‎ ‎Gdzieś‎ ‎daleko‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎rozlegał‎ ‎się‎ ‎tentent‎ ‎koni‎ ‎jakiegoś‎ ‎zapóźnionego‎ ‎patrolu,‎ ‎ówdzie‎ ‎znów‎ ‎skrzyp‎ ‎woza‎ ‎napakowanego‎ ‎wysoko‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎wysiłkiem‎ ‎ciągnionego‎ ‎przez‎ ‎zbiedzone szkapy,‎ ‎wrywał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎złowrogą‎ ‎ciszę,‎ ‎jaka‎ ‎powoli obejmowała‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎okolice... Koło‎ ‎12-ej‎ ‎w‎ ‎nocy,‎ ‎gdy‎ ‎już‎ ‎spokojnie‎ ‎zasnąłem,‎ ‎rzetelnie‎ ‎zmordowany‎ ‎wrażeniami‎ ‎dnia‎ ‎ubiegłego,‎ ‎znów‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎huk‎ ‎złowrogi,‎ ‎budząc‎ ‎mnie ze‎ ‎snu.

Prusakom‎ ‎jeszcze‎ ‎było‎ ‎mało‎ ‎dokonanej‎ ‎zemsty! Ropoczynało‎ ‎się‎ ‎nowe‎ ‎bombardowanie.
3f0304ac-95cd-4bf4-bd51-a1b617929cdd
42d71524-655a-48d3-8d33-ee82aa8fcb0d
Heheszki

Wkręciłem się serjo.

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część X

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Widok‎ ‎ulic‎ ‎Kalisza‎ ‎po‎ ‎strzałach‎ ‎był‎ ‎straszny.‎ ‎Bruk‎ ‎niemal‎ ‎wszędzie‎ ‎zasłany‎ ‎trupami‎ ‎i‎ ‎pełzającymi‎ ‎rannymi,‎ ‎zlany‎ ‎krwią,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎ogromnej ilości‎ ‎miejsc‎ ‎formalnie‎ ‎pokryty‎ ‎mnóstwem‎ ‎gilz od‎ ‎ładunków — szczególniej‎ ‎tam,‎ ‎gdzie‎ ‎stały‎ ‎kartaczownice.‎ ‎Wśród‎ ‎trupów‎ ‎byli‎ ‎i‎ ‎sasi.‎ ‎

Na‎ ‎Rynku leżał‎ ‎trup‎ ‎ułana‎ ‎z‎ ‎koniem‎ ‎i‎ ‎walało‎ ‎się‎ ‎coś‎ ‎z‎ ‎ośm karabinów‎ ‎niemieckich‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎tornistrów.‎ ‎Czy były‎ ‎to‎ ‎rzeczy‎ ‎porzucone‎ ‎przez‎ ‎uciekających‎ ‎w‎ ‎popłochu‎ ‎sasów,‎ ‎nie‎ ‎mogłem‎ ‎oczywiście‎ ‎stwierdzić; plamy‎ ‎krwi‎ ‎jednak‎ ‎obok‎ ‎nich‎ ‎świadczyły‎ ‎o‎ ‎tragicznym‎ ‎losie‎ ‎ich‎ ‎właścicieli.‎ ‎Trup‎ ‎żołnierza‎ ‎saskiego‎ ‎leżał‎ ‎w‎ ‎parku,‎ ‎tamże‎ ‎na‎ ‎wale‎ ‎między‎ ‎mostem‎ ‎więziennym‎ ‎a‎ ‎wodospadem‎ ‎w‎ ‎kałuży‎ ‎krwi walał‎ ‎się‎ ‎tornister‎ ‎żołnierski.‎ ‎Jakiekolwiek‎ ‎ustalenie‎ ‎liczby‎ ‎rannych‎ ‎i‎ ‎zabitych‎ ‎żołnierzy‎ ‎jest‎ ‎absolutnie‎ ‎niemożliwe,‎ ‎wobec‎ ‎szybkiego‎ ‎uprzątnięcia‎ ‎ich‎ ‎przez‎ ‎towarzyszy.‎ ‎Odezwa‎ ‎komendanta saskiego‎ ‎Hellera,‎ ‎podaje‎ ‎dość‎ ‎prawdopodobną‎ ‎choć ogólnikową‎ ‎liczbę‎ ‎„kilku‎ ‎zabitych‎ ‎i‎ ‎kilku‎ ‎rannych żołnierzy“ — „jeden‎ ‎oficer‎ ‎ranny“.‎ ‎Kilkanaście‎ ‎furmanek‎ ‎z‎ ‎rannymi,‎ ‎jak‎ ‎stwierdzono,‎ ‎jechało‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎

Również‎ ‎niemożliwem‎ ‎wydaje‎ ‎się ustalenie‎ ‎cyfry‎ ‎ofiar‎ ‎z‎ ‎pośród‎ ‎ludności‎ ‎kaliskiej. Zginęło‎ ‎sporo‎ ‎przybyłych‎ ‎dnia‎ ‎tego‎ ‎do‎ ‎miasta mieszkańców‎ ‎okolicznych,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎zbieranie i‎ ‎kontrolę‎ ‎trupów‎ ‎i‎ ‎rannych‎ ‎uniemożliwiali‎ ‎sasi — rzuciwszy‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎rabunku,‎ ‎strzelając‎ ‎do‎ ‎pojedynczych‎ ‎osób‎ ‎i‎ ‎dobijając‎ ‎rannych,‎ ‎przez‎ ‎co‎ ‎liczba zabitych‎ ‎dnia‎ ‎tego — z‎ ‎górą‎ ‎sto‎ ‎osób—wyższą‎ ‎chyba‎ ‎będzie‎ ‎od‎ ‎przypuszczalnej‎ ‎cyfry‎ ‎rannych.‎ ‎Z‎ ‎tych ostatnich‎ ‎ocaleli‎ ‎ci‎ ‎tylko,‎ ‎co‎ ‎będąc‎ ‎lżej‎ ‎ranni,‎ ‎sami‎ ‎uratowali‎ ‎się‎ ‎ucieczką.‎ ‎Ciężej‎ ‎ranni‎ ‎w‎ ‎olbrzymiej‎ ‎większości‎ ‎umarli‎ ‎bez‎ ‎ratunku,‎ ‎lub‎ ‎zostali bestjalsko‎ ‎dobici.

Szczęśliwym‎ ‎trafem‎ ‎ocalał‎ ‎z‎ ‎dobijanych — popularny‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎właściciel‎ ‎sklepu‎ ‎p.‎ ‎Jan‎ ‎Kindler.‎ ‎Raniony‎ ‎kulą‎ ‎na‎ ‎wylot‎ ‎w‎ ‎szyję—upadł,‎ ‎po‎ ‎jakimś‎ ‎czasie‎ ‎gdy‎ ‎chciał‎ ‎ruszyć‎ ‎się‎ ‎—‎ ‎zauważyli‎ ‎go przechodzący‎ ‎niemcy‎ ‎i‎ ‎dali‎ ‎doń‎ ‎salwę‎ ‎— z‎ ‎zamiarem‎ ‎dobicia‎ ‎—‎ ‎jedna‎ ‎kula‎ ‎zsunęła‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎żebrach, druga‎ ‎przeszła‎ ‎na‎ ‎wylot‎ ‎rękę‎ ‎i‎ ‎trzecia‎ ‎zadała‎ ‎ciężką‎ ‎ranę‎ ‎w‎ ‎ramię.‎ ‎K.‎ ‎upadł‎ ‎i‎ ‎został‎ ‎dopiero‎ ‎po wyjściu‎ ‎niemców‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎odnaleziony‎ ‎i‎ ‎przeniesiony‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎gdzie‎ ‎poprawił‎ ‎się‎ ‎wkrótce.‎ ‎Dobijania‎ ‎tego‎ ‎zresztą‎ ‎niemcy‎ ‎bynajmniej‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎wypierali — „A‎ ‎po co‎ ‎mieli‎ ‎się‎ ‎męczyć?‎‎“ —‎ ‎oświadczył D-rowi‎ ‎S.,‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎oficerów,‎ ‎na‎ ‎robione‎ ‎sobie‎ ‎wyrzuty‎ ‎z‎ ‎tego‎ ‎powodu. 

Podczas‎ ‎rabunku,‎ ‎jaki‎ ‎nastąpił‎ ‎po‎ ‎strzelaniu, rabowano‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎konie.‎ ‎Bez‎ ‎ceremonji zabierano‎ ‎je‎ ‎od‎ ‎przybyłych‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎furmanów, rozstrzeliwując‎ ‎właścicieli‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎najmniejszego oporu, ‎lub‎ ‎choćby‎ ‎protestu.‎ ‎Nie‎ ‎poprzestając‎ ‎na tem‎ ‎—‎ ‎rzucono‎ ‎się‎ ‎później‎ ‎na‎ ‎sklepy‎ ‎w‎ ‎Głównym Rynku.

Na‎ ‎zakończenie‎ ‎rabunku‎ ‎niemcy‎ ‎podpalili‎ ‎Ratusz.‎ ‎Po‎ ‎oblaniu‎ ‎naftą‎ ‎wnętrza,‎ ‎żołnierze‎ ‎rzucili tam‎ ‎ogień‎ ‎i‎ ‎sami‎ ‎wybiegli‎ ‎na‎ ‎Rynek,‎ ‎gdzie‎ ‎stał większy‎ ‎oddział.‎ ‎Po‎ ‎mieście‎ ‎tymczasem‎ ‎wciąż‎ ‎jeszcze‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie,‎ ‎lecz‎ ‎bardzo‎ ‎gęsto,‎ ‎rozbrzmiewały pojedyńcze‎ ‎salwy.‎ ‎Dobijano‎ ‎rannych,‎ ‎pełzających we‎ ‎krwi‎ ‎i‎ ‎rozpaczliwie‎ ‎szukających‎ ‎ratunku. Gdy‎ ‎gryzący‎ ‎dym‎ ‎wypełnił‎ ‎już‎ ‎wnętrze‎ ‎Ratusza,‎ ‎nagle‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎ukazały‎ ‎się‎ ‎przerażone‎ ‎twarze‎ ‎pozostałych‎ ‎tam‎ ‎jeszcze‎ ‎kilku‎ ‎urzędników‎ ‎i‎ ‎woźnych.‎ ‎Słychać‎ ‎okrzyki‎ ‎trwogi‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci,‎ ‎którym‎ ‎groziło‎ ‎spalenie‎ ‎żywcem. Widząc‎ ‎wyglądających‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎śmiertelnym z‎ ‎okien,‎ ‎niemcy‎ ‎wołają,‎ ‎aby‎ ‎się‎ ‎ratowali...‎ ‎Wkrótce też‎ ‎przez‎ ‎główne‎ ‎wejście,‎ ‎niemal‎ ‎już‎ ‎z‎ ‎pośród szalejącego‎ ‎ognia,‎ ‎wybiega‎ ‎kilku‎ ‎woźnych,‎ ‎radny‎ ‎magistratu‎ ‎Jormuński‎ ‎oraz‎ ‎sekwestrator‎ ‎Paszkiewicz...‎ ‎Reszta‎ ‎widocznie‎ ‎uratowała‎ ‎się‎ ‎bocznem‎ ‎wejściem‎ ‎przez‎ ‎sąsiedni‎ ‎dom‎ ‎p.‎ ‎Masło... Nagle‎ ‎dzieje‎ ‎się‎ ‎coś‎ ‎niesłychanego‎ ‎—‎ ‎żołdacy rzucają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎wybiegające‎ ‎ofiary...‎ ‎Pierwszemu z‎ ‎biegnących,‎ ‎żołdak‎ ‎roztrzaskuje‎ ‎głowę‎ ‎siekierą, innych‎ ‎stawiają‎ ‎pod‎ ‎murami‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwują‎ ‎momentalnie‎ ‎

(* ‎Niemcy,‎ ‎chcąc‎ ‎wytłomaczyć‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎tej‎ ‎niemożliwej wręcz‎ ‎do‎ ‎uwierzenia‎ ‎zbrodni‎ ‎— ogłaszali,‎ ‎że‎ ‎spalono‎ ‎Ratusz dlatego,‎ ‎że‎ ‎stamtąd‎ ‎padł‎ ‎strzał,‎ ‎który‎ ‎rzekomo‎ ‎zabił‎ ‎oficera.‎ ‎Jest‎ ‎to‎ ‎fałsz.‎ ‎Jak‎ ‎widzieliśmy‎ ‎powodem‎ ‎morderstw‎ ‎piątkowych‎ ‎był‎ ‎spłoszony‎ ‎koń‎ ‎ułański,‎ ‎który‎ ‎wybiegł‎ ‎galopem naprzeciwko‎ ‎wracających‎ ‎sasów‎ ‎i‎ ‎wywołał‎ ‎popłoch.‎ ‎Do‎ ‎konia zas‎ ‎tego‎ ‎umyślnie‎ ‎czy‎ ‎przypadkiem‎ ‎strzelił‎ ‎ułan.‎ ‎Widział‎ ‎to na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎ocalony‎ ‎urzędnik‎ ‎magistratu‎ ‎J.‎ ‎który,‎ ‎prowadzony‎ ‎na‎ ‎rozstrzelanie,‎ ‎wyrwał‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎pod‎ ‎gradem‎ ‎kul uciekł‎ ‎szczęśliwie.*)‎

Szczęśliwym‎ ‎trafem‎ ‎—‎ ‎cudem‎ ‎można‎ ‎powiedzieć — ocalał‎ ‎wówczas‎ ‎podobno‎ ‎radny‎ ‎Jormuński. Postawiony‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎—‎ ‎widocznie‎ ‎na‎ ‎jakąś‎ ‎część sekundy‎ ‎przed‎ ‎salwą — omdlał‎ ‎i‎ ‎upadł‎ ‎wraz‎ ‎w‎ ‎towarzyszami,‎ ‎pławiąc‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ich‎ ‎krwi,‎ ‎lecz‎ ‎nie‎ ‎draśnięty‎ ‎nawet‎ ‎żadną‎ ‎kulą.‎ ‎Po‎ ‎kilku‎ ‎godzinach‎ ‎został‎ ‎znaleziony‎ ‎i‎ ‎odniesiony‎ ‎w‎ ‎bezpieczne‎ ‎miejsce podczas‎ ‎zbierania‎ ‎trupów‎ ‎i‎ ‎rannych — co‎ ‎ocaleli przed‎ ‎bestjalstwem‎ ‎prusaków,‎ ‎przez‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎Zaborowskiego,‎ ‎na‎ ‎którego‎ ‎opowieści‎ ‎opieram‎ ‎zaznaczenia‎ ‎tego‎ ‎faktu. Wieści‎ ‎o‎ ‎podanych‎ ‎tu‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎sprawdzeniu‎ ‎naocznych‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎przez‎ ‎wiarogodne‎ ‎osoby‎ ‎faktach, przedostawały‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎Pólko‎ ‎w‎ ‎przesadzonej‎ ‎do niemożliwości‎ ‎postaci.‎ ‎Wraz‎ ‎też‎ ‎z‎ ‎widokiem‎ ‎przerażonych‎ ‎do‎ ‎ostateczności‎ ‎osób,‎ ‎rannych‎ ‎lżej,‎ ‎których‎ ‎wieziono,‎ ‎pokaleczonych‎ ‎koni — odgłosem‎ ‎salw i‎ ‎pojedynczych‎ ‎wystrzałów,‎ ‎które‎ ‎dochodziły‎ ‎wyraźnie,‎ ‎wywoływało‎ ‎to‎ ‎nastrój‎ ‎niemożliwego‎ ‎zdenerwowania,‎ ‎zwłaszcza,‎ ‎że‎ ‎niektóre‎ ‎osoby‎ ‎z‎ ‎letniska‎ ‎bawiły‎ ‎w‎ ‎samem‎ ‎mieście,‎ ‎narażone‎ ‎na‎ ‎śmierć niechybną‎ ‎z‎ ‎rąk‎ ‎rozwścieczonego‎ ‎żołdactwa. 

Wreszcie‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎godz.‎ ‎5 1/2‎ ‎usunęli‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎niemcy‎ ‎—‎ ‎zapowiadało‎ ‎to‎ ‎nowe‎ ‎bombardowanie.
56f8fe29-c72a-47ee-8fa3-ad947f1e0728

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IX

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Usadowiwszy‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎na‎ ‎Pólku,‎ ‎gdzie przynajmniej‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎kartofle,‎ ‎ogrodowizny i‎ ‎mleko‎ ‎na‎ ‎czas‎ ‎dłuższy‎ ‎do‎ ‎wyżywienia‎ ‎i‎ ‎nie było‎ ‎się‎ ‎zamkniętym‎ ‎w‎ ‎ciasnych‎ ‎ulicach‎ ‎pod‎ ‎ciągłą‎ ‎grozą‎ ‎szrapneli‎ ‎i‎ ‎kul‎ ‎pruskich,‎ ‎mogliśmy‎ ‎się choć‎ ‎częściowo‎ ‎uspokoić. Należało‎ ‎jednak‎ ‎ściągnąć‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎najpotrzebniejsze‎ ‎rzeczy,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎nieco‎ ‎zasięgnąć języka‎ ‎oraz‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎dalej‎ ‎robić.‎ ‎Stąd też‎ ‎wynikały‎ ‎częste‎ ‎wyprawy‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎dzięki czemu‎ ‎byliśmy‎ ‎o‎ ‎wszystkiem‎ ‎doskonale‎ ‎poinformowani.
Logika‎ ‎nakazywała‎ ‎przypuszczać,‎ ‎że‎ ‎prusacy, nastrzelawszy‎ ‎dowoli‎ ‎bezbronnych‎ ‎mieszkańców, wziąwszy‎ ‎kontrybucję,‎ ‎zrabowawszy‎ ‎całkowicie nieomal‎ ‎kasę‎ ‎miejską‎ ‎i‎ ‎zbombardowawszy‎ ‎według sił‎ ‎i‎ ‎możności‎ ‎chwilowej‎ ‎miasto,‎ ‎dadzą‎ ‎spokój‎ ‎nareszcie,‎ ‎osiągnąwszy‎ ‎dostateczną‎ ‎chyba‎ ‎satysfakcję za‎ ‎własną‎ ‎głupotę‎ ‎i‎ ‎tchórzostwo,‎ ‎oraz‎ ‎prowokację,‎ ‎napewno‎ ‎obcych‎ ‎Kaliszowi‎ ‎żywiołów.‎ ‎Przygotowani‎ ‎też‎ ‎byliśmy‎ ‎do‎ ‎powrotu‎ ‎za‎ ‎dni‎ ‎kilka. W‎ ‎mniemaniu‎ ‎tem‎ ‎wzmocniły‎ ‎nas‎ ‎obserwacje, których‎ ‎mieliśmy‎ ‎sposobność‎ ‎dokonać‎ ‎podczas‎ ‎pobytu‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎popołudniu‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎ucieczki‎ ‎naszej,‎ ‎we‎ ‎środę. Musieliśmy‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎przewieźć‎ ‎do‎ ‎szpitala dyrektora‎ ‎Zakładu‎ ‎Hydropatycznego‎ ‎inż.‎ ‎O.,‎ ‎którego‎ ‎cała‎ ‎służba‎ ‎i‎ ‎wszyscy‎ ‎literalnie,‎ ‎prócz‎ ‎żony, opuścili,‎ ‎a‎ ‎który‎ ‎parę‎ ‎dni‎ ‎przed‎ ‎wybuchem‎ ‎wojny‎ ‎przebył‎ ‎ciężką‎ ‎operację.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎uzyskawszy‎ ‎powóz‎ ‎i‎ ‎konie‎ ‎od‎ ‎znanych‎ ‎pp.‎ ‎B.,‎ ‎krok‎ ‎za krokiem‎ ‎jechaliśmy‎ ‎przez‎ ‎całe‎ ‎miasto,‎ ‎do‎ ‎którego tymczasem‎ ‎weszli‎ ‎ponownie‎ ‎prusacy. Wypadło‎ ‎nam‎ ‎przebyć‎ ‎kilka‎ ‎kordonów‎ ‎rozciągniętych‎ ‎na‎ ‎ulicach.‎ ‎Wogóle‎ ‎nauczeni‎ ‎widocznie‎ ‎doświadczeniem,‎ ‎Prusacy‎ ‎obecnie‎ ‎zachowywali przeróżne‎ ‎środki‎ ‎ostrożności‎ ‎i‎ ‎postępowali‎ ‎krok za‎ ‎krokiem,‎ ‎bacznie‎ ‎kontrolując‎ ‎publiczność.‎ ‎Z‎ ‎niemałym‎ ‎zdziwieniem‎ ‎ujrzałem‎ ‎znów‎ ‎nawiązujące się‎ ‎stosunki‎ ‎wojska‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎na Wrocławskiej‎ ‎stoi‎ ‎kordon‎ ‎pruski:‎ ‎obok‎ ‎dowodzącego‎ ‎oficera‎ ‎dwie‎ ‎młode‎ ‎Żydóweczki!‎ ‎Flirt‎ ‎idzie w‎ ‎najlepsze.‎ ‎Z‎ ‎okien‎ ‎wychyla‎ ‎się‎ ‎coraz‎ ‎więcej głów‎ ‎i‎ ‎pomału‎ ‎zaczynają‎ ‎wychodzić‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎siedzący‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎kaliszanie...‎ ‎Miasto‎ ‎chce‎ ‎przybrać normalny‎ ‎wygląd... Koło‎ ‎godziny‎ ‎7-ej‎ ‎prusacy‎ ‎opuścili‎ ‎miasto, które‎ ‎znów‎ ‎od‎ ‎8-ej‎ ‎zajaśniało‎ ‎iluminacją,‎ ‎mimo ich‎ ‎nieobecności — na‎ ‎całą‎ ‎noc.

Czwartek‎ ‎6-go‎ ‎sierpnia‎ ‎był‎ ‎nieco‎ ‎spokojniejszy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Prusacy,‎ ‎co prawda‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎obok‎ ‎cmentarzy‎ ‎postawili‎ ‎kordon‎ ‎i‎ ‎nikogo przezeń‎ ‎nie‎ ‎puszczali.‎ ‎Koło‎ ‎południa‎ ‎zaś‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎weszły‎ ‎oddziały‎ ‎piechoty,‎ ‎które‎ ‎rozpoczęły aresztowania‎ ‎wśród‎ ‎pozostałych‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎rosjan. Aresztowano‎ ‎prezesa‎ ‎sądu‎ ‎okręgowego — Zelanda, sekretarza‎ ‎biura‎ ‎policmajstra‎ ‎Cieślaka,‎ ‎naczelnika więzienia‎ ‎Zirickija,‎ ‎komisarza‎ ‎2-go‎ ‎cyrkułu‎ ‎i‎ ‎przejściowego‎ ‎naczelnika‎ ‎policji — Kostienkę,‎ ‎naczelnika wydziału‎ ‎śledczego‎ ‎Sawickija‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎niewiadomo‎ ‎z‎ ‎jakich‎ ‎powodów‎ ‎właściciela‎ ‎popularnej cukierni‎ ‎i‎ ‎ogniomistrza‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Schauba, niemca.‎ ‎Aresztowanych‎ ‎pod‎ ‎silnym‎ ‎konwojem odesłano‎ ‎do‎ ‎szańców‎ ‎pruskich,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wraz z‎ ‎pierwszemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎wywieziono‎ ‎do‎ ‎Ostrowa.‎ ‎Żadnych‎ ‎stosunków‎ ‎z‎ ‎uwięzionemi‎ ‎nie‎ ‎dopuszczano‎ ‎—‎ ‎jedynie‎ ‎Bukowińskiemu‎ ‎pozwolono‎ ‎na pisać‎ ‎list‎ ‎do‎ ‎żony.

Drugą‎ ‎nieprzyjemną‎ ‎chwilą‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎w‎ ‎tym czasie‎ ‎były‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎strzały‎ ‎armatnie, jakie‎ ‎nieco‎ ‎popołudniu‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎szańców pruskich.‎ ‎Strzelano‎ ‎do‎ ‎samolotu,‎ ‎naturalnie‎ ‎własnego,‎ ‎przyczem‎ ‎zabito‎ ‎oficera,‎ ‎a‎ ‎pilot,‎ ‎acz‎ ‎ranny kulą‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎zdołał‎ ‎wylądować‎ ‎szczęśliwie.‎ ‎Podczas‎ ‎tej‎ ‎jednak‎ ‎strzelaniny,‎ ‎kilka‎ ‎pocisków‎ ‎armatnich‎ ‎spadło‎ ‎na‎ ‎Rypinek‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎Parku,‎ ‎nie‎ ‎przyczyniając‎ ‎jednak‎ ‎szkód‎ ‎wielkich. Dzień‎ ‎ten‎ ‎zdołał‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎uspokoić publiczność.‎ ‎Powracało‎ ‎nawet‎ ‎sporo‎ ‎tych,‎ ‎co‎ ‎po przedniego‎ ‎dnia‎ ‎uciekli‎ ‎i‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎Kokaninie, Dembem,‎ ‎Nędzarzewie,‎ ‎Tłokini‎ ‎lub‎ ‎wprost‎ ‎w‎ ‎lasach‎ ‎podmiejskich.‎ ‎Sporo‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎i‎ ‎takich, którzy,‎ ‎wynająwszy‎ ‎fury,‎ ‎zajeżdżali‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎po rzeczy‎ ‎i‎ ‎umykali‎ ‎co‎ ‎prędzej.‎ ‎Sklepy‎ ‎pootwierano i‎ ‎wogóle‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎wrażenie‎ ‎nadchodzącego‎ ‎spokoju,‎ ‎tymbardziej,‎ ‎zważywszy‎ ‎na‎ ‎pewien‎ ‎nastrój świąteczny‎ ‎i‎ ‎nabożeństwa‎ ‎dodatkowe‎ ‎z‎ ‎okazji‎ ‎dnia Przemienienia.‎ ‎Na‎ ‎noc‎ ‎oczywiście‎ ‎miasto‎ ‎znów uiluminowano,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎oknach‎ ‎widniały‎ ‎już karty‎ ‎z‎ ‎napisem‎ ‎niemieckim:‎ ‎„lokator‎ ‎nieobecny‎"‎.

W‎ ‎Piątek 7-go sierpnia 1914,‎ ‎dzień‎ ‎targowy,‎ ‎duże‎ ‎ożywienie‎ ‎panowało‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎od‎ ‎rana.‎ ‎W‎ ‎kościołach‎ ‎było pełno‎ ‎pobożnych,‎ ‎sklepy‎ ‎handlowały‎ ‎po‎ ‎kilkudniowym‎ ‎zastoju,‎ ‎ruch‎ ‎panował‎ ‎ogromny.‎ ‎Na‎ ‎Rynek zeszło‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎z‎ ‎przyzwyczajenia,‎ ‎mimo‎ ‎grozę wypadków‎ ‎ubiegłych,‎ ‎sporo‎ ‎bab‎ ‎wiejskich‎ ‎ze‎ ‎swemi‎ ‎produktami.‎ ‎Do‎ ‎uspokojenia‎ ‎niemało‎ ‎przyczyniały‎ ‎się‎ ‎nowe‎ ‎odezwy,‎ ‎hektografowane,‎ ‎które zapewniały‎ ‎ponownie‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎bezpieczeństwo‎ ‎o‎ ‎życiu‎ ‎i‎ ‎mieniu‎ ‎mieszkańców,‎ ‎odwoływały‎ ‎genjalną groźbę‎ ‎rozstrzeliwania‎ ‎„co‎ ‎dziesiątego‎ ‎mieszkańca“,‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎pozwalały‎ ‎na nowo‎ ‎wychodzić‎ ‎gazetom‎ ‎miejscowym‎ ‎z‎ ‎warunkiem‎ ‎oczywiście‎ ‎cenzury‎ ‎prewencyjnej‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎komendy‎ ‎wojskowej. W‎ ‎razie‎ ‎ponownych‎ ‎strzałów‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎odezwa zapowiadała‎ ‎bombardowanie. Najbardziej‎ ‎też‎ ‎optymistyczne‎ ‎nadzieje‎ ‎zapanowały‎ ‎wśród‎ ‎ludności,‎ ‎oparte‎ ‎na‎ ‎jak najniedorzeczniejszych‎ ‎pogłoskach.‎ ‎„Zawieszenie‎ ‎broni‎ ‎zawarto na‎ ‎5‎ ‎dni“!‎ ‎„Dziś‎ ‎o‎ ‎6-ej‎ ‎będzie‎ ‎podpisany‎ ‎pokój“! „Umarł‎ ‎Franciszek‎ ‎Józef‎ ‎“!‎ ‎„Preuskera‎ ‎oddano‎ ‎pod sąd‎ ‎wojenny“‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎opowiadano‎ ‎sobie‎ ‎po‎ ‎ulicach.

