#naopowiesci

16
112
748 + 1 = 749

Tytuł: Starość aksolotla. Hardware dreams
Autor: Jacek Dukaj
Kategoria: fantasy, science fiction
Ocena: 4/10

#bookmeter

Wódeczki jeszcze?
A poproszę.
Stalowe paluchy z chirurgiczną precyzją obejmują delikatne szkło. Są do tego specjalne programy wspomagające motorykę, do picia wódki. Oczywiście nie piją wódki, te trunki to atrapy. Niczego nie piją, niczego nie jedzą, ćwierćtonowe mechy w barze Chūō Akachōchin, mogę tylko odgrywać te gesty życia, z mozołem powtarzać przyzwyczajenia przebrzmiałej biologii.

Przez Ziemię przetoczyła się śmiercionośna fala. Czy był to skutek wyrzutu neutronów przez jakąś gwiazdę, czy było to atak (kto atakował?) – tego nie wiadomo. Wiadomo na to, że fala przesuwa się ze wschodu na zachód. Względem Ziemi. Bo można też przyjąć, że stoi w miejscu, a to Ziemia, obracając się, przesuwa swoją powierzchnię względem nieruchomej bariery, która zabija wszelkie życie. Wszelkie. To znaczy w tej książce nie ginie tylko ludzkość, jak w niektórych innych z gatunku postapo, które z większą bądź mniejszą (choć raczej mniejszą) przyjemnością zdarzało mi się czytać. Giną również zwierzęta, giną rośliny, bakterie. Ginie życie biologiczne – czy jest jakieś inne?

To właśnie to pytanie jest jednym z problemów stawianych przez autora w Starości aksolotla. Bo niektórym udaje się „przeżyć” – a może bardziej „przetrwać”? – poprzez zmapowanie swoich mózgów za pomocą prototypowego urządzenia, przygotowanego z myślą o graczach. Tylko tak: po pierwsze to nikt nie wie na ile te mapy mózgów, ta przeniesiona świadomość, jest skopiowana dokładnie. No i po drugie, czy taki plik (który można skopiować, wykasować, albo modyfikować – w tym przypadku za pomocą malware zwanego Zarazą) zainstalowany w jakimś sprzęcie wchodzącym w skład Internetu Rzeczy albo w humanoidalnym (lub niehumanoidalnym) robocie to dalej jest życie? Bez zmysłów, bez snu. Bez biologii.

Książka przedstawia świat na chwilę przed Zagładą (tak nazywane jest to zdarzenie w książce) i to jest ciekawe – szczególnie prezentacja rozmaitych zachowań ludzi w obliczu nieuniknionego. To jest faktycznie wypunktowane interesująco, ale pan Dukaj prześlizgnął się tylko po temacie. Chętnie przeczytałbym coś (byle było dobrze napisane), gdzie byłyby zaprezentowane właśnie rozmaite postawy na kilka godzin przed pewną zagładą.

Później są kolejne części, logarytmicznie przesunięte w czasie, a więc obejmujące okres tysiąca, dziesięciu tysięcy i stu tysięcy dni po Zagładzie. W tych punktach autor przedstawia jak ci, którzy „przetrwali”, przystosowują się do nowego świata. I ta początkowa część, ta związana z tęsknotą za biologiczną powłoką (tutaj pozwolę sobie przypomnieć opowiadanie kolegi @splash545 w naszej zabawie #naopowiesci ), zachowania będące skutkiem przyzwyczajenia do posiadania ciała, sprawiła mi trochę przyjemności i skłoniła do przemyśleń. Ale później już – z mojej perspektywy – było tylko gorzej.

Wydaje mi się, że w zbyt małej objętości autor chciał zmieścić zbyt dużo. Ogrom rozmaitych koalicji, które tworzą się po katastrofie, które wchodzą ze sobą w alianse ale też konflikty, które rywalizują o zasoby – bo przecież jeśli nie musimy już walczyć o żywność czy bogactwo, to robotom potrzebny jest prąd elektryczny a także możliwość magazynowania danych – jest przedstawiony bardzo skrótowo. O ile dobrym i realistycznym pomysłem wydaje mi się podzielenie „nowego świata” na tyle frakcji, o tyle nie ma w tej książce miejsca na to, żeby się ten geopolityczny wątek rozpędził. Dla mnie w tym temacie to było skakanie od jednej grupy do drugiej. Ot, wymienianie ich po kolei. Z bardziej zajmujących rzeczy wymieniłbym jeszcze skutki ekologiczne zniknięcia z powierzchni Ziemi życia, choć to też zostało tylko wspomnianie.

W ogóle im dalej w las tym dla mnie było mniej ciekawie – „bez serc, bez ducha, to robotów ludy”, chciałoby się wręcz powiedzieć. Ale to może dlatego, że nie jestem fanem sf (a hard sf to już w ogóle) i jest to wynik moich osobistych preferencji. A może dlatego, że później wszystko w tej powieści było tak mało plastyczne a bardzo techniczne? Albo za mało ludzkie? Problemy i aspiracje globalne zdominowały tak narrację jak i zdeterminowały działania bohaterów. Mało w tym wszystkim było człowieka. I nawet jeśli był to celowy zabieg autora, coś co chciał pokazać – a tak mi się wydaje – to mimo że z wnioskami się zgadzam, tak sposób ich przedstawienia i doprowadznia do nich zupełnie do mnie nie trafił.

***

EDIT: Jeszcze jeden zarzut do autora. Panu Dukajowi zdarzyło się zapomnieć, że w takim świecie nie byłoby komarów, co ja uważam za jego zdecydowany plus, bo książkę czytałem wieczorem w pobliżu rzeki.

No i jeszcze jedna rzecz, którą tej lekturze zaliczam z osobistych powodów na plus: zawsze myślałem, że to zwierzę nazywa się "aksolot". A tu jeszcze jedno "l", jak larwa, na końcu jest mu potrzebne, jak się okazuje.
ff58e5b2-8e6c-430c-9ef8-d0ea3006518f
opinia-rowna-sie-polityka

Ciężko mi się to czytało. Za to Lód zajebisty.

bishop

Nie przebrnąłem przez tę książkę głównie przez ciężki język.

BajerOp

@George_Stark to jest najsłabsze co napisał Dukaj

Zaloguj się aby komentować

Mało czasu mam na wszystko ale kilka chwil w tygodniu się zawsze znajdzie, żeby pociągnąć dalej historię Szeryfa Kowalskyego #naopowiesci

Poniżej linki do poprzednich epizodów

S01E01
S01E02
S01E03

***

Kowalsky będąc w doskonałym humorze postanowił zaglądnąć do burmistrza. Burmistrz Hopper pewnie jak każdego wieczoru uchlewał się wyborną whisky więc musiał się pospieszyć. Do willi wpuścił go lokaj uprzedzając, że burmistrz ma gości. Szeryfowi to nie przeszkadzało, wiedział kto przyszedł i czego chciał. Bezceremonialnie wparował do gabinetu przerywając ożywioną dyskusję.

Naprzeciwko burmistrza siedział Goldbaum i Rosenbaum. Nagłe wtargnięcie szeryfa sprawiło, że zamilkli obaj i momentalnie pobledli.

- Dobrze, że jesteście, spodziewałem się, że was tu zastanę.
- Szeryfie, to poufna rozmowa, bardzo prosimy żeby Pan wyszedł... - poprosił grzecznie Goldbaum
- Już wyjaśniliście burmistrzowi dlaczego chcecie farmę Personów? I kim był twój synek Rosenbaum?
- Jako przybranemu rodzicowi, Rosenbaumowi należy się... - powiedział starszy z Żydów
- Stryczek wam się należy a nie majątek dzieciaka! - zezłościł się Szeryf
- Mam zeznanie sprawcy, że to oni zlecili to morderstwo - zwrócił się do burmistrza Kowalsky

Oczywiście nie miał żadnego zeznania ale to był tylko drobny szczegół. Wywarło to jednak odpowiednie wrażenie - Rosenbaum wyglądał jakby miał zemldeć a burmistrz gniewnie zmarszczył brwi.

- Zlecili morderstwo bo gdyby dzieciak dożył pełnoletniości to farma byłaby jego jako ostatniego z rodziny. Więc go zamordowali bo rozwiązali przy tym dwie sprawy - pozbyli się spadkobiercy, wszyscy dowiedzieli się kim był naprawdę i teraz to Rosenbaum ma prawo do jego majątku.
- Czy to prawda? - zapytał Burmistrz
- Nie, nie, to kłamstwo - szybko odpowiedział Goldbaum
- Goldbaum, nazywasz mnie kłamcą?! - oburzył się szeryf. Żyd wydał właśnie na siebie wyrok śmierci - ucieszył się w myślach.
- Panie szeryfie, mówiłem o mordercy, kłamie w zeznaniach... - usprawiedliwiał się
- Chodzmy już - ciągnął za rękaw przyjaciela coraz bledszy Rosenbaum
- Pójdziecie ale prosto do celi
- Ale szeryfie...
- Mordy w kubeł! Jesteście aresztowani pod zarzutem zlecenia morderstwa - Kowalsky poszedł za ciosem

Przywołał lokaja i kazał mu czym prędzej jechać po zastępcę mcPennyego. Po kwadransie już dobijał się do zaryglowanych drzwi biura szeryfa. Zdziwiony Teddy czym prędzej popędził do rezydencji burmistrza. Unikał spojrzenia szeryfa ale w końcu na ułamek sekundy spotkali się wzrokiem i zastępca struchlał - On wie, wszystko wie, po cholerę tam złaziłem? - pomyślał w przerażeniu. Kowalsky istotnie wiedział ale na razie nie zaprzątał sobie tym głowy.
Zawieźli aresztowanych żydów do biura i wrzucili ich do cel obok Smolucha. Szeryf rzucił okiem na kubek stojący obok krat. Wiedziałem, że ten idiota nie odstawi go w tym samym miejscu - pomyślał rad ze swojego sprytu

Gdy znaleźli się na górze, zastępca wziął głęboki wdech.
- Szeryfie, byłem wcześniej na dole wbrew rozkazowi
- Wiem Teddy, kubek stał obok drugiego pręta a ten skurwysyn nie mógł go dosięgnąć. Specjalnie go tak postawiłem. A teraz stoi obok czwartego pręta.
- Nie wiem co mnie napadło...
- Ja ci powiem co, wrodzony kretynizm. Wybaczam ci ostatni raz - Kowalsky był nadzwyczaj łaskawy
- Dziękuję szeryfie - Teddyemu kamień spadł z serca
- Ale od teraz, za każdym razem jak coś spierdolisz, zapierdolę ci jedną siostrę i tak aż zostaniesz jedynakiem. I sierotą bo ojca też ci zapierdolę, rozumiesz?!
- To się już nigdy nie powtórzy - zastępca wiedział, że Kowalsky nie rzuca słów na wiatr
- No, to teraz bierzemy się za robotę - szeryf był z siebie bardzo zadowolony, nikt tak nie umiał zarządzać kadrami jak on

Rosenbaum nie może dostać ziemi Personów. Kowalsky nie mógł do tego dopuścić. Wystarczyło tylko jakoś zmusić Smolucha żeby zeznał co trzeba. Trzeba się kimś posłużyć. I Kowalsky dobrze wiedział kim.

