Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XIII

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Siedmdziesięciotysięczne‎ ‎blizko,‎ ‎jedne‎ ‎z‎ ‎najbogatszych‎ ‎w‎ ‎Królestwie‎ ‎miasto,‎ ‎wyludniło‎ ‎się niemal‎ ‎zupełnie...‎ ‎Tłumy,‎ ‎nieprzeliczone‎ ‎zda‎ ‎się tłumy,‎ ‎w‎ ‎straszliwej‎ ‎panice‎ ‎szły,‎ ‎lub‎ ‎biegły,‎ ‎szosami,‎ ‎drogami‎ ‎lub‎ ‎wręcz‎ ‎przez‎ ‎pola‎ ‎i‎ ‎łęgi‎ ‎z‎ ‎tobołkami‎ ‎na‎ ‎plecach:‎ ‎Panie‎ ‎w‎ ‎domowych‎ ‎ubraniach‎ ‎bez‎ ‎kapeluszy,‎ ‎mężczyźni,‎ ‎ubrani‎ ‎byle‎ ‎jak, objuczeni‎ ‎pakunkami,‎ ‎chorzy,‎ ‎wlokący‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎prowadzeni‎ ‎przez‎ ‎krewnych,‎ ‎dzieci‎ ‎płaczące‎ ‎i‎ ‎rozwrzeszczane‎ ‎w‎ ‎niebogłosy...‎ ‎wszystko‎ ‎to‎ ‎biegło‎ ‎lub szło,‎ ‎wymijane‎ ‎przez‎ ‎napchane‎ ‎ludźmi‎ ‎i‎ ‎tobołami wozy,‎ ‎dorożki,‎ ‎zajęte‎ ‎przez‎ ‎niemożliwą‎ ‎do‎ ‎pomyślenia‎ ‎ilość‎ ‎pasażerów,‎ ‎omnibusy‎ ‎podążające‎ ‎byle dalej,‎ ‎byle‎ ‎dalej‎ ‎w‎ ‎niesłychanej‎ ‎wręcz‎ ‎panice... Najokropniejsze‎ ‎wieści‎ ‎rozpuszczają‎ ‎uciekinierzy.

„Na‎ ‎miłość‎ ‎boską—uciekajcie,‎ ‎uciekajcie.‎ ‎Prusacy‎ ‎gonią,‎ ‎za‎ ‎chwilę‎ ‎tu‎ ‎będą.‎ ‎Gazownia‎ ‎wysadzona‎ ‎w‎ ‎powietrze‎". „Kościół‎ ‎św.‎ ‎Józefa‎ ‎już‎ ‎całkiem‎ ‎rozwalony. Ratusz,‎ ‎Trybunał,‎ ‎Gubernia,‎ ‎Monopol‎ ‎spalone,‎ ‎teraz‎ ‎palą‎ ‎domy“ — opowiada‎ ‎ktoś,‎ ‎co‎ ‎przed‎ ‎chwilą wydostał‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎miasta. „Wszystkich‎ ‎mężczyzn‎ ‎zabrali‎ ‎i‎ ‎teraz‎ ‎ich‎ ‎rozstrzeliwują‎ ‎w‎ ‎Skalmierzycach.‎ ‎O‎ ‎Jezu!‎ ‎Jezu! — jęczy jakaś‎ ‎otyła‎ ‎jejmość,‎ ‎ledwie‎ ‎będąca‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎maszerować. „I‎ ‎wszystkich‎ ‎księży‎ ‎pomordowali — kainy“‎ ‎— dodaje‎ ‎ktoś.—„Mój‎ ‎Boże—staruszek‎ ‎reformat‎ ‎ledwie dychał,‎ ‎jak‎ ‎go‎ ‎dżgali‎ ‎sztykiem,‎ ‎a‎ ‎ksiądz‎ ‎Adamczyk nikiej‎ ‎padlina‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎rzucony"‎ ‎—‎ ‎dorzuca‎ ‎znów inna‎ ‎kobiecina‎ ‎ubogo‎ ‎ubrana. „Panie‎ ‎mecenasie,‎ ‎na‎ ‎miły‎ ‎Bóg‎ ‎dostańcie‎ ‎koni, dzieci‎ ‎moje‎ ‎nie‎ ‎dojdą‎ ‎w‎ ‎żaden‎ ‎sposób.‎ ‎Łotry‎ ‎prusacy,‎ ‎palą‎ ‎Trybunał‎ ‎ledwie‎ ‎z‎ ‎życiem‎ ‎nas‎ ‎wypuścili"‎ — woła‎ ‎zdenerwowany‎ ‎do‎ ‎najwyższego‎ ‎stopnia‎ ‎archiwista‎ ‎Sądu‎ ‎Okręgowego‎ ‎B.,‎ ‎nieomal‎ ‎biegnąc‎ ‎z‎ ‎córką‎ ‎i‎ ‎synkiem... Na‎ ‎zapytanie,‎ ‎co‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎działo‎ ‎jak‎ ‎wychodzili,‎ ‎żaden‎ ‎nieomal‎ ‎z‎ ‎uciekinierów‎ ‎nie‎ ‎jest w‎ ‎stanie‎ ‎odpowiedzieć. 