Naprawdę‎ ‎zaś‎ ‎na‎ ‎zmianę‎ ‎stosunków‎ ‎kalisko - niemieckich‎ ‎zanosiło‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎tyle,‎ ‎że‎ ‎sławetny,‎ ‎a‎ ‎tak upamiętniony‎ ‎w‎ ‎dziejach‎ ‎Kalisza,‎ ‎155‎ ‎regiment piechoty‎ ‎wycofano‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎majorem‎ ‎Preuskerem zupełnie,‎ ‎a‎ ‎na‎ ‎miejsce‎ ‎prusaków‎ ‎miały‎ ‎wejść‎ ‎wojska‎ ‎saskie.‎ ‎Prusacy‎ ‎pozostali‎ ‎jedynie‎ ‎na‎ ‎baterjach koło‎ ‎wiatraków‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎dóbrzeckich,‎ ‎panujących‎ ‎nad‎ ‎miastem.‎ ‎Stojąca‎ ‎tam‎ ‎artylerja‎ ‎pruska została‎ ‎wzmocniona‎ ‎znacznie‎ ‎nowoprzybyłemi‎ ‎kilku‎ ‎baterjami‎ ‎dział‎ ‎polowych. Sasi‎ ‎jednak‎ ‎okazali‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎lepszemi‎ ‎od‎ ‎prusaków‎ ‎znawcami‎ ‎stosunków.‎ ‎Wiedząc‎ ‎dobrze‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎miasta‎ ‎i‎ ‎mieszkańców,‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie, podejrzeniu‎ ‎pruskiem,‎ ‎że‎ ‎możliwe‎ ‎są‎ ‎zasadzki,‎ ‎nie zawiązali‎ ‎z‎ ‎miastem‎ ‎żadnych‎ ‎stosunków,‎ ‎poza,‎ ‎jak się‎ ‎zdaje,‎ ‎dokonanemi‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎już‎ ‎inicjatywy‎ ‎czwartkowemi‎ ‎aresztowaniami‎ ‎rosjan,‎ ‎oraz‎ ‎powyższą odezwą,‎ ‎jakgdyby‎ ‎niosącą‎ ‎„nowy‎ ‎kurs“‎ ‎Kaliszowi.

Dokonane‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎takich‎ ‎warunkach‎ ‎wkroczenie‎ ‎sasów,‎ ‎zakończyło‎ ‎się‎ ‎straszliwą‎ ‎wręcz‎ ‎katastrofą. „Koło‎ ‎godziny‎ ‎2-ej‎ ‎popołudniu,‎ ‎opowiada‎ ‎naoczny‎ ‎świadek‎ ‎p.‎ ‎Zofja‎ ‎G.,‎ ‎byłam‎ ‎w‎ ‎sklepiku wekslarskim‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Wrocławskiej.‎ ‎Nagle‎ ‎usłyszałam‎ ‎hałas‎ ‎zapuszczanych‎ ‎żaluzji‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎i‎ ‎do sklepiku‎ ‎wpadł‎ ‎przerażony‎ ‎żyd — „idą“. Natychmiast‎ ‎sklepik‎ ‎zamknięto,‎ ‎paniczna trwoga‎ ‎ogarnęła‎ ‎wszystkich,‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎cisza‎ ‎zapanowała‎ ‎grobowa,‎ ‎którą‎ ‎wkrótce‎ ‎przerwał‎ ‎odgłos miarowych‎ ‎kroków.‎ ‎Przez‎ ‎szparę‎ ‎we‎ ‎drzwiach widzę‎ ‎maszerującą‎ ‎kompanję‎ ‎piechoty,‎ ‎za‎ ‎nią w‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎przejechało‎ ‎ze‎ ‎30‎ ‎ułanów...‎ ‎Niemcy‎ ‎przeszli. Wypuszczono‎ ‎mnie‎ ‎ze‎ ‎sklepu‎ ‎i‎ ‎pustą‎ ‎ulicą podążyłam‎ ‎domu... Takiem‎ ‎było‎ ‎przyjęcie‎ ‎sasów‎ ‎na‎ ‎krańcu‎ ‎miasta.‎ ‎W‎ ‎miarę‎ ‎jednak‎ ‎posuwania‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Rynkowi, panika‎ ‎mijała,‎ ‎publiczność‎ ‎nie‎ ‎uciekała,‎ ‎w‎ ‎sklepach‎ ‎handlowano‎ ‎dalej.

Nagle...‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎ukazał‎ ‎się‎ ‎wojskowy‎ ‎koń w‎ ‎pełnym‎ ‎galopie‎ ‎bez‎ ‎jeźdźca.‎ ‎Szalona‎ ‎panika ogarnęła‎ ‎sasów,‎ ‎szyk‎ ‎został‎ ‎złamany,‎ ‎oficerowie i‎ ‎żołnierze,‎ ‎piechota‎ ‎i‎ ‎ułani‎ ‎przemieszani‎ ‎ze‎ ‎sobą, rzucili‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ucieczki.‎ ‎W‎ ‎popłochu‎ ‎ku‎ ‎zdziwieniu nierozumiejącej‎ ‎nic‎ ‎publiczności,‎ ‎niemcy‎ ‎„rwali“ Wrocławską‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎gdzie‎ ‎spotkali‎ ‎nowy oddział. Po‎ ‎chwili,‎ ‎oba‎ ‎oddziały‎ ‎skomunikowawszy się‎ ‎z‎ ‎obozem‎ ‎wróciły,‎ ‎a‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎do‎ ‎niespodziewającej‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎publiczności‎ ‎zaczęto‎ ‎strzelać‎ ‎na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎natychmiast‎ ‎jakby‎ ‎to było‎ ‎sygnałem‎ ‎umówionym — zaczęła‎ ‎się‎ ‎znów‎ ‎bezładna‎ ‎strzelanina‎ ‎po‎ ‎całem‎ ‎mieście.‎ ‎Co‎ ‎się‎ ‎działo z‎ ‎niespodziewającą‎ ‎się‎ ‎literalnie‎ ‎nic‎ ‎podobnego i‎ ‎zgromadzoną‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎publicznością‎ ‎łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić.‎ ‎Prażeni‎ ‎zewsząd‎ ‎ogniem‎ ‎karabinowym,‎ ‎ludzie‎ ‎padali‎ ‎całemi‎ ‎dziesiątkami‎ ‎ranni lub‎ ‎zabici:‎ ‎końskie‎ ‎i‎ ‎ludzkie‎ ‎trupy‎ ‎pomostem‎ ‎zaległy‎ ‎ul.‎ ‎Rabiną,‎ ‎Józefinę,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎Skarszewską,‎ ‎Wrocławską‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎Wały‎ ‎i‎ ‎Aleje‎ ‎Parku.‎ ‎Oszalały‎ ‎z‎ ‎przerażenia‎ ‎tłum‎ ‎z‎ ‎wyciem‎ ‎nieludzkiem‎ ‎rzucał‎ ‎się‎ ‎bez‎ ‎pamięci‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎i‎ ‎wylotów‎ ‎ulic‎ ‎w‎ ‎tą‎ ‎lub‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎stając‎ ‎się‎ ‎wręcz tarczą‎ ‎dla‎ ‎kul.‎ ‎Szczególniej‎ ‎okropną‎ ‎i‎ ‎groźną‎ ‎stała się‎ ‎katastrofa,‎ ‎gdy‎ ‎na‎ ‎rogatce‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎i‎ ‎na Rynku‎ ‎ustawiono‎ ‎kartaczownice‎ ‎i‎ ‎„polewano‎"‎ ‎niemi‎ ‎przez‎ ‎całą‎ ‎długość‎ ‎ulice‎ ‎przyległe‎ ‎—‎ ‎Rynek i‎ ‎plac‎ ‎S-go‎ ‎Józefa.‎ ‎Trzask‎ ‎kartaczownic,‎ ‎przypominający‎ ‎nieco‎ ‎darcie‎ ‎twardego‎ ‎płótna,‎ ‎wciąż‎ ‎trwające‎ ‎salwy‎ ‎w‎ ‎różnych‎ ‎stronach‎ ‎miasta,‎ ‎jęki‎ ‎rozdzierające‎ ‎rannych,‎ ‎brzęk‎ ‎szyb‎ ‎rozbijanych‎ ‎kulami‎ ‎wręcz‎ ‎masowo,‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia,‎ ‎zlewały się‎ ‎w‎ ‎hałas‎ ‎iście‎ ‎piekielny. Pod‎ ‎tym‎ ‎straszliwym‎ ‎ogniem‎ ‎Kalisz‎ ‎trwał przeszło‎ ‎trzy‎ ‎kwadranse.‎ ‎Salwy,‎ ‎to‎ ‎cichły,‎ ‎to‎ ‎znów słabiej‎ ‎lub‎ ‎silniej‎ ‎wybuchały.‎ ‎Tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎rozległ się‎ ‎jeszcze‎ ‎trzask‎ ‎kartaczownicy,‎ ‎wreszcie‎ ‎zakończyły‎ ‎strzelaninę‎ ‎pojedyncze‎ ‎strzały‎ ‎karabinowe lub‎ ‎rewolwerowe:‎ ‎to‎ ‎waleczni‎ ‎rycerze‎ ‎polowali pojedynczo‎ ‎na‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów‎ ‎lub głowy,‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oknie...
b797d8ee-7107-4692-a6f8-101d39e2ca95
60fb37eb-52b1-4d7b-a9c3-614245bd741e
32637b48-f27a-4fff-870c-d929b6e3404a

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VIII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Tymczasem‎ ‎zbliżała‎ ‎się‎ ‎piąta‎ ‎godzina.‎ ‎Pieniądze‎ ‎zostały‎ ‎wypłacone‎ ‎w‎ ‎całości.‎ ‎Wydostano‎ ‎je z‎ ‎kas‎ ‎banków‎ ‎i‎ ‎Towarzystw‎ ‎pożyczkowo-oszczędnościowych — zakładników‎ ‎jednak‎ ‎nie‎ ‎puszczono - owszem‎ ‎—‎ ‎dołączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎jeszcze‎ ‎prezydenta Bukowińskiego.
Zamkniętych‎ ‎biedaków‎ ‎Preusker‎ ‎wręcz‎ ‎torturował‎ ‎moralnie.‎ ‎Jak‎ ‎opowiadał‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎— Handtke‎ ‎—‎ ‎przy‎ ‎każdej‎ ‎salwie‎ ‎wchodził‎ ‎do‎ ‎więźniów‎ ‎i‎ ‎oświadczał:
„To‎ ‎rozstrzeliwają‎ ‎waszych‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎was‎ ‎kolej przyjdzie".
Wreszcie‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎5-ej‎ ‎po‎ ‎południu — ruch‎ ‎się‎ ‎wszczął‎ ‎między‎ ‎niemcami.‎ ‎Zaczął‎ ‎się‎ ‎pośpieszny‎ ‎odwrót‎ ‎z‎ ‎miasta,‎ ‎przyczem‎ ‎uciekający niemcy‎ ‎znów‎ ‎rozpoczęli‎ ‎rotowy‎ ‎ogień‎ ‎bezładny, a‎ ‎skierowany‎ ‎wzdłuż‎ ‎ulic‎ ‎do‎ ‎okien‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎parku. Zakładników‎ ‎uszykowano‎ ‎w‎ ‎dwójki,‎ ‎przyłączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎jakimś‎ ‎wypadkiem‎ ‎drugiego‎ ‎kasjera‎ ‎z‎ ‎kasy‎ ‎gubernjalnej‎ ‎—‎ ‎Rudzkiego‎ ‎—‎ ‎popularnego w‎ ‎Kaliszu‎ ‎wioślarza—zwycięzcę‎ ‎na‎ ‎wielu‎ ‎regatach międzyklubowych‎ ‎—‎ ‎otoczono‎ ‎mocnym‎ ‎konwojem i‎ ‎powleczono‎ ‎za‎ ‎wojskiem‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Skalmierzyc. Pochód‎ ‎ten—opowiada‎ ‎Handtke—był‎ ‎dla‎ ‎nas nową‎ ‎torturą.‎ ‎Popychani‎ ‎i‎ ‎bici‎ ‎kolbami‎ ‎przez żołnierzy‎ ‎konwoju — zakładnicy — przeważnie‎ ‎ludzie w‎ ‎podeszłym‎ ‎wieku‎ ‎i‎ ‎nietęgiego‎ ‎zdrowia‎ ‎—‎ ‎wlekli się‎ ‎z‎ ‎trudnością,‎ ‎nie‎ ‎wiedząc‎ ‎dokąd‎ ‎i‎ ‎poco‎ ‎ich prowadzą.‎ ‎Dopełniał‎ ‎zaś‎ ‎grozy‎ ‎oficer,‎ ‎który‎ ‎z‎ ‎cynicznym‎ ‎uśmieszkiem‎ ‎wciąż‎ ‎zapowiadał:
„Gleich,‎ ‎gleich — noch‎ ‎einige‎ ‎Minuten“! 
Chwile‎ ‎przychodziły‎ ‎okropne.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎z‎ ‎zabudowań‎ ‎lazaretu‎ ‎straży‎ ‎pogranicznej,‎ ‎rozlega‎ ‎się trzask‎ ‎jakiś,‎ ‎podobny‎ ‎do‎ ‎strzału.‎ ‎Prusaków‎ ‎ogarnia‎ ‎panika.‎ ‎Zakładników‎ ‎zmuszają‎ ‎kolbami‎ ‎do‎ ‎rzucenia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemię‎ ‎—‎ ‎i‎ ‎rozpoczynają‎ ‎się‎ ‎salwy w‎ ‎stronę‎ ‎miasta.
Podczas‎ ‎tej‎ ‎właśnie‎ ‎drogi‎ ‎zamordowany‎ ‎został‎ ‎fabrykant‎ ‎i‎ ‎obywatel‎ ‎kaliski,‎ ‎Frenkiel.‎ ‎
“Okoliczności,‎ ‎towarzyszące‎ ‎tej‎ ‎tragedji,‎ ‎tak‎ ‎były‎ ‎mi rozmaicie‎ ‎przedstawiane‎ ‎przez‎ ‎świadków,‎ ‎że‎ ‎nie mogłem‎ ‎sobie‎ ‎odtworzyć‎ ‎obrazu.‎ ‎Zresztą‎ ‎o‎ ‎tem napewno‎ ‎będą‎ ‎inni‎ ‎pisać‎ ‎dokładnie.‎ ‎Śmierć‎ ‎taka była‎ ‎zbyt‎ ‎głośna — aby‎ ‎przejść‎ ‎bez‎ ‎echa.‎ ‎Na‎ ‎mnie osobiście‎ ‎straszne‎ ‎wrażenie‎ ‎zrobił‎ ‎trup‎ ‎miljonera, walający‎ ‎się‎ ‎przy‎ ‎drodze,‎ ‎opuszczony‎ ‎i‎ ‎rzucony na‎ ‎poniewierkę.

Dziwnie‎ ‎demokratyczna‎ ‎jest‎ ‎śmierć‎ ‎czasami. Idą.‎ ‎„Marsz“!‎ ‎brzmi‎ ‎komenda‎ ‎i‎ ‎zakładnicy pchani‎ ‎kolbami‎ ‎wloką‎ ‎się‎ ‎dalej‎ ‎wstrząśnieni‎ ‎do ostateczności...
„Halt“!‎ ‎Więźniów‎ ‎wprowadzają‎ ‎na‎ ‎jakąś‎ ‎polankę.‎ ‎Oficer‎ ‎każe‎ ‎ze‎ ‎złowrogim‎ ‎uśmiechem‎ ‎ustawić‎ ‎ich‎ ‎w‎ ‎szeregu.‎ 
‎Biedacy‎ ‎—‎ ‎oczywiście‎ ‎pewni rozstrzelania,‎ ‎gotują‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎śmierć.‎ ‎Nie — po‎ ‎kilku minutach‎ ‎—‎ ‎rozlega‎ ‎się‎ ‎zbawcze—
„weiter“!‎ ‎i‎ ‎znów pędzenie‎ ‎naprzód.‎ ‎Wreszcie‎ ‎wszystkich‎ ‎zamknięto w‎ ‎jakimś‎ ‎wiatraku,‎ ‎gdzie‎ ‎wielu,‎ ‎wyczerpanych ostatecznie,‎ ‎upadło‎ ‎niemal‎ ‎w‎ ‎omdleniu...‎ ‎W‎ ‎godzinę‎ ‎może‎ ‎po‎ ‎wyruszeniu‎ ‎zakładników‎ ‎z‎ ‎Kalisza — potężny‎ ‎huk‎ ‎zaczął‎ ‎raz‎ ‎po‎ ‎raz‎ ‎wstrząsać‎ ‎wiatrakiem:‎ ‎bombardowano‎ ‎Kalisz.

Mieszkańcy‎ ‎tego‎ ‎nie‎ ‎spodziewali‎ ‎się‎ ‎zupełnie. Po‎ ‎opłaceniu‎ ‎kontrybucji,‎ ‎aresztowaniu‎ ‎zakładników‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎zupełnem‎ ‎opuszczeniu‎ ‎ulic‎ ‎i‎ ‎placów‎ ‎zdawało‎ ‎by‎ ‎się —kwestja‎ ‎załatwiona‎ ‎została w‎ ‎zupełności.‎ ‎To‎ ‎też‎ ‎dopiero‎ ‎gęsto‎ ‎padające‎ ‎na ulice‎ ‎i‎ ‎dachy‎ ‎domów‎ ‎szrapnele‎ ‎pruskie‎ ‎przy‎ ‎stale powtarzającym‎ ‎się‎ ‎huku‎ ‎strzałów‎ ‎działowych‎ ‎dały‎ ‎poznać‎ ‎niebezpieczeństwo‎ ‎i‎ ‎zmusiły‎ ‎lokatorów do‎ ‎przeniesienia‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎piwnic‎ ‎i‎ ‎suteren.‎ ‎Mimo to‎ ‎już‎ ‎były‎ ‎ofiary.‎ ‎W‎ ‎Rynku‎ ‎szrapnel‎ ‎wpadł‎ ‎do mieszkania‎ ‎właściciela‎ ‎domu‎ ‎Batkowskiego — wczoraj‎ ‎dopiero‎ ‎przybyłego‎ ‎z‎ ‎kuracji.‎ ‎Batkowski‎ ‎padł trupem,‎ ‎żona‎ ‎zaś‎ ‎jego‎ ‎została‎ ‎ciężko‎ ‎ranna.‎ ‎Na Bypinku‎ ‎zabite‎ ‎zostało‎ ‎dziecko.
Szkody‎ ‎naogół‎ ‎bombardowanie‎ ‎przyczyniło niewielkie:‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎zostało‎ ‎kilka‎ ‎domów‎ ‎uszkodzonych,‎ ‎w‎ ‎Alei‎ ‎Józefiny‎ ‎—‎ ‎rozwalono‎ ‎wieżyczkę kamienicy‎ ‎Friedmana‎ ‎—‎ ‎gdzieniegdzie‎ ‎znowu‎ ‎rozwalono‎ ‎komin‎ ‎lub‎ ‎części‎ ‎dachu‎ ‎zerwano.‎ ‎Naogół dano‎ ‎50—60‎ ‎strzałów,‎ ‎z‎ ‎których‎ ‎duża‎ ‎część‎ ‎nie szkodliwa‎ ‎była‎ ‎zupełnie,‎ ‎pociski‎ ‎bowiem‎ ‎pękały w‎ ‎parku,‎ ‎na‎ ‎łęgach‎ ‎okolicznych‎ ‎lub‎ ‎wreszcie‎ ‎na pustych‎ ‎ulicach.‎ ‎I‎ ‎tego‎ ‎jednak‎ ‎dość‎ ‎było,‎ ‎ażeby steroryzować‎ ‎ludność‎ ‎w‎ ‎zupełności.‎ ‎Wrażenie‎ ‎huku‎ ‎strzałów‎ ‎działowych‎ ‎i‎ ‎świstu‎ ‎szrapneli‎ ‎na‎ ‎niespodziewających‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎spokojnych‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎o‎ ‎czemś‎ ‎podobnem‎ ‎nie‎ ‎mieli‎ ‎pojęcia,‎ ‎było‎ ‎straszne.‎ ‎W‎ ‎moich‎ ‎oczach‎ ‎—‎ ‎człowiek czterdziestokilkoletni,‎ ‎rzemieślnik,‎ ‎został‎ ‎rażony połowicznym‎ ‎paraliżem — dwoje‎ ‎zaś‎ ‎dzieci‎ ‎wymiotowało‎ ‎żółcią...‎ ‎Nie‎ ‎prędko‎ ‎więc,‎ ‎mimo‎ ‎ustania strzałów,‎ ‎ludzie‎ ‎wychodzili‎ ‎z‎ ‎kryjówek.

Straszny‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎ten‎ ‎dzień,‎ ‎który‎ ‎jednak jeszcze‎ ‎nie‎ ‎miał‎ ‎być‎ ‎najstraszniejszym,‎ ‎zakończył się‎ ‎wreszcie — czemś — będącem‎ ‎klasycznym‎ ‎przykładem‎ ‎iście‎ ‎szubienicznego‎ ‎humoru.‎ ‎Między‎ ‎godziną‎ ‎8‎ ‎a‎ ‎9—zajaśniała‎ ‎w‎ ‎całym‎ ‎Kaliszu...‎ ‎iluminacja.‎ ‎Było‎ ‎to‎ ‎ścisłe‎ ‎wykonanie‎ ‎rozporządzenia Preuskera:‎ ‎„Od‎ ‎godziny‎ ‎8-ej‎ ‎wszystkie‎ ‎bramy‎ ‎domów‎ ‎winny‎ ‎być‎ ‎zamknięte,‎ ‎a‎ ‎wszystkie‎ ‎okna oświetlone‎".

Jak‎ ‎sobie‎ ‎poradzili‎ ‎biedni‎ ‎kaliszanie‎ ‎z‎ ‎brakiem‎ ‎świec‎ ‎i‎ ‎nafty‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎mieszkaniach‎ ‎—‎ ‎niewiem‎ ‎—‎ ‎prawdopodobnie‎ ‎rozpacz‎ ‎i‎ ‎obawa‎ ‎przed ponownem‎ ‎wejściem‎ ‎prusaków‎ ‎lub‎ ‎bombardowaniem — rozwinęły‎ ‎niesłychaną‎ ‎pomysłowość‎ ‎i‎ ‎energję — dość,‎ ‎że‎ ‎tak‎ ‎rzęsiście‎ ‎oświetlonych‎ ‎ulic‎ ‎i‎ ‎placów‎ ‎nie‎ ‎pamiętam‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
Groteskowo‎ ‎też‎ ‎wyglądały‎ ‎uiluminowane‎ ‎puściuteńkie‎ ‎ulice,‎ ‎w‎ ‎których‎ ‎zrzadka‎ ‎tylko‎ ‎głuchy odgłos‎ ‎kroków‎ ‎ciekawego‎ ‎przechodnia‎ ‎się‎ ‎rozlegał.‎ ‎Mimowoli‎ ‎przychodził‎ ‎na‎ ‎myśl‎ ‎obraz‎ ‎katafalku,‎ ‎obstawionego‎ ‎świecami‎ ‎w‎ ‎pustym‎ ‎kościele...Prusacy‎ ‎nocą‎ ‎nie‎ ‎weszli‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎tak‎ ‎że‎ ‎całe‎ ‎usiłowania‎ ‎kaliszan‎ ‎poszły‎ ‎na‎ ‎marne... Koło‎ ‎5—6‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎wreszcie‎ ‎pochmurny dżdżysty‎ ‎poranek‎ ‎rozproszył‎ ‎mroki‎ ‎nocy—nareszcie‎ ‎ustała‎ ‎ta‎ ‎straszna‎ ‎iluminacja‎ ‎pogrzebowa‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
Ludzie‎ ‎wychodzili‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎zasięgnąć‎ ‎języka...‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎robić‎ ‎dalej...‎ ‎Powoli,‎ ‎ostrożnie,‎ ‎najpierw‎ ‎pojedynczo,‎ ‎później‎ ‎coraz‎ ‎większemi grupami,‎ ‎schodzili‎ ‎się‎ ‎kaliszanie,‎ ‎udzielając‎ ‎sobie pogłosek‎ ‎i‎ ‎nowin.‎ ‎Nie‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎zorjentować się,‎ ‎gdzie‎ ‎są‎ ‎ukryci‎ ‎prusacy.‎ ‎Bo‎ ‎w‎ ‎zupełne‎ ‎opuszczenie‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎miasta‎ ‎nie‎ ‎wierzono‎ ‎bynajmniej.

Panika,‎ ‎wywołana‎ ‎gwałtami‎ ‎i‎ ‎bombardowaniem‎ ‎wtorkowem‎ ‎nie‎ ‎ustawała‎ ‎i‎ ‎przy‎ ‎lada‎ ‎okazji ujawniała‎ ‎się‎ ‎zaraz.‎ ‎Rano — na‎ ‎Rynku‎ ‎np.‎ ‎byłem świadkiem‎ ‎następującej‎ ‎sceny:‎ ‎Rozmawiamy‎ ‎z‎ ‎naczelnikiem‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Mrowińskim,‎ ‎oraz‎ ‎sekwestratorem‎ ‎Paszkiewiczem,‎ ‎którzy‎ ‎obaj‎ ‎energicznie‎ ‎zajmowali‎ ‎się‎ ‎oczyszczeniem‎ ‎ulic‎ ‎z‎ ‎trupów, gdy‎ ‎nagle‎ ‎na‎ ‎Rynek‎ ‎wbiega‎ ‎jakiś‎ ‎przerażony‎ ‎do ostatecznych‎ ‎granic‎ ‎młodzieniec.‎ ‎„Trup‎ ‎Frenkla na‎ ‎rogatce...‎ ‎idę‎ ‎się‎ ‎wyspowiadać...‎ ‎Prusacy‎ ‎są‎ ‎na Sielance‎"‎!.,‎ ‎wypowiada‎ ‎urywane‎ ‎frazesy,‎ ‎gdy‎ ‎go‎ ‎zatrzymujemy.
„Jezus‎ ‎Marja‎"‎! — rozlega‎ ‎się‎ ‎czyjś‎ ‎wykrzyk‎ ‎histeryczny‎ ‎i‎ ‎cała‎ ‎grupa‎ ‎zebrana‎ ‎przed‎ ‎Ratuszem,‎ ‎koło‎ ‎ciał‎ ‎pięciu‎ ‎rozstrzelanych‎ ‎tam‎ ‎mężczyzn,‎ ‎o‎ ‎których‎ ‎mówiliśmy‎ ‎wyżej,‎ ‎w‎ ‎oka‎ ‎mgnieniu‎ ‎rozprasza się‎ ‎w‎ ‎przestrachu.‎ ‎Żadne‎ ‎przekonywania,‎ ‎żadne prośby‎ ‎o‎ ‎trochę‎ ‎choćby‎ ‎zimnej‎ ‎krwi‎ ‎i‎ ‎spokoju nie‎ ‎pomagają.‎ ‎Takich‎ ‎scen‎ ‎popłochu‎ ‎w‎ ‎różnych okolicach‎ ‎miasta‎ ‎spotkałem‎ ‎kilka,‎ ‎a‎ ‎wszystkie‎ ‎bez powodu.‎ ‎

Prusacy,‎ ‎jakby‎ ‎zamarli.‎ ‎Wycofawszy‎ ‎się z‎ ‎miasta,‎ ‎zaczęli‎ ‎oni‎ ‎sypać‎ ‎okopy‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎Dóbrzeckich,‎ ‎zajmując‎ ‎akurat‎ ‎pole‎ ‎pamiętnej‎ ‎bitwy 1706‎ ‎roku,‎ ‎oraz‎ ‎jeszcze‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎danej‎ ‎chwili‎ ‎—‎ ‎pamiętniejszych‎ ‎słynnych‎ ‎rosyjsko-pruskich‎ ‎manewrów‎ ‎w‎ ‎r.‎ ‎1835.‎ ‎Mimowoli‎ ‎przychodzi‎ ‎na‎ ‎myśl ironja‎ ‎zawierająca‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎napisie‎ ‎pomnika‎ ‎na‎ ‎placu‎ ‎Św.‎ ‎Józefa:?*‎ ‎„Niech‎ ‎Bóg‎ ‎błogosławi‎ ‎wieczną przyjaźń‎ ‎Prus‎ ‎i‎ ‎Rosji‎ ‎na‎ ‎strach‎ ‎wspólnych‎ ‎ich nieprzyjaciół".