Pojechali z zastępcą pod miasteczko, gdzie jeszcze zwijał się cyrk. Z głównego namiotu już nic nie zostało, tylko kilka ławek pakowanych przez tragarzy, obóz jednak niewiele się zmniejszył, nadal wszędzie kręcili się cyrkowcy z przeklętymi karłami biegającymi wśród skrzyń, wozów i innych rupieci. Drugi dzień się zwijają, przeklęte lenie - pomyślał szeryf. I skierowali się w stronę stajennych. Jak ci tylko zobaczyli Kowalskyego od razu próbowali się pospiesznie oddalić ale szeryf na to nie pozwolił

- Ty garbaty, do mnie! - krzyknął tak donośnie, że aż dwugłowa kobieta stojąca dobre sto metrów dalej się odwróciła
- Szybciej, kulawy nie jesteś przecież - ponaglał

Struchlały stajenny stanął przed obliczem szeryfa.

- Jesteś aresztowany
- Zza co?
- Dowiesz się w swoim czasie. McPenny, bierz go i zmywamy się stąd

Teddy bez słowa wykonał polecenie. A karły dobrze pamiętając co je czeka nie przeszkadzały stróżom prawa. Ci szybko wrócili do biura.
Szeryf kazał zastępcy wrzucić do celi nową zdobycz i przyprowadzić Smolucha.

Na twarzy murzyna rysowało się zdziwienie. Ledwo stanął przed szeryfem, zapytał
- Za co aresztowaliście Philipa?
- Widział jak zamordowałeś dzieciaka i nie powiadomił władz.
- Niemożliwe!
- Ustaliliśmy to ponad wszelką wątpliwość - Kowalskyemu nawet nie drgnęła powieka
- Nie mógł mnie widzieć, wymknąłem się pod wieczór, mieli wyprowadzać konie na występ, dziesiątki ludzi musiało ich widzieć
- I co z tego? Jak mówię, że tak było to tak kurwa było - Kowalsky zdenerwował się nie na żarty
- Chcesz się przekonać że się przyzna? zapytał po chwili

Odpowiedziało mu milczenie

- A może wrócimy do lepszych metod?

Smoluch nie odpowiedział

- Pamiętasz co się stało z twoimi koleżkami? On teraz siedzi w jednej z tych cel. Mam go powiesić jak tamtych śmieci?
Teddy poruszył się niespokojnie. Szeryf usadził go szybkim spojrzeniem. I wyczekująco patrzył na murzyna.
Ten pod diabelskim wzrokiem Kowalskyego długo nie wytrzymał, spuścił głowę i zapytał
- Czego wy ode mnie chcecie?
- Prawdy.
- Jakiej prawdy?
- Takiej którą zaraz usłyszysz. I zeznasz to pod przysięgą.

I zaczął szeryf przyciszonym głosem objawiać Smoluchowi własną wersję prawdy. Zastępca McPenny siedział jak zahipnotyzowany i w duchu nie wierzył w to co widział i słyszał. Ale nic nie powiedział.

cdn.
splash545

Nad wyraz skuteczne metody prowadzenia śledztwa

Zaloguj się aby komentować

Miałem przedziwny sen i szczerze, to chciałem go zapisać zanim mi wywietrzeje kompletnie z głowy. W sumie pomyślałem żeby zrobić z Kawiarenki taki sennik-pamiętniczek i po namowie @wrzoo trochę się przełamałem.
Pamiętajcie proszę tylko, że pierwszy raz coś takiego piszę, no i zgodnie z pradawną zasadą, że ten niesamowicie szczegółowy, fajny i emocjonalny sen, dla innych jest chaotyczny, nudny i bez sensu...
Dobra! Zaczynamy!

Śniło mi się, że...

Wahadłowiec, którym lecieliśmy, szumiał przeraźliwie. Wentylacja i klimatyzatory, z wysiłkiem godnym lepszej sprawy, starały się zachować nas nie tylko przy życiu ale też we względnym komforcie. Siedzenie, które przed startem wydawało się dekadencko luksusowe i wygodne, stało się twarde jakby wylano je z betonu, a pasy oplatały mnie całego, dusząc niczym tekstylna ośmiornica nieostrożną rybkę na dnie morza. Czułem każdy zbyteczny kilogram swojego ciała i każdą nierówność w wyściółce oparcia. I nie mogłem przestać się uśmiechać.

Okna, na czas wznoszenia się, były zakryte osłoną, przez co mogłem skupić się wyłącznie na wnętrzu pojazdu. Przyglądałem się wiec wszystkim rozwiązaniom, które zafascynowały mnie zresztą od momentu wejścia na pokład. Kabina przypominała wnętrze typowego samolotu pasażerskiego, tylko nabitego po uszy wszelkiego rodzaju klamrami, uchwytami i kotwami. Różniły się też panele na ścianach, mające często dziwny, przypadkowy i nieregularny charakter, tworząc mozaiko-puzzle, otaczające nas łukiem sięgającym sufitu prawie 3m nad naszymi głowami i ewidentnie ukrywające różne mechanizmy pod sobą. Same panele były miękkie w dotyku i niepokojąco przywodziły na myśl jakąś izolatkę w szpitalu psychiatrycznym, przygotowane zapewne by przyjąć na siebie nieostrożnych i gapowatych amatorów kosmosu. Nie było też schowków nad głowami, przez co całe wnętrze wydawało się przestrzenne i jakby zachęcało do skorzystania z niego.

Kabina miała około 10m długości, z przodu kończyła się ścianką ukrywającą toaletę oraz kącik obsługi. Na ściance wisiały monitory pokazujące mapkę z odległością do Stacji Orbitalnej oraz bliźniaczego wahadłowca lecącego przed nami. Za nimi znajdowały się zabezpieczone drzwi do kabiny pilotów. Z tyłu były wrota śluzy, którą weszliśmy na pokład. Siedzenia ułożone były w dwa rzędy, po dwa fotele, z przejściem między nimi. Rozrzutność, która wraz z ekskluzywnymi siedziskami, doprowadziłaby do zawału niejednego prezesa tanich linii lotniczych. Wszystko było białe, surowe, do bólu użytkowe i zdawało się sugerować, że ktoś bardzo się starał przebrać Jambojeta tak by przypominał wahadłowce z końca XX i początku XXI wieku.

Nagły dzwonek wyrwał mnie z podziwiania surowego i industrialnego wnętrza, a moja głupia mina udowodniła, że ma jeszcze przestrzeń do tego, bym mógł ośmieszyć się bardziej. Szarpnięcie rzuciło mnie w oplatające mnie pasy! Odbiłem się od nich lądując ponownie w objęciach nagle wygodnego fotela. A potem przestałem czuć i jedno i drugie. Niczym dziecko, cieszące się z odkrywania nowego smaku, zacząłem cicho chichotać i pozwoliłem by moje ręce uniosły się same do góry. Nieważkość!

Wahadłowiec wygasił silniki, które pozwoliły mu się wzbić na orbitę. Osłony okienne zaczęły podnosić się do góry, ukazując najpierw niezwykłą i głęboką ciemność, a następnie jarzącą się oślepiającym i błękitnym światłem Ziemię. Wygiąłem głowę do tyłu, by zobaczyć jak najwięcej przez niewielki bulaj. Nie byłem w stanie dostrzec niczego na powierzchni globu, nawet chmur. Ziemia zdawała się emitować jakieś własne, kojące światło, niczym latarnia morska po długiej i niedobrej podróży.

Na ekranie z przodu zmienił się obraz pokazując widok z kamer na dziobie wahadłowca. Zobaczyliśmy Stację Orbitalną. Miała kształt ostro zakończonego wrzeciona, którego przęśliki tworzyło trzy niezależnie obracające się pierścienie, gwarantujące ciążenie w obszarach zamieszkałych. Lśniła na biało, połyskując rewią tysiąca refleksów ujawniających morze przyrządów, czujników i maszyn pozwalających przeżyć ludziom w niedostępnym kosmosie.
W obszar widoku kamery wleciał pierwszy wahadłowiec. Na jego ogonie nieregularnie żarzył się jeden z trzech ułożonych w stos silników. Zbliżał się szybko do Stacji. Pozazdrościłem im, że już zaraz tam będą, ale na pocieszenie postanowiłem cieszyć się widokiem planety za oknem. Patrzyłem w bezkresną czerń zastanawiając się jakie są szanse żebym mógł wyjść na spacer na zewnątrz i móc bezpośrednio doświadczyć tego co nazwano Kosmosem. Z rozmyślań wyrwał mnie szmer, a potem krótki jęk jakiejś współpasażerki. Spojrzałem na monitor, na obraz, który spowodował ten zamęt.

Poprzedzający nas wahadłowiec nie wygasił ciągle silnika i z przerażającą prędkością zaczął zbliżać się do stacji. Nie było widać, żeby używali silników kontroli trakcji i ciągle nie zmieniali kierunku lotu. Operatorzy stacji uruchomili ramiona wysięgników kierując je w stronę pechowego wahadłowca, próbując desperacko go pochwycić lub zwyczajnie opędzić się od śmiercionośnej drobiny. Łukowate pylony portowe uniosły się odsłaniając gniazda dokownicze i śluzy, tak jakby ktokolwiek jeszcze kiedyś miał z nich skorzystać. Stacja przypominała teraz białego grzyba, stroszącego swoje blaszki i pierścienie, przeczuwając nadchodzące wydarzenia.