Pożar,‎ ‎który‎ ‎wówczas,‎ ‎jak‎ ‎wiadomo‎ ‎zniszczył jedynie‎ ‎gmach‎ ‎magistratu‎ ‎w‎ ‎wyobraźni‎ ‎ogarnięte go‎ ‎paniką‎ ‎tłumu,‎ ‎przybierał‎ ‎rozmiary‎ ‎niesłychane.‎ ‎Według‎ ‎słów‎ ‎zbiegów‎ ‎sądząc,‎ ‎możnaby‎ ‎było uważać‎ ‎połowę‎ ‎miasta‎ ‎za‎ ‎spaloną‎ ‎lub‎ ‎zburzoną pociskami‎ ‎podczas‎ ‎bombardowania. Wogóle,‎ ‎stan‎ ‎psychiczny‎ ‎tłumów,‎ ‎co‎ ‎opuściły Kalisz,‎ ‎okropny.‎ ‎Całe‎ ‎szczęście,‎ ‎że‎ ‎otwartą‎ ‎była duża‎ ‎przestrzeń‎ ‎przecięta‎ ‎szosami‎ ‎Łódzką,‎ ‎Turecką‎ ‎i‎ ‎Konińską‎ ‎i‎ ‎mnóstwem‎ ‎dróg,‎ ‎gdyż‎ ‎inaczej‎ ‎tłumy,‎ ‎cisnące‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎jakiejbądź‎ ‎jednej‎ ‎drodze,‎ ‎mogłyby‎ ‎spowodować‎ ‎niesłychaną‎ ‎katastrofę.‎ ‎Na‎ ‎nic szły‎ ‎wszelkie‎ ‎próby‎ ‎uspakajania,‎ ‎przedsiębrane przez‎ ‎nieliczne‎ ‎przytomniejsze‎ ‎jednostki,‎ ‎lub‎ ‎przez nas,‎ ‎co‎ ‎bombardowanie‎ ‎nocne‎ ‎obserwowaliśmy zdaleka‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎byliśmy‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎ulec‎ ‎powszechnej panice.‎ ‎Panika‎ ‎ta‎ ‎chwilami‎ ‎przybierała‎ ‎postać zbiorowego‎ ‎obłędu.‎ ‎Choć‎ ‎i‎ ‎pojedyńczych‎ ‎wypadków‎ ‎obłędu‎ ‎nie‎ ‎brakło. Wśród‎ ‎mijających‎ ‎Pólko‎ ‎grup‎ ‎widzę‎ ‎sporo osób,‎ ‎ogarniętych‎ ‎obłąkaniem.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎szybko idzie‎ ‎z‎ ‎innemi‎ ‎wykrzywiony‎ ‎dziko‎ ‎jakoś‎ ‎dobry znajomy‎ ‎mój‎ ‎R.‎ ‎„Ho,‎ ‎ho,‎ ‎ho — chałupa‎ ‎verfall,‎ ‎verfall!“‎ ‎—‎ ‎woła‎ ‎do‎ ‎mnie,‎ ‎kłaniając‎ ‎się‎ ‎szarmancko — „verfall‎ ‎chałupa,‎ ‎verfall,‎ ‎verfall" — powtarza‎ ‎dalej... „Panie‎ ‎mecenasie — krzyczy‎ ‎niedługo‎ ‎po‎ ‎nim klient‎ ‎mój‎ ‎W. — bierz‎ ‎się‎ ‎pan‎ ‎teraz‎ ‎za‎ ‎mojego‎ ‎ojca, czas‎ ‎wielki‎ ‎na‎ ‎to“! Błędny‎ ‎wyraz‎ ‎oczu,‎ ‎konwulsyjnie‎ ‎wykrzywiona‎ ‎twarz,‎ ‎świadczą‎ ‎wymownie‎ ‎o‎ ‎nienormalnym‎ ‎stanie‎ ‎biedaka. Owdzie,‎ ‎żydówka‎ ‎stara,‎ ‎ledwie‎ ‎ją‎ ‎mogą‎ ‎utrzymać‎ ‎dwie‎ ‎osoby,‎ ‎rzuca‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎w‎ ‎malignie.