Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz XIII
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Siedmdziesięciotysięczne blizko, jedne z najbogatszych w Królestwie miasto, wyludniło się niemal zupełnie... Tłumy, nieprzeliczone zda się tłumy, w straszliwej panice szły, lub biegły, szosami, drogami lub wręcz przez pola i łęgi z tobołkami na plecach: Panie w domowych ubraniach bez kapeluszy, mężczyźni, ubrani byle jak, objuczeni pakunkami, chorzy, wlokący się i prowadzeni przez krewnych, dzieci płaczące i rozwrzeszczane w niebogłosy... wszystko to biegło lub szło, wymijane przez napchane ludźmi i tobołami wozy, dorożki, zajęte przez niemożliwą do pomyślenia ilość pasażerów, omnibusy podążające byle dalej, byle dalej w niesłychanej wręcz panice... Najokropniejsze wieści rozpuszczają uciekinierzy.
„Na miłość boską—uciekajcie, uciekajcie. Prusacy gonią, za chwilę tu będą. Gazownia wysadzona w powietrze". „Kościół św. Józefa już całkiem rozwalony. Ratusz, Trybunał, Gubernia, Monopol spalone, teraz palą domy“ — opowiada ktoś, co przed chwilą wydostał się z miasta. „Wszystkich mężczyzn zabrali i teraz ich rozstrzeliwują w Skalmierzycach. O Jezu! Jezu! — jęczy jakaś otyła jejmość, ledwie będąca w stanie maszerować. „I wszystkich księży pomordowali — kainy“ — dodaje ktoś.—„Mój Boże—staruszek reformat ledwie dychał, jak go dżgali sztykiem, a ksiądz Adamczyk nikiej padlina na ulicy rzucony" — dorzuca znów inna kobiecina ubogo ubrana. „Panie mecenasie, na miły Bóg dostańcie koni, dzieci moje nie dojdą w żaden sposób. Łotry prusacy, palą Trybunał ledwie z życiem nas wypuścili" — woła zdenerwowany do najwyższego stopnia archiwista Sądu Okręgowego B., nieomal biegnąc z córką i synkiem... Na zapytanie, co się w Kaliszu działo jak wychodzili, żaden nieomal z uciekinierów nie jest w stanie odpowiedzieć.
Pożar, który wówczas, jak wiadomo zniszczył jedynie gmach magistratu w wyobraźni ogarnięte go paniką tłumu, przybierał rozmiary niesłychane. Według słów zbiegów sądząc, możnaby było uważać połowę miasta za spaloną lub zburzoną pociskami podczas bombardowania. Wogóle, stan psychiczny tłumów, co opuściły Kalisz, okropny. Całe szczęście, że otwartą była duża przestrzeń przecięta szosami Łódzką, Turecką i Konińską i mnóstwem dróg, gdyż inaczej tłumy, cisnące się na jakiejbądź jednej drodze, mogłyby spowodować niesłychaną katastrofę. Na nic szły wszelkie próby uspakajania, przedsiębrane przez nieliczne przytomniejsze jednostki, lub przez nas, co bombardowanie nocne obserwowaliśmy zdaleka i nie byliśmy w stanie ulec powszechnej panice. Panika ta chwilami przybierała postać zbiorowego obłędu. Choć i pojedyńczych wypadków obłędu nie brakło. Wśród mijających Pólko grup widzę sporo osób, ogarniętych obłąkaniem. Oto np. szybko idzie z innemi wykrzywiony dziko jakoś dobry znajomy mój R. „Ho, ho, ho — chałupa verfall, verfall!“ — woła do mnie, kłaniając się szarmancko — „verfall chałupa, verfall, verfall" — powtarza dalej... „Panie mecenasie — krzyczy niedługo po nim klient mój W. — bierz się pan teraz za mojego ojca, czas wielki na to“! Błędny wyraz oczu, konwulsyjnie wykrzywiona twarz, świadczą wymownie o nienormalnym stanie biedaka. Owdzie, żydówka stara, ledwie ją mogą utrzymać dwie osoby, rzuca się jak w malignie. Pół ślepa, zaropiałe oczy, peruka, pociesznie przekrzywiona, odkrywa wstrętne rzadkie siwe kosmyki. Wrzask jakiś nieludzki wyrywa się z jej gardzieli... Takich scen mnóstwo. Nerwy współczesnego człowieka widocznie nie są w stanie znieść okropności wojny... Niemal połowa uciekających robi wrażenie pijanych...