Wahadłowiec uderzył w stacje w kompletnej ciszy. Jasne, w próżni nie roznosi się dźwięk, ale to cisza naszego statku tak mnie uderzyła. Nie było ani jednego westchnięcia, pisku, porządnej kurwy rzuconej pod nosem, nawet klimatyzatory i wentylacja zamarły w ciszy dziejącej się tragedii. Dramat naszych towarzyszy przeszedł bez żadnego komentarza. Sam wahadłowiec rozsypał się w drzazgi tak, że uwierzyłbym, że był zbudowany z zapałek i posklejany w pożądany kształt gumkami recepturkami. Stacja w miejscu zderzenia zaczęła pękać, kruszyć się, jakby nie była zbudowana ze stali, tytanu, aluminium i plastiku, ale ze szkła! W końcu sam rdzeń złamał się w 2/3 swojej długości, a jego koniec, obracając się, odleciał w kierunku Ziemi. Po pozostałej części rdzenia zaczęły rozprzestrzeniać się pęknięcia, sięgając w końcu pierścieni z mieszańcami. Przez ułamek sekundy myślałem, że po prostu oderwą się od stacji i dalej krążąc, będą kontynuowały swoją podróż wokół planety. Nic bardziej mylnego. Naciągi, rury, okablowania oraz szyby windowe po prostu się złamały i urwały, tak jakby nie nadążały za pędzącymi pierścieniami. A one same zaczęły zachowywać się, jakby zbudowano je z plasteliny i jedne odcinki zaczęły zagłębiać się w innych. W końcu się... Nie, nie rozpadły. To nie oddaje istoty zjawiska. Pierścienie zdawały się zrzucać swoją metalową skórę i odsłaniać delikatne wnętrze pełne przerażonych ludzi. Siła odśrodkowa zrywała poszycie, szkielet i wszelką maszynerię, siejąc po okolicy śnieżycą zbudowaną z odłamków i zakończonych ludzkich żyć. W tym także ku nam.

Na początku przypominało to krople deszczu uderzające w metalowy dach, by za chwilę przerodzić się w potworny szum, zgrzyt i pełne boleści zawodzenie. Nie wiem czy to statek wył, czy może stacja, czy może my. W nasze skrzydło uderzył większy odłamek. Nagłe szarpnięcie wbiło mnie przeraźliwym pędem w szelki pasów! W oczach mi pociemniało, byłem pewien, że złamałem kark i to koniec dramatu rozgrywającego się wokół mnie. Kapitan uruchomił silniki manewrowe, próbując wyrównać chaotyczny obrót wahadłowca i jednocześnie szarpiąc nami we wszystkie strony. Nacisk opadł i wkrótce poczułem znowu nieważkość, która tak mnie zachwycała te kilka chwil (całe życie) temu.

Wahadłowiec dalej obracał się sokół własnej osi, ukazując przez okno to błękitną Ziemię, to mrowie stacji. Z głośników dobiegł nas głos:
- "Mówi państwa kapitan. Udało nam się wyrównać obrót i uciec z chmury odłamków. Niestety krążymy teraz po niestabilnej orbicie okołoziemskiej. Musi... mmm... y... y...y..."

Zgasły wszystkie światła i monitory. Ciągle dało się słyszeć nieśmiały szum wentylatorów. Za oknem zobaczyliśmy Ziemię oraz otaczającą pojazd zielonkawą, mieniącą się zorze, która zaczęła przemieszczać się także przez ciemne wnętrze statku! Rzuciliśmy się do przeciwległej burty i zobaczyliśmy źródło poświty. Szczątki stacji żarzyły się jasnym światłem, rzygającym wszędzie na około przepiękną i przerażającą zarazem zorzą. Wybuchł atomowy reaktor stacji. Wahadłowiec był projektowany do lotów wewnątrz ziemskiej magnetosfery i nie ma żadnych osłon antyradiacyjnych. Zostaliśmy napromieniowani.

Włączyły się czerwone światła alarmowe. Karmazynowe twarze współpasażerów, skryte w cieniach rzucanych przez monochromatyczne światło, mówiły wszystko. Nikt nie odważył się odezwać, jakby jeden dźwięk miał złamać resztki rozsądku i spokoju na pokładzie. Próbowałem przypomnieć sobie o wiem o skażeniu radioaktywnym. Zdaje się, że czuje się ciepło, może człowiek się rumieni, potem czuje się dobrze, a potem pękają żyły i tętnice, komórki rozpadają się na oczach, tak że nie działają żadne leki przeciwbólowe. No, nie żyję... Zadziwił mnie samego mój spokój. Być może był to ciągle nieprzetrawiony pierwszy etap godzenia się z tragedią - zaprzeczenie. Chociaż wiedziałem przecież, że umrę. Było to bezdyskusyjne. Nie przyczyniłem się do tego w żaden sposób, ale to się stało i nic na to nie poradzę. W moich rękach zostało to jak odejdę. Czy tak jak sam wybiorę? Czy może w popromiennych cierpieniach? No dobrze, jak popełnić bezbolesne samobójstwo na niedziałającym wahadłowcu?!

Zauważyłem, że z tyłu wahadłowca zebrała się grupka pasażerów, którzy szeptem coś uzgadniają. Wydało mi się to podejrzane. Czy znają sposób by się uratować? Co oni knują?! Odpiąłem się od pasów i bezczelnie, pełen pewności siebie, podleciałem do nich! Zobaczyli mnie, ale nie zareagowali w żaden sposób. Odwrócili się i bez słowa udali w kierunku śluzy. "Bez sensu!" - pomyślałem - "Nawet jeśli śluza ma grubsze ściany to i tak już zostali napromieniowani i nic im nie da ukrywanie się w niej!". Grupka weszła do wnętrza oprócz jednego mężczyzny trzymającego ciągle okrągły właz. Stał zostawiając mi miejsce, jakby zapraszał do środka. Odsunąłem się, nie wiedząc co oni zamierzają. Mężczyzna kiwną nieznacznie głową i wszedł do środka zamykając za sobą właz. Spojrzałem przez wizjer, ciekawy co wymyślili by się ratować. Zobaczyłem, ze część osób zaczyna przytulać się do siebie, jakaś para się całowała,  a mężczyzna, który wszedł ostatni, chwyta za dźwignie otwarcia zewnętrznych wrót.

"Nie!" - pomyślałem, po czym pęd statku, który nagle zaczął wirować z przeraźliwą prędkością, rzucił mną o ścianę. Bogu dzięki za inżynierów, którzy wymyślili ciamajdoodporne, miękkie panele... A może... A może szkoda, że nie rozbiłem głowy o ścianę w tym momencie? Gdy szaleńcze wirowanie, przestało rzucać mną w każdą stronę, desperacko, chwytając uchwyty umieszczone na ścianach i sufitach, podpłynąłem do kabiny pilotów, chcąc prosić ich o włączenie silników manewrowych, ustawienie się prosto do Ziemi i radę co robić dalej!

Drzwi były otwarte, wpłynąłem do środka i zobaczyłem obu pilotów. Przypominali mumie. Ich skóra wyglądała jak suchy i kruszący się pergamin. Była ściągnięta, odsłaniając zęby i wytrzeszczone oczy. Wyglądali jakby umierali tu wiele miesięcy. Pocili się krwią! Z okna ciągle sączyła się do wnętrza lepka, potworna, piękna zorza. Uciekłem natychmiast do kabiny pasażerskiej. Przywitały mnie jęki, zawodzenie i krzyki. Część ludzi wymiotowała krwią, część siedziała przypięta do foteli, wyjąc cichutko.

"Następny będę ja... Nie ma ucieczki... Nie ma łaski... Po prostu jeszcze się ruszam, a oni już nie mogą."
"Nic nie mogę zrobić z tą sytuacją! Nie zasłużyłem na nią! Nie przyczyniłem się do niej! Ale ona się stała i nic już z tym nie poradzę! Mam jeszcze siły by wybrać swoją śmierć. Mogę też pomóc tym ludziom"

Podszedłem do włazu śluzy. Ciągle była otwarta po zewnętrznej stronie. Zdjąłem jeden z białych, miękkich panelów, odsłaniając mechanizm awaryjnego odrzucenia drzwi śluzy. Zerwałem plombę i chwyciłem za dźwignię.

i się obudziłem...

#sen #sennik #dzienniksnow #naopowiesci
sireplama userbar

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Nie chce mi się spać bo gram w The Callisto Protocol i mam przerwę teraz więc wrzucę jak wszyscy śpią

Kolejna trzecia już część mojej opowieści #naopowiesci
Będzie więcej części bo na pewno nie zmieszczę się w czterech, póki co ten sezon będzie miał co najmniej 6 odcinków. Deadline 01.09.24r na pewno zostanie przekroczony, gdyż w mojej opowieści jest zbyt dużo problemów z różnej maści mniejszościową hołotą do rozwiązania. Zresztą w Kawiarence #zafirewallem zasady są luźne.

Część druga tutaj , w niej link do części pierwszej

***

Teddy McPerson wiercił się niespokojnie przy swoim biurku i raz po raz spoglądał na drzwi biura szeryfa. Zbierał się na odwagę i gdy już miał wstać to cała odwaga z niego momentalnie uchodziła. I tak od dwóch godzin.
- Kurwa mać Teddy, czego chcesz?! - ryknął Kowalsky zza drzwi. Szeryf ewidentnie miał szósty zmysł.

Zastępca pojawił się w drzwiach i ze zmęczoną od wysilku intelektualnego twarzą starał się ubrać w słowa plątaninę myśli.

- Szeryfie... Zastanawiam się...
- Nad czym?
- Dlaczego go nie zapytaliśmy o tego dzieciaka?
- A po co?
- No, żeby się przyznał albo co...
- Przecież wiem, że to on - wzruszył ramionami szeryf - mi jego przyznanie niepotrzebne
- A co on mówił o tych trzech którzy się powiesili zanim wtedy uciekł? Że szeryf dobrze wie jak skończyli...
- A kto go wie o co mu chodziło? Coś jeszcze? - zakończył dyskusję Kowalsky
- To wszystko.

