UWIĄZANI
Kiedy, jak i po co należy odciąć psychiczną pępowinę od rodziców?
Mądrze przecięta pępowina to podstawa do tego, by w przyszłości mieć poczucie sensu i celu. Łatwiej go znaleźć, gdy rodzic dał przyzwolenie na bycie sobą, pozwolił się zbuntować. Nie uzależnił, nie uwiązał. Bo dzieci nie należą do rodziców. Nie żyją po to, by ich zadowalać. Nie są im nic dłużne.
Rodzice dzielą się na tych, którzy wychowują dzieci dla świata, i tych, którzy zachowują je dla siebie. Ci drudzy, choć nieświadomie, mają swoje wyrafinowane metody wikłania. Jak państwo L., którzy, nadal mieszkają z dziećmi Ewą i Markiem. Żadne z nich, choć przekroczyli już czterdziestkę (oboje po studiach i na etatach), nie miało jeszcze stałego związku. Nie licząc tego pierwszego i jak dotychczas jedynego – z rodzicami. „Gdyby była taka potrzeba, to pokupowałoby się dzieciom mieszkania” – tłumaczy sąsiadom tata. Mama wie, dlaczego dzieci nie założyły jeszcze swoich rodzin: „Córka nie miała szczęścia do mężczyzn, a Marek, to, niestety… pierdoła”. Ostatni absztyfikant Ewy był wdowcem z trójką dzieci, dlatego rodzice odradzili córce związek. Dziewczyna, która spotykała się z Markiem jeszcze rok temu, „za bardzo się rządziła”. Państwo L. znajdują wiele argumentów, by zachować dzieci przy sobie. Siedemdziesięcioletni emeryci, okopani w swoich rodzicielskich rolach, stworzyli hermetyczny system.
Czasami więzi stają się wiązaniem. Bolesną niemożliwością, chorą lojalnością, błędnym kołem. Dr Jolanta Berezowska, psychiatra, terapeutka rodzin, superwizor Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, ma wielu klientów, którzy nie potrafią odseparować się od rodziców. Mimo dojrzałego wieku, a nawet posiadania własnej rodziny nie wiedzą, kim są. Wszystko wydaje im się przypadkowe, począwszy od wyboru partnera, na pracy skończywszy. Nie potrafią stworzyć związku, bo każdy, prędzej czy później, przynosi rozczarowanie. Boją się odpowiedzialności lub są nadmiernie kontrolujący. Uzależnieni na różne sposoby od swoich rodziców nie potrafią o siebie zawalczyć, wyrwać się w świat, choć są na nim od 20, 30, a nawet 40 lat. Nie znają swoich potrzeb. Nie radzą sobie z życiem, choć pozornie wygląda to zupełnie inaczej. Dlaczego „odpępnienie” dla wielu ludzi jest takie trudne? Dr Berezowska wyjaśnia: – Dziecko zaczyna odchodzić od pierwszego spaceru na własnych nogach. Mądrzy rodzice powinni dawać wsparcie mówiąc: „poradzisz sobie”, zamiast „nie dasz rady beze mnie”.Wychowywanie to trenowanie rozłąki, która z czasem staje się coraz dłuższa.
Krok pierwszy: miłość
W dzieciństwie, gdy niewiele jeszcze zależy od nas, uczymy się wszystkiego, co najważniejsze. Człowiek rodzi się zaprogramowany na miłość. Przywiązać się i być kochanym – to nasze pierwsze zadanie rozwojowe. Jeśli matka przytula, dotyka, mówi, patrzy – mały człowiek nabiera przekonania, że świat jest bezpieczny tak jak bliskość. Psychologowie nazywają to nadzieją podstawową lub bazową ufnością.
To pierwszy moment na osi życia, które według psychologa Erika Eriksona zakończyć się powinno wewnętrzną integracją: pozbawioną bilansów akceptacją siebie i swoich wyborów. Kompetencje emocjonalne Erikson zamknął w hasłach: bazowa ufność, autonomia, inicjatywa, produktywność, tożsamość, intymność, generatywność, integralność (patrz także s. 6). To nazwy etapów, które uczą nas sztuki życia. Nic z tego, jeśli nie towarzyszy nam w tym mądry rodzic.