Jak dla kontrastu, spotkać można sceny mimo całej grozy sytuacji wywołujące uśmiech na twarz mimowolny... Oto np. truchcikiem biegnie jakiś starowina bez czapki, dźwigając pod pachą... kota. To znowu kłusem biegnie bardzo solidny kupiec kaliski W. w najbardziej jak tylko można sobie wyobrazić zaniedbanem ubraniu, a z tyłu, za chałat męża przytrzymując, biegnie sapiąc i krzycząc otyła jego żona z dziećmi. Tam znów idzie młoda para: on dźwiga „na barana“ małego synka, ona zaś z gracją niesie... klatkę z kanarkiem. Wreszcie... grupa, na jej czele brnie po błocie grenadjerskim krokiem, z potężną pierzyną na plecach, kaliski arbiter elegantiarum „prezes prezesów znany z powagi i zalet towarzyskich mecenas Z., tuż za nim obładowany rzetelnie ex-komendant wolnego miasta Kalisza M. i wreszcie inżynierostwo Szt. oboje niezwykle dorodnej postaci, dziś biorą formalny rekord pieszy, w końcu wreszcie — dawny zakładnik pruski — fabrykant Handtke, który, jak zresztą większość uciekinierów uratował zaledwie letni garnitur.
Wśród tego popłochu nowa wieść przychodzi. „W Skarszewie dragoni rosyjscy! Każą "opuszczać domy podmiejskie, będzie bitwa“! Skarszew leży o trzy wiorsty od nas zaledwie, wielki więc czas i na nas. Zapanowawszy nad sytuacją, rodzina bowiem włodarza Szczepana, co miała z nami jechać, dostaje jakiegoś zbiorowego ataku oporu i histerji, chcąc uciekać w inną stronę, ruszamy. Dobrze znany Kaliszowi omnibus „Kalisz - Pólko“, którym codzień kilkanaścioro dzieci z miasta przybywało na „zagonki“ do Pólka, wypełniony po brzegi dziatwą i niewiastami, wyjeżdża na szosę, za nim idzie wóz wypchany z najpotrzebniejszemi rzeczami kilku rodzin — za wozem dwie krowy, co ani rusz nie chcą nagiąć się do ogólnego nastroju trwogi i pośpiechu, ociągając się i rycząc, mężczyźni bądź przy koniach, bądź z tyłu, no i po chwili wpadamy w szeroki potok uciekającego tłumu.
Na dobitkę zaczyna padać deszcz, kapuśniak coraz mocniejszy i tak smagani przez bezlitośne niebo, a pędzeni oczekiwaniem bitwy i strachem przed prusakami, idziemy z początku szosą, a następnie wjeżdżamy w piaszczystą drogę, prowadzącą przez Dembe i Nakwasin do pierwszego etapu naszej podróży — Koźminka. Wszędzie tłumy: zwaliska starej karczmy pod Skarszewem wypełnione po brzegi, w lesie moc uciekinierów, chroniących się przed deszczem pod drzewami, lub też leżących bezsilnie ze zmęczenia... Mijamy możliwie szybko tłumy uciekinierów, gdy nagle spostrzegamy, że usunęliśmy się z Pólka w samą porę. Między drzewami wyraźnie widzimy ukazujące się dyskretnie szare bluzy i okrągłe czapki dragonów rosyjskich. Większy ich oddział biwakuje zapewne w lesie. Drugi niewielki podjazd spotykamy w Dembem, przepełnionym uciekinierami. Po chałupach, stajniach, oborach, zabudowaniach dworskich, wszędzie widać biwakujących kaliszan. Poczciwi chłopi przyjmują ich i pomieszczają, jak mogą. Widzimy, jak zbity tłum otacza podjazd dragoński. Jeden z dragonów coś mówi — poczem — wszyscy zdejmują furażerki, kłaniają się i odjeżdżają wyciągniętym kłusem. Wśród publiczności wszczyna się rwetes. Śpieszę dowiedzieć się o co chodzi. Okazuje się, że dragoni nakazują wszystkim mieszkańcom opuszczać chałupy i wynosić się aż po Koźminek, bo za parę godzin będzie tu wielka bitwa.
