Front włoski w I wojnie swiatowej na podstawie książki Vincenzo D'Aquila, BODYGUARD UNSEEN: A TRUE AUTOBIOGRAPHY
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #DAquila #ciekawostkihistoryczne #isonzo
ROZDZIAŁ VI
PRZEZ LORNETKĘ
Poprzednie części pod tagiem #DAquila
"Niewiele brakowało", zauważył jeden z moich towarzyszy z kwatery głównej, któremu tłumaczyłem moją obecność wśród nich, gdy grupa rozeszła się, by podjąć rutynową pracę.
Zostałem sam na kilka minut. Spędziłem je wizualizując to, co miało nastąpić tego dnia i podczas kolosalnej tragedii rozegranej w tych krwawych październikowych dniach roku 1915 [Trzecia bitwa nad Isonzo]. Trudno było wymazać z pamięci nadchodzące okropności. Po sprawdzeniu mojej przepustki, karabinierzy eskortowali mnie przez pewną odległość przez serię tajnych przejść, a następnie zostałem pozostawiony samemu sobie w lesie, aż doszedłem do kolejnego zakrętu. Usiadłem na spróchniałym pniu, aby przez kilka minut zastanowić się nad działaniem tajemniczej siły kontrolującej nasze ludzkie losy, ponieważ nie mogłem wyrzucić z głowy, że tylko kilka minut i szerokość włosa dzieliły mnie od losu, który miał spotkać moich kumpli.
Po przybyciu do kwatery głównej przedstawiłem się kapitanowi dowodzącemu kompanią sztabową. Nalegał bardzo surowo, że generał jest bardzo rozgniewany niemożnością znalezienia kompetentnego operatora dla nowej amerykańskiej maszyny do pisania, która niedawno przybyła. Było wiele ogólnej pracy do wykonania, ale także ważne rękopisy, które musiały zostać bezzwłocznie przepisane na maszynie. Ostrzegł mnie, że lepiej będzie, jeśli upewnię się, że mu odpowiadam, zanim się zaprezentuję, bo jeśli nie sprawdzę się podczas pierwszego testu, może posunąć się nawet do zastrzelenia mnie. Świadczyło to o temperamencie brygadiera i jego oburzeniu niezdolnością personelu do zapewnienia mu kompetentnego człowieka.
Powiedziałem adiutantowi, że uważam, iż traktuje brygadiera zbyt poważnie. Mój rzeczowy ton uspokoił go. Następnie bez zbędnych ceregieli zostałem zaprowadzony do generała brygady Ponzio, dowódcy Brygady Bergamo Włoskiej Armii Jego Królewskiej Mości. Ku mojemu zaskoczeniu, jego wygląd był raczej łagodny. Na jego pytanie o cel mojej misji, wypowiedziane w ten szorstki, arbitralny sposób, jakim zazwyczaj posługują się dowódcy wojskowi, zasalutowałem i powiedziałem, że jestem na jego rozkazy i jestem gotowy do obsługi jego maszyny do pisania. Następnie zapytał mnie, czy znam amerykańskie maszyny do pisania. Odpowiedziałem twierdząco. Następnie zadał mi kilka pytań mających na celu sprawdzenie mojego doświadczenia jako maszynistki. W moich odpowiedziach przypadkowo powiedziałem, że obsługiwałem maszynę do pisania w Stanach Zjednoczonych. Bardzo mnie zaskoczył, zwracając się do mnie w języku Szekspira i dowiadując się, że w domu mówię po angielsku, powiedział mi, nie wymagając żadnych innych kwalifikacji, że praca jest moja. W ten sposób moje przeczucia zostały zweryfikowane, a moje zaufanie do działania Boskiej Mocy (że tak to nazwę) we mnie zostało wzmocnione. Nie chciałem otrzymać tej posady, ponieważ bałem się zaryzykować. Kiedy Moc Boża zamieszkuje w człowieku, całkowicie eliminuje strach. Złożyłem mityczną przysięgę, że nie będę zabijał, a sprawy tak się ułożyły, że nie musiałem zabijać, a tym samym popełniać grzechu z powodu tej przysięgi.
