Józef Dąbrowski "Katastrofa kaliska : opowieść naocznego świadka" wyd. Warszawa 1914 cz IX

#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914

Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914

Usadowiwszy‎ ‎się‎ ‎ponownie‎ ‎na‎ ‎Pólku,‎ ‎gdzie przynajmniej‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎kartofle,‎ ‎ogrodowizny i‎ ‎mleko‎ ‎na‎ ‎czas‎ ‎dłuższy‎ ‎do‎ ‎wyżywienia‎ ‎i‎ ‎nie było‎ ‎się‎ ‎zamkniętym‎ ‎w‎ ‎ciasnych‎ ‎ulicach‎ ‎pod‎ ‎ciągłą‎ ‎grozą‎ ‎szrapneli‎ ‎i‎ ‎kul‎ ‎pruskich,‎ ‎mogliśmy‎ ‎się choć‎ ‎częściowo‎ ‎uspokoić. Należało‎ ‎jednak‎ ‎ściągnąć‎ ‎z‎ ‎Kalisza‎ ‎najpotrzebniejsze‎ ‎rzeczy,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎i‎ ‎nieco‎ ‎zasięgnąć języka‎ ‎oraz‎ ‎zorjentować‎ ‎się,‎ ‎co‎ ‎dalej‎ ‎robić.‎ ‎Stąd też‎ ‎wynikały‎ ‎częste‎ ‎wyprawy‎ ‎do‎ ‎miasta,‎ ‎dzięki czemu‎ ‎byliśmy‎ ‎o‎ ‎wszystkiem‎ ‎doskonale‎ ‎poinformowani.
Logika‎ ‎nakazywała‎ ‎przypuszczać,‎ ‎że‎ ‎prusacy, nastrzelawszy‎ ‎dowoli‎ ‎bezbronnych‎ ‎mieszkańców, wziąwszy‎ ‎kontrybucję,‎ ‎zrabowawszy‎ ‎całkowicie nieomal‎ ‎kasę‎ ‎miejską‎ ‎i‎ ‎zbombardowawszy‎ ‎według sił‎ ‎i‎ ‎możności‎ ‎chwilowej‎ ‎miasto,‎ ‎dadzą‎ ‎spokój‎ ‎nareszcie,‎ ‎osiągnąwszy‎ ‎dostateczną‎ ‎chyba‎ ‎satysfakcję za‎ ‎własną‎ ‎głupotę‎ ‎i‎ ‎tchórzostwo,‎ ‎oraz‎ ‎prowokację,‎ ‎napewno‎ ‎obcych‎ ‎Kaliszowi‎ ‎żywiołów.‎ ‎Przygotowani‎ ‎też‎ ‎byliśmy‎ ‎do‎ ‎powrotu‎ ‎za‎ ‎dni‎ ‎kilka. W‎ ‎mniemaniu‎ ‎tem‎ ‎wzmocniły‎ ‎nas‎ ‎obserwacje, których‎ ‎mieliśmy‎ ‎sposobność‎ ‎dokonać‎ ‎podczas‎ ‎pobytu‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎popołudniu‎ ‎w‎ ‎dniu‎ ‎ucieczki‎ ‎naszej,‎ ‎we‎ ‎środę. Musieliśmy‎ ‎z‎ ‎D-rem‎ ‎K.‎ ‎przewieźć‎ ‎do‎ ‎szpitala dyrektora‎ ‎Zakładu‎ ‎Hydropatycznego‎ ‎inż.‎ ‎O.,‎ ‎którego‎ ‎cała‎ ‎służba‎ ‎i‎ ‎wszyscy‎ ‎literalnie,‎ ‎prócz‎ ‎żony, opuścili,‎ ‎a‎ ‎który‎ ‎parę‎ ‎dni‎ ‎przed‎ ‎wybuchem‎ ‎wojny‎ ‎przebył‎ ‎ciężką‎ ‎operację.‎ ‎Na‎ ‎szczęście‎ ‎uzyskawszy‎ ‎powóz‎ ‎i‎ ‎konie‎ ‎od‎ ‎znanych‎ ‎pp.