Koło‎ ‎9-ej‎ ‎rano‎ ‎zjawili‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎dwaj zwolnieni‎ ‎z‎ ‎misją‎ ‎uspokojenia‎ ‎miasta,‎ ‎a‎ ‎podobno i‎ ‎wyszukania‎ ‎sprawców‎ ‎strzałów‎ ‎zakładnicy:‎ ‎Handtke‎ ‎i‎ ‎Scholtz.‎ ‎Handtke,‎ ‎zupełnie‎ ‎nerwowo‎ ‎rozbity, niezdolny‎ ‎do‎ ‎niczego,‎ ‎odrazu‎ ‎położył‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎łóżka, Scholtz‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎rozmowach‎ ‎z‎ ‎napotkanemi‎ ‎znajomymi‎ ‎starał‎ ‎się‎ ‎misję‎ ‎swą‎ ‎wypełnić,‎ ‎z‎ ‎wprost przeciwnym‎ ‎jednak‎ ‎skutkiem.‎ ‎Wreszcie‎ ‎panika doszła‎ ‎do‎ ‎zenitu,‎ ‎gdy‎ ‎koło‎ ‎10-ej‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎huk‎ ‎strzałów‎ ‎armatnich.
Byłem‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎akurat‎ ‎u‎ ‎posła‎ ‎Parczewskiego,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎naradzaliśmy‎ ‎się‎ ‎nad‎ ‎sposobem przedostania‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎wyższej‎ ‎komendy‎ ‎pruskiej‎ ‎dla wyjaśnienia‎ ‎nieporozumienia,‎ ‎jakiemu‎ ‎przypisywaliśmy‎ ‎wypadki,‎ ‎zaszłe‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎wczorajszym,‎ ‎gdy padły‎ ‎pierwsze‎ ‎wystrzały‎ ‎działowe.‎ ‎Pożegnałem pp.‎ ‎Parczewskich‎ ‎i‎ ‎mimo‎ ‎zatrzymywań‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎strony,‎ ‎ruszyłem‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Na‎ ‎ulicach,‎ ‎któremi‎ ‎dążyłem‎ ‎do‎ ‎domu,‎ ‎popłoch‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎panowały nie‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Tłumy‎ ‎ludzi,‎ ‎którzy‎ ‎zdecydowali się‎ ‎już‎ ‎uciec‎ ‎i‎ ‎biegły‎ ‎ulicami‎ ‎z‎ ‎tobołkami,‎ ‎nagle zatrzymane‎ ‎hukiem‎ ‎strzałów‎ ‎i‎ ‎świstem‎ ‎pocisków rzucały‎ ‎się‎ ‎obłędnie‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎domów,‎ ‎chcąc‎ ‎ukryć się‎ ‎pod‎ ‎osłoną‎ ‎murów.‎ ‎Pociski‎ ‎szły‎ ‎tym‎ ‎razem w‎ ‎dzielnicę‎ ‎żydowską‎ ‎w‎ ‎północno-zachodniej‎ ‎części‎ ‎miasta,‎ ‎było‎ ‎ich‎ ‎naogół‎ ‎niewiele‎ ‎i‎ ‎niewielkie
też‎ ‎szkody‎ ‎zrządziły.

Ogółem‎ ‎dali‎ ‎prusacy‎ ‎12‎ ‎wystrzałów,‎ ‎co‎ ‎było jednak‎ ‎dosyć,‎ ‎ażeby‎ ‎wśród‎ ‎ludności‎ ‎przerażonej od‎ ‎36‎ ‎godzin‎ ‎trwającemi‎ ‎gwałtami,‎ ‎strzelaniną, rozstrzeliwaniami‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎bombardowaniem, wzniecić‎ ‎popłoch‎ ‎niesłychany... Szczęśliwie‎ ‎dostaję‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎Rodzinę‎ ‎zastałem‎ ‎w‎ ‎najwyższym‎ ‎stopniu‎ ‎zdenerwowania w‎ ‎suterenach‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎tłumem‎ ‎lokatorów.‎ ‎Podnie cenie,‎ ‎płacz,‎ ‎strach‎ ‎ogólny‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎zbiorowa sugestja,‎ ‎czyniąca‎ ‎prawdopodobnemi‎ ‎najdziksze przypuszczenia‎ ‎i‎ ‎obrazy,‎ ‎robią‎ ‎dłuższy‎ ‎pobyt w‎ ‎mieście‎ ‎niemożliwym‎ ‎dla‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci.‎ ‎Po krótkiej‎ ‎też‎ ‎naradzie‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎postanawiamy rodziny‎ ‎poprowadzić‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎na‎ ‎letnisko. 

Gdy‎ ‎dowiedziano‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎naszej‎ ‎decyzji‎ ‎wśród lokatorów‎ ‎zebranych‎ ‎w‎ ‎suterenach,‎ ‎‎zaczęły‎ ‎się rozgrywać‎ ‎sceny‎ ‎nie‎ ‎do‎ ‎opisania.‎ ‎Żegnano‎ ‎nas z‎ ‎płaczem‎ ‎i‎ ‎błogosławieństwami — odzywały‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎głosy — „jak‎ ‎można‎ ‎dzieci‎ ‎tak‎ ‎ryzykować"‎ ‎— „przecież‎ ‎to‎ ‎śmierć‎ ‎pewna"!‎ ‎„Niechże‎ ‎państwo litość‎ ‎mają“! — Decyzję‎ ‎jednak‎ ‎wykonywamy.‎ ‎Nie słysząc‎ ‎już‎ ‎oddawna‎ ‎wystrzałów,‎ ‎wychodzimy. Służące‎ ‎biorą‎ ‎dzieci,‎ ‎my‎ ‎—‎ ‎nieco‎ ‎ubrania.‎ ‎Wśród płaczu‎ ‎i‎ ‎błogosławieństw‎ ‎obecnych‎ ‎przekraczamy bramę,‎ ‎którą‎ ‎momentalnie‎ ‎zatrzaskują‎ ‎za‎ ‎nami. Słyszymy‎ ‎przekręcenie‎ ‎klucza‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎puściutką ulicą‎ ‎ku‎ ‎parkowi,‎ ‎a‎ ‎stamtąd‎ ‎przez‎ ‎Tyniec‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎turecką.
Po‎ ‎godzinnym‎ ‎marszu,‎ ‎łącznie‎ ‎z‎ ‎pp.‎ ‎K., a‎ ‎wśród‎ ‎całej‎ ‎masy‎ ‎uciekających‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎odbywanym,‎ ‎stajemy‎ ‎na‎ ‎opuszczonym‎ ‎w‎ ‎niedzielę‎ ‎letnisku.

Stąd‎ ‎już‎ ‎obserwujemy‎ ‎formalny‎ ‎exodus‎ ‎ludności‎ ‎kaliskiej.‎ ‎Dorożki,‎ ‎powozy,‎ ‎karety,‎ ‎bryki, wozy‎ ‎zwyczajne‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎tłumy‎ ‎pieszych‎ ‎mężczyzn,‎ ‎kobiet‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎szły‎ ‎do‎ ‎wieczora‎ ‎szosą i‎ ‎bocznemi‎ ‎drogami.‎ ‎Koło‎ ‎10‎ ‎tysięcy‎ ‎ludności prawdopodobnie‎ ‎opuściło‎ ‎Kalisz‎ ‎dnia‎ ‎tego.
93a3a9f4-f488-41a2-a284-3ca8f027b0b3

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jeżeli‎ ‎wypadki‎ ‎nocne‎ ‎obaliły‎ ‎w‎ ‎pojęciu‎ ‎naszem‎ ‎wszelkie‎ ‎legendy‎ ‎o‎ ‎wysokiem‎ ‎wyrobieniu wojskowem,‎ ‎odwadze‎ ‎i‎ ‎żelaznej‎ ‎dyscyplinie‎ ‎prusaków,‎ ‎to‎ ‎następny‎ ‎dzień‎ ‎był‎ ‎wyborną‎ ‎ilustracją owej,‎ ‎rzekomo‎ ‎wybitnej,‎ ‎kultury‎ ‎niemieckiej.‎ ‎Obok tchórzostwa‎ ‎bezmiernego,‎ ‎prusacy‎ ‎wykazali‎ ‎zezwierzęcenie‎ ‎zupełne.
Sytuacja‎ ‎wydawała‎ ‎się — zapewne‎ ‎niezwykle groźną.‎ ‎Prusacy‎ ‎mogli‎ ‎mniemać,‎ ‎że‎ ‎miasto‎ ‎zrewoltowane;‎ ‎do‎ ‎żołnierzy‎ ‎strzelano...‎ ‎Prawa‎ ‎wojenne‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎tych‎ ‎razach‎ ‎nieubłagane — a‎ ‎odwet‎ ‎straszny.‎ ‎Lecz‎ ‎odwet‎ ‎pruski‎ ‎za‎ ‎rzecz,‎ ‎którą‎ ‎odrazu‎ ‎sami‎ ‎mogliby‎ ‎wyjaśnić‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎sytuacji,‎ ‎którą‎ ‎zrozumieć‎ ‎było‎ ‎im‎ ‎łatwo‎ ‎zupełnie,‎ ‎był‎ ‎czemś‎ ‎niewytłomaczonem,‎ ‎czemś‎ ‎sprzecznem‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎pojęciami‎ ‎ludzkości‎ ‎i‎ ‎ze‎ ‎zdrową‎ ‎logiką.

Zbitemu‎ ‎prezydentowi‎ ‎oświadczono,‎ ‎że‎ ‎miasto‎ ‎zapłaci‎ ‎kontrybucję‎ ‎i‎ ‎kazano‎ ‎szukać‎ ‎finansistów.‎ ‎Następnie‎ ‎zaś‎ ‎rozpoczęto‎ ‎wybieranie‎ ‎zakładników.‎ ‎Przychodzą‎ ‎dwaj‎ ‎wikarjusze‎ ‎z‎ ‎zapytaniem, czy‎ ‎mogą‎ ‎mszę‎ ‎odprawić.‎ ‎„Gdzie‎ ‎wasz‎ ‎zwierzchnik"?‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎sprowadza‎ ‎dziekana — ks.‎ ‎Płoszaja,‎ ‎którego‎ ‎natychmiast‎ ‎aresztowano.‎ ‎Służbowy oficer‎ ‎pyta‎ ‎o‎ ‎dwu‎ ‎młodych‎ ‎księży:‎ ‎„A‎ ‎i‎ ‎ci‎ ‎będą dobrzy"!‎ ‎odpowiada‎ ‎Preusker,‎ ‎rozkazując‎ ‎aresztować‎ ‎obu‎ ‎wikarjuszów.‎ ‎Następnie‎ ‎posyłają‎ ‎po‎ ‎duchownych‎ ‎innych‎ ‎wyznań.‎ ‎Przyprowadzono‎ ‎protojereja‎ ‎Siemionowskija,‎ ‎zamiast‎ ‎rabina‎ ‎Lipszyca, bawiącego‎ ‎na‎ ‎kuracji‎ ‎—‎ ‎dostał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎prusaków‎ ‎Moses,‎ ‎podrabin,‎ ‎pastora‎ ‎ani‎ ‎kantora‎ ‎nie‎ ‎znaleziono,‎ ‎natomiast‎ ‎sprowadzono‎ ‎młodego‎ ‎fabrykanta‎ ‎Handtkego,‎ ‎którego‎ ‎zatrzymano‎ ‎w‎ ‎charakterze‎ ‎zakładnika‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎dyrektorem‎ ‎Wzajemnego Kredytu‎ ‎Scholtzem.

W‎ ‎zamieszaniu‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎strachu‎ ‎prusaków‎ ‎— trafem‎ ‎ocalał‎ ‎poseł‎ ‎Parczewski,‎ ‎który‎ ‎zgłosił‎ ‎się do‎ ‎komendanta‎ ‎jako‎ ‎przedstawiciel‎ ‎ludności‎ ‎dla wytłomaczenia‎ ‎nieporozumienia,‎ ‎inż.‎ ‎Kleyman‎ ‎i‎ ‎paru‎ ‎innych.‎ ‎Każdy‎ ‎bowiem‎ ‎interesant‎ ‎stawał‎ ‎się kandydatem‎ ‎na‎ ‎zakładnika.‎ ‎Wreszcie‎ ‎Preusker wpadł‎ ‎po‎ ‎rozum‎ ‎do‎ ‎głowy‎ ‎i‎ ‎zaaresztował‎ ‎wszystkich‎ ‎finansistów,‎ ‎którzy‎ ‎zgłaszali‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎sprawie kontrybucji.
Ba,‎ ‎nawet‎ ‎podobno‎ ‎do‎ ‎zakładników‎ ‎dołączono‎ ‎urzędnika‎ ‎biura‎ ‎Wzajemnego‎ ‎Kredytu,‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎G. który‎ ‎jadł‎ ‎z‎ ‎dyr.‎ ‎Scholtzem‎ ‎śniadanie‎ ‎w‎ ‎restauracji.‎ ‎Poza‎ ‎tem‎ ‎przywieziono‎ ‎w‎ ‎dorożce‎ ‎pod‎ ‎silną strażą:‎ ‎Henryka‎ ‎Frenkla,‎ ‎Maurycego‎ ‎Heymana‎ ‎— obywateli‎ ‎i‎ ‎bankiera‎ ‎Mamrotha — później‎ ‎znów‎ ‎dołączono‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎Zygm.‎ ‎Grossa.‎ ‎Preusker‎ ‎żądał kogoś‎ ‎„aus‎ ‎polnischen‎ ‎Bank“‎ ‎—‎ ‎wskutek‎ ‎czyjejś wskazówki‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎już‎ ‎aresztowano‎ ‎świeżo‎ ‎przybyłego‎ ‎z‎ ‎zagranicy‎ ‎—‎ ‎prezesa‎ ‎Rady‎ ‎Wzajemnego Kredytu—Stanisława‎ ‎Bulewskiego.‎ ‎Wszystkich‎ ‎zakładników‎ ‎umieszczono‎ ‎w‎ ‎jednym‎ ‎numerze‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskiego.‎ ‎6‎ ‎aresztowanych‎ ‎rano‎ ‎(3‎ ‎księży,‎ ‎protojerej,‎ ‎podrabin‎ ‎i‎ ‎Handtke — Scholtz‎ ‎wciąż występował‎ ‎w‎ ‎roli‎ ‎tłomacza)‎ ‎miano‎ ‎zatrzymać‎ ‎jako‎ ‎zakładników‎ ‎spokoju‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎finansistów‎ ‎zaś Preusker‎ ‎obiecał‎ ‎wypuścić‎ ‎natychmiast‎ ‎po‎ ‎złożeniu‎ ‎kontrybucji,‎ ‎której‎ ‎50‎ 000 ‎rb.‎[40 rb = 1 uncja złota] ‎miało‎ ‎być‎ ‎wypłacone‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎5-ej‎ ‎po‎ ‎południu.

Tymczasem‎ ‎zaś‎ ‎Preusker‎ ‎wydał‎ ‎nową‎ ‎proklamację‎ ‎do‎ ‎mieszkańców‎ ‎niebywałej‎ ‎wręcz‎ ‎treści: „Zdarzyły‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎wypadki‎ ‎strzelania‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎przeto‎ ‎wszystkie‎ ‎względy‎ ‎dla‎ ‎ludności‎ ‎ustają. Miasto‎ ‎płaci‎ ‎50‎ ‎000 rb.‎ ‎kontrybucji‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎razie‎ ‎powtórzenia‎ ‎się‎ ‎strzałów,‎ ‎„co‎ ‎dziesiąty‎ ‎mieszkaniec zostanie‎ ‎rozstrzelany‎ ‎“.‎ ‎Gazety‎ ‎wydawać‎ ‎zabraniam, od‎ ‎godziny‎ ‎8-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎bramy‎ ‎winny‎ ‎być‎ ‎zamknięte‎ ‎i‎ ‎okna‎ ‎oświetlone".‎ ‎Dalej‎ ‎szły‎ ‎znów‎ ‎ogólnikowe,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎mówiące‎ ‎przepisy,‎ ‎pomieszane jak‎ ‎groch‎ ‎z‎ ‎kapustą.

Jakie‎ ‎wrażenie‎ ‎wywarła‎ ‎ta‎ ‎nowa‎ ‎konstytucja, łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić;‎ ‎a‎ ‎wrażenie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tem większe,‎ ‎że‎ ‎rozpuszczone‎ ‎po‎ ‎mieście‎ ‎patrole,‎ ‎już od‎ ‎godziny‎ ‎10-tej‎ ‎rano,‎ ‎dopuszczały‎ ‎się‎ ‎niesłychanych‎ ‎nadużyć.‎ ‎Przechodniów‎ ‎brutalnie‎ ‎rewidowano,‎ ‎często‎ ‎bijąc‎ ‎kolbami;‎ ‎przy‎ ‎najmniejszej‎ ‎opozycji —‎ ‎stawiano‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwano‎ ‎na‎ ‎poczekaniu.‎ ‎Szczególniej‎ ‎wiele‎ ‎faktów‎ ‎rozstrzelania, lub‎ ‎wręcz‎ ‎zastrzelenia,‎ ‎zdarzyło‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎szpitala, gdzie‎ ‎jeszcze‎ ‎znajdowali‎ ‎się‎ ‎żołnierze‎ ‎ranni,‎ ‎a‎ ‎opodal‎ ‎na‎ ‎ulicy — leżało‎ ‎kilkanaście‎ ‎trupów‎ ‎zamordowanych‎ ‎przez‎ ‎żołdactwo‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎osób.‎ ‎Z‎ ‎okien szpitala‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎widzieć‎ ‎całe‎ ‎postępowanie rozjuszonych‎ ‎żołdaków.‎ ‎Rozstrzelano‎ ‎lub‎ ‎zastrzelono‎ ‎tam‎ ‎kilkunastu‎ ‎przechodniów,‎ ‎a‎ ‎postępowanie‎ ‎to‎ ‎było‎ ‎tak‎ ‎wstrząsające,‎ ‎że‎ ‎zdarzały‎ ‎się‎ ‎wypadki‎ ‎odmowy‎ ‎rozstrzelania‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎żołnierzy, gdy‎ ‎rozbestwiony‎ ‎jakiś‎ ‎leutenant‎ ‎rozkazywał‎ ‎mordować.‎ ‎Jeden‎ ‎taki‎ ‎wypadek‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎widział‎ ‎dr.‎ ‎Koszutski,‎ ‎na‎ ‎którego‎ ‎słowach‎ ‎opowiadanie‎ ‎to‎ ‎opieram.

W‎ ‎ciągu‎ ‎też‎ ‎półgodziny‎ ‎miasto‎ ‎opustoszało. Okolicznych‎ ‎włościan,‎ ‎przybyłych‎ ‎na‎ ‎targ‎ ‎wtorkowy,‎ ‎wojsko‎ ‎rozpędziło — sklepy‎ ‎zamykano‎ ‎na‎ ‎gwałt, mimo‎ ‎ożywionych‎ ‎obrotów‎ ‎po‎ ‎dwudniowym‎ ‎zastoju.
Pojedynczych‎ ‎przechodniów‎ ‎maltretowano w‎ ‎niesłychany‎ ‎sposób,‎ ‎a‎ ‎przy‎ ‎pierwszej‎ ‎próbie oporu — stawiano‎ ‎pod‎ ‎mur‎ ‎i‎ ‎rozstrzeliwano.‎ ‎W‎ ‎ten sposób‎ ‎według‎ ‎obliczeń‎ ‎p.‎ ‎Z.‎ ‎zajmującego‎ ‎się zbieraniem‎ ‎trupów — zamordowano‎ ‎do‎ ‎dwudziestu osób.‎ ‎Sam‎ ‎on‎ ‎pogrzebał‎ ‎16‎ ‎rozstrzelanych.‎ ‎Czasem‎ ‎zaś — rozstrzelanie‎ ‎zastępowano‎ ‎wręcz‎ ‎zastrzeleniem‎ ‎przez‎ ‎podoficera‎ ‎z‎ ‎rewolweru. Piszący‎ ‎te‎ ‎słowa‎ ‎omal‎ ‎nie‎ ‎uległ‎ ‎temu‎ ‎również‎ ‎losowi.

Koło‎ ‎1‎ ‎w‎ ‎południe,‎ ‎chcąc‎ ‎zasięgnąć‎ ‎języka, wyszedłem‎ ‎z‎ ‎domu‎ ‎i‎ ‎skierowałem‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎Główny Rynek.‎ ‎Plac‎ ‎był‎ ‎absolutnie‎ ‎pusty‎ ‎—‎ ‎minąłem‎ ‎warty — obrewidowany‎ ‎tylko‎ ‎przez‎ ‎jednego‎ ‎podejrzliwego‎ ‎ślązaka‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎następnie,‎ ‎widząc‎ ‎niemożliwość dostania‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎apteki,‎ ‎dokąd‎ ‎miałem‎ ‎wstąpić‎ ‎— powracam.‎ ‎Nagle‎ ‎słychać‎ ‎znane‎ ‎mi‎ ‎dobrze: 
„Halt“!‎ ‎Staję‎ ‎posłusznie.‎ ‎Patrol‎ ‎z‎ ‎trzech‎ ‎żołdaków‎ ‎zmierza‎ ‎ku‎ ‎mnie.
„Kommt“!‎ ‎—‎ ‎oczywiście‎ ‎podchodzę‎ ‎—‎ ‎dwuch żołnierzy‎ ‎po‎ ‎bokach‎ ‎—‎ ‎jeden‎ ‎przodem‎ ‎—‎ ‎prowadzi. 
Zimno‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎zrobiło,‎ ‎gdy‎ ‎zatrzymaliśmy‎ ‎się‎ ‎pod murem‎ ‎Ratusza — i‎ ‎ja‎ ‎znalazłem‎ ‎się‎ ‎tuż‎ ‎obok‎ ‎trzech ciał,‎ ‎leżących‎ ‎w‎ ‎kałuży‎ ‎krwi — a‎ ‎przed‎ ‎oczami,‎ ‎na słupie‎ ‎rusztowania‎ ‎zobaczyłem‎ ‎krwawo-szarą‎ ‎plamę—mózgu‎ ‎ze‎ ‎krwią‎ ‎zmieszanego.‎ ‎Dwaj‎ ‎żołdacy gimnastycznym‎ ‎krokiem‎ ‎cofają‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎stają‎ ‎naprzeciwko — trzeci‎ ‎pozostaje‎ ‎przy‎ ‎mnie.
Obok‎ ‎mnie‎ ‎—‎ ‎leży‎ ‎rozkraczony,‎ ‎twarzą‎ ‎ku moim‎ ‎nogom‎ ‎wykręconą,‎ ‎ze‎ ‎strasznym‎ ‎jakimś wyrazem‎ ‎spokoju,‎ ‎znany‎ ‎mi,‎ ‎akcyźnik,‎ ‎Hoffman — obok‎ ‎niego — roznoszący‎ ‎awizacje‎ ‎woźny‎ ‎magistratu.‎ ‎Całą‎ ‎siłę‎ ‎woli‎ ‎zużywam‎ ‎na‎ ‎zapanowanie‎ ‎nad‎ ‎nerwami‎ ‎—‎ ‎przed‎ ‎oczami‎ ‎mglista‎ ‎wizja — drobny‎ ‎buziak‎ ‎córeczki — łobuzerska — wesoła‎ ‎myśl przelatuje‎ ‎przez‎ ‎głowę:‎ ‎„Likwidacja — reakcja‎ ‎chemiczna — żywot‎ ‎wieczny — amen“. Oto‎ ‎mniej‎ ‎więcej‎ ‎treść‎ ‎mojej‎ ‎psyche‎ ‎w‎ ‎owej chwili — po‎ ‎której‎ ‎rozpoczyna‎ ‎się‎ ‎djalog: 
„Hande‎ ‎hoch“!‎ ‎„Geben‎ ‎Sie‎ ‎die‎ ‎Waffen‎ ‎ab“! woła‎ ‎żołdak‎ ‎—‎ ‎niewiele‎ ‎myśląc‎ ‎zapewne‎ ‎o‎ ‎nielogiczności‎ ‎oddawania‎ ‎broni‎ ‎trzymanemi‎ ‎w‎ ‎górze rękami.
„Nie‎ ‎jestem‎ ‎żołnierzem — z‎ ‎wami‎ ‎nie‎ ‎wojuję — jestem‎ ‎polak,‎ ‎a‎ ‎broni‎ ‎żadnej‎ ‎nie‎ ‎mam.‎ ‎Proszę sprawdzić‎"‎! — rzucam‎ ‎po‎ ‎niemiecku‎ ‎twardo,‎ ‎wszelkie‎ ‎wysiłki‎ ‎skierowując‎ ‎na‎ ‎to,‎ ‎ażeby‎ ‎zapanować nad‎ ‎sobą.‎ ‎Do‎ ‎wściekłości‎ ‎mnie‎ ‎doprowadza‎ ‎nagle‎ ‎—‎ ‎szkaplerz‎ ‎Częstochowskiej,‎ ‎wyglądający‎ ‎z‎ ‎zakołnierza‎ ‎munduru,‎ ‎stojącego‎ ‎naprzeciwko‎ ‎żołnierza.
„Rodak‎ ‎—‎ ‎ryngraf‎ ‎rycerza — żeby‎ ‎cię‎ ‎cholera — daktyloskopja‎" — lecą‎ ‎myśli,‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎łapa‎ ‎prusaka‎ ‎błądzi‎ ‎po‎ ‎ubraniu,‎ ‎zostawiając‎ ‎na‎ ‎bieli‎ ‎kamizelki‎ ‎mojej‎ ‎ślad‎ ‎brudnego‎ ‎palucha. 
„Gehen‎ ‎Sie‎ ‎weiter“!‎ ‎brzmi‎ ‎wreszcie‎ ‎głęboki bierbas,‎ ‎który‎ ‎mi‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tej‎ ‎chwili‎ ‎głosikiem‎ ‎anioła‎ ‎wydał — i‎ ‎ręka‎ ‎wyciąga‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎kierunku‎ ‎wprost przeciwnym‎ ‎temu,‎ ‎dokąd‎ ‎zmierzałem.
„Ich‎ ‎will‎ ‎da‎ ‎gehen“ — odpowiadam‎ ‎z‎ ‎dziwaczną‎ ‎przekorą — ukazując‎ ‎swój‎ ‎kierunek. 
„Nuu‎ ‎ja—gehen‎ ‎Sie‎ ‎zuruck!“‎ ‎brzmi‎ ‎„bierbas“ pokojowo,‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎rodak‎ ‎ze‎ ‎szkaplerzem‎ ‎ziewa,‎ ‎jak‎ ‎hippopotam,‎ ‎a‎ ‎towarzysz‎ ‎jego,‎ ‎młody‎ ‎o‎ ‎latających‎ ‎oczkach‎ ‎niemczyk,‎ ‎do‎ ‎połowy‎ ‎długości palec‎ ‎ulokował‎ ‎w‎ ‎nosie.
Wstrząsnąłem‎ ‎się‎ ‎jednak‎ ‎ze‎ ‎zgrozy‎ ‎na‎ ‎drugi dzień‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎przechodząc‎ ‎koło‎ ‎Ratusza‎ ‎—‎ ‎na swojem‎ ‎niedoszłem‎ ‎miejscu‎ ‎ujrzałem‎ ‎leżącego‎ ‎jakiegoś‎ ‎biednie‎ ‎ubranego‎ ‎trupa‎ ‎z‎ ‎głową‎ ‎zupełnie rozniesioną;‎ ‎ledwie‎ ‎kawałki‎ ‎skóry‎ ‎z‎ ‎ciemnemi‎ ‎włosami‎ ‎trzymały‎ ‎się‎ ‎szyi;‎ ‎opodal‎ ‎zaś‎ ‎leżał‎ ‎jeszcze piąty‎ ‎trup — tęgi,‎ ‎nizki‎ ‎mężczyzna — w‎ ‎mundurowej kurtce — mówiono — że‎ ‎był‎ ‎to‎ ‎kasjer‎ ‎z‎ ‎kasy‎ ‎gubernialnej‎ ‎— Sokołow‎ ‎—‎ ‎rozstrzelany‎ ‎z‎ ‎rozkazu‎ ‎Preuskera.‎ ‎Ja‎ ‎jednak‎ ‎twarzy‎ ‎już‎ ‎poznać‎ ‎nie‎ ‎mogłem. Moi‎ ‎rozmówcy‎ ‎nie‎ ‎ze‎ ‎wszystkiemi‎ ‎byli‎ ‎łaskawi...
0e7a3a66-1019-4973-b5cd-a781450a092f
8f295055-de31-4940-ad8c-b3f5af123cb7
bartlomiej_rakowski

O nie… Sąd Okregowy w Kaliszu, bandycki, morderczy.