Z pewnymi obawami, by nie popełnić niechcący katastrofalnego błędu, podjąłem się obsługi maszyny do pisania, ponieważ pierwszy rękopis, który otrzymałem do przepisania, zawierał szczegółowe instrukcje dla różnych jednostek pułkowych, obejmujące ruchy i przemieszczenia wojsk, manewry strategiczne i cele do osiągnięcia, w oparciu o kluczowe plany otrzymane z kwatery głównej. Generał Ponzio i jego adiutanci przygotowali obszerne notatki dotyczące ofensywy, która miała rozpocząć się za trzy dni; niektóre pomniejsze starcia zostały zaplanowane na ten dzień.
Innymi słowy, pisałem teraz wyroki śmierci, że tak powiem, tych samych chłopców, z którymi właśnie się rozstałem, wyroki śmierci, które w normalnym toku wydarzeń byłyby również moim własnym, ponieważ zamierzałem trzymać się mojego planu nie stawiania oporu w przypadku, gdyby kazano mi iść na szczyt. Na początku miałem poważne trudności z rozszyfrowaniem pisma generała; ponadto nie byłem zbyt biegły w języku włoskim. W rzeczywistości, gdyby standardem, na podstawie którego poproszono mnie o zakwalifikowanie się, była dobra znajomość muzycznego języka Dantego, z pewnością poniósłbym porażkę. Moja znajomość języka ojczystego była bardziej teorią niż rzeczywistą praktyką, ponieważ była to po prostu tak podstawowa wiedza, jaką można było zdobyć, czytając włoskie gazety drukowane w Nowym Jorku.
W jakiś sposób mój umysł wciąż powracał do roli, jaką w tajemnicach życia odgrywa to, co niewidzialne. Moim przeznaczeniem było ocalenie, a nie zagłada w nadchodzącym holokauście [książka była wydana w 1931 roku I to słowo miało inne znaczenie niż dzisiaj]. Przyznaję, że w ostatecznym rozrachunku moja znajomość angielskiego była decydującym czynnikiem w uzyskaniu nominacji na kancelistę włoskiego generała. Ale nawet gdybym nie znał żadnego innego języka niż, powiedzmy, chiński idiom, wylądowałbym na tym stanowisku, gdyby tak chciała tajemnicza siła kontrolująca nasze ludzkie losy. Istnieje trafne włoskie powiedzenie używane do zwrócenia uwagi na ekstremalną zmianę okoliczności: "Dalle stalle alle stelle" (Od stajni do gwiazd - łac "per aspera ad astra"). To powiedzenie uosabia skrajny kontrast między moimi dwoma ostatnimi sposobami egzystencji w odniesieniu do komfortu i bezpieczeństwa istoty ludzkiej.
Miałem teraz okazję ponownie oddać się jednemu z podstawowych warunków przyzwoitego życia - obok pobożności - czystości. Kompania wyższych oficerów i personelu pomocniczego, składająca się w sumie z około trzydziestu osób, zmonopolizowała usługi prywatnego fryzjera i trzech kucharzy, a także ogólnych pomocników. Zapewniono nam wygodne łóżka umieszczone w dużym zakamuflowanym pomieszczeniu jako ochronę zarówno przed wrogiem, jak i żywiołami. Mieliśmy nadwyżkę koców, wodę i oświetlenie, nawet jeśli były to prymitywne świece woskowe. Zgodnie z godnością i wymaganiami społecznymi naszej wywyższonej pozycji i miękkich koi, zostaliśmy wyposażeni w kompletne nowe zestawy bielizny i ściśle dopasowane mundury, a nasze buty były dla nas regularnie polerowane. Aby kontrast był jeszcze bardziej znaczący i zaskakujący, podawano nam czekoladę i anyżek do naszych starannie przygotowanych i dobrze zbilansowanych posiłków. Wszystkie pierwsze porcje były przydzielane do kompanii sztabowej (nazywaliśmy je dziesięciną wojskową), a pozostałość i resztki trafiały do walczących w okopach, którzy walczyli o ostatnie resztki między sobą, pozostawiając wszystko, co pozostało z ich temperamentu bojowego, do wykorzystania przeciwko wrogowi. Szef kuchni był bardzo hojny i wybredny w sporządzaniu swoich zapotrzebowań i zwykle mieliśmy zapasy (szczególnie jeśli chodzi o luksusy: wino, koniak, kawę, czekoladę itp. ) wystarczające dla całego batalionu. Dowództwa pułków robiły to samo, więc wszyscy "kopacze ziemi", jak pogardliwie nazywano ludzi w okopach, dostawali tylko resztki. Nie było nic zbyt dobrego dla żołnierzy w okopach, mówili nam patrioci, którzy tak bardzo pragnęli, abyśmy tam pojechali i równie bardzo pragnęli, aby sami tam się nie dostali. Oczywiście zapomnieli dodać o resztkach po tym, jak różne dowództwa zabrały wszystko, co chciały.