Bez nadziei podstawowej i wszystkich po kolei zdobytych „sprawności” nie ma nagrody – wspomnianej integralności.
Amerykański psycholog Richard D. Logan na podstawie teorii Eriksona pogrupował te poziomy rozwojowe. Według niego, jeśli nie dostaliśmy bazowej ufności, a potem nie zdobyliśmy autonomii, mamy marne szanse na udaną partnerską relację, na intymność. Bez niej według innego amerykańskiego psychologa Roberta Sternberga, autora trójczynnikowej teorii miłości, nie ma dobrego związku.
Na czym to polega? Obserwując, jak półtoraroczne dziecko reaguje na znikającą i pojawiającą się ponownie matkę, wiadomo, jaki model więzi zna. Zbadali to i opisali brytyjski psychiatra John Bowlby oraz kanadyjska psycholog Mary Ainsworth. Tylko bezpieczny model ułatwia w późniejszym życiu bliskie relacje. Pozostałe: unikowy, lękowo-ambiwalentny i zdezorganizowany (ostatni, wynikający z dużej patologii, dołączono do teorii przywiązania później) – oznaczają problemy. Jeśli rodzic nieprawidłowo odpowiada na potrzeby dziecka – krzyczy, denerwuje się, nie reaguje na płacz, unika fizycznego kontaktu – funduje dziecku pozabezpieczny model.
Z tak zapisanym w pamięci emocjonalnej (wydarzenia pamiętamy dopiero od trzeciego r.ż.) skryptem przywiązania i bezpieczeństwa dwulatek wchodzi w okres budowania swojej autonomii, czyli drugiego bardzo ważnego przystanku na eriksonowskiej osi. Właśnie w tym czasie, gdy mały człowiek nosi jeszcze pieluchę, uczy się samokontroli i samodzielności. Tego, że nie jest mamą, ale sobą, bo początkowo tego nie odróżnia. Rodzic też nie i, niestety, czasem tak już zostaje.
Ten czas węgierska psycholożka dziecięca Margaret Mahler, reprezentantka koncepcji relacji z obiektem – jednej z najważniejszych teorii dotyczących rozwoju człowieka, nazwała subfazą praktykowania. Obiekt to opiekun, zazwyczaj mama, osoba, do której dziecko może się przywiązać i stworzyć z nią bezpieczną więź. Mahler na podstawie obserwacji kilkunastomiesięcznych dzieci dowiodła, że zręby tożsamości człowieka tworzą się właśnie około drugiego roku życia. Wtedy, gdy dziecko zaczyna chodzić i mówić, gdy jest wielkim odkrywcą i eksperymentatorem. Mądry rodzic pozwala wtedy na samodzielność organizując przestrzeń tak, by maluch nie zrobił sobie krzywdy. Nie straszy światem, nie krzyczy przerażony przy każdym upadku dziecka. Ale, gdy trzeba, mówi „nie”, bez wycofywania miłości i akceptacji. Jeśli dziecko słyszy: „nie rusz”, „nie dotykaj”, „zostaw”, „znowu się pobrudziłeś”, „zepsułeś”, na dokładkę komunikowane krzykiem, zakoduje sobie, że świat jest przerażający i wrogi. Nadopiekuńczy, roztrzęsiony rodzic uczy, że nie warto wychodzić poza jego orbitę. Przekazuje tym samym coś jeszcze gorszego: „nie poradzisz sobie beze mnie”.
Z takim bagażem dziecko trafia do przedszkola. – Zabawa z innymi dziećmi to też uczenie się życia. Żeby dziecko mogło odejść, musi umieć funkcjonować również w grupie – przypomina dr Berezowska. Według eriksonowskiego podziału na cykle, przedszkole uczy podejmowania inicjatywy. Jeśli dziecko nie potrafi się przebić ze swoimi potrzebami, wzbiera w nim poczucie winy.