‎ ‎Pół ślepa,‎ ‎zaropiałe‎ ‎oczy,‎ ‎peruka,‎ ‎pociesznie‎ ‎przekrzywiona,‎ ‎odkrywa‎ ‎wstrętne‎ ‎rzadkie‎ ‎siwe‎ ‎kosmyki. Wrzask‎ ‎jakiś‎ ‎nieludzki‎ ‎wyrywa‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎jej‎ ‎gardzieli... Takich‎ ‎scen‎ ‎mnóstwo.‎ ‎Nerwy‎ ‎współczesnego człowieka‎ ‎widocznie‎ ‎nie‎ ‎są‎ ‎w‎ ‎stanie‎ ‎znieść‎ ‎okropności‎ ‎wojny...‎ ‎Niemal‎ ‎połowa‎ ‎uciekających‎ ‎robi wrażenie‎ ‎pijanych...

Jak‎ ‎dla‎ ‎kontrastu,‎ ‎spotkać‎ ‎można‎ ‎sceny‎ ‎mimo całej‎ ‎grozy‎ ‎sytuacji‎ ‎wywołujące‎ ‎uśmiech‎ ‎na‎ ‎twarz mimowolny...‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎truchcikiem‎ ‎biegnie‎ ‎jakiś starowina‎ ‎bez‎ ‎czapki,‎ ‎dźwigając‎ ‎pod‎ ‎pachą...‎ ‎kota. To‎ ‎znowu‎ ‎kłusem‎ ‎biegnie‎ ‎bardzo‎ ‎solidny‎ ‎kupiec kaliski‎ ‎W.‎ ‎w‎ ‎najbardziej‎ ‎jak‎ ‎tylko‎ ‎można‎ ‎sobie wyobrazić‎ ‎zaniedbanem‎ ‎ubraniu,‎ ‎a‎ ‎z‎ ‎tyłu,‎ ‎za‎ ‎chałat‎ ‎męża‎ ‎przytrzymując,‎ ‎biegnie‎ ‎sapiąc‎ ‎i‎ ‎krzycząc otyła‎ ‎jego‎ ‎żona‎ ‎z‎ ‎dziećmi.‎ ‎Tam‎ ‎znów‎ ‎idzie‎ ‎młoda para:‎ ‎on‎ ‎dźwiga‎ ‎„na‎ ‎barana“‎ ‎małego‎ ‎synka,‎ ‎ona zaś‎ ‎z‎ ‎gracją‎ ‎niesie...‎ ‎klatkę‎ ‎z‎ ‎kanarkiem.‎ ‎Wreszcie...‎ ‎grupa,‎ ‎na‎ ‎jej‎ ‎czele‎ ‎brnie‎ ‎po‎ ‎błocie‎ ‎grenadjerskim‎ ‎krokiem,‎ ‎z‎ ‎potężną‎ ‎pierzyną‎ ‎na‎ ‎plecach,‎ ‎kaliski‎ ‎arbiter‎ ‎elegantiarum‎ ‎„prezes‎ ‎prezesów znany‎ ‎z‎ ‎powagi‎ ‎i‎ ‎zalet‎ ‎towarzyskich‎ ‎mecenas‎ ‎Z.,‎ ‎tuż za‎ ‎nim‎ ‎obładowany‎ ‎rzetelnie‎ ‎ex-komendant‎ ‎wolnego‎ ‎miasta‎ ‎Kalisza‎ ‎M.‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎inżynierostwo Szt.‎ ‎oboje‎ ‎niezwykle‎ ‎dorodnej‎ ‎postaci,‎ ‎dziś‎ ‎biorą formalny‎ ‎rekord‎ ‎pieszy,‎ ‎w‎ ‎końcu‎ ‎wreszcie — dawny zakładnik‎ ‎pruski‎ ‎—‎ ‎fabrykant‎ ‎Handtke,‎ ‎który,‎ ‎jak zresztą‎ ‎większość‎ ‎uciekinierów‎ ‎uratował‎ ‎zaledwie letni‎ ‎garnitur.