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz VI

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Powoli‎ ‎zaczyna‎ ‎być‎ ‎możliwe‎ ‎odtworzenie obrazu‎ ‎całej‎ ‎katastrofy. Buchalter‎ ‎gazowni‎ ‎M.‎ ‎po‎ ‎10-ej‎ ‎wieczorem wracał‎ ‎powozem‎ ‎z‎ ‎dworca‎ ‎kolei,‎ ‎mija‎ ‎koło‎ ‎20-tu żołnierzy‎ ‎podnieconych,‎ ‎śpieszą‎ ‎niemal‎ ‎w‎ ‎popłochu.‎ ‎Dwuch‎ ‎żołnierzy‎ ‎wskakuje‎ ‎na‎ ‎stopnie‎ ‎powozu.‎ ‎„Proszę‎ ‎nas‎ ‎podwieźć‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎nieprzyjaciel się‎ ‎zbliża!‎ ‎będzie‎ ‎alarm“!‎ ‎„Ale‎ ‎skąd“? — pyta‎ ‎p.‎ ‎M., "nie‎ ‎może‎ ‎być!‎ ‎Z‎ ‎tej‎ ‎strony?‎ ‎z‎ ‎Niemiec“? „Panie,‎ ‎jak‎ ‎jesteśmy‎ ‎we‎ ‎dwudziestu,‎ ‎tak wszyscyśmy‎ ‎widzieli‎ ‎kolumnę,‎ ‎a‎ ‎jest‎ ‎kilku,‎ ‎co‎ ‎bliżej‎ ‎podeszli‎ ‎do‎ ‎niej,‎ ‎mowę‎ ‎rosyjską‎ ‎słyszeli.‎ ‎Jedź pan,‎ ‎na‎ ‎miłość‎ ‎boską‎ ‎prędko‎"! Jak‎ ‎się‎ ‎okazało,‎ ‎owa‎ ‎„kolumna‎"‎ ‎byli‎ ‎to‎ ‎„artielszczycy‎"‎ ‎ze‎ ‎Szczypiorna.‎ ‎Pozostawieni‎ ‎tam‎ ‎na los‎ ‎szczęścia‎ ‎nie‎ ‎mając‎ ‎co‎ ‎jeść,‎ ‎ruszyli‎ ‎w‎ ‎głąb kraju.‎ ‎Chcąc‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎obejść‎ ‎Kalisz,‎ ‎zajęty‎ ‎przez prusaków,‎ ‎szli‎ ‎polem. Przed‎ ‎miastem‎ ‎jadący‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎M.‎ ‎żołnierze‎ ‎spotkali‎ ‎oficera.‎ ‎Zeskoczyli‎ ‎z‎ ‎powozu‎ ‎i‎ ‎zameldowali mu‎ ‎widocznie‎ ‎o‎ ‎owej‎ ‎kolumnie.‎ ‎Oficer‎ ‎natychmiast‎ ‎siadł‎ ‎w‎ ‎dorożkę‎ ‎i‎ ‎popędził‎ ‎co‎ ‎koń‎ ‎wyskoczy‎ ‎do‎ ‎miasta. Ten‎ ‎to‎ ‎właśnie‎ ‎oficer‎ ‎dał‎ ‎strzał‎ ‎rewolwerowy‎ ‎na‎ ‎alarm,‎ ‎który‎ ‎słyszałem,‎ ‎siedząc‎ ‎przy‎ ‎biurku, u‎ ‎siebie.‎ ‎Widzieli‎ ‎to‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎adwokat‎ ‎W., Dr.‎ ‎K.,‎ ‎właściciel‎ ‎przedsiębiorstwa‎ ‎„Hygjena“,‎ ‎którzy,‎ ‎odprowadziwszy‎ ‎do‎ ‎domu‎ ‎mecenasa‎ ‎Z.,‎ ‎szli zwolna‎ ‎ulicą,‎ ‎oraz‎ ‎niezależnie‎ ‎od‎ ‎nich,‎ ‎właściciel warsztatu‎ ‎ślusarskiego‎ ‎K.‎ ‎Wszyscy‎ ‎oni‎ ‎zgodnie opowiadają,‎ ‎że‎ ‎oficer‎ ‎pruski,‎ ‎stojąc‎ ‎w‎ ‎pędzącej‎ ‎na Wrocławską‎ ‎co‎ ‎sił‎ ‎dorożce,‎ ‎strzelił‎ ‎w‎ ‎górę‎ ‎z‎ ‎rewolweru...
Wieść‎ ‎o‎ ‎zbliżających‎ ‎się‎ ‎rosjanach‎ ‎spadła‎ ‎jak grom‎ ‎na‎ ‎raczących‎ ‎się‎ ‎wesoło‎ ‎kolacją,‎ ‎zakrapianą obficie‎ ‎szampanem,‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎okolicznych bon-viveurów‎ ‎Ch.,‎ ‎D.,‎ ‎B.‎ ‎i‎ ‎paru‎ ‎innych,‎ ‎w‎ ‎Hotelu Europejskim‎ ‎oficerów‎ ‎pruskich. Zamieszanie‎ ‎wśród‎ ‎nich‎ ‎powstało‎ ‎ogromne. Zbiegł‎ ‎z‎ ‎numeru‎ ‎komendant,‎ ‎cywilów‎ ‎oczywiście wyproszono.‎ ‎Nie‎ ‎przyjęto‎ ‎nawet‎ ‎przybyłych‎ ‎z‎ ‎przekładem‎ ‎odezwy‎ ‎do‎ ‎mieszkańców‎ ‎pp.‎ ‎M.‎ ‎i‎ ‎Sch.
„Komendantowi‎ ‎teraz‎ ‎nie‎ ‎odezwy‎ ‎w‎ ‎głowie“‎ ‎— rzucił‎ ‎im‎ ‎adjutant. Zamieszanie‎ ‎wzmogło‎ ‎się‎ ‎jeszcze‎ ‎bardziej, gdy‎ ‎na‎ ‎rowerze‎ ‎wpadł‎ ‎zziajany‎ ‎i‎ ‎wystraszony‎ ‎żołnierz‎ ‎z‎ ‎pikiet‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Łódzkiej‎ ‎z‎ ‎doniesieniem, że‎ ‎od‎ ‎Opatówka‎ ‎idzie‎ ‎nowa‎ ‎kolumna‎ ‎rosjan. Prusaków‎ ‎ogarnia‎ ‎panika.‎ ‎Pozostawiając‎ ‎przy komendanturze‎ ‎kilkunastu‎ ‎ułanów‎ ‎z‎ ‎rewolwerami i‎ ‎rozkazem‎ ‎„strzelania‎ ‎w‎ ‎łeb“‎ ‎każdemu,‎ ‎co‎ ‎się zbliży‎ ‎do‎ ‎hotelu,‎ ‎oraz‎ ‎umieściwszy‎ ‎w‎ ‎tymże‎ ‎celu piechurów‎ ‎w‎ ‎oknach,‎ ‎oficerowie‎ ‎w‎ ‎dorożkach, a‎ ‎Preusker‎ ‎konno,‎ ‎momentalnie‎ ‎ruszyli‎ ‎galopem do‎ ‎swych‎ ‎oddziałów.
Owi‎ ‎rosjanie,‎ ‎idący‎ ‎od‎ ‎Opatówka,‎ ‎byli‎ ‎to‎ ‎zapasowi,‎ ‎których‎ ‎porzucono‎ ‎w‎ ‎Łasku,‎ ‎a‎ ‎którzy,‎ ‎nic nie‎ ‎wiedząc‎ ‎o‎ ‎zajęciu‎ ‎Kalisza,‎ ‎szli‎ ‎kupą,‎ ‎śpiewając‎ ‎pieśni‎ ‎żołnierskie.‎ ‎Wśród‎ ‎strzelaniny‎ ‎padło‎ ‎ich kilkunastu,‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎po‎ ‎uprzedniem‎ ‎zmaltretowaniu‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎przed‎ ‎Ratuszem,‎ ‎zamknięto w‎ ‎więzieniu.
Oszaleli‎ ‎widocznie‎ ‎ze‎ ‎strachu‎ ‎przed‎ ‎osaczeniem,‎ ‎prusacy‎ ‎rozpoczęli‎ ‎strzelaninę‎ ‎bezładną. Ustawiwszy‎ ‎się‎ ‎u‎ ‎wylotów‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎przecięciach‎ ‎ulic, prusacy‎ ‎strzelali‎ ‎bezładnemi‎ ‎salwami‎ ‎na‎ ‎wszystkie‎ ‎strony,‎ ‎widocznie‎ ‎pragnąc‎ ‎przestraszyć‎ ‎mniemanego‎ ‎nieprzyjaciela.‎ ‎Zamieszanie‎ ‎i‎ ‎przerażenie panowało‎ ‎wśród‎ ‎nich‎ ‎niesłychane!‎ ‎Inżynier‎ ‎G.,‎ ‎leżąc‎ ‎na‎ ‎pochyłym‎ ‎brzegu‎ ‎kanału‎ ‎Prosny‎ ‎koło‎ ‎baru „a‎ ‎la‎ ‎Hawełka“,‎ ‎słyszał,‎ ‎jak‎ ‎tuż‎ ‎nad‎ ‎nim‎ ‎Preusker‎ ‎krzyczał‎ ‎głosem,‎ ‎pełnym‎ ‎irytacji‎ ‎do‎ ‎oficerów: 
„Na‎ ‎miłość‎ ‎Boską,‎ ‎czegoście‎ ‎panowie‎ ‎narobili‎"!
Salwy‎ ‎brzmiały‎ ‎za‎ ‎salwami‎ ‎bez‎ ‎komendy,‎ ‎bez‎ ‎żadnego‎ ‎porządku.‎ ‎Kule‎ ‎gwizdały‎ ‎na‎ ‎ulicach,‎ ‎raniąc przechodniów,‎ ‎co‎ ‎jeszcze‎ ‎nie‎ ‎zdołali‎ ‎ukryć‎ ‎się‎ ‎do bram‎ ‎i‎ ‎mieszkań,‎ ‎oraz‎ ‎żołnierzy,‎ ‎strzelających‎ ‎w‎ ‎innych‎ ‎miejscach.
Wśród‎ ‎tej‎ ‎strzelaniny,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎na jej‎ ‎początku‎ ‎padły‎ ‎podobno‎ ‎strzały‎ ‎do‎ ‎wojska z‎ ‎domów. Fakt‎ ‎tych‎ ‎strzałów‎ ‎nie‎ ‎zostanie‎ ‎na‎ ‎pewno nigdy‎ ‎stwierdzony.‎ ‎Zdaje‎ ‎się‎ ‎jednak,‎ ‎że‎ ‎miały‎ ‎one miejsce‎ ‎niestety.‎ ‎Z‎ ‎pomiędzy‎ ‎całej‎ ‎masy‎ ‎najrozmaitszych‎ ‎opowieści‎ ‎o‎ ‎nich,‎ ‎rzekomo‎ ‎naocznych świadków‎ ‎wiarogodne‎ ‎zupełnie‎ ‎są‎ ‎dwa.‎ ‎Jedno,‎ ‎to żołnierza,‎ ‎rannego‎ ‎kulą‎ ‎rewolwerową‎ ‎marnego‎ ‎kalibru‎ ‎w‎ ‎udo,‎ ‎które‎ ‎to‎ ‎opowiadanie‎ ‎przytoczyłem wyżej,‎ ‎a‎ ‎drugie‎ ‎dorożkarza‎ ‎Nr‎ ‎68,‎ ‎nazwiskiem‎ ‎Żołądź,‎ ‎jeżeli‎ ‎dobrze‎ ‎je‎ ‎podał.
Dorożkarz‎ ‎ów‎ ‎przywiózł‎ ‎właśnie‎ ‎pasażerów z‎ ‎szosy‎ ‎tureckiej‎ ‎i‎ ‎wśród‎ ‎najgwałtowniejszego alarmu‎ ‎wpadł‎ ‎na‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎nieomal‎ ‎wprost na‎ ‎prusaków.‎ ‎Ci‎ ‎momentalnie‎ ‎chwycili‎ ‎dorożkę i‎ ‎zaczęli‎ ‎rewidować‎ ‎jej‎ ‎wnętrze.‎ ‎W‎ ‎trakcie‎ ‎tego dorożkarz‎ ‎usłyszał‎ ‎strzał‎ ‎z‎ ‎okna‎ ‎pierwszego‎ ‎piętra jednego‎ ‎z‎ ‎domów.‎ ‎Jakiś‎ ‎żołnierz,‎ ‎trafiony‎ ‎kulą, pada,‎ ‎inni‎ ‎momentalnie‎ ‎sformowawszy‎ ‎dwie‎ ‎linje‎ ‎zabezpieczone‎ ‎z‎ ‎boków‎ ‎dorożką,‎ ‎której‎ ‎konie mocno‎ ‎trzymali‎ ‎przy‎ ‎pyskach‎ ‎żołnierze‎ ‎i‎ ‎murem kamienicy,‎ ‎rozpoczęli‎ ‎bezładną‎ ‎strzelaninę‎ ‎w‎ ‎okna kamienicy‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎przestrzeń‎ ‎na‎ ‎obie‎ ‎strony.‎ ‎Po‎ ‎kilku minutach‎ ‎żołnierze,‎ ‎wziąwszy‎ ‎rannego‎ ‎towarzysza, pobiegli‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Hotelu‎ ‎Europejskiego‎ ‎ku‎ ‎Marjańskiej...
O ‎strzałach‎ ‎do‎ ‎żołnierzy‎ ‎oczywiście‎ ‎urosły całe‎ ‎legendy.‎ ‎Prasa‎ ‎niemiecka,‎ ‎tłómacząc‎[sic] ‎owo zwierzęce‎ ‎zniszczenie‎ ‎miasta,‎ ‎wypisywała‎ ‎najprzeróżniejsze‎ ‎brednie‎ ‎o‎ ‎ukrytych‎ ‎kozakach,‎ ‎o‎ ‎dziesiątkach‎ ‎strzałów,‎ ‎jakie‎ ‎sypały‎ ‎grad‎ ‎kul‎ ‎na‎ ‎nie szczęsnych‎ ‎wojaków,‎ ‎ufających‎ ‎bezgranicznie‎ ‎szatanom - kaliszanom‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎słowem,‎ ‎z‎ ‎gwałtów‎ ‎własnych,‎ ‎spowodowanych‎ ‎jedynie‎ ‎bezmiernem‎ ‎tchórzostwem‎ ‎i‎ ‎brakiem‎ ‎orjentacji‎ ‎dowódców,‎ ‎zrobili jakąś‎ ‎straszliwą‎ ‎noc‎ ‎Ś-go‎ ‎Bartłomieja... Jedno‎ ‎zaś‎ ‎można‎ ‎stwierdzić,‎ ‎bez‎ ‎względu‎ ‎na to,‎ ‎czy‎ ‎strzały‎ ‎były,‎ ‎lub‎ ‎nie;‎ ‎katastrofę‎ ‎nie‎ ‎one wywołały.‎ ‎Prusacy‎ ‎strzelać‎ ‎zaczęli‎ ‎na‎ ‎wszystkie strony‎ ‎odrazu,‎ ‎a‎ ‎nawet‎ ‎ów‎ ‎strzał‎ ‎alarmowy,‎ ‎dany przez‎ ‎oficera,‎ ‎o‎ ‎którym‎ ‎mówiłem,‎ ‎poszedł‎ ‎na‎ ‎karb rzekomych‎ ‎spiskowców,‎ ‎czy‎ ‎kozaków.‎ ‎Cała‎ ‎kamienica,‎ ‎koło‎ ‎której‎ ‎padł‎ ‎ów‎ ‎strzał‎ ‎nieszczęsny, była‎ ‎ostrzelana‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎wysokości‎ ‎drugiego‎ ‎piętra kulami.

W‎ ‎Ratuszu‎ ‎podobno‎ ‎straszne‎ ‎działy‎ ‎się‎ ‎rzeczy.‎ ‎Prezydenta‎ ‎zbito‎ ‎kolbami‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎bieliźnie‎ ‎tylko wywleczono‎ ‎na‎ ‎ulicę,‎ ‎dwuch‎ ‎woźnych‎ ‎za‎ ‎niedość pośpieszne‎ ‎otwarcie‎ ‎drzwi‎ ‎dobijającym‎ ‎się‎ ‎prusakom,‎ ‎rozstrzelano‎ ‎na‎ ‎miejscu.‎ ‎Straszna‎ ‎katastrofa również‎ ‎stała‎ ‎się‎ ‎we‎ ‎młynie‎ ‎Deutschmana,‎ ‎którą określę‎ ‎według‎ ‎opowiadania‎ ‎jednej‎ ‎z‎ ‎ofiar,‎ ‎nocnego‎ ‎stróża,‎ ‎ocalonego‎ ‎od‎ ‎śmierci‎ ‎zaprawdę‎ ‎cudownym‎ ‎nieomal‎ ‎sposobem.
Właściciel‎ ‎młyna‎ ‎wyjednał‎ ‎u‎ ‎Preuskera‎ ‎pozwolenie‎ ‎na‎ ‎posiadanie‎ ‎rewolwerów‎ ‎przez‎ ‎nocnego‎ ‎stróża‎ ‎i‎ ‎trzech‎ ‎robotników,‎ ‎którzy‎ ‎stale‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎fabryce.‎ ‎Zarazem‎ ‎p.‎ ‎D.‎ ‎zapowiedział‎ ‎stróżowi,‎ ‎ażeby‎ ‎na‎ ‎pierwsze‎ ‎wezwanie‎ ‎w‎ ‎niemieckim języku‎ ‎wygłoszone‎ ‎bezzwłocznie‎ ‎otwierał‎ ‎bramę. Stróż,‎ ‎usłyszawszy‎ ‎podczas‎ ‎strzelaniny‎ ‎dobijanie‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎niemiecką‎ ‎rozmowę‎ ‎bramę‎ ‎otworzył, sam‎ ‎zaś,‎ ‎bojąc‎ ‎się‎ ‎strzałów,‎ ‎szybko‎ ‎powrócił‎ ‎do budki.‎ ‎Nagle‎ ‎wpada‎ ‎kilku‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎krzykiem, rzucają‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎niego‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎trzech‎ ‎nadbiegłych‎ ‎z‎ ‎rewolwerami‎ ‎robotników,‎ ‎nocujących‎ ‎w‎ ‎zabudowaniach. Rewidują‎ ‎ich,‎ ‎a‎ ‎znalazłszy‎ ‎rewolwery‎ ‎i‎ ‎dojrzawszy na‎ ‎piersiach‎ ‎stróża‎ ‎wiszącą‎ ‎gwizdawkę,‎ ‎podnoszą wrzask‎ ‎i‎ ‎zaczynają‎ ‎nieboraka‎ ‎szarpać.‎ ‎W‎ ‎końcu wszystkich‎ ‎czterech‎ ‎wloką‎ ‎na‎ ‎Dóbrzecką,‎ ‎stawiają pod‎ ‎mur:‎ ‎„Ręce‎ ‎do‎ ‎góry“!‎ ‎Przed‎ ‎nimi‎ ‎staje‎ ‎szereg‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎karabinami‎ ‎gotowemi‎ ‎do‎ ‎strzału. „Trzymam‎ ‎ja‎ ‎ręce‎ ‎do‎ ‎góry — a‎ ‎jakem‎ ‎pomyślał‎ ‎że‎ ‎już,‎ ‎żony‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎obaczę,‎ ‎tom‎ ‎płakać zaczął.‎ ‎Widzę,‎ ‎a‎ ‎tu‎ ‎niemcowi‎ ‎przedemną‎ ‎strzelba się‎ ‎w‎ ‎ręcach‎ ‎trzęsie,‎ ‎też‎ ‎płacze.‎ ‎Raptem‎ ‎huk‎ ‎straszny‎ ‎się‎ ‎rozległ.‎ ‎Coś‎ ‎mnie‎ ‎palnęło‎ ‎w‎ ‎gębę‎ ‎i‎ ‎głowę, coś‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎lecę‎ ‎na‎ ‎ziemię,‎ ‎koło‎ ‎mnie‎ ‎wszyscy trzej,‎ ‎co‎ ‎ze‎ ‎mną‎ ‎byli.‎ ‎Ręka‎ ‎boli‎ ‎okrutnie—na‎ ‎jedno‎ ‎oko‎ ‎całkiem‎ ‎nie‎ ‎widzę,‎ ‎drugim‎ ‎jeno‎ ‎patrzę,‎ ‎aż tu‎ ‎mnie‎ ‎niemiec‎ ‎sztykiem‎ ‎w‎ ‎zadek‎ ‎dżga‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎tu już‎ ‎udaję‎ ‎martwego...‎ ‎Odeszli.‎ ‎Ktoś‎ ‎za‎ ‎mną‎ ‎grzebał‎ ‎mi‎ ‎na‎ ‎plecach,‎ ‎grzebał,‎ ‎ja‎ ‎nic,‎ ‎bom‎ ‎się‎ ‎bał strasznie,‎ ‎żeby‎ ‎miemce‎ ‎nie‎ ‎wrócili.‎ ‎Potem‎ ‎i‎ ‎on grzebać‎ ‎przestał.‎ ‎A‎ ‎miemce‎ ‎wracali,‎ ‎raz‎ ‎poraź‎ ‎kogoś‎ ‎koło‎ ‎nas‎ ‎stawiali‎ ‎i‎ ‎zabijali‎ ‎—‎ ‎ja‎ ‎wtedy‎ ‎tylko oko‎ ‎zamykałem...‎ ‎możem‎ ‎to‎ ‎i‎ ‎omdlał‎ ‎raz‎ ‎i‎ ‎drugi nie‎ ‎wiem...‎ ‎Rano‎ ‎dopiero‎ ‎—‎ ‎patrzę,‎ ‎niemców‎ ‎nie ma‎ ‎—‎ ‎jedzie‎ ‎ksiądz‎ ‎Majewski‎ ‎w‎ ‎komży‎ ‎z‎ ‎Panem Rogiem‎ ‎widać.‎ ‎Podnoszę‎ ‎ja‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎o‎ ‎poratowanie wołam‎ ‎“...
Przywieziony‎ ‎do‎ ‎szpitala‎ ‎przez‎ ‎ks.‎ ‎M.‎ ‎ów stróż,‎ ‎pomimo‎ ‎poważnej‎ ‎rany‎ ‎twarzy,‎ ‎strzaskania kości‎ ‎ramieniowej‎ ‎i‎ ‎kłutej‎ ‎rany‎ ‎bagnetem,‎ ‎został uratowany. Dodać‎ ‎trzeba,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎miejscu,‎ ‎gdzie‎ ‎leżał‎ ‎uratowany‎ ‎ów‎ ‎stróż,‎ ‎walało‎ ‎się‎ ‎kilkunastu‎ ‎rozstrzelanych‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎nocy‎ ‎i‎ ‎ranka‎ ‎przechodniów.‎ ‎Za co?‎ ‎Zdaje‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎to‎ ‎odpowiedzi‎ ‎nigdy‎ ‎nie‎ ‎będzie.

Ofiar‎ ‎tej‎ ‎strasznej‎ ‎nocy‎ ‎było‎ ‎koło‎ ‎czterdziestu‎ ‎w‎ ‎dużej‎ ‎części‎ ‎z‎ ‎pomiędzy‎ ‎powracających‎ ‎tłumem‎ ‎rezerwistów.
Opodal‎ ‎cmentarzy,‎ ‎gdzie‎ ‎rozstrzeliwano‎ ‎dla widzimisię‎ ‎jakiegoś‎ ‎żołdaka,‎ ‎leżało‎ ‎pod‎ ‎murem kilkanaście‎ ‎ciał‎ ‎przeważnie‎ ‎robotników,‎ ‎śpieszących‎ ‎widocznie‎ ‎rano‎ ‎do‎ ‎roboty‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎wielu konwulsyjnie‎ ‎w‎ ‎palcach‎ ‎ściskało‎ ‎bańki‎ ‎ze‎ ‎śniadaniem...‎ ‎Trupy‎ ‎przeważnie‎ ‎były‎ ‎zeszpecone‎ ‎straszliwie‎ ‎kulami.
Z‎ ‎pomiędzy‎ ‎prusaków‎ ‎trupem‎ ‎padło‎ ‎kilku, a‎ ‎koło‎ ‎trzydziestu‎ ‎zostało‎ ‎rannych,‎ ‎z‎ ‎tych‎ ‎nieomal wszyscy‎ ‎kulami‎ ‎karabinowemi‎ ‎przez‎ ‎swoich.‎ ‎Nie wiem,‎ ‎czy‎ ‎kiedykolwiek‎ ‎możliwem‎ ‎będzie‎ ‎ustalenie‎ ‎z‎ ‎czyjej‎ ‎winy‎ ‎wynikła‎ ‎ta‎ ‎straszliwa‎ ‎katastrofa.‎ ‎W‎ ‎pierwszej‎ ‎chwili‎ ‎odrazu‎ ‎stanęła‎ ‎na‎ ‎myśli wszystkich‎ ‎prowokacja‎ ‎pruska.‎ ‎Według‎ ‎mego‎ ‎zdania,‎ ‎wyklucza‎ ‎ją‎ ‎jednak‎ ‎samo‎ ‎zachowanie‎ ‎się‎ ‎prusaków,‎ ‎które‎ ‎też‎ ‎i‎ ‎wyjaśnia‎ ‎poniekąd‎ ‎genezę‎ ‎wypadków‎ ‎nocnych. Trudno‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić‎ ‎ich‎ ‎strach‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎a‎ ‎również‎ ‎i‎ ‎nieład,‎ ‎wskutek‎ ‎tego‎ ‎wynikły wśród‎ ‎wojska.‎ ‎Sama‎ ‎liczba‎ ‎postrzelonych‎ ‎pruskiemi‎ ‎kulami‎ ‎prusaków‎ ‎(trzydziestu‎ ‎kilku,‎ ‎trzydziestu‎ ‎rannych‎ ‎opatrzyli‎ ‎w‎ ‎szpitalu‎ ‎Św.‎ ‎Trójcy lekarze‎ ‎Dreszer,‎ ‎Sikorski,‎ ‎Koszutski,‎ ‎prócz‎ ‎wojskowych)‎ ‎jest‎ ‎wymowną‎ ‎ilustracją‎ ‎popłochu,‎ ‎co wyklucza‎ ‎wszelkie‎ ‎przygotowania.‎ ‎Wogóle‎ ‎osławiona‎ ‎pruska‎ ‎dyscyplina‎ ‎i‎ ‎sprawność‎ ‎okazały‎ ‎się mitem.‎ ‎Tchórzostwo‎ ‎wojska‎ ‎pruskiego‎ ‎w‎ ‎Kaliszu było‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎tej‎ ‎pamiętnej‎ ‎nocy‎ ‎wręcz‎ ‎bezprzykładne,‎ ‎a‎ ‎rozprzężenie‎ ‎zupełne.‎ ‎Dość‎ ‎powiedzieć, że‎ ‎na‎ ‎skutek‎ ‎kilku‎ ‎luźnych‎ ‎strzałów^,‎ ‎bataljon‎ ‎piechoty‎ ‎potrafił‎ ‎rzucać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎mieście‎ ‎i‎ ‎mordować wzajemnie,‎ ‎lub‎ ‎zabijać‎ ‎przygodnych‎ ‎mieszkańców w‎ ‎ciągu‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎bez‎ ‎mała! 
Zresztą‎ ‎jaki‎ ‎cel‎ ‎miałaby‎ ‎prow‎okacja‎ ‎pruska? Wywołać‎ ‎starcie‎ ‎z‎ ‎polakami‎ ‎dla‎ ‎zaszachowania polskiej‎ ‎polityki‎ ‎Austrji?‎ ‎To‎ ‎znów‎ ‎wykluczają odezwy‎ ‎do‎ ‎polaków,‎ ‎rozrzucane‎ ‎masowo,‎ ‎a‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎niesłychanie,‎ ‎jak‎ ‎widzieliśmy,‎ ‎łagodne‎ ‎i‎ ‎względne‎ ‎postępowanie‎ ‎prusaków‎ ‎po‎ ‎zajęciu Kalisza,‎ ‎jak‎ ‎również‎ ‎delikatność‎ ‎i‎ ‎względność‎ ‎patrolów‎ ‎na‎ ‎wsi.
Nie‎ ‎trzeba‎ ‎też‎ ‎być‎ ‎wielkim‎ ‎psychologiem,‎ ‎aby przyjść‎ ‎do‎ ‎przekonania,‎ ‎że‎ ‎jedyną‎ ‎bodaj‎ ‎przyczyną‎ ‎katastrofy‎ ‎kaliskiej‎ ‎było‎ ‎bezprzykładne‎ ‎rzeczywiście‎ ‎tchórzostwo‎ ‎i‎ ‎panika‎ ‎prusaków. Strzały,‎ ‎dane‎ ‎do‎ ‎wojska‎ ‎wśród‎ ‎zamieszania i‎ ‎salw‎ ‎z‎ ‎jego‎ ‎strony,‎ ‎były‎ ‎zjawiskiem‎ ‎wtórnem. Dopiero‎ ‎też‎ ‎później‎ ‎—‎ ‎Preusker‎ ‎i‎ ‎prasa‎ ‎niemiecka dla‎ ‎usprawiedliwienia‎ ‎swej‎ ‎zwierzęcości—stworzyły‎ ‎całe‎ ‎opowieści‎ ‎o‎ ‎niebezpieczeństwie,‎ ‎na‎ ‎jakie byli‎ ‎narażeni‎ ‎prusacy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.
2a314cfd-aec7-4ac4-8a8d-cc463789892d
97c41b7c-abdb-4d2d-875a-94f55dee9e3f

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz V

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Miasto‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎nastroju‎ ‎świątecznym.‎ ‎Na ulicach‎ ‎tłumy‎ ‎ludzi‎ ‎spacerujących‎ ‎i‎ ‎rozprawiających‎ ‎z‎ ‎ożywieniem.‎ ‎Aleja‎ ‎Józefiny‎ ‎przepełniona‎ ‎— park‎ ‎również.‎ ‎Spotykam‎ ‎redaktora‎ ‎Przybylskiego, komunikuję‎ ‎mu‎ ‎nowości,‎ ‎wzamian‎ ‎dowiaduję‎ ‎się, że‎ ‎komendant,‎ ‎niezwykle‎ ‎przyzwoity‎ ‎człowiek,‎ ‎wydaje‎ ‎glejty‎ ‎na‎ ‎swobodne‎ ‎wychodzenie‎ ‎z‎ ‎miasta,‎ ‎gazetom‎ ‎obiecał‎ ‎dostarczać‎ ‎informacji,‎ ‎a‎ ‎prosi‎ ‎tylko o‎ ‎wpływanie‎ ‎na‎ ‎publiczność,‎ ‎żeby‎ ‎nie‎ ‎dokuczała żołnierzom‎ ‎gapiostwem.‎ ‎„Te‎ ‎tłumy‎ ‎ciągłe‎ ‎przed mojem‎ ‎mieszkaniem‎ ‎są‎ ‎wręcz‎ ‎nieznośne"‎ ‎—‎ ‎zakończył. Po‎ ‎ulicach,‎ ‎w‎ ‎cukierniach‎ ‎i‎ ‎barach‎ ‎pełno‎ ‎żołnierzy‎ ‎i‎ ‎podoficerów.‎ ‎Ogromna‎ ‎część‎ ‎z‎ ‎nich — polacy.‎ ‎Rozmawiają‎ ‎chętnie‎ ‎i‎ ‎są‎ ‎bardzo‎ ‎wylani. Wśród‎ ‎niemców‎ ‎sporo‎ ‎socjal-demokratów,‎ ‎piorunujących‎ ‎na‎ ‎wojnę.‎ ‎„To‎ ‎zbrodnia‎ ‎przeciw‎ ‎ludzkości — ta‎ ‎wojna — peroruje‎ ‎jakiś‎ ‎prusak‎ ‎w‎ ‎cywilu, jak‎ ‎się‎ ‎okazuje‎ ‎zecer‎ ‎z‎ ‎Ostrzeszowa — myśmy‎ ‎jej‎ ‎nie chcieli‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎chcemy‎ ‎—‎ ‎barbarzyńska‎ ‎Rosja‎ ‎pchała do‎ ‎wojny — musi‎ ‎też‎ ‎za‎ ‎nią‎ ‎dobrze‎ ‎zapłacić". Co‎ ‎do‎ ‎widoków‎ ‎wojny — różnią‎ ‎się — nie‎ ‎znać jednak‎ ‎ani‎ ‎zapału,‎ ‎ani‎ ‎wiary‎ ‎w‎ ‎zwycięstwo.‎ ‎„Z‎ ‎Rosją‎ ‎damy‎ ‎sobie‎ ‎radę:‎ ‎jej‎ ‎nieporządek‎ ‎ją‎ ‎obali. Z‎ ‎Francją‎ ‎będzie‎ ‎o‎ ‎wiele‎ ‎ciężej"...‎ ‎Tu‎ ‎będziemy maszerowali — weźmiemy‎ ‎„Lodz",‎ ‎Warszawę‎ ‎i‎ ‎pod „Brest-Litowsk“‎ ‎wspólnie‎ ‎z‎ ‎austryakami‎ ‎wygramy walną‎ ‎bitwę". O — panowie‎ ‎—‎ ‎słychać‎ ‎znów‎ ‎—‎ ‎wy‎ ‎szczęśliwi, dziękujcie‎ ‎Bogu‎ ‎że‎ ‎dziś‎ ‎i‎ ‎jutro‎ ‎nie‎ ‎jesteście‎ ‎w‎ ‎Kownie,‎ ‎albo‎ ‎pod‎ ‎Kownem.‎ ‎Tam‎ ‎dopiero‎ ‎uciecha! Tam‎ ‎kamień‎ ‎na‎ ‎kamieniu‎ ‎„mit‎ ‎Mann‎ ‎und‎ ‎Maus“ djabli‎ ‎wezmą. W‎ ‎tak‎ ‎pokojowym‎ ‎nastroju,‎ ‎pełen‎ ‎idyllicznych‎ ‎stosunków‎ ‎ze‎ ‎zdobywcami,‎ ‎zasypiał‎ ‎zwolna Kalisz... 

