Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 część XV

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Między‎ ‎Hydropatją‎ ‎a‎ ‎bramą‎ ‎od‎ ‎placu‎ ‎ś.‎ ‎Józefa,‎ ‎ziemia‎ ‎rozkopana i‎ ‎wznosi‎ ‎się‎ ‎niewielki‎ ‎pagórek. Tu‎ ‎zakopali‎ ‎zabitych‎ ‎w‎ ‎parku‎ ‎podczas‎ ‎strzelaniny;‎ ‎leży‎ ‎ze‎ ‎trzydzieści‎ ‎osób,‎ ‎ledwie‎ ‎ich‎ ‎zasypali‎ ‎wapnem,‎ ‎bez‎ ‎trumien. Od‎ ‎spotykanych‎ ‎na‎ ‎ulicy,‎ ‎lub‎ ‎też‎ ‎takich,‎ ‎co zobaczywszy‎ ‎mnie‎ ‎z‎ ‎okna,‎ ‎wybiegli‎ ‎z‎ ‎domu,‎ ‎znajomych‎ ‎dowiaduję‎ ‎się‎ ‎straszliwych‎ ‎szczegółów‎ ‎katastrofy.‎ ‎Przygnębienie‎ ‎i‎ ‎przerażenie‎ ‎panują‎ ‎dotąd wszechwładnie,‎ ‎a‎ ‎niepodobna‎ ‎sobie‎ ‎wręcz‎ ‎wyobrazić,‎ ‎jakim‎ ‎był‎ ‎nastrój‎ ‎mieszkańców‎ ‎Kalisza,‎ ‎którzy przetrwali‎ ‎cały‎ ‎tydzień‎ ‎strzelaniny,‎ ‎bombardowań i‎ ‎rabunków‎ ‎w‎ ‎mieście.‎ ‎Dość‎ ‎powiedzieć,‎ ‎że,‎ ‎dopytując‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎swoich‎ ‎znajomych,‎ ‎dowiadują‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎kilku‎ ‎wypadkach‎ ‎obłąkania,‎ ‎kilku‎ ‎samobójstw.‎ ‎Między‎ ‎innemi,‎ ‎nie‎ ‎zdoławszy‎ ‎przenieść‎ ‎okropności chwili,‎ ‎wyczerpawszy‎ ‎znać‎ ‎całą‎ ‎siłę‎ ‎nerwów,‎ ‎samobójstwem‎ ‎zakończyła‎ ‎ceniona‎ ‎w‎ ‎Kaliszu‎ ‎bardzo‎ ‎i‎ ‎zasłużona‎ ‎działaczka‎ ‎na‎ ‎polu‎ ‎oświatowem, nauczycielka‎ ‎p.‎ ‎J.‎ ‎S. 

Dodajmy,‎ ‎że‎ ‎trupy‎ ‎i‎ ‎rannych,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎części, zbierali‎ ‎z‎ ‎ulic‎ ‎dobrowolni‎ ‎i‎ ‎często‎ ‎własnoręcznie nawet‎ ‎grzebali‎ ‎samarytanie,‎ ‎którzy‎ ‎wytrwali‎ ‎na stanowisku‎ ‎do‎ ‎końca‎ ‎niemal.‎ ‎Nazwiska‎ ‎tych‎ ‎bohaterów — te‎ ‎chociaż,‎ ‎których‎ ‎mogłem‎ ‎się‎ ‎dowiedzieć przytaczam.‎ ‎Byli‎ ‎to:‎ ‎obywatel‎ ‎i‎ ‎właściciel‎ ‎pierwszorzędnego‎ ‎zakładu‎ ‎tapicerskiego‎ ‎p.‎ ‎Szpecht, który‎ ‎po‎ ‎pogromie‎ ‎szpitala,‎ ‎chorych‎ ‎wziął‎ ‎do swojej‎ ‎kamienicy,‎ ‎pomocnik‎ ‎rejenta‎ ‎Wągrowski, zarządzający‎ ‎drukarnią‎ ‎„Kaliszanina“,‎ ‎Piotrowski i‎ ‎elektrotechnik‎ ‎Lebiedziński‎ ‎—‎ ‎czynny‎ ‎od‎ ‎pierwszej‎ ‎strasznej‎ ‎nocy,‎ ‎wraz‎ ‎ze‎ ‎znanym‎ ‎już‎ ‎nam „karbonarjuszem“‎ ‎Zaborowskim,‎ ‎rannym‎ ‎nawet przy‎ ‎pełnieniu‎ ‎swych‎ ‎obowiązków.‎ ‎Na‎ ‎podkreślenie‎ ‎też‎ ‎zasługuje‎ ‎bohaterstwo‎ ‎naczelnika‎ ‎ochotniczej‎ ‎straży‎ ‎ogniowej‎ ‎p.‎ ‎St.‎ ‎Mrowińskiego,‎ ‎który wytrwał‎ ‎na‎ ‎stanowisku,‎ ‎utrzymując‎ ‎porządek w‎ ‎mieście,‎ ‎organizując‎ ‎milicję‎ ‎i‎.‎t.‎d.,‎ ‎przez‎ ‎czas cały‎ ‎niemal‎ ‎kaliskiego‎ ‎piekła...