Zastępca odwrócił się i pomaszerował do siebie. A Kowalsky zaczął się zastanawiać czy Teddy rzeczywiście jest idiotą za jakiego go miał czy tylko tak dobrze go udaje.
Jeszcze tylko tego brakowało, żeby pilnować tego cymbała - pomysłał - Gdyby się babą urodził byłby dziwką, tak jak jego siostry? Ciekawe jaką babą byłby Teddy? Czy tak grubą jak Rose, kościstą jak Mary czy śliczną jak Amy? Teoretycznie, gdyby nie zbieg okoliczności to za zastępcę mam dziwkę - podsumował w myślach. A dziwkom nie wolno ufać. Wstał i udał się do wyjścia.

- Teddy, wychodzę, wrócę późno, wszyscy mają się trzymać z dala od więźnia, ty też. Jak wrócę to będziesz wolny do jutrzejszego wieczora
- Tak jest szeryfie

Kowalsky skierował się prosto do burdelu. Wziął pokój, zamówił kąpiel i postanowił zabawić się z Amy. Ale co innego zaprzątało mu myśli. To były godziny próby.

Teddy przez trzy kwadranse dzielnie bił się z myślami. Szeryf nic mu nie wyjaśnił, po prostu uciął dyskusję. Nie dawało mu to spokoju. Po czwartym kwadransie postanowił zejść do więźnia i samemu go przepytać. Zamknął starannie drzwi do biura, zaryglował od wewnątrz, a jak szeryf wróci i zacznie się dobijać to powie, że chciał się chwilkę przespać. Uspokojony tym genialnym pomysłem, wziął lampę i zszedł do piwniczki. Nie zapomniał wziąć też dzbanka wody i pajdy chleba której nie dojadł na lunch.

Smoluch tak jak poprzednio siedział skulony w kącie. Jak tylko zobaczył światło to wymamrotał
- Wody...
Teddy stanął przed celą, spojrzał na pełny kubek i spytał zawadiacko
- Dlaczego nie wypiłeś?
- Wody... powtórzył smoluch
- Dam ci czystą wodę i chleb ale odpowiesz na moje pytania
Smoluch kiwnął głową energicznie
Zastępca podniósł kubek, wylał wodę i napełnił świeżą. Podał więźniowi przez kraty. Smoluch wypił duszkiem zawartość.
- Dziękuję. Pytaj więc.
- Zabiłeś tego chłopaka na farmie?
- Tak.
- Dlaczego?
Murzyn cofnął się do głębi celi i zamilkł. Teddy spróbował z innej strony.
- A co z twoimi wspólnikami sprzed lat?
- O to powinieneś zapytać szeryfa.
- Pytam ciebie.
- Czyżby szeryf się nie chwalił? - zdziwił się smoluch
- Nie chrzań tylko odpowiadaj.
- Obecny szeryf a wtedy zastępca był w mojej celi tylko raz. Powiedział, że mnie uroczyście powiesi a reszta tutaj skończy.
- Wiedziałem, że nie kłamie. Jego ojciec był człowiekiem honoru a on to diabeł wcielony - dodał po chwili
- Dlaczego szeryf pozwolił ci uciec?
- To długa historia
- Nie spieszy mi się... - rzekł Teddy i oparł się o ścianę
- Personowie cieszyli się złą sławą w całym stanie. Każdy miał krewnych którzy dostali się w ich krwawe łapy
- Więc postanowiłeś wymordować całą rodzinę?
- Nie musiałem nawet szukać pomocników, sami do mnie przyszli, wybrałem trzech najbardziej zawiętych. Przysięgliśmy sobie, że jak nam się nie uda to spróbują następni.
- Ale się udało.
- Nie do końca. 
- Jak to? - zdziwił się mcPenny

Smoluch głęboko westchnął. Pamiętał każdą sekundę tamtej nocy. Bardzo długiej nocy, najdłuższej w jego życiu.
Farma Personów była okazalsza niż inne. NIezliczone ilości akrów ziemi które niegdyś uprawiali niewolnicy teraz służył za pastwiska. Przyczajone przy stajni czarnuchy dyskutowali przyciszonymi głosami
- Pamiętajcie, nie krzywdzić nikogo ze służby - przypomniał najczarniejszy z nich
- Jasne - pokiwała głowami trójka pozostałych
- Uwe mówię poważnie, tej nocy umrzeć mają tylko Personowie...
- Zaczynamy, po cichutku...
Przyczajone postacie skradały się w stronę posiadłości właścicieli. Zgodnie z planem, weszli do środka od ogrodu, Kal wdrapał się na dach oranżerii i jednym susem znalazł się na balkonie na piętrze. Smoluch po chichutku poradził sobie z zamkiem w bocznych drzwiach i razem z Abe jak duchy wsunęli się do środka. Uwe miał czekać na zewnątrz w pogotowiu.
Abe skradał się korytarzem w stronę holu aż jego uszu dobiegły dzwięki ożywionej rozmowy w jednym z gabinetów. Teraz albo nigdy - pomyślał. Wyciągnął nóż i Z impetem wparował do środka. Dwie kobiety zamarły w bezruchu, poznał je od razu. Z fotografii które mógli obejrzeć w gazetach. Personowie nie stronili od prasy, wręcz przeciwnie, wszędzie było ich pełno. To była stara Personowa i jej synowa. Palcem nakazał milczenie i pokazał na pierścionki na dłoniach. Te zaczęły je pospiesznie zdejmować i wtedy Abe zaatakował. Na młodszą wystarczyły dwa ciosy w piersi, upadła bez słowa, stara zaczęła się drzeć więc podciął jej gardło. Porzęzij sobie kurwo - powiedział lodowatym głosem
W tym czasie Kal na górze szukał sypialni dziecięcych. Krzyki starej Personowej obudziły seniora który czym prędzej wybiegł z dwururką ale Smoluch przyczajony do ściany zaatakował go jak żmija. Jeden szybki ruch i Theodore Person pada na wznak jak rażony gromem. Teraz to będzie zabawa - powiedział murzyn biorąc do ręki strzelbę.
Wtem w jednym z pokojów przed nim rozbrzmiewa płacz przechodzący w szloch i gorączkowe uspokajanie. Czarnuch wparowuje do środka i widzi przed sobą murzynkę tulącą małą blondyneczkę która patrzy na niego wielkimi, przerażonymi oczami.
- Odłóż ją i wynoś się! - krzyczy
- Nie - odpowiada spokojnie niańka
- Bo i ciebie zapierdolę! - strzela w sufit
- Boga się boję a nie ciebie szubrawcu!
Smoluch strzela, zdobiona drewnem ściana w ułamku sekundy staje się mozaiką czerwieni, różu, fragmentów kul, tkanek i kości. Bezgłowe ciało wciąż trzymające dziecko pada na dywan. Mała Betsy płacze, jest cała we krwi ale nawet nie draśnięta. Murzyn strzela ponownie. I rozlega się tylko głuchy dzwięk iglicy. Noż kurwa! - krzyczy. I tłucze dziecko kolbą jak oszalały, aż małe ciałko staje się wiotkie jak worek szmat i cichnie na wieki. W tej samej chwili ktoś zrywa się spod łóżka i wybiega z pokoju. Malec kieruje się w stronę schodów na dół.
Uwe słysząc strzały i krzyki wparowuje do środka. Najmłodszy z Personów od razu zobaczył go z góry i przezornie jego bieg przeszedł w skradanie. Murzyn wbiegł na górę, nie dostrzegając malca ukrytego za solidnym krzesłem, który teraz przed sobą ma tylko schody i otwarte na oścież drzwi, tylko tam dobiec...
A Smoluch już krąży po parterze, spodziewa się tu zastać jeszcze braciszków Personów, wiecznie pijanego Roba i inteligencika Eddyego. Roba znajduje w jadalni. Leży na krześle i stole zarazem wśród pustych butelek.
- Ktoś ty? - bełkocze
- Śmierć - odpowiada Smoluch
- A to Pani... heep... nie do mnie... ojciec... trzeci... heeep... pokój po lewej... heep... na górze
Czarnuch wbija mu nóż aż po samą rękojeść. I jeszcze raz. I ponownie. Jakie to było łatwe - pomyślał Smoluch.
Eddyego znajduje skulonego w spiżarni.
- Wyłaź!
- Niee... - odpowiada struchlały szukając okularów na podłodze
- To ci pomogę - smoluch wyciąga go za włosy i rzuca na podłogę jadalni. 
Eddy widząc niewyraźnego trupa wie, że to już koniec.
- Naukowo udowodniono, że czarnuchy są bardziej skłonne do agre...
Murzyn nie dał mu skończyć, dzgając go bez pamięci. Napluł na zwłoki i udał się wolnym krokiem do holu, gdzie czekali już kompani.
- Wszyscy?
Odpowiedziała mu cisza.
- Kurwa, wszyscy?
- Wnuczka nie żyje - zaczęli wyliczać
- Stary Person też nie
- Stara, synowa i dwóch synalków też już w piekle
- Smarkacz uciekł... - powiedział ze smutkiem Smoluch

Przetrząsnęli całą rezydencję a po malcu ani śladu.
- Nie znajdziemy go, może uciekł w pola?
- Kurwa mać! Kurwa mać! - Smolucha już diabli brali ze wściekłości
- Podpalmy chatynkę, jak tu gdzieś jest to się usmaży - wtrącił Uwe
- Dobra myśl - przytaknął szybko Kal

Po paru chwilach pożar był widziany już z miasteczka, w oddali rozlegały się strzały.
- Nic tu po nas, zmywamy się - zarekomendował Smoluch

- I po tym wszystkim szeryf ci pozwolił uciec z celi? - przerwał mcPenny
- Stwierdził, że jeśli na tym się wszystko zakończy to uzna, że Personów dopadła sprawiedliwość.
- Musiałem przysiąc, że nigdy tutaj nie wrócę i powiem swoim, że sprawa zakończona, Personowie nie żyją.
- A co z tym dzieciakiem?
- Szeryf się tym miał zająć.
- Ale wróciłeś.
- Przypadkiem, cyrkowcy mnie przygarnęli. Ledwo tu przyjechaliśmy to go zobaczyłem i poznałem od razu...
- Jak to? Po tylu latach? - niedowierzał Teddy
- Miał znamie na lewej ręce. Jak go tylko przy cyrku zobaczyłem... Krew mnie zalała, wiedziałem, że to on, blondynek, odpowiedni wiek i znamie. No i stało się.
- Złamałeś przysięgę. Z tego się już nie wywiniesz.
- Jestem już na stryczku, wiem o tym. Ale co ty na nim robisz?
Teddiego przeszedł dreszcz, właśnie zdał sobie sprawę, że przyjście tutaj to był bardzo głupi pomysł. Lepiej było nie wiedzieć. Zabrał smoluchowi kubek, napełnił i postawił koło krat.
- Nie było mnie tu! - rzucił murzynowi kawałek chleba i szybko wyszedł z piwniczki.