Krok drugi: bycie grzecznym
Opiekun ma swoją motywację. Nadal chce mieć bezradne, zależne stworzenie. Karze za samodzielność, wynagradza za posłuszeństwo. Od tego momentu symbiotyczna relacja matka–dziecko, która mogła być potencjałem, staje się wiązaniem. – Wyręczanie i ograniczanie to sidła zastawiane nieświadomie, by nie puścić dziecka w świat. Żeby nie znalazło potem partnera, nie usamodzielniło się. To powolny proces, bo najpierw nie umie się uczesać, potem pozmywać, a na koniec boi się samemu zamieszkać. Wyręczane dziecko nie buduje autonomii, nie uczy się samodzielności, bycia sobą, tylko zaspokaja potrzeby rodzica – wyjaśnia te zawiłe zależności dr Berezowska. Trafiają do niej również ludzie w depresji. Bywa, że u podłoża tej choroby jest zablokowana złość na rodzica. Przymuszane do czegoś dziecko, niesprawiedliwie karcone (np.: za to, że się pobrudziło, że ma tylko trójkę), często trzyma w sobie tę wściekłość latami i przenosi w dorosłość. Złość uderza potem ze zdwojoną siłą – depresją. Jej korzenie mogą tkwić we wczesnym dzieciństwie.
W naszej kulturze wciąż pokutuje przekonanie, że dobre dziecko to grzeczne dziecko. – Dążenie za wszelką cenę do tego, by maluch był posłuszny, może doprowadzić do katastrofy w przyszłości, bo nie uczy się on kontaktu ze swoimi emocjami. To czarna pedagogika, w której rodzic jest panem. Tymczasem sensem wychowania jest rozpoznanie potrzeb dziecka i umiejętność odpowiedzenia na nie. Kazać jest łatwo, wytłumaczyć trudniej – mówi Konrad Piotrowski, który zajmuje się naukowo buntem młodzieńczym. – Dziecko musi znać granice, ale jego świat nie może składać się z zakazów i nakazów. Prawda jest taka, że im więcej zaniedbamy, im mniej włożymy mądrego wysiłku, tym trudniej będzie potem. I nam, i im.
To drugi kluczowy etap po buncie dwulatka.
Krok trzeci: bunt
Ale najpierw jest wiek szkolny. Kolejny etap rozwoju, w którym kilkulatek powinien mieć grupę kolegów, potrzebę bycia w różnego rodzaju kółkach zainteresowań – swoje środowisko, w którym się odnajduje. Niepowodzenia, czyli odepchnięcie przez grupę, oznaczają poczucie niższości w dorosłym życiu. Gdy dziecko fizycznie przestaje nim być, zmienia się wszystko – jego wygląd, sposób myślenia. Teraz czas połączyć to, czego nauczyli je rodzice, ze światem zewnętrznym – znaleźć swoje miejsce. Jest to trudne, gdy wciąż rodzice wiedzą lepiej i chcą za nas przeżyć życie. Młody człowiek walczy wtedy o siebie. Zasada jest prosta: im bardziej się buntuje, tym zdrowiej. Konrad Piotrowski twierdzi, że nastolatek poprzez krytykowanie rodziców, nierzadko także ranienie, zmiany nastrojów, dziwne ubrania i muzykę, kontestację, stara się zakreślić swoje terytorium. Dorastanie często jest trudne i często boli.
Bunt młodzieńczy to druga faza separacji-indywiduacji, czyli „odpępnienia”. Tak jak maluch uczy się chodzić, tak nastolatek samodzielnie myśleć. – Nastolatki chcą, żeby rodzic stanął po ich stronie, powiedział: „wiem, że to jest trudne, chodź, pogadamy”. A nie: „co za fanaberie, posprzątaj, to głupoty wywietrzeją ci z głowy”. Jeśli zbudowaliśmy relację opartą na autorytecie i silnej hierarchii, to dziecko może wylądować w sekcie lub negować wszystko i wszystkich, rozwinąć zachowania antyspołeczne. Szuka silnych osobowości, autorytetów, partnera dominującego – klaruje psycholog.