Wśród‎ ‎tego‎ ‎popłochu‎ ‎nowa‎ ‎wieść‎ ‎przychodzi.‎ ‎„W‎ ‎Skarszewie‎ ‎dragoni‎ ‎rosyjscy!‎ ‎Każą‎ ‎"opuszczać‎ ‎domy‎ ‎podmiejskie,‎ ‎będzie‎ ‎bitwa“! Skarszew‎ ‎leży‎ ‎o‎ ‎trzy‎ ‎wiorsty‎ ‎od‎ ‎nas‎ ‎zaledwie,‎ ‎wielki‎ ‎więc‎ ‎czas‎ ‎i‎ ‎na‎ ‎nas. Zapanowawszy‎ ‎nad‎ ‎sytuacją,‎ ‎rodzina‎ ‎bowiem włodarza‎ ‎Szczepana,‎ ‎co‎ ‎miała‎ ‎z‎ ‎nami‎ ‎jechać,‎ ‎dostaje‎ ‎jakiegoś‎ ‎zbiorowego‎ ‎ataku‎ ‎oporu‎ ‎i‎ ‎histerji, chcąc‎ ‎uciekać‎ ‎w‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎ruszamy. Dobrze‎ ‎znany‎ ‎Kaliszowi‎ ‎omnibus‎ ‎„Kalisz - Pólko“,‎ ‎którym‎ ‎codzień‎ ‎kilkanaścioro‎ ‎dzieci‎ ‎z‎ ‎miasta‎ ‎przybywało‎ ‎na‎ ‎„zagonki“‎ ‎do‎ ‎Pólka,‎ ‎wypełniony‎ ‎po‎ ‎brzegi‎ ‎dziatwą‎ ‎i‎ ‎niewiastami,‎ ‎wyjeżdża‎ ‎na szosę,‎ ‎za‎ ‎nim‎ ‎idzie‎ ‎wóz‎ ‎wypchany‎ ‎z‎ ‎najpotrzebniejszemi‎ ‎rzeczami‎ ‎kilku‎ ‎rodzin — za‎ ‎wozem‎ ‎dwie krowy,‎ ‎co‎ ‎ani‎ ‎rusz‎ ‎nie‎ ‎chcą‎ ‎nagiąć‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ogólnego‎ ‎nastroju‎ ‎trwogi‎ ‎i‎ ‎pośpiechu,‎ ‎ociągając‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎rycząc,‎ ‎mężczyźni‎ ‎bądź‎ ‎przy‎ ‎koniach,‎ ‎bądź‎ ‎z‎ ‎tyłu, no‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎chwili‎ ‎wpadamy‎ ‎w‎ ‎szeroki‎ ‎potok‎ ‎uciekającego‎ ‎tłumu.