Nasz generał brygady miał nawet krowę rasy holsztyńskiej, która dostarczała mu świeżego, pełnotłustego mleka, a także stadko kur do znoszenia jajek. Nowe powody, dla których rasa zawodowych wojskowych nigdy nie wyginęła.
Często zastanawialiśmy się między sobą, co by się stało, jak długo mógłby trwać ten wojenny proceder, gdyby nasi wyżsi oficerowie musieli sami poddać się trudom okopów i żyć na tym samym podłym jedzeniu, które podawali szeregowym żołnierzom. Co powiedzieliby wielcy wodzowie, gdyby byli zmuszeni spać w brudzie i błocie, nieustannie drapiąc rany po swoich brudnych, parchatych skórach, zamiast zajmować wystawne wille, z dala od niebezpieczeństw, z pomocnikami i lokajami na ich usługach?
Stanowią oni mózgi walczących sił i jestem pewien, że gdyby byli w ten sposób włączeni, głośne wezwanie "Vive la guerre", którym oszalałe tłumy płakały w każdej europejskiej stolicy, nie brzmiałoby tak mile w ich uszach. Jestem również przekonany, że moglibyśmy na nich polegać, jeśli chodzi o znalezienie szybszych sposobów rozstrzygania sporów między narodami.
Podczas tych krwawych dni od 21 do 29 października 1915 roku w każdym dowództwie dyskutowano w bardzo przemyślany i rzeczowy sposób, jakie metody zastosować, aby posłać moich towarzyszy na rzeź, tak jakby byli tylko pionkami na szachownicy, które można dowolnie przesuwać tu i tam lub odrzucać, a po zakończeniu gry nikt w dowództwie nie będzie w gorszej sytuacji.
Czasami stawałem na nogi i przez lornetkę przyglądałem się masakrze. Wkrótce odkładałem jej okulary z obrzydzeniem. Czułem się jakoś zagubiony w tym zgromadzeniu cynicznych materialistów. Działali dla mnie w obliczu perspektywy poświęcenia pięciu lub dziesięciu tysięcy ludzi, podobnie jak grupa bogatych młodych hazardzistów w obliczu straty pięciu lub dziesięciu tysięcy szekli, które nic nie znaczyły w ich młodym życiu. W naszych zaimprowizowanych biurach wykonywaliśmy rutynową pracę związaną z działalnością dowództwa brygady. Nieustannie wyjeżdżali i przyjeżdżali kurierzy, przyjmowano oficerów sztabowych na konferencje, instrukcje i drinki.
A potem, żebyśmy nie zapomnieli, sądy doraźne, w których los poszczególnych nieszczęśników rozstrzygał się bez procesu i bez składania wyjaśnień. Nazywano je sądami doraźnymi. Wiele z tych ofiar wrzuconych do prowizorycznych grobów zostało wysłanych do wieczności przez zwykłe odczytanie oskarżenia i rutynowe nabazgranie podpisu dowódcy. Resztę załatwiały naboje.
A na koniec "Przynieś więcej sherry!" [patrz I Rozdział]