...Gdyśmy‎ ‎siadali‎ ‎do‎ ‎herbaty‎ ‎wieczornej,‎ ‎nagle‎ ‎weszła‎ ‎poruszona‎ ‎nieco‎ ‎służąca. „Proszę‎ ‎państwa,‎ ‎mówili‎ ‎ludzie‎ ‎w‎ ‎sklepie,‎ ‎że dziś‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎kozaki‎ ‎napadną‎ ‎na‎ ‎Kalisz‎ ‎i‎ ‎niemców wyrżną,‎ ‎czy‎ ‎nam‎ ‎się‎ ‎aby‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎dostanie"? Oczywiście‎ ‎uspakajamy‎ ‎ją‎ ‎zapewnieniem,‎ ‎że nic‎ ‎podobnego‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎a‎ ‎jednak‎ ‎bodaj czy‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎tam‎ ‎zapowiedzi‎ ‎katastrofy,‎ ‎która‎ ‎czekała‎ ‎miasto‎ ‎tej‎ ‎nocy. 

Było‎ ‎już‎ ‎koło‎ ‎jedenastej.‎ ‎Aleja‎ ‎i‎ ‎Rynek‎ ‎były pełne‎ ‎jeszcze‎ ‎spacerowiczów,‎ ‎gdy‎ ‎nagle,‎ ‎siedząc przy‎ ‎biurku,‎ ‎usłyszałem‎ ‎pojedyńczy‎ ‎wystrzał‎ ‎rewolwerowy.‎ ‎Strzelono — zdawało‎ ‎się — bądź‎ ‎w‎ ‎Rynku,‎ ‎bądź‎ ‎też‎ ‎na‎ ‎której‎ ‎z‎ ‎ciasnych‎ ‎przyległych‎ ‎ulic. Tknięty‎ ‎jakimś‎ ‎niewytłomaczonem‎ ‎przeczuciem, poszedłem‎ ‎do‎ ‎żony‎ ‎przygotowującej‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎spoczynku‎ ‎i‎ ‎ostrzegłem,‎ ‎że‎ ‎dano‎ ‎sygnał‎ ‎alarmowy, żeby‎ ‎więc‎ ‎nie‎ ‎bała‎ ‎się,‎ ‎gdy‎ ‎niemcy‎ ‎zaczną‎ ‎manewrować‎ ‎ulicami... Po‎ ‎jakichś‎ ‎dziesięciu‎ ‎minutach,‎ ‎które‎ ‎upłynęły‎ ‎od‎ ‎owego‎ ‎pojedyńczego‎ ‎wystrzału,‎ ‎nagle‎ ‎krzyk jakiś‎ ‎przeraźliwy‎ ‎i‎ ‎tupot‎ ‎nóg‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Alei Józefiny,‎ ‎jeszcze‎ ‎wypełnionej‎ ‎spacerującemi.‎ ‎Biegł oddziałek‎ ‎prusaków‎ ‎z‎ ‎kilkunastu‎ ‎żołnierzy‎ ‎złożony‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎parku‎ ‎ku‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎krzycząc‎ ‎na publiczność,‎ ‎aby‎ ‎szła‎ ‎do‎ ‎domów.‎ ‎Wszczął‎ ‎się‎ ‎popłoch‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎kilku‎ ‎minut‎ ‎Aleja‎ ‎opustoszała‎ ‎niemal‎ ‎zupełnie.‎ ‎Nagle‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎grzechot‎ ‎karabinowego‎ ‎ognia‎ ‎rozległ‎ ‎się‎ ‎wśród‎ ‎ciszy, a‎ ‎tuż‎ ‎potem‎ ‎ze‎ ‎wszystkich‎ ‎stron‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎salwy...‎ ‎Stojąc‎ ‎w‎ ‎oknie‎ ‎mieszkania,‎ ‎widzę‎ ‎coś‎ ‎dziwnego.‎ ‎Oddziałek,‎ ‎co‎ ‎niedawno‎ ‎spędził‎ ‎publiczność, spotkał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎innym‎ ‎większym.‎ ‎Przystanęli.‎ ‎Słychać‎ ‎rozmowę‎ ‎urywaną...‎ ‎nerwową...‎ ‎Pojedyncze wyrazy‎ ‎nie‎ ‎dadzą‎ ‎się‎ ‎ułożyć‎ ‎w‎ ‎zdania...‎ ‎Wreszcie oba‎ ‎połączone‎ ‎oddziały‎ ‎rozsypują‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎tyralierkę przez‎ ‎całą‎ ‎szerokość‎ ‎ulicy‎ ‎i‎ ‎zaczynają‎ ‎biedz‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎parku...‎ ‎Salwy‎ ‎tymczasem‎ ‎grzmią‎ ‎za‎ ‎salwami, a‎ ‎w‎ ‎monotonję‎ ‎strzałów‎ ‎karabinowych‎ ‎wrzyna‎ ‎się trzask‎ ‎kartaczownic...‎ ‎W‎ ‎Alei‎ ‎słychać‎ ‎metaliczny świst‎ ‎kul.‎ ‎Wkrótce‎ ‎widzę‎ ‎tyralierów‎ ‎pruskich,‎ ‎powracających‎ ‎z‎ ‎parku‎ ‎w‎ ‎nieładzie.‎ ‎Po‎ ‎chwili‎ ‎znowu‎ ‎wracają,‎ ‎teraz‎ ‎już‎ ‎strzelając‎ ‎w‎ ‎biegu.‎ ‎Widzę wyraźnie,‎ ‎że‎ ‎dzieje‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎nimi‎ ‎coś‎ ‎niesłychanego: rzucają‎ ‎się‎ ‎wtył‎ ‎i‎ ‎wprzód‎ ‎zamknięci‎ ‎Aleją...‎ ‎strzelają‎ ‎naoślep.‎ ‎Strzelanina‎ ‎z‎ ‎karabinów‎ ‎i‎ ‎kartaczow nie‎ ‎trwa‎ ‎koło‎ ‎dwudziestu‎ ‎minut,‎ ‎poczem‎ ‎milknie. Słychać‎ ‎tylko‎ ‎kroki‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów, biegnących‎ ‎teraz‎ ‎co‎ ‎tchu‎ ‎do‎ ‎domu.‎ ‎W‎ ‎jakieś‎ ‎pół godziny‎ ‎nowe‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎znów‎ ‎jakieś parę‎ ‎minut‎ ‎grają‎ ‎karabiny...‎ ‎Wreszcie‎ ‎cichnie wszystko...

Wczesnym‎ ‎rankiem‎ 4 sierpnia 1914, ‎dopiero‎ ‎sprawa‎ ‎stanęła wyraźnie.‎ ‎Porozrzucane‎ ‎trupy‎ ‎w‎ ‎Rynku,‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎Warszawskiej‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎kilku‎ ‎innych‎ ‎ulicach pozwoliły‎ ‎zorjentować‎ ‎się‎ ‎co‎ ‎do‎ ‎rozmiarów‎ ‎katastrofy‎ ‎choćby‎ ‎tylko‎ ‎w‎ ‎ogólnych‎ ‎zarysach.‎ ‎Po‎ ‎mieście‎ ‎krążą‎ ‎patrole‎ ‎z‎ ‎groźną‎ ‎miną.‎ ‎Koło‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskiego‎ ‎kordony‎ ‎nie‎ ‎przepuszczają‎ ‎nikogo... Przerażenie‎ ‎i‎ ‎zdumienie‎ ‎niemal‎ ‎na‎ ‎wszystkich twarzach‎ ‎przechodniów...

Wieści‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie‎ ‎najrozmaitsze. W‎ ‎redakcji‎ ‎„Kurjera‎ ‎Kaliskiego"‎ ‎dowiaduję‎ ‎się,‎ ‎że redaktor‎ ‎był‎ ‎już‎ ‎rano‎ ‎u‎ ‎Preuskera,‎ ‎który‎ ‎przyjął go‎ ‎wściekły...‎ ‎„Hańba“!‎ ‎„Zbrodnia‎"‎!‎ ‎Strzelać‎ ‎do bezbronnych‎ ‎żołnierzy‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎z‎ ‎ukrycia!‎ ‎Myśmy do‎ ‎was‎ ‎przyszli‎ ‎jako‎ ‎przyjaciele,‎ ‎w‎ ‎zaufaniu, a‎ ‎wyście‎ ‎nam‎ ‎odpłacili‎ ‎nikczemną‎ ‎zdradą!‎ ‎Precz! Zbrodnia!‎ ‎Z‎ ‎ukrycia‎ ‎strzelać‎ ‎do‎ ‎żołnierzy!‎ ‎—‎ ‎mówił rozwścieczony
Piszę‎ ‎naprędce‎ ‎na‎ ‎prośbę‎ ‎redakcji‎ ‎artykuł o‎ ‎charakterze‎ ‎odezwy‎ ‎uspokajającej‎ ‎treści,‎ ‎które mu‎ ‎nie‎ ‎sądzone‎ ‎było‎ ‎ujrzeć‎ ‎już‎ ‎światła‎ ‎dziennego i ‎śpieszę‎ ‎na‎ ‎miasto.‎ ‎Trupy‎ ‎jeszcze‎ ‎nie‎ ‎uprzątnięte. Na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎widzę‎ ‎zabitego‎ ‎konia,‎ ‎dwa trupy,‎ ‎zdaje‎ ‎się‎ ‎woźnych‎ ‎magistratu‎ ‎obok‎ ‎kolumnady‎ ‎Ratusza‎ ‎rzucone‎ ‎pod‎ ‎ścianę,‎ ‎stosy‎ ‎tobołków zgarnięte‎ ‎na‎ ‎kupę.‎ ‎W‎ ‎ulicy‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎dom Rotha‎ ‎gęsto‎ ‎postrzelany‎ ‎kulami,‎ ‎toż‎ ‎samo‎ rogowy dom‎ ‎Openhejma‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Józefiny...‎ ‎Opowiadają o‎ ‎mnóstwie‎ ‎trupów‎ ‎obok‎ ‎szpitala.‎ ‎Spieszę‎ ‎tam i ‎widzę‎ ‎obok‎ ‎rogatki‎ ‎tłum‎ ‎otacza‎ ‎ośmnaście trupów,‎ ‎podziurawionych‎ ‎kulami‎ ‎jak‎ ‎sito.‎ 

‎W‎ ‎różnych‎ ‎miejscowościach‎ ‎miasta‎ ‎po‎ ‎kilku.‎ ‎Widzę jak‎ ‎młody‎ ‎elektrotechnik‎ ‎Lebiedziński‎ ‎organizuje na‎ ‎prędce‎ ‎zbieranie‎ ‎trupów.‎ ‎O‎ ‎rannych‎ ‎nie‎ ‎słychać,‎ ‎pochowali‎ ‎się‎ ‎widocznie.‎ ‎W‎ ‎szpitalu‎ ‎niewielu‎ ‎ich — w‎ ‎domach?‎ ‎nie‎ ‎wiadomo.‎ ‎Natomiast w‎ ‎szpitalu‎ ‎idzie‎ ‎gwałtowna‎ ‎praca‎ ‎nad‎ ‎opatrywaniem‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Lekarze‎ ‎miejscowi‎ ‎dopomagają wojskowemu,‎ ‎co‎ ‎wczoraj‎ ‎„przyjmował"‎ ‎kasę‎ ‎miejską,‎ ‎a‎ ‎roboty‎ ‎moc.‎ ‎Koło‎ ‎30‎ ‎żołnierzy‎ ‎ranionych i‎ ‎pokaleczonych‎ ‎znalazło‎ ‎pomieszczenia,‎ ‎przy‎ ‎rannych‎ ‎warta‎ ‎z‎ ‎minami‎ ‎srogiemi. Lekarze‎ ‎opatrują‎ ‎rannych‎ ‎nerwowo,‎ ‎z‎ ‎łatwo zrozumiałym‎ ‎niepokojem.‎ ‎Wyjmują‎ ‎jakiemuś‎ ‎żołnierzowi‎ ‎kulę‎ ‎na‎ ‎2‎ ‎cm.‎ ‎długa,‎ ‎stożkowata,‎ ‎oczywiście‎ ‎z‎ ‎karabinu...‎ ‎„O,‎ ‎to‎ ‎„nasi“‎ ‎mnie‎ ‎postrzelili", rzuca‎ ‎żołnierz.‎ ‎Kilku‎ ‎innych‎ ‎ma‎ ‎rany‎ ‎identyczne, kule‎ ‎jednak‎ ‎przeszły‎ ‎na‎ ‎wylot.‎ ‎Nad‎ ‎znalezioną kulą‎ ‎zaczyna‎ ‎się‎ ‎dyskusja.‎ ‎Żołnierze‎ ‎poznają‎ ‎w‎ ‎niej pruską,‎ ‎lekarz‎ ‎jednak‎ ‎energicznie‎ ‎zaprzecza.‎ ‎„Podobna‎ ‎do‎ ‎naszej?‎ ‎ale‎ ‎to‎ ‎z‎ ‎karabina‎ ‎rosyjskiego, napewno"!‎ ‎energicznie‎ ‎rzuca‎ ‎przytem‎ ‎znaczące spojrzenie‎ ‎na‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎felczerów‎ ‎z‎ ‎cicha kulę‎ ‎usuwa‎ ‎i‎ ‎chowa.‎ ‎Rany‎ ‎żołnierze‎ ‎odnieśli‎ ‎nie wiadomo‎ ‎gdzie,‎ ‎wśród‎ ‎strzelaniny,‎ ‎oczywiście‎ ‎od swoich.‎ ‎Zaledwie‎ ‎jedna‎ ‎z‎ ‎ran‎ ‎postrzałowych‎ ‎wydaje‎ ‎się‎ ‎mocno‎ ‎podejrzana. 
„Szliśmy‎ ‎szybko‎ ‎na‎ ‎alarm‎ ‎—‎ ‎powiada‎ ‎młody żołnierz‎ ‎polak,‎ ‎gdy‎ ‎nagle‎ ‎skądsić‎ ‎strzelono,‎ ‎my dalej‎ ‎uciekać,‎ ‎a‎ ‎oto‎ ‎tamten,‎ ‎pokazuje‎ ‎na‎ ‎leżącego opodal‎ ‎kamrata,‎ ‎złapał‎ ‎się‎ ‎za‎ ‎nogę‎ ‎i‎ ‎przysiadł. Przewróciliśmy‎ ‎się,‎ ‎zrobiła‎ ‎się‎ ‎kupa,‎ ‎wszyscy‎ ‎na mnie,‎ ‎potem‎ ‎wzięliśmy‎ ‎jego.“ 
Wskazany‎ ‎przez‎ ‎opowiadającego‎ ‎żołnierz‎ ‎miał ranę‎ ‎zadaną‎ ‎widocznie‎ ‎kulą‎ ‎rewolwerową‎ ‎w‎ ‎udo, jak‎ ‎stwierdził‎ ‎Dr.‎ ‎K. Rannych‎ ‎wkrótce‎ ‎zabierają‎ ‎ze‎ ‎szpitala...‎ ‎Zabitych‎ ‎żołnierzy‎ ‎było‎ ‎kilku,‎ ‎trupy‎ ‎jednak‎ ‎zostały jeszcze‎ ‎w‎ ‎nocy‎ ‎uprzątnięte.

Na zdjęciach Aleja nazwana najpierw imieniem Fryderyka Wilhelma, następnie królowej Luizy (żony Fryderyka Wilhelma III), Józefiny (żony Napoleona), Aleksandry (żony Piłsudskiego), Hermana Göringa, Józefa Stalina, a od 1956 Aleją Wolności
@alaMAkota
8b2a83f6-a81e-4bb3-9b42-26bce2c66ab8
a5047b0c-582a-439d-85bf-c41b5ecf6a66

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Śmiało‎ ‎można‎ ‎zapewnić,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎było‎ ‎kaliszanina,‎ ‎któryby,‎ ‎obudziwszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎poniedziałek‎ ‎3-go sierpnia 1914,‎ ‎nie‎ ‎wybiegł‎ ‎na‎ ‎ulicę,‎ ‎bądź‎ ‎dla‎ ‎zasięgnięcia‎ ‎języka,‎ ‎bądź‎ ‎też‎ ‎choćby‎ ‎dla‎ ‎obejrzenia‎ ‎prusaków.‎ ‎Zaimponowały‎ ‎wszy‎stkim‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎sprawność,‎ ‎z‎ ‎jakim‎ ‎zajęte‎ ‎zostało‎ ‎miasto,‎ ‎nastrój‎ ‎zaś, począwszy‎ ‎od‎ ‎dnia‎ ‎wczorajszego,‎ ‎był‎ ‎względem nich‎ ‎zupełnie‎ ‎przychylny. Rządy‎ ‎swoje‎ ‎pozatem‎ ‎gospodarni‎ ‎prusacy rozpoczęli‎ ‎od...‎ ‎zaboru‎ ‎kasy‎ ‎miejskiej‎ ‎oczywiście. Już‎ ‎o‎ ‎godz.‎ ‎9-ej‎ ‎w‎ ‎Ratuszu‎ ‎przystąpiono‎ ‎do‎ ‎tej sympatycznej‎ ‎czynności,‎ ‎którą‎ ‎załatwiał‎ ‎jakiś‎ ‎doktór‎ ‎wojskowy.‎ ‎Pozostawiwszy‎ ‎1600‎ ‎rb.‎ ‎na‎ ‎pokrycie‎ ‎bonów,‎ ‎resztę‎ ‎gotówki‎ ‎w‎ ‎sumie‎ ‎29‎ ‎przeszło tysięcy‎ ‎rb.‎ ‎opieczętowano.‎ ‎Następnie‎ ‎major‎ ‎Preusker,‎ ‎wezwawszy‎ ‎urzędników‎ ‎magistratu,‎ ‎oświadczył‎ ‎im,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎pozostają‎ ‎na‎ ‎swych‎ ‎stanowiskach‎ ‎i‎ ‎mają‎ ‎pełnić‎ ‎swe‎ ‎obowiązki‎ ‎sumiennie‎ ‎i‎ ‎ze zdwojoną‎ ‎wobec‎ ‎ciężkich‎ ‎czasów‎ ‎gorliwością,‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎zaś dać‎ ‎wojsku‎ ‎śniadanie.‎ ‎Dalszym czynnościom‎ ‎majora‎ ‎przeszkodziło‎ ‎wezwanie‎ ‎do drukarni‎ ‎„Kaliszanina“,‎ ‎gdzie‎ ‎wynikła‎ ‎awantura. Na‎ ‎skutek‎ ‎jakiejś‎ ‎denuncjacji,‎ ‎że‎ ‎w‎ ‎drukarni tej‎ ‎(NB.‎ ‎mieszczącej‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎parterze‎ ‎gmachu‎ ‎Tow. Rzem.‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎gdzie‎ ‎obozowało‎ ‎wojsko) — znajduje‎ ‎się‎ ‎telegraf‎ ‎iskrowy‎ ‎—‎ ‎wpadli‎ ‎żołnierze, wytarmosili‎ ‎zecerów‎ ‎i‎ ‎zaczęli‎ ‎badać‎ ‎motory,‎ ‎dopiero‎ ‎nadbiegły‎ ‎major‎ ‎ukrócił‎ ‎podwładnych,‎ ‎dając‎ ‎ostrą‎ ‎burę‎ ‎oficerowi.

Wszystko‎ ‎to‎ ‎razem‎ ‎stało‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎jakiejś godziny,‎ ‎a‎ ‎było‎ ‎zawiele‎ ‎na‎ ‎prezydenta,‎ ‎człowieka chorego,‎ ‎nerwowego‎ ‎w‎ ‎najwyższym‎ ‎stopniu,‎ ‎a‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎niedawno‎ ‎dotkniętego‎ ‎katastrofą‎ ‎rodzinną. Przechodząc‎ ‎obok‎ ‎rynku‎ ‎z‎ ‎posłem‎ ‎Parczewskim‎ ‎i‎ ‎adwokatem‎ ‎Kożuchowskim,‎ ‎nagle‎ ‎ujrzałem prezydenta‎ ‎mocno‎ ‎podnieconego,‎ ‎wołającego‎ ‎nas z‎ ‎dorożki.‎ ‎„Wojsko‎ ‎się‎ ‎burzy,‎ ‎trzeba‎ ‎mu‎ ‎dać‎ ‎jeść co‎ ‎prędzej,‎ ‎może‎ ‎stać‎ ‎się‎ ‎wielkie‎ ‎nieszczęście. Idźcie‎ ‎panowie‎ ‎do‎ ‎sklepów‎ ‎i‎ ‎nakazujcie‎ ‎przysyłać kawę,‎ ‎cukier‎ ‎i‎ ‎pieczywo‎ ‎do‎ ‎magistratu — mleko z‎ ‎Ziemiańskiej‎ ‎już‎ ‎wzięte“. Okazało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎z‎ ‎poblizkich‎ ‎sklepów‎ ‎już‎ ‎potrzebne‎ ‎produkty‎ ‎posłano,‎ ‎a‎ ‎źle‎ ‎tylko,‎ ‎że‎ ‎magistrat nie‎ ‎chciał‎ ‎wydawać‎ ‎kwitów. Poza‎ ‎temi‎ ‎incydentami‎ ‎wszystko‎ ‎w‎ ‎mieście układało‎ ‎się‎ ‎jaknajlepiej.‎ 

‎Wojsko,‎ ‎w‎ ‎którem,‎ ‎jak się‎ ‎okazało,‎ ‎była‎ ‎ogromna‎ ‎ilość‎ ‎polaków‎ ‎landwerzystów‎ ‎z‎ ‎okolic‎ ‎Ostrowa,‎ ‎bratało‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Przyjacielskie‎ ‎rozmowy‎ ‎żołnierzy‎ ‎z‎ ‎mieszczanami‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎były‎ ‎na‎ ‎porządku‎ ‎dziennym. W‎ ‎cukierni‎ ‎Meyera‎ ‎kilku‎ ‎podoficerów‎ ‎rubasznie bawiło‎ ‎publiczność‎ ‎dowcipami‎ ‎na‎ ‎temat‎ ‎bezkrwawego‎ ‎zdobycia‎ ‎tak‎ ‎wielkiego‎ ‎miasta.‎ ‎„To‎ ‎szwinstwo,‎ ‎żeby‎ ‎nam‎ ‎nie‎ ‎dali‎ ‎ani‎ ‎raz‎ ‎wystrzelić‎ ‎do‎ ‎nieprzyjaciela",‎ ‎twierdzi‎ ‎jakiś‎ ‎dobrze‎ ‎odżywiany‎ ‎feldfebel.‎ ‎„Jak‎ ‎taka‎ ‎wojna‎ ‎dalej‎ ‎będzie,‎ ‎to‎ ‎niewesoło". Na‎ ‎mostku‎ ‎Tynieckim‎ ‎w‎ ‎parku,‎ ‎gdzie‎ ‎zebrało‎ ‎się sporo‎ ‎żołnierzy‎ ‎wolnych‎ ‎od‎ ‎służby,‎ ‎odbywa‎ ‎się kompletny‎ ‎miting.‎ ‎Na‎ ‎ulicach‎ ‎oglądanie‎ ‎prusaków‎ ‎przybiera‎ ‎formy‎ ‎nieprzyzwoite.‎ ‎Z‎ ‎wielką‎ ‎uwagą‎ ‎badają‎ ‎grubość‎ ‎sukna‎ ‎mundurów,‎ ‎guziki,‎ ‎oglądają‎ ‎buty — coś — jak‎ ‎małpy‎ ‎w‎ ‎ogrodzie‎ ‎zoologicznym.‎ ‎Zaczynamy‎ ‎podziwiać‎ ‎cierpliwość‎ ‎prusaków. Choć‎ ‎zdarzają‎ ‎się‎ ‎epizody‎ ‎wręcz‎ ‎przeciwne‎ ‎—‎ ‎na ul.‎ ‎Browarnej‎ ‎do‎ ‎sklepu‎ ‎wpada‎ ‎złodziej,‎ ‎chwyta coś‎ ‎z‎ ‎kontuaru‎ ‎i‎ ‎ucieka.‎ ‎Na‎ ‎krzyk‎ ‎właścicielki leci‎ ‎tłum,‎ ‎a‎ ‎tuż‎ ‎znalazł‎ ‎się‎ ‎patrol‎ ‎pruski.‎ ‎Okrzyk—Halt!‎ ‎złodziej‎ ‎pędzi‎ ‎dalej,‎ ‎pada‎ ‎strzał,‎ ‎nikt‎ ‎na‎ ‎szczęście‎ ‎nie‎ ‎ranny.‎ ‎Złodzieja‎ ‎złapano.‎ ‎„Będzie‎ ‎za‎ ‎godzinę‎ ‎rozstrzelany!" — oświadcza‎ ‎podoficer‎ ‎dowodzący‎ ‎patrolem.

Koło‎ ‎12-tej‎ ‎zjawia‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogach‎ ‎ulic‎ ‎proklamacja‎ ‎majora‎ ‎Preuskera,‎ ‎komendanta‎ ‎Kalisza. Nowa‎ ‎władza‎ ‎w‎ ‎trzech‎ ‎językach‎ ‎ogłasza‎ ‎miastu, że‎ ‎przechodzi‎ ‎pod‎ ‎zarząd‎ ‎wojskowych‎ ‎władz‎ ‎pruskich,‎ ‎wszyscy‎ ‎broń‎ ‎mają‎ ‎wydać‎ ‎prusakom,‎ ‎nad porządkiem‎ ‎ma‎ ‎czuwać‎ ‎policja‎ ‎rosyjska‎ ‎pod zwierzchnictwem‎ ‎władzy‎ ‎wojskowej,‎ ‎zarząd‎ ‎wewnętrzny‎ ‎miasta‎ ‎oddany‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎urzędników‎ ‎magistratu.‎ ‎Poza‎ ‎tem‎ ‎szły‎ ‎bardzo‎ ‎niejasne‎ ‎i‎ ‎ogólnikowe‎ ‎przepisy,‎ ‎które‎ ‎na‎ ‎ogół,‎ ‎nie‎ ‎uczyniły‎ ‎żadnego‎ ‎wrażenia.