Że‎ ‎pełnienie‎ ‎choćby‎ ‎najbardziej‎ ‎humanitarnych‎ ‎obowiązków‎ ‎w‎ ‎tym‎ ‎czasie‎ ‎połączone‎ ‎było ze‎ ‎straszliwem‎ ‎niebezpieczeństwem‎ ‎dowodzi‎ ‎los szpitala‎ ‎św.‎ ‎Trójcy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Szpital‎ ‎ten,‎ ‎wbrew elementarnym‎ ‎pojęciom‎ ‎cywilizacji‎ ‎i‎ ‎surowo‎ ‎przestrzeganym‎ ‎nawet‎ ‎u‎ ‎barbarzyńców‎ ‎zasadom‎ ‎praw wojennych,‎ ‎został‎ ‎napadnięty‎ ‎i‎ ‎zdemolowany, li‎ ‎tylko‎ ‎wskutek‎ ‎znów‎ ‎bezdennego‎ ‎tchórzostwa niemców. Oto,‎ ‎jak‎ ‎się‎ ‎rzecz‎ ‎miała‎ ‎według‎ ‎opowiadania naocznych‎ ‎świadków‎ ‎lekarzy‎ ‎szpitalnych. 

Szpital‎ ‎zbombardowany‎ ‎już‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎w ogóle,‎ ‎jak‎ ‎opowiada‎ ‎naczelny‎ ‎jego‎ ‎lekarz‎ ‎dr.‎ ‎Dreszer,‎ ‎był‎ ‎przedmiotem‎ ‎jakichś‎ ‎dziwacznych‎ ‎a‎ ‎ciągłych‎ ‎napadów‎ ‎żołnierskich.‎ ‎Niemal‎ ‎co‎ ‎noc‎ ‎wpadali‎ ‎na‎ ‎rewizję‎ ‎niemcy,‎ ‎to‎ ‎znów‎ ‎widząc‎ ‎ślepe drzwi,‎ ‎wciąż‎ ‎w‎ ‎nie‎ ‎dobijali‎ ‎się,‎ ‎a‎ ‎następnie,‎ ‎gdy otwierano‎ ‎im‎ ‎inne,‎ ‎złościli‎ ‎się‎ ‎i‎ ‎przykładając‎ ‎lufę rewolweru‎ ‎do‎ ‎głowy,‎ ‎oświadczali,‎ ‎że‎ ‎drzwi‎ ‎tendencyjnie‎ ‎są‎ ‎zamykane‎ ‎przed‎ ‎nimi‎ ‎i‎.‎t.‎d. Kiedyś‎ ‎zabito‎ ‎stróża,‎ ‎a‎ ‎sanitarjusz‎ ‎z‎ ‎nim‎ ‎będący‎ ‎ledwie‎ ‎uratował‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎wraz z‎ ‎nim‎ ‎upadł‎ ‎i‎ ‎osłaniał‎ ‎się‎ ‎trupem,‎ ‎innym‎ ‎znów razem‎ ‎jakiś‎ ‎oficer‎ ‎kazał‎ ‎żołnierzowi‎ ‎pchnąć‎ ‎dr. D.‎ ‎bagnetem,‎ ‎dopiero‎ ‎na‎ ‎zwróconą‎ ‎przez‎ ‎żołnierza‎ ‎uwagę:‎ ‎„Herr‎ ‎Leutenanter‎ ‎hat‎ ‎den‎ ‎rothen Kreuz“ — rozkaz‎ ‎odwołał...Takie‎ ‎postępowanie‎ ‎doprowadziło‎ ‎wszystkich w‎ ‎szpitalu‎ ‎do‎ ‎stanu‎ ‎niemożliwego‎ ‎zdenerwowania, tymbardziej,‎ ‎że‎ ‎ulegali‎ ‎mu‎ ‎wszyscy‎ ‎niemal‎ ‎lekarze.‎ ‎Wreszcie‎ ‎zaszedł‎ ‎fakt‎ ‎wręcz‎ ‎niepodobny‎ ‎do wiary.