‎ ‎B.,‎ ‎krok‎ ‎za krokiem‎ ‎jechaliśmy‎ ‎przez‎ ‎całe‎ ‎miasto,‎ ‎do‎ ‎którego tymczasem‎ ‎weszli‎ ‎ponownie‎ ‎prusacy. Wypadło‎ ‎nam‎ ‎przebyć‎ ‎kilka‎ ‎kordonów‎ ‎rozciągniętych‎ ‎na‎ ‎ulicach.‎ ‎Wogóle‎ ‎nauczeni‎ ‎widocznie‎ ‎doświadczeniem,‎ ‎Prusacy‎ ‎obecnie‎ ‎zachowywali przeróżne‎ ‎środki‎ ‎ostrożności‎ ‎i‎ ‎postępowali‎ ‎krok za‎ ‎krokiem,‎ ‎bacznie‎ ‎kontrolując‎ ‎publiczność.‎ ‎Z‎ ‎niemałym‎ ‎zdziwieniem‎ ‎ujrzałem‎ ‎znów‎ ‎nawiązujące się‎ ‎stosunki‎ ‎wojska‎ ‎z‎ ‎publicznością.‎ ‎Oto‎ ‎np.‎ ‎na Wrocławskiej‎ ‎stoi‎ ‎kordon‎ ‎pruski:‎ ‎obok‎ ‎dowodzącego‎ ‎oficera‎ ‎dwie‎ ‎młode‎ ‎Żydóweczki!‎ ‎Flirt‎ ‎idzie w‎ ‎najlepsze.‎ ‎Z‎ ‎okien‎ ‎wychyla‎ ‎się‎ ‎coraz‎ ‎więcej głów‎ ‎i‎ ‎pomału‎ ‎zaczynają‎ ‎wychodzić‎ ‎z‎ ‎domów‎ ‎siedzący‎ ‎w‎ ‎strachu‎ ‎kaliszanie...‎ ‎Miasto‎ ‎chce‎ ‎przybrać normalny‎ ‎wygląd... Koło‎ ‎godziny‎ ‎7-ej‎ ‎prusacy‎ ‎opuścili‎ ‎miasto, które‎ ‎znów‎ ‎od‎ ‎8-ej‎ ‎zajaśniało‎ ‎iluminacją,‎ ‎mimo ich‎ ‎nieobecności — na‎ ‎całą‎ ‎noc.

Czwartek‎ ‎6-go‎ ‎sierpnia‎ ‎był‎ ‎nieco‎ ‎spokojniejszy‎ ‎w‎ ‎Kaliszu.‎ ‎Prusacy,‎ ‎co prawda‎ ‎na‎ ‎Wrocławskiej,‎ ‎obok‎ ‎cmentarzy‎ ‎postawili‎ ‎kordon‎ ‎i‎ ‎nikogo przezeń‎ ‎nie‎ ‎puszczali.‎ ‎Koło‎ ‎południa‎ ‎zaś‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎weszły‎ ‎oddziały‎ ‎piechoty,‎ ‎które‎ ‎rozpoczęły aresztowania‎ ‎wśród‎ ‎pozostałych‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎rosjan. Aresztowano‎ ‎prezesa‎ ‎sądu‎ ‎okręgowego — Zelanda, sekretarza‎ ‎biura‎ ‎policmajstra‎ ‎Cieślaka,‎ ‎naczelnika więzienia‎ ‎Zirickija,‎ ‎komisarza‎ ‎2-go‎ ‎cyrkułu‎ ‎i‎ ‎przejściowego‎ ‎naczelnika‎ ‎policji — Kostienkę,‎ ‎naczelnika wydziału‎ ‎śledczego‎ ‎Sawickija‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎niewiadomo‎ ‎z‎ ‎jakich‎ ‎powodów‎ ‎właściciela‎ ‎popularnej cukierni‎ ‎i‎ ‎ogniomistrza‎ ‎straży‎ ‎ogniowej — Schauba, niemca.‎ ‎Aresztowanych‎ ‎pod‎ ‎silnym‎ ‎konwojem odesłano‎ ‎do‎ ‎szańców‎ ‎pruskich,‎ ‎a‎ ‎następnie‎ ‎wraz z‎ ‎pierwszemi‎ ‎zakładnikami‎ ‎wywieziono‎ ‎do‎ ‎Ostrowa.‎ ‎Żadnych‎ ‎stosunków‎ ‎z‎ ‎uwięzionemi‎ ‎nie‎ ‎dopuszczano‎ ‎—‎ ‎jedynie‎ ‎Bukowińskiemu‎ ‎pozwolono‎ ‎na pisać‎ ‎list‎ ‎do‎ ‎żony.