Dodać‎ ‎należy,‎ ‎że‎ ‎Preusker‎ ‎przyjął‎ ‎jeszcze‎ ‎rano‎ ‎redaktorów‎ ‎obu‎ ‎gazet‎ ‎miejscowych,‎ ‎z‎ ‎któremi rozmawiał‎ ‎bardzo‎ ‎łaskawie,‎ ‎prosząc‎ ‎o‎ ‎wpływanie na‎ ‎publiczność‎ ‎dla‎ ‎jej‎ ‎uspokojenia‎ ‎i‎ ‎przepraszając za‎ ‎„konieczną"‎ ‎na‎ ‎wojnie‎ ‎cenzurę‎ ‎prewencyjną gazet.
Nie‎ ‎przewidując‎ ‎nic‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎postanowiliśmy‎ ‎udać‎ ‎się‎ ‎po‎ ‎nowości‎ ‎do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Wraz też‎ ‎z‎ ‎dyrektorem‎ ‎Gazowni‎ ‎p.‎ ‎B.‎ ‎i‎ ‎dyrektorem‎ ‎Banku‎ ‎Handlowego‎ ‎p.‎ ‎D.‎ ‎jedziemy‎ ‎do‎ ‎komendanta‎ ‎po pozwolenie.‎ ‎Okazuje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎komendant‎ ‎wyjechał do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Wspaniale.‎ ‎Jedziemy‎ ‎po‎ ‎pozwolenie‎ ‎do‎ ‎Skalmierzyc.‎ ‎Furman‎ ‎nakłada‎ ‎na‎ ‎rękaw szeroką‎ ‎czerwoną‎ ‎przepaskę‎ ‎z‎ ‎widocznym‎ ‎stemplem:‎ ‎„Verwaltung‎ ‎der‎ ‎Gasanstalt‎ ‎in‎ ‎Kalisch“‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎z‎ ‎kopyta.‎ ‎Za‎ ‎miastem‎ ‎posterunki.‎ ‎
„Halt!‎" „Wohin?‎" ‎— „Zurück!“‎ ‎Tłomaczymy,‎ ‎że‎ ‎absolutnie niemożliwe‎ ‎jest‎ ‎„Zurück",‎ ‎jedziemy‎ ‎bowiem‎ ‎do komendanta,‎ ‎który‎ ‎jest‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach.‎ ‎„Prosić‎ ‎oficera"!‎ ‎kończymy.‎ ‎Wszystko‎ ‎to‎ ‎jakoś‎ ‎podziałało‎ ‎na‎ ‎prusaków.‎ ‎Puszczają,‎ ‎aby‎ ‎o‎ ‎jakieś‎ ‎ćwierć kilometra‎ ‎nowy‎ ‎djalog‎ ‎nas‎ ‎spotkał.‎ ‎Tym‎ ‎razem i‎ ‎my‎ ‎jesteśmy‎ ‎lakoniczni. 
„Halt!‎ ‎Pass!‎"
Siedząc‎ ‎z‎ ‎miną‎ ‎grandów,‎ ‎wymownie‎ ‎wyciągamy‎ ‎wskazujące‎ ‎palce‎ ‎ku‎ ‎czerwonej‎ ‎przepasce‎ ‎na ręku‎ ‎furmana.‎ ‎Prusak‎ ‎ogląda.‎ ‎Niemiecki‎ ‎napis‎ ‎widocznie‎ ‎zapada‎ ‎mu‎ ‎w‎ ‎duszę.‎ ‎Robi‎ ‎jednak‎ ‎z‎ ‎urzędu‎ ‎wymowną‎ ‎„Zweifel‎ ‎Mine“.
„Nun??“
„Jak‎ ‎nie‎ ‎puścicie,‎ ‎miasto‎ ‎zostanie‎ ‎bez‎ ‎gazu. W‎ ‎tej‎ ‎sprawie‎ ‎jedziemy‎ ‎do‎ ‎komendanta"‎.
„Ahaa!‎ ‎Weiter!‎"
Grzecznie‎ ‎salutuje‎ ‎—‎ ‎wydostajemy‎ ‎się‎ ‎wreszcie‎ ‎za‎ ‎linję‎ ‎placówek.
W‎ ‎połowie‎ ‎drogi‎ ‎spotykamy‎ ‎wojsko‎ ‎—‎ ‎szwadron‎ ‎ułanów‎ ‎eskortuje‎ ‎kuchnie‎ ‎polowe,‎ ‎furgony z‎ ‎amunicją‎ ‎i‎ ‎kilka‎ ‎dział.‎ ‎Za‎ ‎niemi‎ ‎w‎ ‎pewnej‎ ‎odległości‎ ‎mija‎ ‎nas‎ ‎mały‎ ‎wojskowy‎ ‎samochodzik, w‎ ‎nim‎ ‎jakiś‎ ‎jenerał‎ ‎z‎ ‎p.‎ ‎Preuskerem.‎ ‎Oczywiście już‎ ‎nie‎ ‎fatygujemy‎ ‎pana‎ ‎komendanta‎ ‎naszą‎ ‎prośbą o‎ ‎pozwolenie‎ ‎i‎ ‎dojeżdżamy‎ ‎do‎ ‎Szczypiorna.
Po‎ ‎otwarciu‎ ‎granicy‎ ‎całe‎ ‎mnóstwo‎ ‎podróżnych‎ ‎rzuciło‎ ‎się‎ ‎przez‎ ‎rogatkę.‎ ‎Widzimy‎ ‎też‎ ‎całą grupę‎ ‎jadących‎ ‎lub‎ ‎idących‎ ‎z‎ ‎pakunkami‎ ‎zapóźnionych‎ ‎podróżnych‎ ‎albo‎ ‎obieżysasów.‎ ‎Mijają‎ ‎nas kaliskie‎ ‎dorożki,‎ ‎omnibusy‎ ‎nawet,‎ ‎puszczone‎ ‎przez komendę‎ ‎pruską‎ ‎na‎ ‎dworzec‎ ‎skalmierzycki.‎ ‎Wśród tego‎ ‎wszystkiego‎ ‎przejeżdżamy‎ ‎rogatkę‎ ‎graniczną obok‎ ‎gmachu‎ ‎komory,‎ ‎skąd‎ ‎przez‎ ‎okna‎ ‎wygląda ją‎ ‎pruscy‎ ‎żołnierze,‎ ‎—‎ ‎no‎ ‎i...‎ ‎jesteśmy‎ ‎w‎ ‎Poznańskiem...
Halt!
O,‎ ‎do‎ ‎licha — czyżby‎ ‎nowa‎ ‎pikieta.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎nie — podąża‎ ‎ku‎ ‎nam‎ ‎urzędnik‎ ‎celny. 
„Haben‎ ‎sie‎ ‎etwas‎ ‎zu‎ ‎verzollen“? 
Wybuchamy‎ ‎śmiechem.‎ ‎Wokoło‎ ‎wre‎ ‎wojna — granica‎ ‎od‎ ‎36‎ ‎godzin‎ ‎unicestwiona‎ ‎—‎ ‎wojska‎ ‎niemieckie‎ ‎posunęły‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎kilkanaście‎ ‎kilometrów wgłąb‎ ‎kraju‎ ‎—‎ ‎a‎ ‎dla‎ ‎tego‎ ‎poczciwca‎ ‎to‎ ‎wszystko nie‎ ‎istnieje.‎ ‎On‎ ‎na‎ ‎swoje‎ ‎„Zoll"‎ ‎uważa... 
Wreszcie‎ ‎i‎ ‎służbista-celnik‎ ‎śmiać‎ ‎się‎ ‎zaczyna, puszczając‎ ‎nas‎ ‎cało‎ ‎i‎ ‎zdrowo.‎ ‎Wpadamy‎ ‎wreszcie na‎ ‎pocztę,‎ ‎gdzie‎ ‎wysyłamy‎ ‎depesze‎ ‎i‎ ‎karty..‎ ‎Zachodzą‎ ‎pewne‎ ‎wątpliwości.‎ ‎„Pan‎ ‎do‎ ‎Częstochowy? przyjąć‎ ‎nie‎ ‎mogę!‎ ‎To‎ ‎nie‎ ‎u‎ ‎nas“. 
„Ależ‎ ‎panie,‎ ‎Częstochowa‎ ‎już‎ ‎zajęta‎"‎.
„Tak,‎ ‎ale‎ ‎przez‎ ‎austryaków‎"... [bład autora - Austryjacy nie mogli zająć w tym czasie Częstochowy, bo wypowiedzą wojnę Rosji dopiero 6 sierpnia 1914]
Łaskawszym‎ ‎jest‎ ‎dla‎ ‎depeszy‎ ‎do‎ ‎Londynu. 
„Przyjmuję,‎ ‎ale‎ ‎ostrzegam,‎ ‎że‎ ‎może‎ ‎nie‎ ‎dojść‎". [UK wypowie wojnę Niemcom następnego dnia 4 sierpnia 1914]
„Czyżby?‎"...
„Tak — wojna‎ ‎jeżeli‎ ‎już‎ ‎nie‎ ‎wybuchła,‎ ‎to‎ ‎lada chwila‎ ‎będzie.‎ ‎A‎ ‎no,‎ ‎niech‎ ‎pan‎ ‎ryzykuje!‎" 
Ryzykuję...‎ ‎no‎ ‎i‎ ‎pędzimy‎ ‎na‎ ‎dworzec,‎ ‎rzucając‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎gazety. Wieści‎ ‎chaotyczne.‎ ‎Jaures‎ ‎zamordowany[francuski polityk przeciwnik wojny].‎ ‎Norymbergę‎ ‎bombardowali‎ ‎lotnicy‎ ‎francuscy.‎ ‎Kozacy‎ ‎w‎ ‎Prusach‎ ‎Wschodnich.‎ ‎Ejdkuny‎ ‎zajęte‎ ‎przez rosjan.‎ ‎Walki‎ ‎pod‎ ‎Miłosławiem,‎ ‎Iławą,‎ ‎Ełkiem...Krążownik‎ ‎„Augsburg‎"‎ ‎pali‎ ‎Libawę...‎ ‎Mobilizacja powszechna‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎pierwszych‎ ‎powołań‎ ‎landszturmu...‎ ‎Cesarz‎ ‎wyznaczył‎ ‎„Dzień‎ ‎modlitwy"‎ ‎za‎ ‎pomyślność‎ ‎oręża.
Naogół‎ ‎ton‎ ‎minorowy.‎ ‎Snać‎ ‎niemcy‎ ‎nie‎ ‎nazbyt‎ ‎wojowniczo‎ ‎usposobieni.‎ ‎Co‎ ‎ważniejsza — inicjatywa‎ ‎przechodzi‎ ‎w‎ ‎ręce‎ ‎rosjan.‎ ‎Cóż‎ ‎więc‎ ‎znaczy odwrót‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎i‎ ‎popłoch‎ ‎ogólny?‎ ‎W‎ ‎początkach wojny‎ ‎obaj‎ ‎przeciwnicy‎ ‎wzajemnie‎ ‎boją‎ ‎się‎ ‎siebie. Zaopatrzywszy‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎najnowsze‎ ‎Tageblaty i‎ ‎Anzeigery,‎ ‎bez‎ ‎żadnych‎ ‎tym‎ ‎razem‎ ‎przeszkód‎ ‎powracamy‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎gdzie‎ ‎stajemy‎ ‎już‎ ‎dobrze‎ ‎wieczorem. 
@alaMAkota
c47b1287-3876-4181-a5ec-9464518d8a4c
5ccd282d-1e48-4997-9c4a-b6f35affd2e3
60e4d074-7c4b-4627-a9ac-81e5753b2bba
Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz III

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

W‎ ‎jakieś‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎po‎ ‎ułanach‎ ‎ukazało się‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎kilku‎ ‎piechurów‎ ‎pruskich‎ ‎na‎ ‎rowerach.‎ ‎Niemniejsze‎ ‎owacje‎ ‎i‎ ‎tych‎ ‎spotkały,‎ ‎tym bardziej,‎ ‎że‎ ‎nieomal‎ ‎wszyscy‎ ‎byli‎ ‎polakami.‎ ‎Okrzyki „Czołem“!‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎strony,‎ ‎które‎ ‎całkowicie‎ ‎pokryły kilku‎ ‎„Mouen“!‎ ‎(Morgen!)‎ ‎wznieciły‎ ‎wręcz‎ ‎entuzjazm.‎ ‎Okazało‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎wszyscy‎ ‎są‎ ‎landwerzystami,‎ ‎wczoraj‎ ‎dopiero‎ ‎powołanemi‎ ‎pod‎ ‎broń,‎ ‎a‎ ‎po chodzą‎ ‎z‎ ‎Ostrzeszowskiego.‎ ‎Siedząc‎ ‎na‎ ‎rowerach, całkowicie‎ ‎szarzy,‎ ‎z‎ ‎karabinami‎ ‎zarzuconemi‎ ‎na plecy,‎ ‎robili‎ ‎oni‎ ‎wrażenie‎ ‎raczej‎ ‎sportowców i‎ ‎myśliwców,‎ ‎niż‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Przybyło‎ ‎ich‎ ‎w‎ ‎bardzo‎ ‎krótkim‎ ‎czasie‎ ‎do‎ ‎30,‎ ‎a‎ ‎obejrzawszy‎ ‎miasto w‎ ‎rozmaitych‎ ‎kierunkach‎ ‎i‎ ‎założywszy‎ ‎(zdaje‎ ‎się) aparat‎ ‎telegrafu‎ ‎iskrowego‎ ‎na‎ ‎Tyńcu,‎ ‎niemal‎ ‎wszyscy‎ ‎zebrali‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎w‎ ‎popularnym‎ ‎barze Masła,‎ ‎gdzie‎ ‎wespół‎ ‎ze‎ ‎strażakami,‎ ‎odgrywającemi rolę‎ ‎gospodarzy,‎ ‎raczyli‎ ‎się‎ ‎piwem.‎ ‎Rozmowa‎ ‎szła wyłącznie‎ ‎po‎ ‎polsku‎ ‎niemal,‎ ‎nawet‎ ‎żołnierze niemcy‎ ‎naginali‎ ‎swój‎ ‎język. Połączenie‎ ‎ze‎ ‎światem‎ ‎zewnętrznym,‎ ‎Kalisz tymczasem‎ ‎miał‎ ‎zupełnie‎ ‎wolne.‎ ‎Telefony,‎ ‎nawet podmiejskie,‎ ‎dziwnym‎ ‎zbiegiem‎ ‎okoliczności‎ ‎pozostawiono‎ ‎nienaruszone‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎do‎ ‎godziny‎ ‎4-ej po‎ ‎południu‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎rozmawiać‎ ‎swobodnie z‎ ‎Sieradzem,‎ ‎Zduńską‎ ‎Wolą,‎ ‎nawet‎ ‎Łodzią,‎ ‎gdzie jednak‎ ‎właśnie‎ ‎o‎ ‎tej‎ ‎godzinie‎ ‎zaprzestano‎ ‎odbierać‎ ‎telefon.‎ ‎Ze‎ ‎znajomym‎ ‎w‎ ‎Zduńskiej‎ ‎Woli‎ ‎skomunikowałem‎ ‎się‎ ‎telefonicznie‎ ‎jeszcze‎ ‎o‎ ‎6‎ ‎i‎ ‎pół, a‎ ‎Sieradz,‎ ‎skąd‎ ‎wciąż‎ ‎zasypywano‎ ‎Kalisz‎ ‎zapytaniami‎ ‎przeróżnemi,‎ ‎rozmawiał‎ ‎z‎ ‎Kaliszem‎ ‎jeszcze koło‎ ‎7‎ ‎i‎ ‎pół‎ ‎wieczorem.

O‎ ‎7-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎w‎ ‎sali‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎podwórzu‎ ‎Ratusza‎ ‎„komendant‎"‎ ‎Motylewski‎ ‎rozpoczął‎ ‎organi zowanie‎ ‎straży‎ ‎nocnej‎ ‎z‎ ‎Milicji‎ ‎Obywatelskiej‎ ‎i‎ ‎oddziałów‎ ‎Straży‎ ‎Ogniowej.‎ ‎Szło‎ ‎to‎ ‎bardzo‎ ‎szybko i‎ ‎sprawnie,‎ ‎tak,‎ ‎że‎ ‎o‎ ‎8-ej‎ ‎wszystkie‎ ‎punkty‎ ‎miasta‎ ‎były‎ ‎już‎ ‎obsadzone.‎ ‎Silniejsze‎ ‎oddziałki‎ ‎umieszczono‎ ‎na‎ ‎przedmieściach,‎ ‎wysuniętych‎ ‎najdalej, w‎ ‎urzędach‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎dworcu‎ ‎kolejowym,‎ ‎gdzie‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎obawiać‎ ‎się‎ ‎wznowienia‎ ‎rabunków.‎ ‎Inteligencką‎ ‎wartę‎ ‎z‎ ‎osobników,‎ ‎umiejących‎ ‎dobrze po‎ ‎niemiecku,‎ ‎wysunięto‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Skalmierzyckiej‎ ‎w‎ ‎stronę‎ ‎Szczypiorna.‎ ‎Zadaniem‎ ‎tej‎ ‎warty było‎ ‎spotkać‎ ‎prusaków‎ ‎i‎ ‎odprowadzić‎ ‎ich‎ ‎do wskazanych‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎punktów‎ ‎miasta. Miasto‎ ‎tymczasem‎ ‎trwało‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎oczekiwaniu.‎ ‎Na‎ ‎ulicach‎ ‎panował‎ ‎nastrój‎ ‎świąteczny. W‎ ‎zwykłych‎ ‎punktach‎ ‎spaceru‎ ‎kaliszan:‎ ‎Parku, na‎ ‎Al.‎ ‎Józefiny,‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku,‎ ‎a‎ ‎także‎ ‎wzdłuż całej‎ ‎ulicy‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎i‎ ‎Warszawskiej‎ ‎do‎ ‎późnej‎ ‎nocy‎ ‎snuły‎ ‎się‎ ‎tłumy‎ ‎nieprzejrzane,‎ ‎prowadząc‎ ‎ożywione‎ ‎rozmowy.‎ ‎Gwar‎ ‎i‎ ‎śmiechy rozlegały‎ ‎się‎‎ po‎ ‎całem‎ ‎mieście,‎ ‎które‎ ‎zdawało‎ ‎się przyszło‎ ‎do‎ ‎siebie‎ ‎po‎ ‎kilkudniowej‎ ‎panice,‎ ‎wywołanej‎ ‎ucieczką‎ ‎rosjan,‎ ‎wywiezieniem‎ ‎Banku Państwa‎ ‎z‎ ‎depozytami,‎ ‎wkładami,‎ ‎pieniędzmi‎ ‎kas chorych‎ ‎robotniczych,‎ ‎kaucjami‎ ‎i‎.‎t.‎d.,‎ ‎runem na‎ ‎prywatne‎ ‎stowarzyszenia‎ ‎pożyczkowo-oszczędnościowe‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎okropnem‎ ‎zamieszaniem i‎ ‎wzruszeniami‎ ‎nocy‎ ‎ubiegłej.‎ ‎Pierwsi‎ ‎prusacy wzbudzali‎ ‎zaufanie‎ ‎zarówno‎ ‎swojem‎ ‎zachowaniem się,‎ ‎jak‎ ‎i‎ ‎znanemi‎ ‎kaliszanom‎ ‎z‎ ‎wycieczek‎ ‎zagranicą‎ ‎sprawnością‎ ‎i‎ ‎zamiłowaniem‎ ‎porządku.

Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎12-ej,‎ ‎kiedy‎ ‎znaczna‎ ‎część‎ ‎Kalisza‎ ‎spała‎ ‎już‎ ‎snem‎ ‎sprawiedliwego,‎ ‎warta‎ ‎milicji,‎ ‎zajmująca‎ ‎stanowisko‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎Skalmierzyckiej,‎ ‎usłyszała‎ ‎odgłos‎ ‎kroków‎ ‎miarowych. Była‎ ‎to‎ ‎kompanja‎ ‎155‎ ‎pułku‎ ‎piechoty,‎ ‎konsystującego‎ ‎w‎ ‎Ostrowiu.‎ ‎Dowodzący‎ ‎nią‎ ‎kapitan zażądał‎ ‎od‎ ‎milicjantów‎ ‎przewodnika,‎ ‎który‎ ‎też wzięty‎ ‎między‎ ‎żołnierzy,‎ ‎pod‎ ‎opieką‎ ‎podoficera, postępującego‎ ‎z‎ ‎tyłu‎ ‎z‎ ‎mauzerem‎ ‎gotowym‎ ‎do strzału,‎ ‎mimowoli‎ ‎musiał‎ ‎pełnić‎ ‎rolę‎ ‎„guide’a“ i‎ ‎doprowadzić‎ ‎prusaków‎ ‎do‎ ‎Ratusza. Przed‎ ‎ratuszem‎ ‎kapitan‎ ‎zażądał‎ ‎widzenia się‎ ‎z‎ ‎prezydentem,‎ ‎któremu‎ ‎zapowiedział‎ ‎przybycie‎ ‎wkrótce‎ ‎sił‎ ‎głównych.‎ ‎Dla‎ ‎tych‎ ‎miało‎ ‎być przygotowane‎ ‎locum:‎ ‎obszerne‎ ‎pomieszczenia‎ ‎dla 800‎ ‎żołnierzy,‎ ‎pokoje‎ ‎dla‎ ‎20‎ ‎oficerów‎ ‎i‎ ‎lokal‎ ‎z‎ ‎3 pokojów‎ ‎dla‎ ‎komendy.‎ ‎Poczem‎ ‎zaciągnięto‎ ‎wartę w‎ ‎ratuszu,‎ ‎na‎ ‎poczcie‎ ‎i‎ ‎telefonach,‎ ‎skąd‎ ‎natychmiast‎ ‎ściągnięto‎ ‎warty‎ ‎milicji.‎ ‎Zostali‎ ‎milicjanci jedynie‎ ‎na‎ ‎stacji‎ ‎telefonów‎ ‎w‎ ‎charakterze‎ ‎izolatora‎ ‎między‎ ‎żołnierzami‎ ‎i‎ ‎telefonistkami. Dobrze‎ ‎już‎ ‎po‎ ‎12‎ ‎i‎ ‎pół‎ ‎znów‎ ‎prowadzone przez‎ ‎mimowolnych‎ ‎„guide’ów“,‎ ‎idących‎ ‎pod‎ ‎rewolwerami,‎ ‎przybył‎ ‎bataljon‎ ‎piechoty,‎ ‎z‎ ‎tak‎ ‎osławionym‎ ‎później‎ ‎majorem‎ ‎Preuskerem‎ ‎na‎ ‎czele.
Przed‎ ‎Ratuszem‎ ‎odbyła‎ ‎się‎ ‎charakterystyczna rozmowa‎ ‎majora‎ ‎z‎ ‎prezydentem.
„Obejmuję‎ ‎miasto‎ ‎w‎ ‎imieniu‎ ‎J.‎ ‎C.‎ ‎M.‎ ‎Cesarza‎ ‎Niemiec.‎ ‎Za‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎porządek‎ ‎odpowiada‎ ‎Pan głową.‎ ‎Jakie‎ ‎panowie‎ ‎macie‎ ‎pomieszczenie‎ ‎dla wojska"?‎ ‎„Koszary‎ ‎—‎ ‎rzucił‎ ‎krótko‎ ‎Bukowiński — a‎ ‎dla‎ ‎komendy‎ ‎i‎ ‎oficerów‎ ‎zarezerwowano‎ ‎lokale w‎ ‎hotelu‎ ‎Europejskim". „Proszę‎ ‎pokazać‎ ‎koszary". W‎ ‎wyborze‎ ‎locum‎ ‎Preusker‎ ‎okazał‎ ‎się‎ ‎bardzo‎ ‎wybrednym‎ ‎i‎ ‎nieufnym. „Fur‎ ‎Schweine — rzucił‎ ‎lakonicznie, — a‎ ‎czy‎ ‎Pan ręczysz,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎one‎ ‎podminowane‎"‎? „Ręczyć‎ ‎nie‎ ‎mogę,‎ ‎może‎ ‎tylko‎ ‎przed‎ ‎panami wejść‎ ‎do‎ ‎nich‎ ‎oddział‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎wraz‎ ‎ze mną“ — odpowiedział‎ ‎prezydent. Mimo‎ ‎taką‎ ‎gwarancję — prusacy‎ ‎nie‎ ‎zajęli‎ ‎koszar,‎ ‎żądając‎ ‎gmachów‎ ‎z‎ ‎dużemi‎ ‎salami.‎ ‎Zajęte zostały‎ ‎przez‎ ‎nich‎ ‎gmachy‎ ‎Tow.‎ ‎Muzycznego,‎ ‎Stowarzyszenia‎ ‎Rzemieślników‎ ‎Chrześciańskich,‎ ‎maneż‎ ‎wojskowy‎ ‎na‎ ‎Rypinkowskiej‎ ‎i‎ ‎dom‎ ‎Pułaskiego‎ ‎przy‎ ‎zbiegu‎ ‎szos:‎ ‎Łódzkiej,‎ ‎Konińskiej‎ ‎i‎ ‎Tureckiej.‎ ‎Rozległy‎ ‎jednak‎ ‎kompleks‎ ‎koszarowy‎ ‎na‎ ‎Nowym‎ ‎Swiecie‎ ‎zarezerwowano‎ ‎dla‎ ‎ułanów‎ ‎i‎ ‎artylerji,‎ ‎których‎ ‎przybycie‎ ‎zapowiedział‎ ‎Preusker.
Na‎ ‎zapytanie,‎ ‎czy‎ ‎ma‎ ‎pozostać‎ ‎milicja‎ ‎obywatelska,‎ ‎major‎ ‎odrzekł: 
„Do‎ ‎rana‎ ‎przyjmuję‎ ‎usługi‎ ‎panów‎ ‎z‎ ‎wdzięcznością.‎ ‎Potem‎ ‎ja‎ ‎sam‎ ‎będę‎ ‎myślał‎ ‎o‎ ‎porządku i‎ ‎rozstawię‎ ‎swoje‎ ‎patrole‎"‎. W‎ ‎jaki‎ ‎zaś‎ ‎sposób‎ ‎prezydent‎ ‎odpowiadać miał‎ ‎„głową"‎ ‎za‎ ‎porządek,‎ ‎którego‎ ‎miał‎ ‎pilnować major,‎ ‎o‎ ‎tem‎ ‎zdobywca‎ ‎Kalisza‎ ‎nie‎ ‎pomyślał. Już‎ ‎koło‎ ‎4-ej‎ ‎rano,‎ ‎gdy‎ ‎wracały‎ ‎ostatnie‎ ‎warty‎ ‎milicyjne‎ ‎z‎ ‎dworca,‎ ‎zastąpione‎ ‎tam‎ ‎przez‎ ‎prusaków, nadciągnęły kartaczownice, konwojowane przez pół szwadronu ułanów. 
„Czołem panowie"! powitał popolsku jadący na przodzie oficer, salutując stojących na trotuarze milicjantów i strażników. 
„Czołem"! — odkrzyknięto ochoczo. 
A pokraczne, mające coś żmijowatego i zarazem żabiego w swej postaci, kartaczownice długim sznurem ciągnęły ku miastu...Konie raźno parskały wśród ciszy sierpniowego poranka...Po 108 latach prusacy wracali do Kalisza...
48635efb-65f1-4c3b-bd35-06f6096d36f2
b2905edb-778b-4f53-b3e4-4ae76784bcd3
alaMAkota

Człowieku, z pracy mnie wywala. Świetnie wpisy :) możesz wołać do kolejnych?