Nierozstani
Startującemu w dorosłe życie człowiekowi i jego rodzicom wydaje się, że wszystko dopiero się zaczyna, tymczasem właśnie zaczyna on oddawać światu to, co dostał. – Wielu moich pacjentów rodzice zmusili do powielenia swojej drogi: np. idź na prawo, bo musisz odziedziczyć kancelarię. To jest przekaz „bądź dla mnie, bo ja ciebie potrzebuję” – wyjaśnia dr Berezowska. – Ma marzyć o tym, co rodzic chce, być tym, kim mu pozwala. Nie możemy dzieci zatrzymywać dla siebie. Jeśli matka i ojciec są dojrzali, to pozwalają dziecku czuć po swojemu. Nawet wtedy, gdy czuje ono złość. Jeśli rodzic lamentuje, że córka czy syn chcą wyjechać za granicę do pracy, to myśli o sobie. A dziecku trudno zostawić rodzica, który się poświęcił. Czuje się lojalne. I to je wiąże.
Czy do lojalnych należy też Marta? 38 lat, świeżo po rozwodzie, dwie córki. Podobnie jak mama została księgową, tyle że dziś jest już dyrektor finansową. Ale to nie jest dla mamy powód do dumy, bo zawsze jest niezadowolona. A to dlatego, że Marta pozwoliła byłemu mężowi co dwa tygodnie spotykać się z dziećmi (skoro odszedł, nie powinien ich już zobaczyć). Albo że nie taki proszek do prania kupiła. Mama czuje się do tego uprawniona, bo zawiaduje domem zapracowanej córki. Wyprawia dziewczynki do szkoły, odbiera je, robi zakupy, gotuje. Marta jest przekonana, że gdyby nie mama, nie poradziłaby sobie.
Kilka miesięcy temu zaczęła się z kimś spotykać. Dziewczynki go poznały, bywa co weekend, czasem nocuje w tygodniu. Jednak córki mają zakaz mówienia o tym babci. Marta umie utrzymać tajemnicę, bo całe życie udawały z mamą, że tata nie pije. Były mąż Marty odszedł po 13 latach. Przez całe małżeństwo miał poczucie, że Marta ma dzieci z matką, że to z nią jest w bliższym związku niż z nim. Dr Jolanta Berezowska tak widzi tę sytuację: – Dziecko ma być dzieckiem, a nie partnerem matki przez tajemnicę. Tajemnicę można mieć przed dzieckiem, a nie z nim, bo w ten sposób wiążemy je ze sobą. Zabieramy dzieciństwo i bezpieczeństwo. Nie wolno wikłać małego człowieka w świat dorosłych.
Jeśli kobieta jest w taki sposób związana z matką, to najpierw jest w roli córki, dopiero potem sama jest matką. Dzieci „nierozstane” ze swoimi opiekunami mają małe szanse na stworzenie dobrego związku.
Dlaczego rodzice wikłają swoje dzieci, nie chcą się z nimi rozstać? Zdaniem dr Berezowskiej, boją się zostać na starość we dwoje, bo jedyne, co ich łączyło, to dzieci. – Jeśli nie umie się być blisko z partnerem, to dziecko uzupełnia deficyty emocjonalne: „nie szukam już czułości u męża, znajduję ją u dzieci”. Wyręczające matki to często kobiety rozczarowane przez swoich mężów. Jeśli u rodziców nie ma bliskości, to dziecko może bać się odejść. Nadopiekuńczy rodzice przekazują informację: „jesteś złym dzieckiem, bo mnie zostawiasz, a ja się dla ciebie poświęciłam”. Syn czy córka czuje się obsadzony w roli opiekuna rodziców. Do tego dochodzi obrzydzanie dzieciom ich partnerów – wylicza rodzicielskie grzechy psychoterapeutka. Ostrzega: –Jeśli córka dzwoni codziennie do zdrowej matki, to znaczy, że nie może się od niej oderwać. Dlaczego? Jeśli matka wybrała jako partnera kogoś chorego (np. alkoholika) i wpisuje się w rolę ofiary, to również wpisuje się w przemoc. W takich sytuacjach dziecko dostaje rolę wybawcy.
Dorosła córka odbiera matkę jako opiekuńczą i poświęcającą się, czuje się jej dłużnikiem. No i siłą rzeczy przenosi ten schemat do swojej rodziny. Sama staje się wybawcą dla swego partnera. Może się okazać, że najlepiej odnajdzie się np. u boku kogoś mało odpowiedzialnego, unikającego bliskości.