***

cdn.
splash545

Ta część wyjątkowo mocna. Widzę, że tu sami antybohaterowie się kreują i dobrze.

Rozważania na temat dziwek i natury zastępcy xd


Jak się nie wyrobisz do 1.09 to będziesz pisał następne części poza konkursem i tyle. Nie ma co się przejmować - jak masz wenę to pisz, bo czyta się spoko. A może nawet uda Ci się wpasować jakiś odcinek w temat lub gatunek następnego konkursu

Zaloguj się aby komentować

Druga część mojej opowieści w naszej kawiarenkowej zabawie #naopowiesci . Nie mam niestety czasu żeby całość napisać więc muszę iść na kompromis i dawkować lekturę po kawałku
Pierwsza część

....

Od razu go poznał. 11 lat minęło a jego czarna gęba tak samo czarna jak wtedy gdy go widział ostatni raz, może nawet czarniejsza. Kowalsky powolnym ruchem wyciągnął colta, skierował w jego stronę i wycedził przez zęby
- Mam cię!

Smoluch podniósł wzrok znad Bibli i odpowiedział ze starannie udawanym zdziwieniem:
- Słucham?
- Morda i wykurwiaj na zewnątrz! - warknął szeryf

Kaznodzieja odwrócił się i czując lufę colta na plecach powoli wyszedł z namiotu a za nim Kowalsky. Ta niecodzienna scena wzbudziła żywe zainteresowanie wśród wszechobecnych dziwolągów których zaczęło się zbierać coraz więcej. Skąd oni się biorą? - zastanowił się, doliczając się już siedmu karłów normalnych i dwóch syjamskich.
- Zmiatać stąd ale już! Władza przyszła i każe wypierdalać wszystkim do swoich zajęć! - użył swoich oratorskich zdolności

Niestety nie pomogło, tłum pokrak zaczął gęstnieć, karłów się już namnożyło czternastu a trzech klownów pojawiło się znikąd. Szeryf mocniej przycisnął lufę colta do pleców Smolucha i krzyknął:
- Zaraz będzie tu cmentarz a nie cyrk! Drugi raz nie powtórzę!

Momentalnie tłum zaczął rzednieć, pozostał tylko jeden karzeł którego Kowalsky poczęstował solidnym kopniakiem. I ciepłym słowem. Parę chwil później zjawił się zastępca Teddy McPerson któremu szeryf rozkazał związać Smolucha jak wieprza i odwieźć do miasta.

Sam wracał okrężną drogą starając się uporządkować myśli. Nie spieszyło mu się bo miał o czym myśleć. Jak to możliwe, Smoluch, po tylu latach, po tym co się stało? Bezczelnie tu wraca?

Aresztowanie spowodowało w mieścinie sensację, pod aresztem zebrał się już tłum ciekawskich. Jak tylko szeryf pojawił się pod biurem doskoczyli do niego i tarasują drogę. Dajcie mi przejść! - krzyczy do tłumu - najpierw przesłuchanie, potem proces ale szubienicę już możecie stawiać! Udobruchany tłum rozstępuje się a Kowalsky kiwa głową w podziękowaniu. Nagle przystaje - Co tu tak parchem śmierdzi!? Goldbaum wyłaź, wiem że to ty!
Tłum rechocze i wypycha Żyda w pierwszy szereg.
- Powiedz swojemu braciszkowi żeby jutro do mnie przyszedł! Z Rosenbaumem.
Żyd tylko skinął głową i pośpiesznie się oddalił, cały czas notując coś zawzięcie.
- A wy zmiatać mi stąd! - szeryf zwrócił się do tłumu - Jutro ciąg dalszy.

Tej nocy w miasteczku prawie nikt nie zasnął. Oprócz Kowalskyego rzecz jasna.

Nazajutrz był dziwny poniedziałek. Inny niż wszystkie. Szeryf gniewnym krokiem przechadzał się po całym biurze, zlękniony Teddy nie śmiał nawet podnieść wzroku znad swojego biurka i tak ceremoniał ten przerwało pukanie do drzwi.
- Szeryfie, przyszliśmy...
- Nareszcie! Wejść, zamknąć mordy i siadać - łaskawie rozkazał Kowalsky

Rzucił kilka groźnych spojrzeń i wszedł do swojego biura. Po paru minutach które zdawały się wiecznością rozległ się jego głos - Goldbaum, wejść!

Żyd niepewnym krokiem ledwo przestąpił przez próg - Zamknij drzwi! To nie jest chlew ani nie bożnica - Kowalsky nie tracił rezonu.
Goldbaum zazwyczaj nie był strachliwy ale w szeryfie było coś, czego należało się obawiać.
- Czym mogę służyć, szeryfie?
- Dobrze że pytasz Goldbaum ale o tym służeniu później - ton szeryfa zrobił się bardziej pojednawczy
- Ja już wszystko wiem. Wiem kto i dlaczego zabił szczeniaka - Kowalskyemu nawet nie zadrżała powieka
- Słucham szeryfie...
- Wiem także, że i ty wiesz.
- Jak to?
- Żydzie! Nie rób ze mnie durnia! Powiedziałem, że wiem WSZYSTKO - szeryf zaczął stukać palcami w pulpit biurka
- Ja naprawdę nie rozumiem...
- Zaraz zrozumiesz. Mogę o wszystkim zapomnieć ale nie za darmo.
- A za ile? - wyrwało się Żydowi a Kowalsky już tryumfował
- No i wpadłeś parchu jeden! Wołaj Rosenbauma, dogadamy się.
Po chwili drugi Żyd się pojawił przed biurkiem szeryfa.
- A więc słucham moje gołąbeczki.
Żydzi spojrzeli po sobie w milczeniu.
- A więc ja zacznę. Opowiem wam pewną historię. Zabito małego żydka. Szeryfowi dupę zawraca nie papa-żydek tylko sąsiad-żydek. Nasuwa się pytanie, kim dla kogo był mały żydek? - Kowalsky nie był w ciemię bity
Żydzi dalej milczeli ale Rosenbaum nerwowo zaczął okiem mrugać.
- No więc?
Odpowiedziała cisza.
- Wypieprzać mi stąd. A ty Goldbaum się zastanów dobrze nad darowizną, targować się nie będziemy.
Wyszli w milczeniu tylko Rosenbaum nerwowo łypał okiem na przyjaciela.

Kowalsky uśmiechnął się szeroko. Nic mu nie powiedzieli ale dużo sam wymyślił i na pewno coś ukrywają. Teraz tylko trzeba przesłuchać Smolucha. Do jego uszu dobiegły jakieś głosy sprzed budynku, wystawił głowę przez okno i zobaczył ciekawskich którzy wypytywali o coś wychodzących Żydów. Ci rozkładali ręce i kręcili głowami. Trzeba wywrzeć presję na tym plemieniu żmijowym - pomyślał.
- Nie rozmawiać z podejrzanymi! - krzyknął z okna
Żydzi pobledli i zaczęli pospiesznie się oddalać gonieni przekleństwami i kamieniami. Tak to się robi Teddy, patrz i ucz się - wyraźnie zadowolony szeryf mrugnął na zastępce.
- No, teraz czas na tego gównojada pod nami. Chodzmy do piwnicy, weź lampę, kubek z wodą i klucze do celi.

Zeszli do piwnicy, pełnej wilgoci, brudu i smrodu. Małe okienko ledwie oświetlało zarysy krat kilku pustych cel i jedną skuloną postać w kącie. Lampa przyniesiona przez zastępcę sprawiła, że od razu zrobiło się przytulniej. Ciemna postać powstała brzęcząc łańcuchem przytwierdzonym do ściany.
- Poznajesz mnie? - zapytał Kowalsky
- Tak.
- Dlaczego znowu oglądam twoją mordę w tej celi? Tak ci się tu podoba?
Smoluch nie odpowiedział.
- Za mało was tatko przycisnął. 3 się powiesiło a ty gnoju jeden uciekłeś.
- Nie uciekłem. Twój ojciec mnie wypuścił.
- Nie pierdol! - zdenerwował się szeryf - Wiesz, że zawiśniesz?
- Wiem.
- Osobiście postawię szubienicę, tak jak 11 lat temu.
- Dlatego właśnie ojciec ci nie powiedział, że pozwolił mi uciec.
- Żal mu się zrobiło czarnuszka i ot tak go wypuścił?
- Uszanował moje prawo do zemsty, Personowie zasłużyli na śmierć. Wszyscy.
- Mocne słowa jak na malpę na łańcuchu - skwitował szeryf - Czym podpadli? Nie miałem okazji zapytać wtedy bo byłem zajęty ciesielką, może kojarzysz
- Majątku dorobili się na krzywdzie mojej rodziny! Mojego dziadka stary Person jak psa tu przywlókł. I po 20 latach służby jak psa go wyrzucił!
Smoluch zrobił długą pauzę
- Przysiągłem się zemścić i to zrobiłem.
- Coś takiego, nie może być... - niewzruszony szeryf teatralnym gestem wywrócił oczy - A tych 3 bambusów to nie umiało na poczekaniu takich łzawych historyjek wymyślać?
- Dobrze wiesz szeryfie jak skończyli...
- Morda! - wrzasnął Kowalsky.

Teddy starał się zrozumieć co właśnie usłyszał.