Zaloguj się aby komentować

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część II

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Jedynym‎ ‎zaś‎ ‎konkretnym‎ ‎objawem‎ ‎obecności prusaków‎ ‎w‎ ‎pobliżu‎ ‎są‎ ‎telefony.‎ ‎Co‎ ‎chwila‎ ‎na stacji‎ ‎dzwonek,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎głos:
„Panna — sprechen‎ ‎sie‎ ‎deutsch?“.
Niezrażony‎ ‎chłodnem:‎ ‎„z‎ ‎kim‎ ‎łączyć?“‎ ‎głos ciągnie‎ ‎dalej:
„Panna,‎ ‎my‎ ‎z‎ ‎Barączka‎ ‎mówimy"
lub‎ ‎też:
„Panna!‎ ‎wie‎ ‎viel‎ ‎Russen‎ ‎in‎ ‎Kalisch?"
czy‎ ‎też‎ ‎dla‎ ‎rozmaitości: 
„Panna!‎ ‎jest‎ ‎kawa‎ ‎i‎ ‎piwo‎ ‎w‎ ‎Kaliszu?‎"‎ ‎i.‎t.‎d.
Jak‎ ‎się‎ ‎zaś‎ ‎później‎ ‎okazało,‎ ‎poza‎ ‎kompanją piechoty‎ ‎i‎ ‎kilkunastu‎ ‎ułanami‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach, z‎ ‎pomiędzy‎ ‎których‎ ‎to‎ ‎właśnie‎ ‎rekrutowali‎ ‎się owi‎ ‎telefonowi‎ ‎flirciarze — więcej‎ ‎wojska‎ ‎w‎ ‎pobliżu‎ ‎nie‎ ‎było,‎ ‎i‎ ‎tylko‎ ‎pojedyncze‎ ‎patrole‎ ‎ułańskie i‎ ‎piesze‎ ‎lub‎ ‎na‎ ‎rowerach‎ ‎przemykały‎ ‎się‎ ‎chyłkiem szosą‎ ‎lub‎ ‎plantem‎ ‎kolei‎ ‎ku‎ ‎Kaliszowi. W‎ ‎Ratuszu‎ ‎tymczasem‎ ‎wrzała‎ ‎robota;‎ ‎masami‎ ‎podpisywano‎ ‎pod‎ ‎kierunkiem‎ ‎dyr.‎ ‎Banku‎ ‎Handlowego‎ ‎bony,‎ ‎uchwalone‎ ‎na‎ ‎zebraniu‎ ‎obywatełskiem‎ ‎dnia‎ ‎poprzedniego,‎ ‎które‎ ‎natychmiast‎ ‎wydawano‎ ‎oczekującym‎ ‎na‎ ‎dole‎ ‎tłumom.‎ ‎Poznoszono i‎ ‎zabezpieczono‎ ‎jako‎ ‎tako‎ ‎pocztę,‎ ‎wykończano‎ ‎organizowanie‎ ‎milicji — na‎ ‎godzinę‎ ‎3-ą‎ ‎zwołano‎ ‎posiedzenie‎ ‎komisji‎ ‎dla‎ ‎obmyślenia‎ ‎zaprowiantowania masy‎ ‎rodzin‎ ‎bezrobotnych‎ ‎i‎ ‎rezerwistów.

Okolica‎ ‎tymczasem,‎ ‎nic‎ ‎nie‎ ‎wiedząca‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎rzeczy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu,‎ ‎a‎ ‎wciąż‎ ‎pozostająca‎ ‎pod wpływem‎ ‎wrażeń‎ ‎nocy‎ ‎ubiegłej‎ ‎trwała‎ ‎w‎ ‎trwodze‎ ‎i‎ ‎niepokoju.‎ ‎Z‎ ‎miasta‎ ‎—‎ ‎w‎ ‎dodatku‎ ‎— szły‎ ‎tam‎ ‎wieści‎ ‎o‎ ‎rabunkach,‎ ‎pożarach,‎ ‎przez pierwszych‎ ‎uciekinierów‎ ‎biurokratycznych‎ ‎przyniesione,‎ ‎stąd‎ ‎też‎ ‎telefony‎ ‎dzwoniły‎ ‎bez‎ ‎ustanku. Uspakajania‎ ‎tą‎ ‎drogą‎ ‎przesyłane,‎ ‎nie‎ ‎wiele‎ ‎mogły zdziałać — zaczął‎ ‎się‎ ‎popłoch,‎ ‎na‎ ‎gwałt‎ ‎pakowano manatki‎ ‎na‎ ‎wozy.‎ ‎Z‎ ‎własnej‎ ‎też‎ ‎inicjatywy‎ ‎kilku lepszych‎ ‎piechurów,‎ ‎a‎ ‎znanych‎ ‎bardziej‎ ‎w‎ ‎mieście, rusza‎ ‎na‎ ‎wieś‎ ‎dla‎ ‎uspokojenia,‎ ‎co‎ ‎udaje‎ ‎się z‎ ‎wielką‎ ‎łatwością.‎ ‎Chłopi,‎ ‎nie‎ ‎wyłączając‎ ‎sołtysów,‎ ‎bez‎ ‎wahania‎ ‎uznają‎ ‎prawowitość‎ ‎władzy, czuwającej‎ ‎nad‎ ‎porządkiem,‎ ‎milicji. Po‎ ‎wsiach,‎ ‎przylegających‎ ‎do‎ ‎szos‎ ‎poblizkich,‎ ‎momentalnie‎ ‎powstaje‎ ‎swojska‎ ‎milicja,‎ ‎której kadry‎ ‎tworzą,‎ ‎pilnujący‎ ‎przed‎term‎ ‎telegrafu,‎ ‎stójkowi,‎ ‎ludzie‎ ‎rozchodzą‎ ‎się‎ ‎powoli‎ ‎na‎ ‎obiad i‎ ‎w‎ ‎ciągu‎ ‎pół‎ ‎godziny‎ ‎podniecony‎ ‎i‎ ‎trwożliwy‎ ‎nastrój,‎ ‎mówiąc‎ ‎nawiasem,‎ ‎chwilowo‎ ‎zwiększony przez‎ ‎ogólny‎ ‎powrót‎ ‎letników,‎ ‎wywołany‎ ‎możliwością‎ ‎odcięcia‎ ‎miasta‎ ‎kordonem — znika.

Okropny‎ ‎natomiast‎ ‎widok‎ ‎przedstawiał‎ ‎dworzec‎ ‎kolejowy‎ ‎z‎ ‎przyległemi‎ ‎zabudowaniami.‎ ‎Dogaszający‎ ‎pożar‎ ‎magazynów‎ ‎wypełnił‎ ‎dymem‎ ‎i‎ ‎zapachem‎ ‎spalenizny‎ ‎powietrze‎ ‎dokoła‎ ‎na‎ ‎wiorstowej‎ ‎bodaj‎ ‎przestrzeni. Z‎ ‎dworca‎ ‎też‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎zobaczyć‎ ‎zbliżających‎ ‎się‎ ‎pierwszych‎ ‎prusaków.‎ ‎Między‎ ‎resztkami‎ ‎zrujnowanych‎ ‎wagonów,‎ ‎plantem‎ ‎od‎ ‎strony Skalmierzyc‎ ‎ostrożnie,‎ ‎bacznie‎ ‎oglądając‎ ‎się‎ ‎na wszystkie‎ ‎strony,‎ ‎zmierzało‎ ‎kilka‎ ‎szarych‎ ‎postaci, w‎ ‎których‎ ‎nietrudno‎ ‎było‎ ‎domyślić‎ ‎się‎ ‎żołnierzy z‎ ‎podoficerem,‎ ‎spoglądającym‎ ‎wciąż‎ ‎przez‎ ‎lornetkę.‎ ‎Bliżej‎ ‎nieco‎ ‎na‎ ‎szosie‎ ‎skalmierzyckiej‎ ‎jechało noga‎ ‎za‎ ‎nogą‎ ‎pięciu‎ ‎ułanów,‎ ‎również‎ ‎z‎ ‎zachowaniem‎ ‎wszelkich‎ ‎ostrożności.

Do‎ ‎miasta‎ ‎ułani‎ ‎zbliżyli‎ ‎się‎ ‎koło‎ ‎godziny 2-ej.‎ ‎Od‎ ‎patrolu‎ ‎oddzieliło‎ ‎się‎ ‎dwuch‎ ‎jeźdźców, którzy‎ ‎wyciągniętym‎ ‎kłusem‎ ‎ruszyli‎ ‎ulicą.‎ ‎Koło szpitala‎ ‎pozostał‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎nich,‎ ‎a‎ ‎drugi,‎ ‎wypuściwszy‎ ‎konia‎ ‎galopem,‎ ‎blady‎ ‎jak‎ ‎trup,‎ ‎pędem‎ ‎przebiegł‎ ‎ulicę‎ ‎Wrocławską,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎wpadł w‎ ‎Warszawską‎ ‎i‎ ‎zawróciwszy‎ ‎konia‎ ‎przed‎ ‎cukiernią‎ ‎„Schaub‎ ‎i‎ ‎Kozłowski",‎ ‎wolniej‎ ‎już‎ ‎ruszył z‎ ‎powrotem‎ ‎do‎ ‎oczekującego‎ ‎nań‎ ‎przy‎ ‎szpitalu‎ ‎towarzysza.‎ ‎Galopującemu‎ ‎jeźdźcowi‎ ‎towarzyszyły okrzyki‎ ‎tłumów:‎ ‎„wiwajt"!‎ ‎„Lebe‎ ‎hoch“,‎ ‎to‎ ‎znowu „Bydło"!‎ "‎milczeć"!‎ ‎to‎ ‎znów‎ ‎„Czołem"!‎ ‎a‎ ‎wśród tej‎ ‎dysharmonji‎ ‎najsprzeczniejszych‎ ‎uczuć‎ ‎względem‎ ‎siebie,‎ ‎biedny‎ ‎zdobywca,‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎ściskając‎ ‎lancę‎ ‎i‎ ‎cugle,‎ ‎rwał‎ ‎z‎ ‎kopyta.‎ ‎Gdy‎ ‎podjeżdżał już‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎snać‎ ‎wytężone‎ ‎i‎ ‎z‎ ‎trudnością‎ ‎skupione‎ ‎siły‎ ‎opuściły‎ ‎go.‎ ‎Koń‎ ‎szarpnięty mundsztukiem‎ ‎potknął‎ ‎się,‎ ‎lanca‎ ‎wypadła,‎ ‎kalecząc lekko‎ ‎konia‎ ‎w‎ ‎szyję‎ ‎i‎ ‎sam‎ ‎ułan,‎ ‎ciężko‎ ‎dysząc, omal‎ ‎nie‎ ‎zwalił‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎ziemię.‎ ‎Podtrzymał‎ ‎go‎ ‎jednak‎ ‎towarzysz‎ ‎i‎ ‎kilku‎ ‎stojących‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎właśnie punkcie‎ ‎miasta‎ ‎na‎ ‎posterunku‎ ‎strażaków.‎ ‎Do‎ ‎konia‎ ‎wnet‎ ‎podeszło‎ ‎kilku‎ ‎żydków,‎ ‎wyrażając‎ ‎kondolencję‎ ‎głaskaniem.‎ ‎

Wreszcie‎ ‎—‎ ‎pierwszy‎ ‎po‎ ‎108 latach‎ ‎prusak‎ ‎w‎ ‎Kaliszu,‎ ‎strachem‎ ‎i‎ ‎nerwowością, zrozumiałą‎ ‎zresztą,‎ ‎wykazujący,‎ ‎że‎ ‎nie‎ ‎zbyt‎ ‎odczuwa‎ ‎ważność‎ ‎swojej‎ ‎roli‎ ‎historycznej,‎ ‎galopem odjeżdża‎ ‎ku‎ ‎swoim,‎ ‎do‎ ‎których‎ ‎tymczasem‎ ‎dołączyło‎ ‎się‎ ‎jeszcze‎ ‎kilku‎ ‎z‎ ‎jakimś‎ ‎gołowąsem‎ ‎szpicakiem‎ ‎lejtnantem.‎ ‎Po‎ ‎chwili‎ ‎cały‎ ‎tak‎ ‎wzmożony‎ ‎patrol‎ ‎podjechał‎ ‎do‎ ‎dawnej‎ ‎rogatki‎ ‎i‎ ‎dowodzący‎ ‎nim‎ ‎oficer,‎ ‎prosił‎ ‎grzecznie‎ ‎napotkanego fabrykanta‎ ‎Meisnera,‎ ‎żeby‎ ‎udał‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎prezydenta miasta‎ ‎i‎ ‎wezwał‎ ‎go‎ ‎dla‎ ‎rozmowy. W‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎odbyła‎ ‎się‎ ‎nieco‎ ‎teatralna i‎ ‎całkiem‎ ‎bodaj‎ ‎niepotrzebna‎ ‎scena‎ ‎kapitulacji‎ ‎miasta.‎ ‎Prezydent‎ ‎Bukowiński‎ ‎w‎ ‎towarzystwie‎ ‎obywateli‎ ‎Scholtza‎ ‎i‎ ‎Deutschmana,‎ ‎najbardziej‎ ‎widocznie‎ ‎„błahonadieżnych“‎ ‎w‎ ‎danej‎ ‎chwili,‎ ‎posadziwszy‎ ‎na‎ ‎kozioł‎ ‎dorożki‎ ‎strażaka‎ ‎z‎ ‎białą‎ ‎chorągwią, udał‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogatkę‎ ‎dla‎ ‎wręczenia‎ ‎„kluczy‎ ‎miasta‎"‎.
Czy‎ ‎oczekiwał‎ ‎tego‎ ‎lejtnant,‎ ‎dowodzący‎ ‎ułanami,‎ ‎trudno‎ ‎przesądzać,‎ ‎faktycznie‎ ‎jednak‎ ‎był całą‎ ‎tą‎ ‎ceremonją‎ ‎mocno‎ ‎zażenowany‎ ‎i‎ ‎zdumiony. Przyjąwszy‎ ‎„klucze"‎ ‎i‎ ‎porozmawiawszy‎ ‎chwilę przez‎ ‎tłómacza‎ ‎z‎ ‎Bukowińskim,‎ ‎zawrócił‎ ‎z‎ ‎kilku ułanami,‎ ‎wysławszy‎ ‎resztę‎ ‎na‎ ‎drugi‎ ‎koniec‎ ‎miasta,‎ ‎na‎ ‎szosę‎ ‎turecką.‎ ‎Patrol‎ ‎też,‎ ‎przejechawszy stępa‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎na‎ ‎przemiany‎ ‎lekkim‎ ‎kłusem‎ ‎wśród okrzyków,‎ ‎całą‎ ‎niemal‎ ‎długość‎ ‎Kalisza,‎ ‎ruszył‎ ‎ku Pólku‎ ‎i‎ ‎Skarszewowi.
db89e910-5b53-4daf-b567-2c0a56e1b0e6
b914623e-a6e5-4f56-b292-02a4760f7222
d695978c-a3a0-4505-ab99-8017f1bcfb7d

Zaloguj się aby komentować

Ponieważ zaczął się juz sierpień a znim kolejna tym razem okrągła rocznica wybuchu... I wojny swiatowej - w kilkunastu wpisach przytoczę w całości książkę naocznego świadka początku wojny w Kaliszu w sierpniu 1914 roku - miejscowego adwokata Józefa Dąbrowskiego. 
Ci którzy czytali w szkole lektury (ja do nich niestety nie należałem), zapewne pamietają opis początku wielkiej wojny w Kalińcu z książki Marii Dąbrowskiej "Noce i Dnie". Kaliniec z książki Dąbrowskiej to właśnie Kalisz. Podobieństwo nazwisk autorów, również nie jest przypadkowe. Jóżef był starszym bratem męża pisarki.
Kalisz w roku 1914 był położony na granicy niemiecko-rosyjskiej, po rosyjskiej stronie. Poniżej załączam mapę w 1914 roku. Kalisz zostanie zajęty bez walk juz drugiego dnia wojny i aż do jej zakończenia będzie się znajdować pod okupacją niemiecką.
Książka została wydana w 1914 roku w Warszawie. W cytatach zachowuję oryginalną pisownię sprzed 100 lat.

Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Jak‎ ‎gdyby‎ ‎przez‎ ‎zrządzenie‎ ‎dziwacznej‎ ‎a‎ ‎złośliwej‎ ‎ironji‎ ‎pierwszy‎ ‎dzień‎ ‎olbrzymiej‎ ‎wojny‎ ‎najpotężniejszych‎ ‎państw‎ ‎europejskich — Niedziela‎ ‎2-go sierpnia—rozpoczął‎ ‎się‎ ‎najcudowniejszym,‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎sobie‎ ‎można‎ ‎wyobrazić,‎ ‎porankiem. Słońce‎ ‎przygrzewało‎ ‎cudownie‎ ‎i‎ ‎świat‎ ‎cały ochoczo‎ ‎uśmiechał‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎zastrachanych‎ ‎ludzisków, co‎ ‎wylegli‎ ‎przed‎ ‎chałupy,‎ ‎patrząc‎ ‎w‎ ‎osłupieniu na‎ ‎to,‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎naokoło‎ ‎nich‎ ‎działo,‎ ‎gdy‎ ‎o‎ ‎godzinie 6-ej‎ ‎rano‎ ‎wybrałem‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎Kalisza.‎ ‎Cztero‎ ‎wiorstową‎ ‎przestrzeń,‎ ‎oddzielającą‎ ‎nasze‎ ‎letnisko,‎ ‎na zapoczątkowanym‎ ‎„mieście-ogrodzie“‎ ‎—‎ ‎koło‎ ‎wsi Pólko‎ ‎—‎ ‎od‎ ‎Kalisza,‎ ‎zdecydowałem‎ ‎się‎ ‎przebyć‎ ‎pieszo,‎ ‎nie‎ ‎chcąc‎ ‎narazić‎ ‎koni‎ ‎na‎ ‎możliwą‎ ‎zupełnie rekwizycję.
Luźne,‎ ‎większe‎ ‎lub‎ ‎mniejsze‎ ‎oddziały‎ ‎wojska wciąż‎ ‎ciągnęły‎ ‎drogami‎ ‎na‎ ‎Sieradz,‎ ‎Turek‎ ‎i‎ ‎Konin, zbiegającemi‎ ‎się‎ ‎właśnie‎ ‎u‎ ‎stóp‎ ‎góry‎ ‎Tynieckiej. Na‎ ‎szosie‎ ‎ludność‎ ‎trzyma‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎godnością. Obok‎ ‎słupów‎ ‎telegraficznych‎ ‎stoją‎ ‎z‎ ‎siekierami stróże,‎ ‎postawieni‎ ‎dla‎ ‎ich‎ ‎pilnowania‎ ‎przed‎ ‎kilku dniami‎ ‎jeszcze...‎ ‎Nagle‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Skarszewa‎ ‎słychać‎ ‎tentent,‎ ‎pędzi‎ ‎na‎ ‎szkapie‎ ‎chłopina — do‎ ‎gminy —‎ ‎w‎ ‎Skarszewie‎ ‎dragoni‎ ‎spędzili‎ ‎pilnujących i‎ ‎druty‎ ‎psują‎ ‎o‎ ‎jeje‎ ‎—‎ ‎czy‎ ‎jemu‎ ‎za‎ ‎to‎ ‎co‎ ‎nie‎ ‎będzie,‎ ‎że‎ ‎pozwolił.‎ ‎Ale‎ ‎co‎ ‎on‎ ‎mógł‎ ‎zrobić‎ ‎z‎ ‎siekierą‎ ‎na‎ ‎tylu‎ ‎sołdatów!
Wchodząc‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎spotykam‎ ‎bezładnie uciekających‎ ‎urzędników‎ ‎pocztowych,‎ ‎wyciągają nieomal‎ ‎truchtem;‎ ‎dalej‎ ‎cała‎ ‎kupa‎ ‎niższych‎ ‎funkcjonarjuszy‎ ‎wszystkich‎ ‎dykasterji‎ ‎„wyrywa“‎ ‎ku Błaszkom‎ ‎i‎ ‎Sieradzowi.‎ ‎U‎ ‎wszystkich‎ ‎w‎ ‎oczach strach‎ ‎wręcz‎ ‎jakiś‎ ‎nieludzki — najfantastyczniejsze przypuszczenia,‎ ‎pogłoski,‎ ‎a‎ ‎przedewszystkiem‎ ‎narzekania‎ ‎słychać‎ ‎wśród‎ ‎tego‎ ‎tłumu.‎ ‎Dodać‎ ‎trzeba, że‎ ‎w‎ ‎zamieszaniu‎ ‎bardzo‎ ‎wielu‎ ‎nie‎ ‎otrzymało pensji;‎ ‎położenie‎ ‎ludzi‎ ‎rodzinnych‎ ‎jest‎ ‎wskutek‎ ‎tego‎ ‎okropne.
Powoli‎ ‎nadchodzą‎ ‎wieści‎ ‎z‎ ‎nad‎ ‎granicy.‎ ‎O wkroczeniu‎ ‎niemców‎ ‎nie‎ ‎słychać‎ ‎nic. W‎ ‎mieście‎ ‎tłumy‎ ‎ludzi‎ ‎przepełniały‎ ‎ulice. Dziwne‎ ‎podniecenie‎ ‎jakieś‎ ‎widocznem‎ ‎było‎ ‎na twarzach‎ ‎wszystkich.‎ ‎Rozprawiano‎ ‎namiętnie,‎ ‎oczekiwano‎ ‎wieści‎ ‎o‎ ‎wkroczeniu‎ ‎prusaków‎ ‎bez‎ ‎strachu,‎ ‎z‎ ‎jakąś‎ ‎ciekawością.‎ ‎Przed‎ ‎gmachem‎ ‎Rządu gubernjalnego‎ ‎obok‎ ‎zepsutego‎ ‎samochodu,‎ ‎pozostawionego‎ ‎na‎ ‎los‎ ‎szczęścia,‎ ‎zebrali‎ ‎się‎ ‎urzędnicy, którym‎ ‎dopiero‎ ‎teraz‎ ‎miano‎ ‎pensję‎ ‎wypłacić. Cerkiew‎ ‎otwarta‎ ‎robiła‎ ‎wrażenie‎ ‎obrabowanej.‎ ‎Poczta‎ ‎straszny‎ ‎i‎ ‎zarazem‎ ‎przykry‎ ‎a‎ ‎śmieszny‎ ‎przedstawiała‎ ‎widok.‎ ‎Krzesła‎ ‎i‎ ‎stoły‎ ‎powywracane,‎ ‎wszędzie‎ ‎nieład,‎ ‎a‎ ‎na‎ ‎podłodze — stosy‎ ‎listów, gazet‎ ‎i‎ ‎posyłek‎ ‎wszelkiego‎ ‎rodzaju.‎ ‎Polecone,‎ ‎nie-polecone,‎ ‎karty,‎ ‎gazety‎ ‎—‎ ‎leżą‎ ‎stosem,‎ ‎z‎ ‎którego ciekawi‎ ‎lub‎ ‎zainteresowani‎ ‎wybierają‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎żywnie‎ ‎podoba:‎ ‎listy‎ ‎do‎ ‎siebie‎ ‎lub‎ ‎znajomych,‎ ‎karty z‎ ‎ładnemi‎ ‎malowidłami,‎ ‎ilustracje‎ ‎i‎.‎t.‎d. Idąc‎ ‎dalej,‎ ‎natykam‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎pierwszy,‎ ‎bardzo nieładny‎ ‎objaw‎ ‎wolności‎ ‎—‎ ‎rozbijają‎ ‎‎sklep‎ ‎monopolowy.‎ ‎Kilku‎ ‎andrusów‎ ‎w‎ ‎worku‎ ‎dźwiga‎ ‎butelki‎ ‎z‎ ‎monopolką,‎ ‎a‎ ‎garść,‎ ‎wobec‎ ‎głosów‎ ‎zachęty zgromadzonego‎ ‎tłumu,‎ ‎rozbija‎ ‎sam‎ ‎sklep...‎ ‎Na szczęście,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎później‎ ‎okazało,‎ ‎był‎ ‎to‎ ‎jedyny wypadek‎ ‎rabunku‎ ‎w‎ ‎mieście...‎ ‎Bezwzględnie‎ ‎natomiast‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎większą‎ ‎skalę‎ ‎rabowano‎ ‎magazyny‎ ‎kolejowe‎ ‎—‎ ‎obok‎ ‎dworca‎ ‎wręcz‎ ‎szedł‎ ‎handel‎ ‎zrabowanemi‎ ‎przedmiotami‎ ‎i‎ ‎wymieniano‎ ‎inteligentów, co‎ ‎tak‎ ‎„okazyjnie"‎ ‎kupowali‎ ‎od‎ ‎rabusiów‎ ‎przeróżne‎ ‎rzeczy...

W‎ ‎Ratuszu‎ ‎tymczasem‎ ‎—‎ ‎prezydent‎ ‎zwołał zgromadzenie‎ ‎obywateli,‎ ‎t.‎j.‎ ‎właściwie‎ ‎wszystkich, kogo‎ ‎można‎ ‎było‎ ‎spotkać.‎ ‎Zebranym‎ ‎odczytana została‎ ‎depesza,‎ ‎w‎ ‎której‎ ‎było‎ ‎doniesienie‎ ‎o‎ ‎wypowiedzeniu‎ ‎wojny‎ ‎Rosji‎ ‎przez‎ ‎Niemcy‎ ‎wczoraj o‎ ‎6-ej‎ ‎wieczorem‎ ‎i‎ ‎władza‎ ‎nad‎ ‎miastem‎ ‎przelana została‎ ‎na‎ ‎prezydenta.‎ ‎Zawiadomiwszy‎ ‎o‎ ‎powyższem,‎ ‎prezydent‎ ‎zapytał‎ ‎zebranych,‎ ‎czy‎ ‎zgadzają się‎ ‎na‎ ‎jego‎ ‎władzę‎ ‎do‎ ‎czasu‎ ‎przybycia‎ ‎prusaków, poczem‎ ‎po‎ ‎uzyskaniu‎ ‎jednogłośnej‎ ‎zgody‎ ‎obecnych‎ ‎zaprosił‎ ‎do‎ ‎pomocy‎ ‎sobie,‎ ‎znanego‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎finansistę‎ ‎i‎ ‎rejenta‎ ‎Młynarskiego,‎ ‎oraz‎ ‎szereg obywateli‎ ‎do‎ ‎Komitetu‎ ‎doradczego.‎ ‎Obok‎ ‎policji, z‎ ‎której‎ ‎kilkudziesięciu‎ ‎stójkowych‎ ‎i‎ ‎rewirowych z‎ ‎komisarzem‎ ‎2-go‎ ‎cyrkułu,‎ ‎Kostienko,‎ ‎pozostało w‎ ‎mieście‎ ‎oraz‎ ‎straży‎ ‎ogniowej,‎ ‎co‎ ‎już‎ ‎zajęła‎ ‎posterunki‎ ‎w‎ ‎mieście,‎ ‎uchwalono‎ ‎stworzyć‎ ‎milicję obywatelską‎ ‎z‎ ‎Komitetem‎ ‎Bezpieczeństwa‎ ‎na‎ ‎czele,‎ ‎w‎ ‎skład‎ ‎którego‎ ‎weszli:‎ ‎naczelnik‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎Mrowiński,‎ ‎kapitan‎ ‎wioślarski‎ ‎Motylewski oraz‎ ‎przedsiębiorca‎ ‎budowlany‎ ‎Kicał. W‎ ‎końcu‎ ‎wezwano‎ ‎do‎ ‎pracy‎ ‎uchwalone w‎ ‎dniu‎ ‎wczorajszym‎ ‎komisje.