Na‎ ‎dobitkę‎ ‎zaczyna‎ ‎padać‎ ‎deszcz,‎ ‎kapuśniak coraz‎ ‎mocniejszy‎ ‎i‎ ‎tak‎ ‎smagani‎ ‎przez‎ ‎bezlitośne niebo,‎ ‎a‎ ‎pędzeni‎ ‎oczekiwaniem‎ ‎bitwy‎ ‎i‎ ‎strachem przed‎ ‎prusakami,‎ ‎idziemy‎ ‎z‎ ‎początku‎ ‎szosą,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wjeżdżamy‎ ‎w‎ ‎piaszczystą‎ ‎drogę,‎ ‎prowadzącą‎ ‎przez‎ ‎Dembe‎ ‎i‎ ‎Nakwasin‎ ‎do‎ ‎pierwszego‎ ‎etapu‎ ‎naszej‎ ‎podróży — Koźminka. Wszędzie‎ ‎tłumy:‎ ‎zwaliska‎ ‎starej‎ ‎karczmy‎ ‎pod Skarszewem‎ ‎wypełnione‎ ‎po‎ ‎brzegi,‎ ‎w‎ ‎lesie‎ ‎moc uciekinierów,‎ ‎chroniących‎ ‎się‎ ‎przed‎ ‎deszczem‎ ‎pod drzewami,‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎leżących‎ ‎bezsilnie‎ ‎ze‎ ‎zmęczenia... Mijamy‎ ‎możliwie‎ ‎szybko‎ ‎tłumy‎ ‎uciekinierów, gdy‎ ‎nagle‎ ‎spostrzegamy,‎ ‎że‎ ‎usunęliśmy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎Pólka‎ ‎w‎ ‎samą‎ ‎porę.‎ ‎Między‎ ‎drzewami‎ ‎wyraźnie‎ ‎widzimy‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎dyskretnie‎ ‎szare‎ ‎bluzy‎ ‎i‎ ‎okrągłe‎ ‎czapki‎ ‎dragonów‎ ‎rosyjskich.‎ ‎Większy‎ ‎ich‎ ‎oddział‎ ‎biwakuje‎ ‎zapewne‎ ‎w‎ ‎lesie. Drugi‎ ‎niewielki‎ ‎podjazd‎ ‎spotykamy‎ ‎w‎ ‎Dembem,‎ ‎przepełnionym‎ ‎uciekinierami.‎ ‎Po‎ ‎chałupach, stajniach,‎ ‎oborach,‎ ‎zabudowaniach‎ ‎dworskich, wszędzie‎ ‎widać‎ ‎biwakujących‎ ‎kaliszan.‎ ‎Poczciwi chłopi‎ ‎przyjmują‎ ‎ich‎ ‎i‎ ‎pomieszczają,‎ ‎jak‎ ‎mogą. Widzimy,‎ ‎jak‎ ‎zbity‎ ‎tłum‎ ‎otacza‎ ‎podjazd‎ ‎dragoński.‎ ‎Jeden‎ ‎z‎ ‎dragonów‎ ‎coś‎ ‎mówi‎ ‎—‎ ‎poczem — wszyscy‎ ‎zdejmują‎ ‎furażerki,‎ ‎kłaniają‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎odjeżdżają‎ ‎wyciągniętym‎ ‎kłusem.‎ ‎Wśród‎ ‎publiczności wszczyna‎ ‎się‎ ‎rwetes.‎ ‎Śpieszę‎ ‎dowiedzieć‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎co chodzi.‎ ‎Okazuje‎ ‎się,‎ ‎że‎ ‎dragoni‎ ‎nakazują‎ ‎wszystkim‎ ‎mieszkańcom‎ ‎opuszczać‎ ‎chałupy‎ ‎i‎ ‎wynosić‎ ‎się aż‎ ‎po‎ ‎Koźminek,‎ ‎bo‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎godzin‎ ‎będzie‎ ‎tu‎ ‎wielka‎ ‎bitwa.

Nowy‎ ‎wybuch‎ ‎paniki;‎ ‎do‎ ‎uciekinierów‎ ‎kaliskich‎ ‎przyłączają‎ ‎się‎ ‎chłopi‎ ‎z‎ ‎Dembego‎ ‎i‎ ‎kolonji poblizkiej.‎ ‎Zaczyna‎ ‎się‎ ‎płacz‎ ‎i‎ ‎rozterka.‎ ‎Tłum w‎ ‎zamieszaniu‎ ‎rusza‎ ‎dalej,‎ ‎lecz‎ ‎wkrótce‎ ‎po‎ ‎odjeździe‎ ‎dragonów,‎ ‎widzimy‎ ‎rwącą‎ ‎przez‎ ‎pole‎ ‎powrotną‎ ‎falę‎ ‎uciekinierów‎ ‎od‎ ‎strony‎ ‎Nakwasina. „Uciekajcie‎ ‎za‎ ‎Wartę — tu‎ ‎każą‎ ‎wszystko‎ ‎opróżniać,‎ ‎palić‎ ‎będą“! — wołają.‎ ‎„W‎ ‎Koźminku‎ ‎15‎ ‎tysięcy‎ ‎ludzi‎ ‎obozuje‎ ‎na‎ ‎rynku,‎ ‎głód‎ ‎i‎ ‎choroby“!‎ ‎dorzuca‎ ‎ktoś‎ ‎inny.