Nowy wybuch paniki; do uciekinierów kaliskich przyłączają się chłopi z Dembego i kolonji poblizkiej. Zaczyna się płacz i rozterka. Tłum w zamieszaniu rusza dalej, lecz wkrótce po odjeździe dragonów, widzimy rwącą przez pole powrotną falę uciekinierów od strony Nakwasina. „Uciekajcie za Wartę — tu każą wszystko opróżniać, palić będą“! — wołają. „W Koźminku 15 tysięcy ludzi obozuje na rynku, głód i choroby“! dorzuca ktoś inny.
Oczywista nieprawda! A jednak panika się wzmaga, ogromna część uciekających tłumów rwie nazad ku szosie, aby oddalić się jak najwięcej od Kalisza. Do uciekinierów kaliskich przyłączają się uciekający przed zapowiedzianą bitwą chłopi... Płacz i zamieszanie wzmagają się... Mimo wszystko, opanowujemy nerwy i ruszamy dalej, stosunkowo niewielka garść dotrzymuje nam placu... Reszta uciekła w inną stronę — ku Turkowi... Napotykamy po drodze pełno ludzi z sił zupełnie opadłych, śpiących na mokrej ziemi przy drodze lub w lasku, obojętnych na wszystko... Wreszcie po kilkugodzinnej podróży dopełzamy nareszcie do owego Koźminka. Uderza nas przede wszystkim wrażenie zupełnego spokoju, jaki panuje w mieście. Mieszkańcy, coprawda w znacznej części powychodzili z domów, rozmawiają z uciekinierami, ale ani śladu popłochu, na jaki patrzymy od dni kilku. Patrole straży ogniowej na Rynku i po ulicach... W Koźminku natychmiast prawie znaleźliśmy niezgorsze wcale przyporzysko w miejscowej szkole początkowej, a dzięki gościnności zacnego nauczyciela i jego rodziny, nie brakło nam nieomal niczego na tym kilkogodzinnym etapie. Znajomych znaleźliśmy sporo, przeważnie jednak takich, którzy wyjechali z Kalisza jeszcze przed piątkowem bombardowaniem.
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Siedmdziesięciotysięczne blizko, jedne z najbogatszych w Królestwie miasto, wyludniło się niemal zupełnie... Tłumy, nieprzeliczone zda się tłumy, w straszliwej panice szły, lub biegły, szosami, drogami lub wręcz przez pola i łęgi z tobołkami na plecach: Panie w domowych ubraniach bez kapeluszy, mężczyźni, ubrani byle jak, objuczeni pakunkami, chorzy, wlokący się i prowadzeni przez krewnych, dzieci płaczące i rozwrzeszczane w niebogłosy... wszystko to biegło lub szło, wymijane przez napchane ludźmi i tobołami wozy, dorożki, zajęte przez niemożliwą do pomyślenia ilość pasażerów, omnibusy podążające byle dalej, byle dalej w niesłychanej wręcz panice... Najokropniejsze wieści rozpuszczają uciekinierzy.
„Na miłość boską—uciekajcie, uciekajcie. Prusacy gonią, za chwilę tu będą. Gazownia wysadzona w powietrze". „Kościół św. Józefa już całkiem rozwalony. Ratusz, Trybunał, Gubernia, Monopol spalone, teraz palą domy“ — opowiada ktoś, co przed chwilą wydostał się z miasta. „Wszystkich mężczyzn zabrali i teraz ich rozstrzeliwują w Skalmierzycach. O Jezu! Jezu! — jęczy jakaś otyła jejmość, ledwie będąca w stanie maszerować. „I wszystkich księży pomordowali — kainy“ — dodaje ktoś.—„Mój Boże—staruszek reformat ledwie dychał, jak go dżgali sztykiem, a ksiądz Adamczyk nikiej padlina na ulicy rzucony" — dorzuca znów inna kobiecina ubogo ubrana. „Panie mecenasie, na miły Bóg dostańcie koni, dzieci moje nie dojdą w żaden sposób. Łotry prusacy, palą Trybunał ledwie z życiem nas wypuścili" — woła zdenerwowany do najwyższego stopnia archiwista Sądu Okręgowego B., nieomal biegnąc z córką i synkiem... Na zapytanie, co się w Kaliszu działo jak wychodzili, żaden nieomal z uciekinierów nie jest w stanie odpowiedzieć.