Skurwysyn - powiedział do siebie w myślach Kowalsky. Nie był pewien czy myśli o ojcu, Teddym czy o Smoluchu
- Chcesz wody? - zapytał po chwili
- Tak.
Szeryf rozpiął rozporek, wyciągnął penisa, wsadził go do kubka z wodą i chwilę nim pomieszał. Starannie ustawił kubek przy kracie i skierował się bez słowa do wyjścia. Zastępca dreptał zaraz za nim oświetlając drogę i piwnica znowu pogrążyła się w mroku.

cdn.
splash545

@moderacja_sie_nie_myje ciekawie się fabuła rozwija. Już myślałem, że ta akcja z penisem się skończy jeszcze obrzydliwej xd

Zaloguj się aby komentować

Kolega @splash545 zaprosił do #naopowiesci to nie mogłem odmówić

Szeryf Kowalsky zaciągnął się cygarem, leniwie spoglądając na leżącą na biurku gazetę. Znów ten przeklęty żyd nasmarował paszkwila na rękę sprawiedliwości w mojej osobie - pomyślał. 
No znaleziono zwłoki dzieciaka i co z tego? Od parchów był, bardziej by się zmartwił zabitym psem. Poza tym on dużo zrobił w tej sprawie.

- Szeryfie, można? - wystawił przez drzwi trwożliwie głowę jego zastępca
- Czego?
- Znowu przyszli z gminy...
- Mówiłem że mnie nie ma!
- Przyszli już trzeci raz dzisiaj

Kowalsky popatrzył na jego młodą twarz z ledwo zarysowaną szczeciną pod nosem, Teddy to dobry chłopak ale głupi jak but, zresztą jak wszyscy od McPennych. Tyle że z córek starego McPennego przynajmniej jakiś pożytek ludzie mają.
- Wpuść ich - rzekł wręcz z łaskawośćią
Młodzieniec odskoczył od drzwi i popędził po interesantów. Nie minęło kilka chwil i już przez drzwi wchodzi starszy Goldbaum z jakimiś bliżej nieznanymi osobnikami. Wyglądali jak bracia ale oni wszyscy tak wyglądają - pomyślał Szeryf. Rozwodząc się w myślach nad stopniem ich pokrewieństwa w biurze zapanowała cisza, przerywana smutnym bzyczeniem muchy usiłującej wydostać się przez okno. Nawet mucha się ich brzydzi - Kowalsky dużo myślał. W jego głowie zawsze coś się działo. W końcu starszy zebrał się na odwagę i wydukał:
- Sze... szeryfie, myśmy tu przyszli dowiedzieć się jakie są postępy w śledztwie... Ludzie się niepokoją...
- Ludzie?! Jacy ludzie!? Kto konkretnie?
- No... wszyscy w miasteczku....
- W imieniu swoich się wypowiadaj a nie uczciwych ludzi! - gniewnie przerwał Kowalsky
- Przecież my uczciwi Żydzi
- Ty siebie słyszysz Goldbaum?! Słyszysz jak to brzmi?! Nie rozśmieszaj mnie! A lichwą to kto się zajmuje!? Myślisz, żę ja nie wiem co tam w sklepie się dzieje?!
- A co do postępów, byłby pan Szeryf łaskaw, przecież to dziecko Rosenbauma było... - szybko zmienił temat starszy
- Śledztwo jest w toku, tyle mogę powiedzieć na tę chwilę.

Żydzi widząc, że nic więcej nie wskórają odwrócili się i wyszli. Szeryf po chwili wstał, otworzył okno uwalniając muchę, wystawił głowę i krzyknął za Goldbaumem
- A jak jeszcze raz twój braciszek napisze coś o moim biurze to Morze Czerwone mu się przypomni, może być pewien!
Stary żyd nawet nie śmiał odwrócić głowy tylko pospiesznie umykał razem z pomocnikami w stronę swojego sklepu. Zadowolony z siebie szeryf rozłożył się na starym fotelu, przeciągnął jak stary kot i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku postanowił się zdrzemnąć.

Śnił mu się znowu ten dzień sprzed tygodnia. Dzień w którym przerażony Teddy McPenny przybiegł krzycząc, że znalaziono martwego Aarona Rosenbauma. I cały dzień wtedy szlag trafił. Partyjkę z burmistrzem Hopperem którego ograł łącznie już na 1600$ także szlag trafił. Ale to może i dobrze bo tego dnia karta mu nie szła albo burmistrz w końcu nauczył się szachraić tak dobrze jak on.
Morderstwo w tym sennym miasteczku to było coś naprawdę niecodziennego. Nie, że się nie zdarzyło wcześniej. Personowie byli pierwsi ale to było bardzo dawno, jeszcze za szeryfowania jego ojca. A skoro jest morderstwo to i jest sprawca. Przeprosił więc burmistrza i wyszedł z Teddym. Pojechali konno na miejsce zbrodni - na opuszczoną farmę Personów. Tych Personów, prekursorów ofiar lokalnych morderstw. To nie mógł być przypadek.

Ciało chłopaka leżało przy płocie, widać uciekał ale ktoś go dopadł. Duża rana z tyłu głowy i leżąca nieopodal siekera sama wskazywała przyczynę zgonu. Kowalsky zamyślił się - dlaczego sprawca nie zabrał siekiery? Jest całkiem dobra, można wymyć i lata jeszcze posłuży. Pokręcił głową z niesmakiem nad ludzkim marnotrawstwem. Sam by ją wziął ale zebrało się już sporo gapiów.

- Odpędz ich McPenny - rozkazał stanowczo.

Zastępca z groźną miną zaczął wymachiwać rękami krzycząc i złorzecząc gapiom aż w końcu cofnęli się. Ujrzał szeryf w oddali redaktora Goldbauma który skrupulatnie coś notował. No, jutro będzie co czytać przy sraniu. Nie miał szacunku do pismaków a zwłaszcza żydowskich.
Pokręcił się jeszcze przy zwłokach kilka chwil, obejrzał dokładnie miejsce zbrodni, kazał schować Teddyemu siekierę do torby i zawieźć do jego biura. Gwizdnął na młodszego Goldbauma ale zamiast Żyda przybiegł bezpański pies i zaczął obwąchiwać zwłoki. Wtedy Kowalsky doznał olśnienia. W miasteczku nie było psów tropiących ale pies to w końcu pies. Pochylił się nad czworonogiem i szepnął mu do ucha - szukaj piesku, szukaj!
O dziwo kundel zachował się jak rasowy terier, odchylił łeb, poruszał nozdrzami i zaczął truchtać w kierunku miasteczka nie odrywając nosa od ziemi. Podjął trop - pomyślał szeryf z uznaniem. Wsiadł więc na konia i ruszył za nim. Minęli farmę Robinsonów, przy cyrku który za nią się rozłożył pies przystanął, chwilę pokręcił się w kółko, przechylił głowę jakby namyślając się, szczeknął i pognał do miasteczka.
Szeryf jadąc za nim już obmyślał następne kroki wtem pies wbiegł do znajomegu budynku i zaczął wewnątrz ujadać. Kowalsky przystanął, popatrzył na wielki szyld z napisem SHERIFF'S OFFICE... Czyżby Teddy? Co do kurwy? Zsiada z konia, sięga po rewolwer, otwiera z łomotem drzwi i co widzi? Kundla szczekającego nad torbą z siekierą i Teddyego z tym swoim głupim wyrazem twarzy. I tak się wkurwił że aż się obudził.

Drzemka skończona, trzeba się zabrać za śledztwo - pomyślał. Nie miał żadnych notatek bo i tak doskonale wszystko pamiętał. No i cały czas ten dzień mu się śnił. Zaczął odtwarzać w myślach ponownie zdarzenia z tego dnia. Żadnych podejrzanych. Jedyną różnicą między wszystkimi innymi dniami było to morderstwo. Spojrzał na wiszące rewolwery ojca na ścianie i wrócił myślami do sprawy morderstwa Personów...
Był wtedy nieopierzonym młokosem, zastępcą Papy. Szkoda, że już go nie ma, od razu by rozwiązał tą sprawę. A on nie miał nawet podejrzanego. Ale wtedy było łatwiej - pomyślał - miasteczko nie było taką zapyziałą dziurą której już nawet parowce nie odwiedzają. Tak, parowce... Gdyby były parowce od razu miałby podejrzanych. Tak jak Papa. Ten to miał nosa. Od razu zwęszył że to sprawka czarnuchów z załogi. Zaraz, zaraz a ten cyrk? Cyrk jest niecodzienny w tak zapyziałej mieścinie. To nie może być zbieg okoliczności.
- McPenny, do mnie! - krzyknął
- Tak szeryfie? - zdyszany zastępca pojawił się w ułamku sekundy
- Co z tym cyrkiem? Zwinęli się już?
- Mają wieczorem ostatni występ
- No to się przejdziemy. Do wieczora daleko, spotkamy się na miejscu przed występem

Mając kilka godzin w zapasie szeryf udał się do burmistrza na partyjkę. Hopper przy kartach nawet słowem nie wspomniał o śledztwie, to w nim Kowalsky lubił najbardziej - wiedział co jest ważne a co nie. Niestety burmistrz poczynił kolejne postępy w grze i bilans niebezpiecznie zbliżał się ku przełamaniu a do tego szeryf nie mógł dopuścić.
- Burmistrzu, w śledztwie niebawem będzie przełom - zagaił
- mhm - burmistrz nie podjął tematu
- Mam już podejrzanych...
- mhm - Hopper nie dał się zdekoncentrować
- Podobno Goldbaum będzie teraz finansować kampanię Morgana... - rzucił z resztkami nadziei jeszcze Kowalsky
- CO KURWA?! Pejsaty skurwysyn! - burmistrza aż potelepało ze złości
- Też tak uważam - przytaknął szybko szeryf udając, że nie widzi wysypujących się kart z rękawa burmistrza
- Pan wybaczy burmistrzu ale muszę się zająć śledztwem - pożegnał się szybko, rad z siebie, że przynajmniej tajemnica przegranych partyjek została właśnie rozwiązana.