Jakoś‎ ‎po‎ ‎ostatniem‎ ‎bombardowaniu — opowiada‎ ‎jeden‎ ‎z‎ ‎lekarzy‎ ‎szpitalnych‎ ‎—‎ ‎późnym‎ ‎wieczorem‎ ‎przechodziło‎ ‎obok‎ ‎szpitala‎ ‎kilkunastu‎ ‎żołnierzy.‎ ‎Nagle‎ ‎rozlegają‎ ‎się‎ ‎strzały,‎ ‎żołnierze‎ ‎rzucają się‎ ‎jak‎ ‎szaleni‎ ‎do‎ ‎drzwi‎ ‎szpitalnych,‎ ‎dobijają‎ ‎się, usługujący‎ ‎chłopak‎ ‎im‎ ‎otwiera.‎ ‎Chwyta‎ ‎go‎ ‎jakiś podoficer‎ ‎i‎ ‎strzela‎ ‎dwukrotnie‎ ‎z‎ ‎rewolweru — szczęściem‎ ‎chybia.‎ ‎W‎ ‎tejże‎ ‎samej‎ ‎chwili‎ ‎inni‎ ‎niemcy zatrzaskują‎ ‎drzwi,‎ ‎wpadają‎ ‎do‎ ‎poczekalni,‎ ‎rzucają karabiny,‎ ‎biegną‎ ‎w‎ ‎dzikim‎ ‎popłochu‎ ‎do‎ ‎sal‎ ‎i‎ ‎wyskakują‎ ‎przez‎ ‎okna,‎ ‎wielu‎ ‎pada,‎ ‎zrywają‎ ‎się,‎ ‎lecą dalej,‎ ‎w‎ ‎ucieczce‎ ‎wobec‎ ‎oniemiałych‎ ‎chorych i‎ ‎służby.

Niedługo‎ ‎nowe‎ ‎strzały — grad‎ ‎kul‎ ‎posypał‎ ‎się w‎ ‎okna‎ ‎szpitalne.‎ ‎Chorzy‎ ‎w‎ ‎dzikiem‎ ‎przerażeniu pozrywali‎ ‎się,‎ ‎kryjąc‎ ‎się‎ ‎pod‎ ‎łóżka,‎ ‎wszyscy‎ ‎rzucili‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎podłogę.‎ ‎Okropne‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia zmieszały‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎terkotem‎ ‎karabinów‎ ‎i‎ ‎brzękiem wybijanych‎ ‎kulami‎ ‎okien.‎ ‎Dym‎ ‎i‎ ‎kurz‎ ‎oślepiał obecnych.‎ ‎Wkrótce‎ ‎przez‎ ‎wywalone‎ ‎kolbami‎ ‎drzwi niemcy‎ ‎wpadli‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎brutalnie‎ ‎przewracając wszystko‎ ‎do‎ ‎góry‎ ‎nogami.‎ ‎„Stąd‎ ‎strzelano‎ ‎do‎ ‎nas“! Próżne‎ ‎były‎ ‎tłomaczenia‎ ‎lekarzy,‎ ‎opowiadanie o‎ ‎strzałach‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎żołnierzy,‎ ‎którzy‎ ‎właśnie przez‎ ‎szpital‎ ‎uciekali,‎ ‎pokazywano‎ ‎karabiny,‎ ‎porzucone‎ ‎tornistry...‎ 