Drugą‎ ‎nieprzyjemną‎ ‎chwilą‎ ‎dla‎ ‎Kalisza‎ ‎w‎ ‎tym czasie‎ ‎były‎ ‎salwy‎ ‎karabinowe‎ ‎i‎ ‎strzały‎ ‎armatnie, jakie‎ ‎nieco‎ ‎popołudniu‎ ‎rozległy‎ ‎się‎ ‎z‎ ‎szańców pruskich.‎ ‎Strzelano‎ ‎do‎ ‎samolotu,‎ ‎naturalnie‎ ‎własnego,‎ ‎przyczem‎ ‎zabito‎ ‎oficera,‎ ‎a‎ ‎pilot,‎ ‎acz‎ ‎ranny kulą‎ ‎w‎ ‎rękę,‎ ‎zdołał‎ ‎wylądować‎ ‎szczęśliwie.‎ ‎Podczas‎ ‎tej‎ ‎jednak‎ ‎strzelaniny,‎ ‎kilka‎ ‎pocisków‎ ‎armatnich‎ ‎spadło‎ ‎na‎ ‎Rypinek‎ ‎i‎ ‎do‎ ‎Parku,‎ ‎nie‎ ‎przyczyniając‎ ‎jednak‎ ‎szkód‎ ‎wielkich. Dzień‎ ‎ten‎ ‎zdołał‎ ‎w‎ ‎znacznej‎ ‎części‎ ‎uspokoić publiczność.‎ ‎Powracało‎ ‎nawet‎ ‎sporo‎ ‎tych,‎ ‎co‎ ‎po przedniego‎ ‎dnia‎ ‎uciekli‎ ‎i‎ ‎nocowali‎ ‎w‎ ‎Kokaninie, Dembem,‎ ‎Nędzarzewie,‎ ‎Tłokini‎ ‎lub‎ ‎wprost‎ ‎w‎ ‎lasach‎ ‎podmiejskich.‎ ‎Sporo‎ ‎jednak‎ ‎było‎ ‎i‎ ‎takich, którzy,‎ ‎wynająwszy‎ ‎fury,‎ ‎zajeżdżali‎ ‎do‎ ‎miasta‎ ‎po rzeczy‎ ‎i‎ ‎umykali‎ ‎co‎ ‎prędzej.‎ ‎Sklepy‎ ‎pootwierano i‎ ‎wogóle‎ ‎miało‎ ‎się‎ ‎wrażenie‎ ‎nadchodzącego‎ ‎spokoju,‎ ‎tymbardziej,‎ ‎zważywszy‎ ‎na‎ ‎pewien‎ ‎nastrój świąteczny‎ ‎i‎ ‎nabożeństwa‎ ‎dodatkowe‎ ‎z‎ ‎okazji‎ ‎dnia Przemienienia.‎ ‎Na‎ ‎noc‎ ‎oczywiście‎ ‎miasto‎ ‎znów uiluminowano,‎ ‎choć‎ ‎w‎ ‎wielu‎ ‎oknach‎ ‎widniały‎ ‎już karty‎ ‎z‎ ‎napisem‎ ‎niemieckim:‎ ‎„lokator‎ ‎nieobecny‎"‎.