Natychmiast‎ ‎zaczęto‎ ‎organizować‎ ‎milicję,‎ ‎dając‎ ‎jej‎ ‎na‎ ‎lewym‎ ‎rękawie‎ ‎przepaski‎ ‎niebieskie, opatrzone‎ ‎pieczęciami‎ ‎magistratu. W‎ ‎ciągu‎ ‎godziny‎ ‎patrole‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎i milicji‎ ‎ruszyły‎ ‎na‎ ‎miasto.‎ ‎Część‎ ‎udała‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎dworzec‎ ‎gasić‎ ‎dogorywające‎ ‎szczątki‎ ‎i‎ ‎zmusić‎ ‎do‎ ‎za przestania‎ ‎rabunku,‎ ‎inni‎ ‎zajęli‎ ‎pocztę,‎ ‎silniejsze oddziały‎ ‎udały‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎rogatki‎ ‎i‎ ‎przedmieścia. Kalisz‎ ‎stał‎ ‎się‎ ‎chwilowo‎ ‎wolnem‎ ‎miastem. O‎ ‎prusakach‎ ‎przychodzą‎ ‎wieści‎ ‎—‎ ‎widziano w‎ ‎stronie‎ ‎Żydowa‎ ‎samolot,‎ ‎co‎ ‎nad‎ ‎okolicą‎ ‎krążył, a‎ ‎podobno‎ ‎do‎ ‎prezydenta‎ ‎przybył‎ ‎jakiś‎ ‎pozostawiony‎ ‎na‎ ‎los‎ ‎szczęścia‎ ‎kolejarz,‎ ‎co‎ ‎widział‎ ‎ich‎ ‎na własne‎ ‎oczy‎ ‎w‎ ‎Noskowie.‎ ‎Kolejarz‎ ‎ów‎ ‎staje‎ ‎się postacią‎ ‎mityczną.‎ ‎Po‎ ‎zajęciu‎ ‎Noskowa‎ ‎prusacy wysłali‎ ‎go‎ ‎do‎ ‎Kalisza,‎ ‎ażeby‎ ‎zawiadomił‎ ‎mieszkańców,‎ ‎iż‎ ‎wojsko‎ ‎wejdzie‎ ‎aż‎ ‎koło‎ ‎godziny‎ ‎6-ej‎ ‎wieczorem —‎ ‎we‎ ‎24‎ ‎godziny‎ ‎po‎ ‎wypowiedzeniu‎ ‎wojny‎ ‎— wcześniej‎ ‎nie‎ ‎może,‎ ‎że‎ ‎wojacy‎ ‎są‎ ‎nieco‎ ‎podnieceni,‎ ‎niech‎ ‎więc‎ ‎kobiety‎ ‎i‎ ‎dzieci‎ ‎nie‎ ‎wychodzą,‎ ‎tłumy‎ ‎niech‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎zbierają‎ ‎na‎ ‎ulicach,‎ ‎a‎ ‎zresztą‎ ‎— prusacy‎ ‎nic‎ ‎nikomu‎ ‎nie‎ ‎chcą‎ ‎robić. Mitycznego‎ ‎kolejarza - zwiastuna‎ ‎nikt‎ ‎na‎ ‎własne‎ ‎oczy‎ ‎nie‎ ‎widział,‎ ‎cała‎ ‎historja‎ ‎i‎ ‎przyniesione przezeń‎ ‎wieści‎ ‎wydają‎ ‎się‎ ‎dowcipnym‎ ‎fortelem któregoś‎ ‎ze‎ ‎sprytniejszych,‎ ‎a‎ ‎dbałych‎ ‎o‎ ‎porządek obywateli.‎ ‎Mimo‎ ‎to‎ ‎jednak‎ ‎cała‎ ‎ta‎ ‎historja‎ ‎wywiera‎ ‎ogromne‎ ‎wrażenie.‎ ‎Patrole‎ ‎milicji‎ ‎wnet‎ ‎ze‎ ‎zdwojoną‎ ‎energją‎ ‎nakazały‎ ‎zamykać‎ ‎okna‎ ‎i‎ ‎bramy‎ ‎i‎ ‎rozpraszać‎ ‎gromadzące‎ ‎się‎ ‎tłumy,‎ ‎co‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎pracą‎ ‎syzyfową‎ ‎w‎ ‎zupełności.‎ ‎Ciekawość‎ ‎ujrzenia choćby‎ ‎„nieco‎ ‎podnieconych“‎ ‎prusaków‎ ‎przemaga.‎ ‎Główny‎ ‎też‎ ‎Rynek‎ ‎i‎ ‎długa,‎ ‎przechodząca‎ ‎następnie‎ ‎w‎ ‎szosę‎ ‎skal‎mierzy‎cką,‎ ‎ulica‎ ‎Wrocławska w‎ ‎części‎ ‎zostaje‎ ‎przepełniona‎ ‎tłumami,‎ ‎wśród‎ ‎których‎ ‎przeważają‎ ‎żydzi.‎ ‎Okna‎ ‎na‎ ‎całej‎ ‎przestrzeni ugarnirowane‎ ‎głowami,‎ ‎ciekawie‎ ‎spoglądającemi w‎ ‎stronę‎ ‎Wrocławskiej.
b97e9566-323c-4962-8131-e667b779102f
d2ecaa3f-d338-4369-9734-2f2265d9f522
600f9787-3c12-46cb-ad41-d97d1b7cbbdc
Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XV
OSTATNIE NAMASZCZENIE

Odpoczywając na tym miękkim łóżku, pod opieką grupy sióstr zakonnych i nieco ożywiony przez środek wzmacniający z kieliszkiem soku pomarańczowego, zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem chorym człowiekiem. Zacząłem zastanawiać się nad następstwami mojego oświadczenia złożonego dzień wcześniej kapitanowi mojej kompanii na froncie, że wyjdę z okopów przed Bożym Narodzeniem. W rzeczywistości miałem opuścić okopy następnego ranka, nie mając jednak pojęcia, że tego samego dnia rozpocznę fizyczną i psychiczną walkę o własne życie. Przeszedłem z jednego snu w drugi z czystego wyczerpania i zmęczenia, ale pamiętam, że śledziłem usuwanie tych codziennych kartek z kalendarza. Oznaczały one spadek moich sił fizycznych do punktu całkowitego znużenia i beznadziejnego zmęczenia, a czwartego dnia po moim wejściu do szpitala, dokładnie w wigilię Bożego Narodzenia, około jedenastej wieczorem zdałem sobie sprawę, że majaczę. 

Pierwszym sygnałem, że odchodzę od zmysłów, było pojawienie się niezwykłego kompleksu wyższości, zupełnie obcego moim normalnym uczuciom równości i braterstwa ze wszystkimi moimi bliźnimi, niezależnie od rasy, koloru skóry czy wyznania. Było bardzo oczywiste, nawet dla patrzącego na mnie z boku, że coś się dzieje z moimi komórkami mózgowymi, kiedy nagle zawołałem wojowniczym tonem, aby Najjaśniejszy Cesarz Niemiec, stawił się przede mną, abym mógł wymusić na nim natychmiastową zemstę za ogromną zbrodnię, w którą zaangażowana była Europa. Mój zdezorientowany umysł chciał, by on, który bardziej niż jakakolwiek inna osoba, mógł zapobiec wojnie i nadal może ją zakończyć, jeśli naprawdę jest prawdziwym naśladowcą Chrystusa, za którego się podawał. 

Ten niespodziewany wybuch sprawił, że lekarze i siostry zakonne przybiegli do mojego łóżka, aby błagać mnie o uspokojenie się, ale wszystko, co mogłem zrozumieć z ich interwencji, to to, że wkładali mi złotą koronę na czoło, na znak, że uznają wybitność mojej pozycji. Oczywiście złota korona była jedynie woreczkiem z lodem, który miał obniżyć moją wysoką temperaturę. Na razie uspokoiła mój umysł i pozwoliła zapomnieć o cesarzu i jego wojnie. 

Północ zbliżała się szybko, co mogłem dostrzec na zegarze, a wraz z nią nadejście dnia Bożego Narodzenia. Nagle spokój, który odzyskałem, został przerwany przez bogaty chór głosów, który przypomniał mi te słodkie anielskie chóry otaczające Dzieciątko w Jego żłobie w małym miasteczku Betlejem i łączące się w tych peanach pochwalnych: "Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli". Chociaż tym razem byłem w pełni świadomy, że byłem jedynie pod wpływem halucynacji wywołanej gorączką, głosy te wywarły na mnie wrażenie jako niezrównane piękno. Do dziś czuję, że żaden ludzki chór nigdy nie będzie w stanie im dorównać. Ich muzyka zdawała się zaczynać w dużej odległości i stopniowo nabierać głębi, głośności i rezonansu, aż chóry te zdawały się przechodzić obok mojego łóżka, a następnie powoli odchodzić tam, skąd przybyły, jak wiele niewidzialnych duchów. Wraz z zanikaniem tych głosów w oddali, ogarnęło mnie przytłaczające uczucie całkowitego znużenia. 

Po ostatecznym zmierzeniu mojego pulsu i temperatury na noc, położyłem się z powrotem na łóżku, ciesząc się nadprzyrodzoną muzyką we wspomnieniach. Naraz usłyszałem prawdziwe bicie prawdziwych dzwonów. Kiedy z trudem podniosłem głowę w kierunku, z którego dochodził dźwięk, zobaczyłem księdza w habicie idącego korytarzem w towarzystwie zakonnic, z których każda niosła zapaloną świecę, a sam kapelan niósł sakramenty dla umierających. 

Natychmiast mój umysł połączył dwa i dwa razem i domyślił się, że ten sakrament ostatniego namaszczenia był przeznaczony dla mojego biednego towarzysza z naszego oddziału (ponieważ szli prosto w naszą stronę), który miał umrzeć tej samej nocy. Nie odrywając wzroku od tej ponurej grupy, próbowałem, choć byłem chory, odgadnąć lub odkryć, który z tych biednych chłopców miał spotkać się ze swoim Stwórcą. Przez głowę przemknęła mi myśl: cóż za nieodpowiednia pora do umierania w momencie, który cały świat powinien upamiętniać z największą radością i szczęściem, w tym czasie, kiedy On raczył osobiście przybyć na tę planetę - w Wigilię Bożego Narodzenia. Za kilka minut nadejdzie dzień Bożego Narodzenia, a dzwony wezwą wiernych do uroczystego uczczenia narodzin naszego Zbawiciela i Odkupiciela Mszą Świętą o północy! Biedny chłopcze, pomyślałem, co za ponury los cię spotkał, umierając w tym szpitalu, w którym nie ma nawet żadnego krewnego, który rzuciłby ci pocieszające spojrzenie w twoich ostatnich chwilach życia! Być może jego ludzie ucztowali wtedy na uczcie stosownej do okresu świątecznego, jak to jest w zwyczaju Włochów, nie myśląc o tym, że ich syn lub brat, małżonek lub ojciec, kimkolwiek by nie był, przyjmował sakramenty swojego kościoła w stanie śmiertelnym! 

Ubolewając nad okrutnym losem tej nieznanej osoby, której nie mogłem zlokalizować, przyglądałem się zakonnicom i dobremu księdzu, aby dowiedzieć się, którego łóżka szukają. Kiedy w końcu dotarło do mnie, że towarzystwo powoli, ale nieuchronnie zmierza... w moją stronę, pomyśl, dobry czytelniku, o moim osłupieniu! To ja byłem tym biednym chłopcem, któremu przed chwilą współczułem! To ja miałem umrzeć! Użalałem się nad sobą! Przez chwilę wydawało mi się, że ten dobry sługa Boży jest tylko krwawym katem, który przybył, by wysłać mnie do zaświatów. 

Gdy spojrzałem mu w twarz, a on spokojnym monotonnym tonem rozpoczął recytację modlitw za konających, a zakonnice ze łzami w oczach stały, a potem klęczały u jego boku, nagle ogarnęło mnie gigantyczne przekonanie, że dotarłem do ważnego rozdroża w moim życiu. W chwili, gdy namaścił moje czoło świętymi olejami, postanowiłam, że nie umrę! Kiedy spojrzałem na niego, nasze oczy się spotkały, a moje przekazały mu niemą wiadomość, zrodzoną z tego mocnego postanowienia, że będę żył dalej! Bóg - Wszechmogący, pomyślałem, tak, ten Anioł Stróż, który miał mnie pod swoją opieką, po tym, jak przeprowadził mnie do tej pory, nie zamierzał mnie teraz opuścić! 

Przed wojną czytałem w gazecie o ankiecie przeprowadzonej wśród lekarzy w celu uzyskania ich opinii, czy śmiertelnie chory pacjent powinien zostać ostrzeżony o zbliżającej się śmierci. Okazało się, że wszyscy lekarze z wyjątkiem jednego zalecali kłamstwo jako obowiązek wobec ludzkości i chorego pacjenta! Jedynym wyjątkiem był Anglik, który spędził życie w armii, służąc w Indiach i walcząc z epidemiami. Odważnie stawił czoła swoim bardziej utytułowanym kolegom, wyznając: "Po sześćdziesięciu latach praktyki powiem szczerze, że nigdy nie pozwoliłem, aby śmierć dopadła pacjenta bez jego wiedzy". "To jest chrześcijański punkt widzenia. Śmierć może być otwartymi drzwiami do ostatecznego pojednania lub odkupienia. Czas się nie liczy. Cała wieczność może być zatrzymana i związana w jednej chwili. We wczesnych dniach chrześcijaństwa, kiedy było ono praktykowane swobodnie i otwarcie, nikt nigdy nie pomyślał, że dopuszczalne jest ukrywanie przed człowiekiem wiedzy, że wkrótce umrze. 

Kiedy dotarło do mnie, że mam umrzeć, oznaczało to dla mnie, że czeka mnie ciężka walka. Ale gdybym nie został o tym poinformowany, jak mógłbym zebrać wszystkie pozostałe mi siły na tę straszną bitwę? Wraz z odejściem księdza i sióstr zakonnych, którzy pierwsi zdmuchnęli te świece i ustąpili miejsca innej grupie sióstr zakonnych z zapalonymi świecami jako eskorta Hostii do kaplicy, zdałem sobie sprawę, że zostałem pozostawiony na śmierć. 

Dla mnie te zdmuchnięte świece symbolizowały zgaszenie iskry życia we mnie. Ale ja się nie poddałem!
30916d82-6e2b-49b4-b7b5-e564222f0a61
Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XIV
Z AMBULANSU PROSTO DO... KOSTNICY

Wraz ze mną pojechało pięć innych nagłych przypadków, w tym jeden z oficerów zajmujących miejsce bezpośrednio pode mną, który był ciężko ranny w brzuch odłamkami szrapnela i potwornie cierpiał. Nasze pozycje w ambulansie były ciasne i niewygodne. Udało mi się uniknąć uderzenia w górną maskę za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy przez nierówność. Kierowca był jednak niezwykle ostrożnym i rozważnym pilotem, który w pełni uwzględniał charakter przewożonego ładunku. Jego ustne instrukcje, które podsłuchałem, gdy przygotowywał się do uruchomienia silnika, brzmiały: jedź tak wolno, jak to możliwe, biorąc pod uwagę poważne przypadki chirurgiczne, którymi się zajmował, ale dowieź nas do celu bez zbędnych opóźnień. Utrudniały mu to złe zimowe drogi, czasami niewidoczne szlaki dla mułów, a także konieczność pokonywania dwukierunkowego ruchu na jednopasmowej jezdni, tak że podróż do Udine, która w normalnych warunkach może zająć cztery lub pięć godzin, w rzeczywistości zajęła ponad dwanaście. 

Ze względu na nasze kompaktowe kwatery, w których ledwo mogliśmy się poruszać, była to strasznie wyczerpująca i męcząca podróż dla nas wszystkich. Oczywiście ci, którzy odnieśli poważne obrażenia, a zwłaszcza nieszczęsna ofiara na dole, która jęczała żałośnie, cierpieli najbardziej. Od czasu do czasu spędzałem czas na spekulacjach na temat tego, co stanie się ze mną dalej. Czułem, że tak czy inaczej czeka mnie jeszcze kilka niezwykłych doznań. Nie cieszyłem się jednak ze zbliżającej się operacji chirurgicznej, o której wspominał lekarz, ponieważ byłem przekonany, że dokładniejsze zbadanie mojego stanu doprowadzi do zrewidowanej i bardziej poprawnej diagnozy - i co wtedy?

Wraz z nadejściem zmroku dotarliśmy w końcu na obrzeża Udine i przez szparę w boku ambulansu mogłem dostrzec niemal niekończącą się kolejkę karetek. Wszystkie zatrzymały się, aby umożliwić asystentowi kierowcy sprawdzenie dokumentów przewozowych w centralnym biurze, gdzie określano konkretne miejsce docelowe każdego pacjenta (zgodnie z rodzajem choroby lub urazu), zanim pozwolono mu wjechać do ciemnego miasta. Po powrocie podsłuchałem rozmowę naszego asystenta z kierowcą, który zauważył, że nie mają szczęścia, jeśli chodzi o szybki powrót do hangaru. Każdy z ich ładunków był przeznaczony do dostarczenia do innego szpitala i z wyglądu rzeczy (najwyraźniej nie byli zaznajomieni z miastem), będą mieli niezły czas, bez świateł, aby ich poprowadzić, znajdując sześć wyznaczonych instytucji w ciemności (ponieważ światła miejskie zostały celowo przyciemnione, aby chronić przed częstymi bombardowaniami wroga). Co gorsza, wąskie, kręte uliczki miasta bardzo utrudniały jazdę samochodem.

Po tym, co wydawało się niekończącym się poszukiwaniem, co bardzo wyraźnie pokazało, że nasz kierowca nie był zaznajomiony z topografią Udine, dotarliśmy do pierwszego z sześciu szpitali, który wydawał się mieścić w budynku klasztoru. Po zabraniu pierwszego pacjenta zaczęliśmy, a raczej szofer i jego asystent zaczęli, szukać drugiego szpitala, w którym miałem nadzieję, że nadejdzie moja kolej, by wysiąść. Po kolejnych długich poszukiwaniach, w trakcie których dwukrotnie mijaliśmy pierwszą placówkę, w końcu dotarliśmy do drugiego szpitala, ale i tam nie zostałem usunięty. 

Krótko mówiąc, jakby w złym zamiarze, oficer pode mną był przedostatnim, a ja ostatnim pacjentem wypisanym z ambulansu. Było już po dziesiątej wieczorem, gdy ranny oficer poniżej został usunięty i w końcu bezpiecznie zakwaterowany na noc.

Czułem się bardzo gorączkowo i wiedziałem, że moja temperatura musi być wystarczająco wysoka, aby uzasadnić przyjęcie mnie do szpitala. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że w procesie picia zakażonego odparowanego mleka w połączeniu z wymuszoną niezdolnością do pozbycia się trucizny z organizmu, zanim było za późno, zaraziłem się prawdziwą, śmiertelną chorobą, która przeniknęła do tkanek mózgu.[autor mylnie indentyfikuje przyczynę zarażenia] W rzeczywistości mój problem, gdy został prawidłowo zdiagnozowany, okazał się tyfusem plamistym! Wyglądało na to, że naprawdę spędzę Boże Narodzenie poza okopami.

Karetka, ze mną jako jedynym pasażerem, w końcu przedostała się przez oświetloną gwiazdami arterię w pobliżu dworca kolejowego do masywnych budynków mieszczących szkoły miejskie przy Via Dante, które rząd przejął na czas wojny na cele szpitalne. Dwóch zmęczonych, głodnych kierowców karetki pogotowia było teraz bardzo niecierpliwych, aby pozbyć się tego ostatniego przypadku z rąk, aby wrócić na noc i dać odpocząć zmęczonym ciałom po dobrym dniu pracy. W końcu podjechali do krawężnika przy bocznym wejściu, w którym na chwilę rozbłysło światło. Nie zatrzymując się ani na chwilę, by zapytać lub zbadać sprawę, wyciągnęli z karetki ostatnie nosze, na których leżałem, i szybko przenieśli mnie na jedne należące do szpitala, które znaleźli stojące samotnie w zimnej, półmrocznej komnacie usianej żołnierzami również leżącymi na noszach służących za łóżka. 

Byli tak spragnieni odjazdu, że nie poświęcili nawet czasu, by pożegnać mnie na dobranoc lub życzyć powodzenia. Po prostu zostawili mnie tam samego, bez towarzystwa innych noszy. Ponieważ byłem teraz w stanie wysokiej gorączki, mroźna atmosfera tego miejsca przez kilka minut kontrastowała z dusznym, duszącym powietrzem ambulansu, w którym leżałem na wznak przez ponad trzynaście godzin. Zacząłem próbować ocenić to miejsce. Nic się nie działo. Wokół mnie nie zaobserwowałem żadnych oznak ożywienia. Cisza stawała się coraz bardziej złowieszcza w tej ciemności. Gdy próbowałem się podnieść, ogarnęła mnie niezwykła słabość, spowodowana stale rosnącą temperaturą. Mężczyźni, wychodząc, niedbale nie zamknęli szczelnie drzwi. Przez to do i tak już lodowatego pomieszczenia wdarł się dość silny grudniowy podmuch, a zimno i wilgoć zaczęły sprawiać mi wyraźny dyskomfort. Nie mogłem znaleźć żadnego dobrego powodu tej nieuwagi wobec przybysza. 

Wkrótce podeszło dwóch żołnierzy Czerwonego Krzyża, niosąc z wielkim wysiłkiem nosze z czymś, co okazało się być przykrytymi kocem zwłokami, które bezmyślnie położyli obok mnie. Natychmiast doszedłem do wniosku, że coś jest nie tak. Aby uczynić sytuację jeszcze bardziej kłopotliwą, dwaj żołnierze Czerwonego Krzyża zaczęli opuszczać komorę, nie okazując najmniejszego zainteresowania moją sprawą.

Zawołałem więc słabo, by przyciągnąć ich uwagę. Upiorny głos, który teraz usłyszeli, brzmiał jakby pochodził od trupa i przestraszyli się. Jeden z nich na wpół histerycznie jąkał się w weneckim dialekcie: "Czy ty jeszcze nie umarłeś?". 

Pospiesznie zapewniłem ich, że jestem daleki od tego. Byli jednak zbyt roztrzęsieni, by zachować się rozsądnie i rozbiegli się na wszystkie strony, pozostawiając mnie wciąż uwięzionego w tych dziwnych pomieszczeniach. Wtedy doszedłem do siebie i zdałem sobie sprawę, że to szpitalna kostnica, a osoby leżące na noszach wokół mnie to trupy. To dlatego w pomieszczeniu było tak zimno i ponuro. Moi dwaj sanitariusze popełnili wielki błąd, zabierając mnie nie na oddział przyjęć, ale do najzimniejszego i najbardziej niegościnnego miejsca w budynku. Chcąc uciec, zostawili mnie tam na pastwę losu. 

Opuszczenie mnie przez dwóch ludzi z Czerwonego Krzyża zdało mnie na własne siły i miałem zamiar podjąć ostatni wysiłek, nawet w moim osłabionym i gorączkowym stanie, aby stanąć na nogi. Nagle jednak rozległy się odgłosy innych kroków i wkrótce cały pluton oficerów i pracowników Czerwonego Krzyża przybył biegiem, aby zbadać to wskrzeszenie z martwych, o którym donieśli im podekscytowani i zdezorientowani żołnierze. 

Oblał mnie zimny pot i ledwo mogłem mówić. Po tym, jak lekarze uklękli i zweryfikowali moją opowieść na podstawie dołączonej do mego płaszcza kartki z trasą, wszyscy zapałali chęcią naprawienia poważnej pomyłki i czule zanieśli mnie na górę, na oddział przyjęć. Natychmiast poddano mnie dokładnemu badaniu, a następnie zabrano do nieskazitelnie czystego, pomalowanego na biało łóżka w jednej z sal lekcyjnych, które zostały przekształcone w oddziały dla chorych. Pomimo szalejącej gorączki byłem na tyle spostrzegawczy, by zauważyć, że na zegarze wiszącym tuż nad wejściem na nasz oddział była dokładnie jedenasta. W zasięgu wzroku znajdował się również kalendarz. Odpoczywając na tym miękkim łóżku, pod opieką grupy sióstr zakonnych i nieco ożywiony przez środek wzmacniający z kieliszkiem soku pomarańczowego, zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem chorym człowiekiem.

Poniżej zdjęcie Udine z 1915 roku
d5774877-296d-490a-a926-3a872f366323

Zaloguj się aby komentować

Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY 

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo

Poprzednie części pod tagiem #DAquila

ROZDZIAŁ XIII
BŁĄD LEKARZA

Przekazałem swoje akta innemu podoficerowi, zebrałem kilka niezbędnych rzeczy i rzeczy osobiste, w tym mój miesięczny żołd w wysokości piętnastu lirów, wszystkie pieniądze, jakie miałem, zostawiłem karabin i plecak i czekałem, aż nadejdzie wieczór z jego regularnym wezwaniem do przypadków szpitalnych. Około szóstej wieczorem udałem się na miejsce zbiórki ludzi z różnych batalionów przeznaczonych do szpitali polowych. Pośpiesznie pożegnałem się i życzyłem powodzenia moim towarzyszom, którzy zebrali się pod zniszczonymi drzwiami, aby mnie odprowadzić. (...)

Wszedłem do szopy wykorzystywanej jako szpital polowy w przysiółku Usnik około drugiej nad ranem dwudziestego dnia grudnia 1915 roku i zastając ją wypełnioną po same drzwi, od razu zobaczyłem, że oferuje ona niewiele, jeśli w ogóle, możliwości położenia się w celu odpoczynku. Zauważyłem duży piec na środku, w którym żarzył się piękny, gorący ogień. Próbowałem się do niego dostać, by się wysuszyć, ale nosze były zbyt gęsto ułożone wokół niego. Osiągnięcie mojego celu wydawało się niemożliwe, ponieważ bardzo chciałem wyschnąć i jeśli to możliwe, odpocząć. Zacząłem wysilać swój rozum, by znaleźć rozwiązanie tego zagmatwanego problemu. Bezskutecznie. Ponownie postanowiłem zdać się na tajemniczego Strażnika, który miał mnie pod swoją opieką. Niemal w tym samym momencie, w którym chciałem porzucić tę łamigłówkę, żołnierz zajmujący nosze bezpośrednio przed miejscem, na którym stałem, nagle wstał i zaproponował mi swoje miejsce. 

Byłem zdumiony niezwykłą hojnością tej uprzejmej i dobroczynnej oferty, ale poinformował mnie, że potworny żar emanujący z rozgrzanego do czerwoności pieca sprawiał, że był bardzo zdenerwowany, a ponieważ wydawało się, że nie ma sposobu, aby odsunąć nosze, postanowił wstać lub położyć się gdzie indziej, najlepiej w pobliżu drzwi. Początkowo się wzbraniałem. Ale kiedy zauważyłem, że nie jest w złym stanie fizycznym (wydaje mi się, że miał niewielką ranę na ramieniu), podziękowałem mu i położyłem się wygodnie w jego łożu. 

Po solidnej drzemce obudziłem się o świcie, by odkryć, że jestem całkowicie wysuszony od stóp do głów. Początkowo byłem skłonny, podobnie jak mój nieznany przyjaciel, porzucić nosze i poszukać świeżego powietrza na zewnątrz, ponieważ burza się skończyła i wiał rześki, czysty wiatr, ale do porzucenia tego pomysłu skłonił mnie widok parującego wiadra z czarną kawą. Z niego napełniłem swój blaszany kubek. 

Żołnierze wokół mnie poinformowali mnie, że lekarze przybędą w ciągu godziny, aby zbadać chorych i rannych, aby pozbyć się nas wszystkich i przygotować szopę na kolejny kontyngent pacjentów, którzy pojawią się w ciągu dnia i wieczora. Przed południem poważne przypadki miały zostać wysłane do szpitali w głębi kraju, a pozostali mieli wrócić do okopów. Zdałem sobie sprawę, że nic mi nie dolega; nawet się nie przeziębiłem w wyniku przemoczenia w nocnym marszu do szpitala. I tym razem nie będzie mnie badał uprzejmy porucznik z Grotte[Sycylia gdzie urodził się autor], ale grupa czterech lub pięciu surowych, niemal twardo stąpających po ziemi wyższych oficerów medycznych i specjalistów, którzy byliby całkiem kompetentni, by postawić prawidłową diagnozę i którzy byli całkiem obeznani ze sztuczkami i oszustwami. (...)

Po godzinie oficerowie lekarze weszli do szopy, by podjąć swoją codzienną pracę polegającą na weryfikacji dolegliwości różnych pacjentów i podjęciu decyzji o miejscu docelowym, do którego ich skierują. Odpoczywałem tak blisko tego dużego, rozgrzanego pieca, że ciepło zaczęło działać i zmusiło mnie do całkowitego rozpięcia munduru i kamizelki, a także koszuli. Trzymałem więc nad sobą koc.

W odpowiednim czasie grupa medyczna w końcu zbliżyła się i otoczyła moje nosze. Podczas gdy jeden z nich badał kartę chorobową, inny zaczął mnie wypytywać o moje samopoczucie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pomyślałem sobie, szczerze i uczciwie, że nigdy w życiu nie czułem się lepiej. Gdybym miał odpowiedzieć szczerze, wiedziałem, że oznaczałoby to mój powrót do okopów, ale byłem gotów powiedzieć prawdę. 

Nie dostałem jednak szansy na wygadanie się, bo kolejny lekarz już się schylił, zdjął koc i przez rozpięty płaszcz i koszulę wyczuł mój brzuch i zauważył, że jest wyjątkowo nabrzmiały[autor napił sie chwilę wcześniej mleka które kupił za 5 lirów od innego żołnierza]. Delikatnie ucisnął mój brzuch i boki i z powagą oznajmił swoim kolegom, że mój przypadek jest niezwykle poważny, ponieważ obrzęk wskazywał mu na powiększoną śledzionę. Dlatego konieczne będzie niezwłoczne wysłanie mnie do szpitala, ponieważ może być konieczna poważna operacja! Pozostali lekarze uwierzyli mu na słowo i nie wykonali żadnego ruchu, aby potwierdzić jego diagnozę. Gdy podchodzili do następnych noszy, zauważyli, że się uśmiecham (nie doceniając tego, że uśmiecham się z błędu lekarza) i powiedzieli mi, że to prawda, żebym nie tracił odwagi.

Ponownie poczułem, jak wiara we mnie została potwierdzona przez łańcuch zdarzeń prowadzących do tego dziwnego, poważnego błędu w ocenie ze strony lekarza. Zanim zdążyłem w pełni zrozumieć znaczenie tego wszystkiego pojawiła się grupa żołnierzy Czerwonego Krzyża, by zanieść mnie do czekającej na zewnątrz karetki. Zaproponowałem, że pójdę piechotą, ale siłą wsadzono mnie z powrotem na nosze i kazano nie ruszać się z miejsca, rzucając kilka przekleństw dla podkreślenia rozkazu. 

Mój przypadek został uznany za tak nagły, że wymagał natychmiastowej wysyłki do szpitala operacyjnego w pierwszej karetce. Tak więc jako pierwszy pacjent załadowany do karetki zostałem przydzielony do lewego górnego poziomu przedziału z sześcioma noszami. Podczas gdy w surowym, mroźnym zimowym powietrzu układano na mnie ciężkie koce, nie mogłem powstrzymać się od chichotu i zacząłem zastanawiać się, co będzie dalej. Intrygowała mnie zbliżająca się perspektywa pójścia pod nóż bez chorób i dolegliwości. Zacząłem się trochę niecierpliwić. Sytuacja stawała się ekscytująca!
86b9e77b-5f24-4093-b09d-f3547e058af0
a5646bb0-01ce-4af2-b26f-1ee874ab9c09

Zaloguj się aby komentować

Następna