‎Rewizja,‎ ‎jak‎ ‎najściślejsza‎ ‎nic nie‎ ‎wykryła‎ ‎oczywiście,‎ ‎mimo‎ ‎to,‎ ‎kazano‎ ‎wychodzić‎ ‎wszystkim‎ ‎mężczyznom.‎ ‎Prócz‎ ‎ciężej‎ ‎chorych, którzy‎ ‎absolutnie‎ ‎nie‎ ‎mogli‎ ‎się‎ ‎ruszyć,‎ ‎(między innemi,‎ ‎wspomnianemu‎ ‎już‎ ‎właścicielowi‎ ‎Hydropatji,‎ ‎inż.‎ ‎O.‎ ‎zrewidowano‎ ‎bandaże)‎ ‎wywleczono wszystkich‎ ‎i‎ ‎lekarzy,‎ ‎sanitarjuszy,‎ ‎służbę.‎ ‎Dr.‎ ‎S. np.‎ ‎został‎ ‎wzięty‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎trzema‎ ‎synami,‎ ‎uczniami‎ ‎szkół‎ ‎średnich,‎ ‎najmłodszy‎ ‎z‎ ‎nich‎ ‎miał‎ ‎12 lat‎ ‎zaledwie‎ ‎—‎ ‎otoczono‎ ‎ich‎ ‎kordonem,‎ ‎wyprowadzono‎ ‎za‎ ‎miasto‎ ‎i‎ ‎poczęto‎ ‎robić‎ ‎przygotowania‎ ‎do rozstrzelania.‎ ‎

Egzekucji‎ ‎jednak‎ ‎zaniechano‎ ‎i‎ ‎pozwolono‎ ‎wracać.‎ ‎Powracających‎ ‎znów‎ ‎napadnięto i‎ ‎zawleczono‎ ‎w‎ ‎to‎ ‎samo‎ ‎miejsce. — Dopiero‎ ‎dr.‎ ‎D. dobrze‎ ‎umiejący‎ ‎po‎ ‎niemiecku,‎ ‎zdołał‎ ‎sprawę‎ ‎jakoś‎ ‎wyjaśnić‎ ‎—‎ ‎puszczono‎ ‎ich‎ ‎znowu,‎ ‎nakazując okrążyć‎ ‎miasto. — Po‎ ‎trzech‎ ‎godzinach‎ ‎nareszcie‎ ‎— ujrzano‎ ‎ich‎ ‎z‎ ‎powrotem‎ ‎w‎ ‎szpitalu,‎ ‎gdzie‎ ‎opłakiwano‎ ‎biedaków,‎ ‎jako‎ ‎rozstrzelanych. Nie‎ ‎koniec‎ ‎na‎ ‎tem!‎ ‎W‎ ‎jakąś‎ ‎godzinę‎ ‎niemcy znienacka‎ ‎podpalają‎ ‎szpital.‎ ‎Ledwie‎ ‎uratowano chorych...

Było‎ ‎to‎ ‎już‎ ‎nad‎ ‎siły‎ ‎ludzkie.‎ ‎Dr.‎ ‎D.‎ ‎doszedł do‎ ‎stanu‎ ‎niemożliwych‎ ‎do‎ ‎zniesienia‎ ‎halucynacji słuchowych‎ ‎i‎ ‎wzrokowych.‎ ‎Kiedyś‎ ‎też,‎ ‎wziąwszy jedynie‎ ‎laskę‎ ‎i‎ ‎kapelusz‎ ‎wyszedł‎ ‎i‎ ‎nie‎ ‎wrócił,‎ ‎inni‎ ‎lekarze‎ ‎również,‎ ‎nie‎ ‎mogąc‎ ‎znieść‎ ‎warunków, opuścili‎ ‎szpital‎ ‎i‎ ‎miasto. Wśród‎ ‎nielicznych‎ ‎chorych‎ ‎pozostał‎ ‎jedyny dr.‎ ‎Sikorski,‎ ‎który‎ ‎bohatersko‎ ‎wytrwał‎ ‎na‎ ‎stanowisku,‎ ‎zarówno‎ ‎podczas‎ ‎gdy‎ ‎szpital‎ ‎znajdował‎ ‎się w‎ ‎prywatnych‎ ‎mieszkaniach‎ ‎domu‎ ‎Szpechta,‎ ‎jak i‎ ‎później‎ ‎w‎ ‎Szkole‎ ‎Realnej. 