W‎ ‎Piątek 7-go sierpnia 1914,‎ ‎dzień‎ ‎targowy,‎ ‎duże‎ ‎ożywienie‎ ‎panowało‎ ‎w‎ ‎mieście‎ ‎od‎ ‎rana.‎ ‎W‎ ‎kościołach‎ ‎było pełno‎ ‎pobożnych,‎ ‎sklepy‎ ‎handlowały‎ ‎po‎ ‎kilkudniowym‎ ‎zastoju,‎ ‎ruch‎ ‎panował‎ ‎ogromny.‎ ‎Na‎ ‎Rynek zeszło‎ ‎się‎ ‎nawet‎ ‎z‎ ‎przyzwyczajenia,‎ ‎mimo‎ ‎grozę wypadków‎ ‎ubiegłych,‎ ‎sporo‎ ‎bab‎ ‎wiejskich‎ ‎ze‎ ‎swemi‎ ‎produktami.‎ ‎Do‎ ‎uspokojenia‎ ‎niemało‎ ‎przyczyniały‎ ‎się‎ ‎nowe‎ ‎odezwy,‎ ‎hektografowane,‎ ‎które zapewniały‎ ‎ponownie‎ ‎spokój‎ ‎i‎ ‎bezpieczeństwo‎ ‎o‎ ‎życiu‎ ‎i‎ ‎mieniu‎ ‎mieszkańców,‎ ‎odwoływały‎ ‎genjalną groźbę‎ ‎rozstrzeliwania‎ ‎„co‎ ‎dziesiątego‎ ‎mieszkańca“,‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎pozwalały‎ ‎na nowo‎ ‎wychodzić‎ ‎gazetom‎ ‎miejscowym‎ ‎z‎ ‎warunkiem‎ ‎oczywiście‎ ‎cenzury‎ ‎prewencyjnej‎ ‎ze‎ ‎strony‎ ‎komendy‎ ‎wojskowej. W‎ ‎razie‎ ‎ponownych‎ ‎strzałów‎ ‎do‎ ‎wojska,‎ ‎odezwa zapowiadała‎ ‎bombardowanie. Najbardziej‎ ‎też‎ ‎optymistyczne‎ ‎nadzieje‎ ‎zapanowały‎ ‎wśród‎ ‎ludności,‎ ‎oparte‎ ‎na‎ ‎jak najniedorzeczniejszych‎ ‎pogłoskach.‎ ‎„Zawieszenie‎ ‎broni‎ ‎zawarto na‎ ‎5‎ ‎dni“!‎ ‎„Dziś‎ ‎o‎ ‎6-ej‎ ‎będzie‎ ‎podpisany‎ ‎pokój“! „Umarł‎ ‎Franciszek‎ ‎Józef‎ ‎“!‎ ‎„Preuskera‎ ‎oddano‎ ‎pod sąd‎ ‎wojenny“‎ ‎i‎ ‎t.‎ ‎d.,‎ ‎opowiadano‎ ‎sobie‎ ‎po‎ ‎ulicach.

Naprawdę‎ ‎zaś‎ ‎na‎ ‎zmianę‎ ‎stosunków‎ ‎kalisko - niemieckich‎ ‎zanosiło‎ ‎się‎ ‎o‎ ‎tyle,‎ ‎że‎ ‎sławetny,‎ ‎a‎ ‎tak upamiętniony‎ ‎w‎ ‎dziejach‎ ‎Kalisza,‎ ‎155‎ ‎regiment piechoty‎ ‎wycofano‎ ‎wraz‎ ‎z‎ ‎majorem‎ ‎Preuskerem zupełnie,‎ ‎a‎ ‎na‎ ‎miejsce‎ ‎prusaków‎ ‎miały‎ ‎wejść‎ ‎wojska‎ ‎saskie.‎ ‎Prusacy‎ ‎pozostali‎ ‎jedynie‎ ‎na‎ ‎baterjach koło‎ ‎wiatraków‎ ‎na‎ ‎polach‎ ‎dóbrzeckich,‎ ‎panujących‎ ‎nad‎ ‎miastem.‎ ‎Stojąca‎ ‎tam‎ ‎artylerja‎ ‎pruska została‎ ‎wzmocniona‎ ‎znacznie‎ ‎nowoprzybyłemi‎ ‎kilku‎ ‎baterjami‎ ‎dział‎ ‎polowych. Sasi‎ ‎jednak‎ ‎okazali‎ ‎się‎ ‎nie‎ ‎lepszemi‎ ‎od‎ ‎prusaków‎ ‎znawcami‎ ‎stosunków.‎ ‎Wiedząc‎ ‎dobrze‎ ‎o‎ ‎stanie‎ ‎miasta‎ ‎i‎ ‎mieszkańców,‎ ‎o‎ ‎nocnej‎ ‎strzelaninie, podejrzeniu‎ ‎pruskiem,‎ ‎że‎ ‎możliwe‎ ‎są‎ ‎zasadzki,‎ ‎nie zawiązali‎ ‎z‎ ‎miastem‎ ‎żadnych‎ ‎stosunków,‎ ‎poza,‎ ‎jak się‎ ‎zdaje,‎ ‎dokonanemi‎ ‎z‎ ‎ich‎ ‎już‎ ‎inicjatywy‎ ‎czwartkowemi‎ ‎aresztowaniami‎ ‎rosjan,‎ ‎oraz‎ ‎powyższą odezwą,‎ ‎jakgdyby‎ ‎niosącą‎ ‎„nowy‎ ‎kurs“‎ ‎Kaliszowi.