Kowalsky ruszył w stronę cyrku. Miał jeszcze dużo czasu do występu więc postanowił się rozejrzeć. Już z oddali widać było ogromny cyrkowy namiot pamiętający chyba bitwę pod Saratogą i nieco od niego oddalone pomniejsze namioty, kilkanaście wozów, konie i niezliczoną ilość różnych skrzyń i innego rupiecia wśród których kręcili się jacyś ludzie. I właśnie wśród tych ludzi szeryf miał nadzieję znaleźć coś podejrzanego.
Po dobrym kwadransie dojechał do obozowiska, zsiadł z konia i pewnym krokiem wszedł między namioty. Wszędzie kręciły się pomalowane postacie, klowny, karły a Kowalsky szedł w stronę dwóch stajennych.
- Ty, garbaty, podejdź tutaj! - zawołał
- NIe Ty kurwa mać!
- Panie ale my oba garbate... próbował się usprawiedliwić jeden
- Zaraz jeszcze będziesz szczerbaty, koniojebco pierdolony! - Kowalsky wiedział jak rozmawiać z nizinami społecznymi
- A ty brudasie won mi stąd - odprawił dość grzecznie drugiego

Po takim przygotowaniu gruntu pod przesłuchanie szeryf zaczął wypytywać
- Gdzie byłeś w zeszłą niedzielę?
- Tutaj
- A nie tam? - Kowalsky zaczął ściągać rękawiczki
- Gdzie? Mówię że tutaj panie szeryfie

Szeryf wyciągnął z kieszeni kastet i zaczął się nim bawić. Stajenny momentalnie pobladł.
- Panie szeryfie przysięgam, tutaj byłem!
- Cały dzień?
- Caluśki dzień, Bóg mi świadkiem, niech zdechnę jak łżę!
- To ty skurwysynu Boga za świadka bierzesz a w kościele w Dzień Święty nie byłeś tylko tu wśród końskiego łajna?!
- Wielebny Jim mówi, że każda praca miła Bogu jest...
- Pierdolenie, co to za wielebny skoro takie herezje opowiada?
- A dołączył przed paroma tygodniami do nas, co wieczór nabożeństwo odprawia, święty człowiek i taki mądry!
- Gdzie jest teraz?
- Pewnie modli się w namiocie, ten przy którym świece dwie się palą - wskazał stajenny na namiot w oddali, okazalszy niż inne.

Odegnał stajennego ruchem głowy i sprawdzając czy rewolwery latwo wychodzą udał się w stronę namiotu kaznodziei.
Stanął przed wejściem, uśmiechnął się pod nosem i bezceremonialnie wparował do środka. 

I zdębiał w pół ruchu. Przed nim, trzymając Biblię w ręce stał Smoluch.
#zafirewallem
splash545

@moderacja_sie_nie_myje szeryf Kowalski jest takim wyrazistym skurwysynem, że świetnie się czyta narrację prowadzoną z jego osoby. Daje to też smaczki typu:

Nawet mucha się ich brzydzi

xd

Fajnie, że wpasowałeś akcję w realia dzikiego zachodu, nie spodziewałem się tego i robi to opowiadanie mega klimatycznym. Rozumiem, że będzie cześć druga?

Zaloguj się aby komentować

#naopowiesci

Ostatnio zastanawiałam się, czy jestem w stanie napisać coś poważnego. No, to chyba się udało.

***

Kapliczka

“Tu. Tutaj leżę.”
Już od paru minut słyszę gwizdki i nawoływania, ale w końcu zaczęły przybierać na sile. Chyba nadchodzą z prawej.
“Tu, za tym krzakiem. Ja pierdolę. Pomocy.”
Kompletnie nie czuję rąk ani nóg. Możliwe, że to wynik jakiegoś stłuczenia w okolicy karku, albo przemieścił mi się kręg. Może Marek coś na to poradzi, byle zawieźli mnie na nasz SOR. 

Już całkiem wyraźnie słyszę głosy, nerwowe pokrzykiwania. Teraz dołączyło do nich szczekanie. Bardzo głośne szczekanie.
- Tu, panie kapitanie! Gdzieś tu! - krzyczy ktoś, to znajduje się może 10 metrów ode mnie. - Dobry pies, Mara, dobry pies!
Boże, pomogą mi. Leżę tu już kilka godzin, nie mogąc nawet obrócić głowy, żeby spojrzeć na bok. Tak długo żułem ściółkę, że przyzwyczaiłem się do jej smaku i już nic nie czuję. Nareszcie coś się dzieje.
Ktoś przedziera się przez krzaki tuż obok. Słyszę jego sapanie.
- Jezus Maria… Kapitanie, jest.
“Obróćcie mnie.”
Słyszę charakterystyczne mlaski zakładanych na dłonie lateksowych rękawiczek. Ciekawe, czy mundurowi dostaną kiedyś nitryl. Ale w sumie, po co? Żeby zwiększyć zadłużenie policji?
- Dzwoniliśmy już po prokuratora. - słyszę inny męski głos gdzieś obok mojej lewej ręki. - Co z chłopakami z erki?
- Już ich zawołaliśmy, idą. 
- Denat?
- A jak myślisz?
“Ej, panowie. Ale ja żyję.”

Odgłosy cyfrowego aparatu wykonującego zdjęcia. Ktoś chodzi po ściółce naokoło. 
- Rozejrzyjcie się, może są jeszcze jakieś ślady. Pies i opiekun mogą lecieć. Dzięki. Cholera, musiało dzisiaj padać?! Chłopaki, tutaj. Przepuście ich.
Kroki się zbliżają. Ktoś bierze głęboki wdech.
- Ja pierdolę… Dzień dobry. Przecież to Romek.
- Znacie go, panowie?
- To lekarz z naszego SORu z Banacha. Na stówę. Ten tatuaż. Jezu. Roman. Przecież on ma małe dzieci… Jola dopiero co urodziła… Jezu, kurwa…
“Tomek? To Ty? Tomek, obróć mnie, słyszysz?”
Próbuję wykonać jakikolwiek ruch, ale nie jestem w stanie. Nie mam siły.
- Możecie dokonać oględzin? 
- Tak, kurwa… tak. Zaraz. Daj mi chwilę. Czekamy na prokuratora?
- Czekamy.
- Ale on na pewno nie żyje? - odzywa się ktoś z tyłu.
- No, kurwa, spójrz na niego. 
- Ale panie kapitanie, procedury… - chyba jest młody, brzmi niepewnie. Jakby był przestraszony. Może to jego pierwsza akcja.
Głośnemu sapnięciu towarzyszy dotknięcie mojej szyi. 
“Przecież tętnica szyjna jest w innym miejscu, idioto.”
- Nie żyje. Zadowolony?
Ja pierdolę. To się nie dzieje naprawdę. Przecież tam jest Tomek z ratolami, co do chuja?
- Może zadzwonię do Joli? Znaczy, jego żony? - pyta Tomek.
- Nie, nie trzeba. Nasi się tym zajmą. - sapacz odchodzi gdzieś na bok. - I co, chłopaki, znaleźliście coś jeszcze?
- Na razie nie, kapitanie. 

Przysnąłem chyba. Budzi mnie czyjś telefon.
- Kapitanie, to do pana.
- Tu Borecki. …aha. …aha. …nie teraz, czekamy na oględziny. …nie, jeszcze nie wiadomo. …Rozumiem. Dzięki.
- Żona?
- Żona. Zabrali ją do szpitala. - kapitan bierze głęboki wdech. - Który z was, KURRRWA, debile pierdolone, zadzwonił do tej kobiety, przyznać się?! Dziecko czteroletnie zadzwoniło na sto dwanaście, że mama śpi na podłodze i nie chce się obudzić! Posrało was do reszty?
“Adaś… zuch chłopak. Zapamiętał.”
- Damian, kurwa! Kobieta w połogu, a Ty jej przez telefon takie info sprzedajesz? Co ci odjebało?
- Przecież też jest lekarką! Myślałem, że się ogarnie… No co, kurwa, co? Chciałaby wiedzieć od razu, twoja żona też by chciała wiedzieć!
- Ale nie przez telefon, ty pierdolona amebo! Kobietę dwa tygodnie po porodzie, do chuja pana!

Zimno mi. Nie położą na mnie nawet tego durnego kawałka folii NRC? 
I kolejne telefony. Kolejne dźwięki migawki.
- Prokurator ma obsuwę. Protesty rolników. Nie wyjechali nawet jeszcze z centrum.
“Zajebiście. I będziecie tak czekać z oględzinami tyle godzin? Przecież ja tu skończę jako kaleka!”
…Jeśli skończę w ogóle.
Kurwa.

- Mamy coś. - woła ktoś z daleka. 
Nos mnie swędzi, ale nie mogę się ruszyć, by cokolwiek z tym zrobić. Tortury.
- Znaleźliśmy plecak. Chodźcie z aparatem. Panie kapitanie, proszę tu podejść.
Sapacz i migawka poszli. Inni pozostali na miejscu cicho, milcząc, przemieszczali się po ściółce wokół mnie.
Plecak? Nie miałem plecaka. Noszę ze sobą torbę, którą Jola dała mi trzy lata temu, gdy skończyłem specjalizację. Adaś pomazał ją flamastrami, ale był tak dumny ze swojego rysunku, że nie miałem serca jej czyścić.
Gdzie jest moja torba?
Co właściwie się stało?

- To może być plecak sprawcy. W środku są jakieś papiery z wariatkowa na nazwisko Rutecki Grzegorz i woreczek z jakimś syfem. - słyszę zbliżające się sapanie kapitana. Ależ on musi być upasiony. Przecież ledwo idzie. Jak z tego wyjdziemy, to skieruję go do profesora Owczarzaka.
Próbuję sobie przypomnieć, co się działo. Papiery? Jakiś pacjent? Nazwisko kompletnie nic mi nie mówiło. Z drugiej strony, przez SOR przewija się ich tylu, że nie zapamiętałbym danych gościa, choćbym bardzo chciał…
- Dzwoń na komendę, niech sprawdzą dane gościa i wyślą chłopaków na adres. Potrzebujemy też więcej ludzi do przeszukiwania lasu. Może chuj się tu jeszcze ukrywa.

Las. Tak, jestem w lesie. Byłem biegać. To był mój pierwszy trening od czasu, gdy urodziła się Igunia. Jola widziała, jak mi tego brakuje. Powiedziała, żebym szedł. Śmiała się, że dziki mnie nie rozpoznają.
Co się stało?
- To my pójdziemy sobie do karetki zapalić.
- Pewnie, lećcie, chłopaki.
- Kapitanie, możemy iść z nimi? - to ten młody od procedur.
- Idźcie, idźcie. Ja tu zostanę. I tak czekamy.