Pożar, który wówczas, jak wiadomo zniszczył jedynie gmach magistratu w wyobraźni ogarnięte go paniką tłumu, przybierał rozmiary niesłychane. Według słów zbiegów sądząc, możnaby było uważać połowę miasta za spaloną lub zburzoną pociskami podczas bombardowania. Wogóle, stan psychiczny tłumów, co opuściły Kalisz, okropny. Całe szczęście, że otwartą była duża przestrzeń przecięta szosami Łódzką, Turecką i Konińską i mnóstwem dróg, gdyż inaczej tłumy, cisnące się na jakiejbądź jednej drodze, mogłyby spowodować niesłychaną katastrofę. Na nic szły wszelkie próby uspakajania, przedsiębrane przez nieliczne przytomniejsze jednostki, lub przez nas, co bombardowanie nocne obserwowaliśmy zdaleka i nie byliśmy w stanie ulec powszechnej panice. Panika ta chwilami przybierała postać zbiorowego obłędu. Choć i pojedyńczych wypadków obłędu nie brakło. Wśród mijających Pólko grup widzę sporo osób, ogarniętych obłąkaniem. Oto np. szybko idzie z innemi wykrzywiony dziko jakoś dobry znajomy mój R. „Ho, ho, ho — chałupa verfall, verfall!“ — woła do mnie, kłaniając się szarmancko — „verfall chałupa, verfall, verfall" — powtarza dalej... „Panie mecenasie — krzyczy niedługo po nim klient mój W. — bierz się pan teraz za mojego ojca, czas wielki na to“! Błędny wyraz oczu, konwulsyjnie wykrzywiona twarz, świadczą wymownie o nienormalnym stanie biedaka. Owdzie, żydówka stara, ledwie ją mogą utrzymać dwie osoby, rzuca się jak w malignie. Pół ślepa, zaropiałe oczy, peruka, pociesznie przekrzywiona, odkrywa wstrętne rzadkie siwe kosmyki. Wrzask jakiś nieludzki wyrywa się z jej gardzieli... Takich scen mnóstwo. Nerwy współczesnego człowieka widocznie nie są w stanie znieść okropności wojny... Niemal połowa uciekających robi wrażenie pijanych...
Jak dla kontrastu, spotkać można sceny mimo całej grozy sytuacji wywołujące uśmiech na twarz mimowolny... Oto np. truchcikiem biegnie jakiś starowina bez czapki, dźwigając pod pachą... kota. To znowu kłusem biegnie bardzo solidny kupiec kaliski W. w najbardziej jak tylko można sobie wyobrazić zaniedbanem ubraniu, a z tyłu, za chałat męża przytrzymując, biegnie sapiąc i krzycząc otyła jego żona z dziećmi. Tam znów idzie młoda para: on dźwiga „na barana“ małego synka, ona zaś z gracją niesie... klatkę z kanarkiem. Wreszcie... grupa, na jej czele brnie po błocie grenadjerskim krokiem, z potężną pierzyną na plecach, kaliski arbiter elegantiarum „prezes prezesów znany z powagi i zalet towarzyskich mecenas Z., tuż za nim obładowany rzetelnie ex-komendant wolnego miasta Kalisza M. i wreszcie inżynierostwo Szt. oboje niezwykle dorodnej postaci, dziś biorą formalny rekord pieszy, w końcu wreszcie — dawny zakładnik pruski — fabrykant Handtke, który, jak zresztą większość uciekinierów uratował zaledwie letni garnitur.
Wśród tego popłochu nowa wieść przychodzi. „W Skarszewie dragoni rosyjscy! Każą "opuszczać domy podmiejskie, będzie bitwa“! Skarszew leży o trzy wiorsty od nas zaledwie, wielki więc czas i na nas. Zapanowawszy nad sytuacją, rodzina bowiem włodarza Szczepana, co miała z nami jechać, dostaje jakiegoś zbiorowego ataku oporu i histerji, chcąc uciekać w inną stronę, ruszamy. Dobrze znany Kaliszowi omnibus „Kalisz - Pólko“, którym codzień kilkanaścioro dzieci z miasta przybywało na „zagonki“ do Pólka, wypełniony po brzegi dziatwą i niewiastami, wyjeżdża na szosę, za nim idzie wóz wypchany z najpotrzebniejszemi rzeczami kilku rodzin — za wozem dwie krowy, co ani rusz nie chcą nagiąć się do ogólnego nastroju trwogi i pośpiechu, ociągając się i rycząc, mężczyźni bądź przy koniach, bądź z tyłu, no i po chwili wpadamy w szeroki potok uciekającego tłumu.