Dokonane‎ ‎zaś‎ ‎w‎ ‎takich‎ ‎warunkach‎ ‎wkroczenie‎ ‎sasów,‎ ‎zakończyło‎ ‎się‎ ‎straszliwą‎ ‎wręcz‎ ‎katastrofą. „Koło‎ ‎godziny‎ ‎2-ej‎ ‎popołudniu,‎ ‎opowiada‎ ‎naoczny‎ ‎świadek‎ ‎p.‎ ‎Zofja‎ ‎G.,‎ ‎byłam‎ ‎w‎ ‎sklepiku wekslarskim‎ ‎przy‎ ‎ul.‎ ‎Wrocławskiej.‎ ‎Nagle‎ ‎usłyszałam‎ ‎hałas‎ ‎zapuszczanych‎ ‎żaluzji‎ ‎w‎ ‎oknach‎ ‎i‎ ‎do sklepiku‎ ‎wpadł‎ ‎przerażony‎ ‎żyd — „idą“. Natychmiast‎ ‎sklepik‎ ‎zamknięto,‎ ‎paniczna trwoga‎ ‎ogarnęła‎ ‎wszystkich,‎ ‎na‎ ‎ulicy‎ ‎cisza‎ ‎zapanowała‎ ‎grobowa,‎ ‎którą‎ ‎wkrótce‎ ‎przerwał‎ ‎odgłos miarowych‎ ‎kroków.‎ ‎Przez‎ ‎szparę‎ ‎we‎ ‎drzwiach widzę‎ ‎maszerującą‎ ‎kompanję‎ ‎piechoty,‎ ‎za‎ ‎nią w‎ ‎kilka‎ ‎minut‎ ‎przejechało‎ ‎ze‎ ‎30‎ ‎ułanów...‎ ‎Niemcy‎ ‎przeszli. Wypuszczono‎ ‎mnie‎ ‎ze‎ ‎sklepu‎ ‎i‎ ‎pustą‎ ‎ulicą podążyłam‎ ‎domu... Takiem‎ ‎było‎ ‎przyjęcie‎ ‎sasów‎ ‎na‎ ‎krańcu‎ ‎miasta.‎ ‎W‎ ‎miarę‎ ‎jednak‎ ‎posuwania‎ ‎się‎ ‎ku‎ ‎Rynkowi, panika‎ ‎mijała,‎ ‎publiczność‎ ‎nie‎ ‎uciekała,‎ ‎w‎ ‎sklepach‎ ‎handlowano‎ ‎dalej.

Nagle...‎ ‎w‎ ‎Rynku‎ ‎ukazał‎ ‎się‎ ‎wojskowy‎ ‎koń w‎ ‎pełnym‎ ‎galopie‎ ‎bez‎ ‎jeźdźca.‎ ‎Szalona‎ ‎panika ogarnęła‎ ‎sasów,‎ ‎szyk‎ ‎został‎ ‎złamany,‎ ‎oficerowie i‎ ‎żołnierze,‎ ‎piechota‎ ‎i‎ ‎ułani‎ ‎przemieszani‎ ‎ze‎ ‎sobą, rzucili‎ ‎się‎ ‎do‎ ‎ucieczki.‎ ‎W‎ ‎popłochu‎ ‎ku‎ ‎zdziwieniu nierozumiejącej‎ ‎nic‎ ‎publiczności,‎ ‎niemcy‎ ‎„rwali“ Wrocławską‎ ‎aż‎ ‎do‎ ‎szpitala,‎ ‎gdzie‎ ‎spotkali‎ ‎nowy oddział. Po‎ ‎chwili,‎ ‎oba‎ ‎oddziały‎ ‎skomunikowawszy się‎ ‎z‎ ‎obozem‎ ‎wróciły,‎ ‎a‎ ‎za‎ ‎parę‎ ‎minut‎ ‎do‎ ‎niespodziewającej‎ ‎się‎ ‎niczego‎ ‎publiczności‎ ‎zaczęto‎ ‎strzelać‎ ‎na‎ ‎Głównym‎ ‎Rynku‎ ‎i‎ ‎natychmiast‎ ‎jakby‎ ‎to było‎ ‎sygnałem‎ ‎umówionym — zaczęła‎ ‎się‎ ‎znów‎ ‎bezładna‎ ‎strzelanina‎ ‎po‎ ‎całem‎ ‎mieście.