Na‎ ‎ogół,‎ ‎straty,‎ ‎jakie‎ ‎poniósł‎ ‎Kalisz,‎ ‎na‎ ‎miljony‎ ‎trzeba‎ ‎obliczać...
Spalona‎ ‎została‎ ‎najbogatsza‎ ‎i‎ ‎najstarsza‎ ‎część miasta — prawdziwe‎ ‎City‎ ‎kaliskie — z‎ ‎największemi sklepami,‎ ‎magazynami...‎ ‎Kilkaset‎ ‎(według‎ ‎prywatnych‎ ‎obliczeń‎ ‎586)‎ ‎kamienic‎ ‎zniszczono‎ ‎i‎ ‎to‎ ‎zniszczono‎ ‎w‎ ‎ten‎ ‎sposób,‎ ‎że‎ ‎odbudowanie‎ ‎spalonych musi‎ ‎być‎ ‎poprzedzone‎ ‎przez‎ ‎zupełne‎ ‎rozebranie przepalonych‎ ‎całkowicie,‎ ‎choć‎ ‎sterczących‎ ‎murów... Mimo‎ ‎woli‎ ‎przychodzi‎ ‎na‎ ‎myśl‎ ‎przypuszczenie, czy‎ ‎to‎ ‎nie‎ ‎zgodne‎ ‎z‎ ‎tradycją‎ ‎wszelakich‎ ‎Albrechtów‎ ‎Niedźwiedzi‎ ‎i‎ ‎Krzyżaków‎ ‎przygotowywanie gruntu‎ ‎pod‎ ‎„Neu-Kalisch"‎ ‎—‎ ‎niemiecką‎ ‎dzielnicę pruskiego‎ ‎Kalisza...

Szkód‎ ‎od‎ ‎bombardowania‎ ‎widzieć‎ ‎można‎ ‎niewiele‎ ‎stosunkowo—większą‎ ‎ich‎ ‎część‎ ‎oczywiście — ukrył‎ ‎pożar... Kanonja‎ ‎na‎ ‎pl.‎ ‎Ś-go‎ ‎Józefa‎ ‎rzuca‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oczy dwoma‎ ‎ogromnemi‎ ‎otworami‎ ‎pokaleczona‎ ‎fatalnie,‎ ‎ocalałe‎ ‎domy‎ ‎na‎ ‎ul.‎ ‎Babinej,‎ ‎Nadwodnej,‎ ‎Al. Józefiny,‎ ‎gdzie‎ ‎w‎ ‎domu‎ ‎Friedmana‎ ‎na‎ ‎dachu‎ ‎i‎ ‎trzecim‎ ‎piętrze‎ ‎widać‎ ‎ślady‎ ‎od‎ ‎kilku‎ ‎pocisków...‎ ‎Na Wiejskiej,‎ ‎Nowym‎ ‎Świecie,‎ ‎ocalonej‎ ‎części‎ ‎Wrocławskiego‎ ‎Przedmieścia‎ ‎(między‎ ‎kośc.‎ ‎Reformackim‎ ‎a‎ ‎„Sielanką"),‎ ‎pełno‎ ‎śladów‎ ‎na‎ ‎wyższych‎ ‎piętrach,‎ ‎dziury‎ ‎wybite‎ ‎i‎ ‎tynk‎ ‎opadnięty...‎ ‎tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎wyrwane‎ ‎okno...‎ ‎Co‎ ‎jeszcze‎ ‎uderza,‎ ‎to‎ ‎masa wystrzelonych‎ ‎szyb‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎parterowych‎ ‎mieszkań‎ ‎na‎ ‎ocalonych‎ ‎ulicach.‎ ‎Można‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić,‎ ‎jaki‎ ‎grad‎ ‎kul‎ ‎i‎ ‎kartaczy‎ ‎szedł‎ ‎w‎ ‎pamiętne‎ ‎dni i‎ ‎noce‎ ‎pierwszego‎ ‎tygodnia‎ ‎wojny‎ ‎europejskiej‎ ‎na nieszczęsnych‎ ‎kaliszan,‎ ‎ani‎ ‎spodziewających‎ ‎się tego,‎ ‎że‎ ‎zostaną‎ ‎pierwszemi‎ ‎tej‎ ‎wojny‎ ‎ofiarami... 

Ilości‎ ‎zabitych‎ ‎obliczyć,‎ ‎jak‎ ‎zaznaczyłem‎ ‎już wyżej‎ ‎—‎ ‎niepodobna.‎ ‎Osoby‎ ‎najwięcej‎ ‎zasłużone przy‎ ‎grzebaniu‎ ‎zmarłych‎ ‎i‎ ‎zbieraniu‎ ‎rannych,‎ ‎część tylko‎ ‎ofiar‎ ‎zdołały‎ ‎pogrzebać,‎ ‎a‎ ‎było‎ ‎tego‎ ‎przeszło setka.‎ ‎Znaczną‎ ‎część‎ ‎pozabijanych‎ ‎pod‎ ‎rogatkami pogrzebali‎ ‎chłopi‎ ‎okoliczni,‎ ‎pomordowanych‎ ‎„na Wiatrakach‎ ‎“‎ ‎i‎ ‎w‎ ‎sobotę‎ ‎8‎ ‎sierpnia‎ ‎wogóle‎ ‎(kilkadziesiąt‎ ‎osób)‎ ‎niemcy. W‎ ‎każdym‎ ‎bądź‎ ‎razie‎ ‎liczba‎ ‎tysiąca‎ ‎ofiar, jaką‎ ‎podaje‎ ‎fama‎ ‎ogólna,‎ ‎jest‎ ‎stanowczo‎ ‎zbyt‎ ‎wysoka.‎ ‎Najprawdopodobniejszą‎ ‎jest‎ ‎cyfra‎ ‎200‎ ‎do‎ ‎250, którą‎ ‎mi‎ ‎podali‎ ‎ludzie‎ ‎bliżej‎ ‎stojący‎ ‎katastrofy i‎ ‎sam‎ ‎prezydent‎ ‎Bukowiński,‎ ‎z‎ ‎którym‎ ‎spotkałem się‎ ‎przypadkiem.