Od partnera oczekujemy czegoś, czego nie dostaliśmy w domu. Tymczasem nikt nie jest w stanie dać bezwzględnej akceptacji, bezwarunkowej miłości, bezpieczeństwa. W ten sposób ludzie budują związki skazane na porażki. Bo obarczanie partnera rolą opiekuna lub swojego dziecka, lub każdą inną, bez przyjrzenia się, kim on naprawdę jest, nie rokuje. – Jeśli się żyło na bagnach, to na sawannie jest dziwnie. Bliskość w małżeństwie nie polega na tym, że się jest z kimś, kto przypomina mamę, tylko że się tę osobę widzi jako kogoś odrębnego. Jeśli jest się w roli, to oczekuje się też roli od partnera. Dlatego związki uwikłanych w rodziców ludzi są kontynuacją patologicznych relacji w rodzinie – podsumowuje dr Berezowska.
Ogarnąć całość
Psycholog rozwojowy prof. Anna Brzezińska od lat powtarza swoim studentom, że każdy moment życia jest ważny. Że jest sumą tego, kim byliśmy. I w każdym punkcie teraźniejszości zamyka się przeszłość i przyszłość człowieka. – Wczesnodziecięce doświadczenia wpływają na to, kim jesteśmy – podsumowuje Konrad Piotrowski, jej doktorant. Wyjaśnia, że od czasów powstawania koncepcji Erika Eriksona, czyli lat 50. i 60., zmieniło się postrzeganie okresu między dwudziestką a czterdziestką w życiu człowieka, bo dziś żyjemy inaczej. Nie ma już starych kawalerów i panien, są tylko nieobciążone negatywnym postrzeganiem single. –Co nie zmienia faktu, że jeśli czterdziestolatek nadal żyje z rodzicami, to zakrawa na patologię. Ale nie jest już dziwne, że trzydziestolatek nie podejmuje trwałych zobowiązań i jeździ po świecie, o ile sam potrafi na siebie zarobić – zauważa Piotrowski. Dziś wspólne mieszkanie z mamą i tatą zawsze można usprawiedliwić brakiem zdolności kredytowej czy kryzysem. Jaka jest zatem granica między normą a patologią? – Czerwone światło powinno się zapalić, gdy dorosłe dziecko nie chce budować swojego świata. Nie ma potrzeby samodzielności. Jeśli jednak deleguje się dziecko do bycia dzieckiem, to ono nim pozostanie, nawet gdy ma już własną rodzinę. Wtedy rolę dorosłego przejmuje partner i ma swoje dzieci plus męża/żonę – twierdzi psycholog.
Na czym więc polega dojrzałość? Zgodnie z teorią na kilku sprawach: autonomii emocjonalnej, odpowiedzialności za działania, zdolności do samodzielnego podejmowania decyzji, budowaniu intymnych relacji z innymi ludźmi i z partnerem. Jesteśmy dojrzali, gdy samodzielnie funkcjonujemy, kochamy, jesteśmy zadowoleni z życia. Tym jest właśnie wspomniana na początku integralność.
– A może testem na dojrzałość jest śmierć? Umrzeć godnie, świadomie to dopiero sztuka. Bez pretensji, żalu – zastanawia się dr Berezowska. Mówi: –Inaczej dojrzały jest 5-latek, który umie zawiązać sobie sznurówki, inaczej 14-latek mówiący „chcę być inny!”. Inaczej 25-latek podejmujący pracę i odpowiedzialność. Inaczej 50-latek dojrzewający do tego, żeby się rozstać z dziećmi i spędzić z partnerem resztę życia. Inaczej człowiek zmagający się z chorobą, która przychodzi, chcemy czy nie.
Trzeba przyjąć, że jedni mają łatwiej, inni trudniej. Jednym udaje się z rodzicami rozstać, inni dźwigają ich przez całe życie. Na szczęście historia nie jest napisana, tylko się pisze, więc zmiany są możliwe.
Autor: Joanna Drosio-Czaplińska
#psychologia