‎ ‎Co‎ ‎się‎ ‎działo z‎ ‎niespodziewającą‎ ‎się‎ ‎literalnie‎ ‎nic‎ ‎podobnego i‎ ‎zgromadzoną‎ ‎na‎ ‎ulicach‎ ‎publicznością‎ ‎łatwo‎ ‎sobie‎ ‎wyobrazić.‎ ‎Prażeni‎ ‎zewsząd‎ ‎ogniem‎ ‎karabinowym,‎ ‎ludzie‎ ‎padali‎ ‎całemi‎ ‎dziesiątkami‎ ‎ranni lub‎ ‎zabici:‎ ‎końskie‎ ‎i‎ ‎ludzkie‎ ‎trupy‎ ‎pomostem‎ ‎zaległy‎ ‎ul.‎ ‎Rabiną,‎ ‎Józefinę,‎ ‎Główny‎ ‎Rynek,‎ ‎Skarszewską,‎ ‎Wrocławską‎ ‎i‎ ‎wreszcie‎ ‎Wały‎ ‎i‎ ‎Aleje‎ ‎Parku.‎ ‎Oszalały‎ ‎z‎ ‎przerażenia‎ ‎tłum‎ ‎z‎ ‎wyciem‎ ‎nieludzkiem‎ ‎rzucał‎ ‎się‎ ‎bez‎ ‎pamięci‎ ‎do‎ ‎bram‎ ‎i‎ ‎wylotów‎ ‎ulic‎ ‎w‎ ‎tą‎ ‎lub‎ ‎inną‎ ‎stronę,‎ ‎stając‎ ‎się‎ ‎wręcz tarczą‎ ‎dla‎ ‎kul.‎ ‎Szczególniej‎ ‎okropną‎ ‎i‎ ‎groźną‎ ‎stała się‎ ‎katastrofa,‎ ‎gdy‎ ‎na‎ ‎rogatce‎ ‎Wrocławskiej‎ ‎i‎ ‎na Rynku‎ ‎ustawiono‎ ‎kartaczownice‎ ‎i‎ ‎„polewano‎"‎ ‎niemi‎ ‎przez‎ ‎całą‎ ‎długość‎ ‎ulice‎ ‎przyległe‎ ‎—‎ ‎Rynek i‎ ‎plac‎ ‎S-go‎ ‎Józefa.‎ ‎Trzask‎ ‎kartaczownic,‎ ‎przypominający‎ ‎nieco‎ ‎darcie‎ ‎twardego‎ ‎płótna,‎ ‎wciąż‎ ‎trwające‎ ‎salwy‎ ‎w‎ ‎różnych‎ ‎stronach‎ ‎miasta,‎ ‎jęki‎ ‎rozdzierające‎ ‎rannych,‎ ‎brzęk‎ ‎szyb‎ ‎rozbijanych‎ ‎kulami‎ ‎wręcz‎ ‎masowo,‎ ‎krzyki‎ ‎przerażenia,‎ ‎zlewały się‎ ‎w‎ ‎hałas‎ ‎iście‎ ‎piekielny. Pod‎ ‎tym‎ ‎straszliwym‎ ‎ogniem‎ ‎Kalisz‎ ‎trwał przeszło‎ ‎trzy‎ ‎kwadranse.‎ ‎Salwy,‎ ‎to‎ ‎cichły,‎ ‎to‎ ‎znów słabiej‎ ‎lub‎ ‎silniej‎ ‎wybuchały.‎ ‎Tu‎ ‎i‎ ‎owdzie‎ ‎rozległ się‎ ‎jeszcze‎ ‎trzask‎ ‎kartaczownicy,‎ ‎wreszcie‎ ‎zakończyły‎ ‎strzelaninę‎ ‎pojedyncze‎ ‎strzały‎ ‎karabinowe lub‎ ‎rewolwerowe:‎ ‎to‎ ‎waleczni‎ ‎rycerze‎ ‎polowali pojedynczo‎ ‎na‎ ‎zapóżnionych‎ ‎przechodniów‎ ‎lub głowy,‎ ‎ukazujące‎ ‎się‎ ‎w‎ ‎oknie...
b797d8ee-7107-4692-a6f8-101d39e2ca95
60fb37eb-52b1-4d7b-a9c3-614245bd741e
32637b48-f27a-4fff-870c-d929b6e3404a

Zaloguj się aby komentować