Bukowiński‎ ‎stał‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎całej‎ ‎katastrofie‎ ‎kaliskiej‎ ‎prawdziwym‎ ‎męczennikiem‎ ‎na‎ ‎swoim‎ ‎stanowisku. Zmaltretowany,‎ ‎uwięziony‎ ‎pod‎ ‎zarzutem,‎ ‎iż właśnie‎ ‎z‎ ‎Ratusza‎ ‎wypadł‎ ‎pierwszy‎ ‎strzał‎ ‎do‎ ‎wojska‎ ‎w‎ ‎ową‎ ‎noc‎ ‎z‎ ‎3‎ ‎na‎ ‎4‎ ‎sierpnia,‎ ‎zagrożony‎ ‎co kilka‎ ‎minut‎ ‎rozstrzelaniem,‎ ‎po‎ ‎tygodniowem‎ ‎więzieniu‎ ‎wrócił‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎innemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎do zniszczonego‎ ‎doszczętnie‎ ‎miasta,‎ ‎które‎ ‎kazano‎ ‎mu doprowadzić‎ ‎do‎ ‎porządku.‎ ‎Niemcy‎ ‎dodali‎ ‎mu w‎ ‎charakterze‎ ‎wice-prezydenta,‎ ‎Michla,‎ ‎oraz‎ ‎radnych,‎ ‎dwu‎ ‎obywateli‎ ‎o‎ ‎niemieckiem‎ ‎brzmieniu nazwiska.‎ ‎Z‎ ‎pomocą‎ ‎p.‎ ‎Mrowińskiego‎ ‎zorganizowana‎ ‎została‎ ‎milicja‎ ‎miejska‎ ‎i‎ ‎jako‎ ‎tako‎ ‎idzie... a‎ ‎Bukowiński‎ ‎wciąż‎ ‎jest‎ ‎odpowiedzialny‎ ‎„głową“ za‎ ‎porządek‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎w‎ ‎1‎/‎2‎ ‎spalonem,‎ ‎całkowi cie‎ ‎zniszczonem‎ ‎i‎ ‎gdzie‎ ‎każdy‎ ‎bez‎ ‎wyjątku‎ ‎żołdak ma‎ ‎prawo‎ ‎życia‎ ‎i‎ ‎śmierci‎ ‎nad‎ ‎każdym‎ ‎cywilem... 

Wygląda‎ ‎też‎ ‎okropnie.‎ ‎Mimo‎ ‎choroby,‎ ‎w‎ ‎rozmowie‎ ‎ze‎ ‎mną‎ ‎skarżył‎ ‎się‎ ‎na‎ ‎stałe‎ ‎39‎ ‎gorączki‎ ‎—‎ ‎nie może‎ ‎dostać,‎ ‎ani‎ ‎urlopu,‎ ‎ani‎ ‎zwolnienia...‎ ‎Wymizerowany,‎ ‎czarny‎ ‎o‎ ‎pałających‎ ‎gorączką‎ ‎oczach i‎ ‎słabym‎ ‎głosie,‎ ‎robi‎ ‎ten‎ ‎jedyny‎ ‎chyba‎ ‎nawet‎ ‎i‎ ‎dziś prezydent - zakładnik‎ ‎nader‎ ‎bolesne‎ ‎wrażenie.
d19cf2d3-ed12-47d1-a9b0-fa41e811d223
20fd7669-829b-4d76-9cd5-6ad9978d6034
8e09908b-8b2b-43d2-8490-8bd096f7c2e3

Zaloguj się aby komentować