Oczywista‎ ‎nieprawda!‎ ‎A‎ ‎jednak‎ ‎panika‎ ‎się wzmaga,‎ ‎ogromna‎ ‎część‎ ‎uciekających‎ ‎tłumów‎ ‎rwie nazad‎ ‎ku‎ ‎szosie,‎ ‎aby‎ ‎oddalić‎ ‎się‎ ‎jak‎ ‎najwięcej‎ ‎od Kalisza.‎ ‎Do‎ ‎uciekinierów‎ ‎kaliskich‎ ‎przyłączają‎ ‎się uciekający‎ ‎przed‎ ‎zapowiedzianą‎ ‎bitwą‎ ‎chłopi... Płacz‎ ‎i‎ ‎zamieszanie‎ ‎wzmagają‎ ‎się... Mimo‎ ‎wszystko,‎ ‎opanowujemy‎ ‎nerwy‎ ‎i‎ ‎ruszamy‎ ‎dalej,‎ ‎stosunkowo‎ ‎niewielka‎ ‎garść‎ ‎dotrzymuje‎ ‎nam‎ ‎placu...‎ ‎Reszta‎ ‎uciekła‎ ‎w‎ ‎inną‎ ‎stronę — ku‎ ‎Turkowi... Napotykamy‎ ‎po‎ ‎drodze‎ ‎pełno‎ ‎ludzi‎ ‎z‎ ‎sił‎ ‎zupełnie‎ ‎opadłych,‎ ‎śpiących‎ ‎na‎ ‎mokrej‎ ‎ziemi‎ ‎przy drodze‎ ‎lub‎ ‎w‎ ‎lasku,‎ ‎obojętnych‎ ‎na‎ ‎wszystko... Wreszcie‎ ‎po‎ ‎kilkugodzinnej‎ ‎podróży‎ ‎dopełzamy‎ ‎nareszcie‎ ‎do‎ ‎owego‎ ‎Koźminka. Uderza‎ ‎nas‎ ‎przede wsz‎y‎stkim‎ ‎wrażenie‎ ‎zupełnego‎ ‎spokoju,‎ ‎jaki‎ ‎panuje‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Mieszkańcy,‎ ‎coprawda‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎powychodzili z‎ ‎domów,‎ ‎rozmawiają‎ ‎z‎ ‎uciekinierami,‎ ‎ale‎ ‎ani‎ ‎śladu‎ ‎popłochu,‎ ‎na‎ ‎jaki‎ ‎patrzymy‎ ‎od‎ ‎dni‎ ‎kilku.‎ ‎Patrole‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎na‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎po‎ ‎ulicach... W‎ ‎Koźminku‎ ‎natychmiast‎ ‎prawie‎ ‎znaleźliśmy niezgorsze‎ ‎wcale‎ ‎przyporzysko‎ ‎w‎ ‎miejscowej‎ ‎szkole‎ ‎początkowej,‎ ‎a‎ ‎dzięki‎ ‎gościnności‎ ‎zacnego‎ ‎nauczyciela‎ ‎i‎ ‎jego‎ ‎rodziny,‎ ‎nie‎ ‎brakło‎ ‎nam‎ ‎nieomal niczego‎ ‎na‎ ‎tym‎ ‎kilkogodzinnym‎ ‎etapie. Znajomych‎ ‎znaleźliśmy‎ ‎sporo,‎ ‎przeważnie‎ ‎jednak‎ ‎takich,‎ ‎którzy‎ ‎wyjechali‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎jeszcze przed‎ ‎piątkowem‎ ‎bombardowaniem.
db2b46a0-f307-4d5f-9bd4-23258e7bd5e8
caeac684-1e42-4249-a920-eb327a4cab6b
bc22fdad-1f27-4c70-927a-6ba44241b3cd

Zaloguj się aby komentować