Na dobitkę zaczyna padać deszcz, kapuśniak coraz mocniejszy i tak smagani przez bezlitośne niebo, a pędzeni oczekiwaniem bitwy i strachem przed prusakami, idziemy z początku szosą, a następnie wjeżdżamy w piaszczystą drogę, prowadzącą przez Dembe i Nakwasin do pierwszego etapu naszej podróży — Koźminka. Wszędzie tłumy: zwaliska starej karczmy pod Skarszewem wypełnione po brzegi, w lesie moc uciekinierów, chroniących się przed deszczem pod drzewami, lub też leżących bezsilnie ze zmęczenia... Mijamy możliwie szybko tłumy uciekinierów, gdy nagle spostrzegamy, że usunęliśmy się z Pólka w samą porę. Między drzewami wyraźnie widzimy ukazujące się dyskretnie szare bluzy i okrągłe czapki dragonów rosyjskich. Większy ich oddział biwakuje zapewne w lesie. Drugi niewielki podjazd spotykamy w Dembem, przepełnionym uciekinierami. Po chałupach, stajniach, oborach, zabudowaniach dworskich, wszędzie widać biwakujących kaliszan. Poczciwi chłopi przyjmują ich i pomieszczają, jak mogą. Widzimy, jak zbity tłum otacza podjazd dragoński. Jeden z dragonów coś mówi — poczem — wszyscy zdejmują furażerki, kłaniają się i odjeżdżają wyciągniętym kłusem. Wśród publiczności wszczyna się rwetes. Śpieszę dowiedzieć się o co chodzi. Okazuje się, że dragoni nakazują wszystkim mieszkańcom opuszczać chałupy i wynosić się aż po Koźminek, bo za parę godzin będzie tu wielka bitwa.
Nowy wybuch paniki; do uciekinierów kaliskich przyłączają się chłopi z Dembego i kolonji poblizkiej. Zaczyna się płacz i rozterka. Tłum w zamieszaniu rusza dalej, lecz wkrótce po odjeździe dragonów, widzimy rwącą przez pole powrotną falę uciekinierów od strony Nakwasina. „Uciekajcie za Wartę — tu każą wszystko opróżniać, palić będą“! — wołają. „W Koźminku 15 tysięcy ludzi obozuje na rynku, głód i choroby“! dorzuca ktoś inny.
Oczywista nieprawda! A jednak panika się wzmaga, ogromna część uciekających tłumów rwie nazad ku szosie, aby oddalić się jak najwięcej od Kalisza. Do uciekinierów kaliskich przyłączają się uciekający przed zapowiedzianą bitwą chłopi... Płacz i zamieszanie wzmagają się... Mimo wszystko, opanowujemy nerwy i ruszamy dalej, stosunkowo niewielka garść dotrzymuje nam placu... Reszta uciekła w inną stronę — ku Turkowi... Napotykamy po drodze pełno ludzi z sił zupełnie opadłych, śpiących na mokrej ziemi przy drodze lub w lasku, obojętnych na wszystko... Wreszcie po kilkugodzinnej podróży dopełzamy nareszcie do owego Koźminka. Uderza nas przede wszystkim wrażenie zupełnego spokoju, jaki panuje w mieście. Mieszkańcy, coprawda w znacznej części powychodzili z domów, rozmawiają z uciekinierami, ale ani śladu popłochu, na jaki patrzymy od dni kilku. Patrole straży ogniowej na Rynku i po ulicach... W Koźminku natychmiast prawie znaleźliśmy niezgorsze wcale przyporzysko w miejscowej szkole początkowej, a dzięki gościnności zacnego nauczyciela i jego rodziny, nie brakło nam nieomal niczego na tym kilkogodzinnym etapie. Znajomych znaleźliśmy sporo, przeważnie jednak takich, którzy wyjechali z Kalisza jeszcze przed piątkowem bombardowaniem.
Zaloguj się aby komentować