Po chwili nie słychać nic więcej, tylko ptaki gdzieś w tle, i miarowe sapanie kapitana.
Biegłem. Zboczyłem z trasy, żeby skosić do kapliczki. 
Co się stało?

Sapanie. Coraz bliżej. Przy moim uchu. Ciepły oddech.
- Dychasz jeszcze, ty kurwo?

Co się stało? Co się dzieje?

- Poprawię ci łeb, żebyś w końcu się udusił, szmato pierdolona.

Nie. Chwila. Nie. Co się dzieje? 

- Pamiętasz ją jeszcze? Pamiętasz?

“Kogo? Kogo mam pamiętać?”

- Pamiętasz, jaka była przestraszona? Miała dwanaście lat. 

Czuję nacisk dłoni na potylicy. 
“Przestań! Przestań! Co robisz? Pomocy!”

- Miałeś, cwelu pierdolony, jeszcze mleko pod nosem. Mówiłeś, że to tylko wyrostek. Że nic jej nie będzie. Nawet ten profesor cię zjebał, że nie wolno tak mówić. Miałeś, kurwa, jej pomóc.

Nacisk zelżał na chwilę. Jezu. Pomocy. Zabije mnie.
- Madzia Borecka. Mówi ci to coś, kutasiarzu? Zaufała ci, ty kurwo, a ty ją zabiłeś.

“Nie, nie. Przysięgam. Nie. Pomocy!”

- Nawet, kurwo, nie wyszedłeś do nas. Nie przyznałeś się. Jebany w dupę pierdolony cwelu. Profesorek świecił za ciebie oczami. Moja żona się zapiła przez ciebie. Ty szmato. A teraz masz za swoje. 

“To profesor operował. To profesor operował. Nie ja. Nie ja…”

- Ej… Co tu… EJ! CO ROBISZ? STÓJ! CHŁOPAKI, KURWA!

Słyszę szamotaninę. Coś z łoskotem pada na ziemię. Nie czuję już nacisku dłoni na potylicy. Słyszę jęki i darcie mord.

- Zostawcie mnie, kurwa! Puśccie, gnój sobie na to zasłużył!

“Pomocy…”

Obracają mnie. Światło oślepia mnie przez zamknięte powieki. 

Biorę wdech. 

Czuję palce na szyi.

Wydech.

- Żyje…

“Żyję.”

***

(1074 słowa według Google Docs)

#zafirewallem #tworczoscwlasna
Wrzoo userbar
d7210e08-cfe0-4437-b808-35280e16cf32
George_Stark

Fantastyczne wykonanie, tylko ten pomysł... Jeszcze lepszy!


Pomysł tym lepszy, że sam miałem podobny kiedyś, jeszcze gdzieś powinienem mieć to opowiadanie.

splash545

@Wrzoo wow! Opowiadania z takiej perspektywy się nie spodziewałem. Super oryginalne i super się czytało. Bardzo dobrze się sprawdzasz i w poważniejszych tematach.

Fen

Będzie streszczenie? Albo lepiej streszczenie w wersji audio? Tyle czytania 🧐. A ile pisania!!


Postaram się przeczytać i za miesiąc napisze czy fajne!


edit: ej fajne to, bardzo fajne! Masz więcej? Co było dalej?

Zaloguj się aby komentować

Zdaję sobie sprawę z tego, że czasoprzestrzeń trochę mi się rozjechała w tym opowiadaniu, no ale cóż. Licentia poetica, prawda?

Opowiadanie to powstało trochę za sprawą jednego z pomysłów podrzuconych przez koleżankę @moll , tyle że „ martwa mysz na wycieraczce ” okazała się być kozą na klamce. Martwą jednak, więc w zasadzie się zgadza:

***

Turath Almaeiz

Kiedy mijałem wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę. Nie była już pierwszej świeżości. Oczy miała wybałuszone, jęzor na wierzchu, a jej futro było zmierzwione i w odcieniu bieli, która długo poddawana była działaniu kurzu oraz czegoś żółtawego – być może piasku albo jakiejś gliny. Nie ma co tego ukrywać: koza nie żyła. Ktoś powiesił martwą kozę na klamce pani Malinowskiej.

Początkowo nie wiedziałem co mam zrobić. No bo jak? Zadzwonić? Zapukać? Malinowska otworzy i co? – „Dzień dobry, sąsiadko. Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę, ale ktoś powiesił na pani drzwiach kozę.” – Tak miałem jej powiedzieć? Zresztą, po co w ogóle mówić? Drzwi przecież otwierają się do wewnątrz, pani Malinowska pewnie sama by ją zauważyła zanim w ogóle zdołałbym się odezwać. – „Jak by zareagowała?” – zastanawiałem się. – „Przecież kobieta jest już starsza, może się wystraszyć. Z drugiej strony, przecież kiedyś w końcu otworzy te drzwi i wtedy tę kozę zobaczy. Sama. Jeszcze zejdzie na zawał i wtedy to nie tylko koza będzie martwa, ale i pani Malinowska również. To może lepiej zrobić to w kontrolowanych warunkach? W razie czego pomogę przecież. Wezwę pogotowie albo coś takiego…” – Po chwili wahania wdusiłem dzwonek.

Później wdusiłem go jeszcze drugi i trzeci raz. Nikt nie otwierał. Nawet zastanawiałem się czy poczekać. Może sąsiadka wyszła do sklepu i za chwilę wróci? Ostatecznie jednak zdecydował za mnie głód. Szedłem wtedy do sklepu żeby kupić coś na śniadanie. Postanowiłem zrobić zakupy i w drodze powrotnej spróbować ponownie.

Panią Malinowską spotkałem przy wyjściu z klatki schodowej. Niemal zderzyliśmy się w drzwiach.
– Dzień dobry, chłopcze – zaczęła rezolutna sąsiadka. – Coś na zdenerwowanego mi wyglądasz. Stało się coś? Może mogę ci jakoś pomóc?
Zamurowało mnie. Nie wiedziałem co powiedzieć. Nie wiedziałem jak zacząć.
– Nie, nic się nie stało. Nie trzeba mi pomóc. To może raczej pani trzeba pomóc, bo… – zacząłem i nie wiedziałem jak skończyć.
– Mi? A w czym? – zapytała zdziwiona pani Malinowska. – Chyba, że chcesz wnieść te torby? Bo wiesz, wnuczek jutro przyjeżdża i trochę zakupów zrobiłam. A w ogóle to jadłeś już śniadanie? Wy młodzi, wiem to po moim Patryku, to w ogóle nie dbacie o siebie. Mało jadacie, a śniadań to już w ogóle. A śniadanie jest przecież najważniejszym posiłkiem dnia! To co, możemy się tak umówić, że pomożesz mi wnieść te siaty, a ja w zamian zrobię ci coś do jedzenia? Zawsze to przyjemniej porozmawiać z kimś przy posiłku, jak tak człowiek sam zostanie.

Zgodziłem się. Wziąłem w ręce siatki i podążyłem za panią Malinowską po schodach w górę. Sąsiadka cały czas szczebiotała coś radosnym głosem, zadowolona widać z mojego towarzystwa, ja jednak jej nie słuchałem. Układałem sobie w głowie zdania, którymi w delikatny sposób mógłbym jej przekazać wiadomość o tym co zastanie, kiedy już dotrzemy do trzeciego piętra, na którym mieszkała. Z każdym kolejnym stopniem te myśli ciążyły mi coraz bardziej. Bardziej nawet niż dźwigane – skądinąd nielekkie wcale – zakupy sąsiadki.

Nie udało mi się ubrać myśli w odpowiednie słowa. Ogarnęła mnie panika kiedy dotarliśmy na półpiętro i pani Malinowska postawiła stopę na pierwszym stopniu ostatniego odcinka schodów. Sam postawiłem wówczas siatki na ziemi i zamarłem w oczekiwaniu na to co za chwilę się stanie. Jeszcze krok, jeszcze dwa w górę, obrót głowy w prawo i wówczas sąsiadka ujrzy to, co zostało przywiązane do jej klamki. Obserwowałem jej stopy z założonymi na nie tanimi pantoflami, które, jak w zwolnionym tempie, na przemian odrywały się od kolejnego stopnia po to, żeby za chwilę znaleźć oparcie te kilkanaście centymetrów wyżej. W końcu, po nieskończenie długim z mojej perspektywy oczekiwaniu ujrzała to, co ujrzeć musiała. Na chwilę zamarła.
– Wahib – wyszeptała, kiedy oprzytomniała. – Tyle lat minęło, a on jednak pamiętał.

***

– Miała być jajecznica, ale przy takiej okazji musi być szakszuka – powiedziała pani Malinowska. – Upiekłam też libański chleb, choć na patelni nie da się go zrobić tak jak należy, nie smakuje tak, jak pieczony nad ogniskiem.
Siedziałem przy stole w kuchni pani Malinowskiej czekając na śniadanie, które przygotowywała. Martwa koza leżała na balkonie. Zgodnie z życzeniem gosodyni pomogłem jej ją tam przeciągnąć.
– Nie mogę pani nie zapytać o co chodzi z tą kozą – powiedziałem w końcu, kiedy jako tako oswoiłem się z tą, niecodzienną jednak, sytuacją.
– To dłuższa historia – powiedziała pani Malinowska. – Pozwól mi najpierw skończyć śniadanie, a później wszystko ci wyjaśnię.

***

– Zdarzyło się tak, że władza radziecka zsyłała Polaków na Syberię. Również i na mnie też trafiło, za odmowę niesienia sztandaru w pochodzie pierwszomajowym. Stare dzieje, zresztą to akurat jest w tej opowieści nieistotne. Istotne jest to, że żołdacy, którzy mieli nas pilnować, popili się i coś im się w tym zamroczeniu alkoholowym pomyliło. Zamiast na mroźne krańce radzieckiego imperium trafiliśmy na Bliski Wschód. Syria, Syberia – co to w końcu za różnica, szczególnie przy kilku promilach. Zostaliśmy zostawieni gdzieś na środku pustyni, w pobliżu niewielkiej osady. Miejscowa ludność szybko zorientowała się, że w okolicy pojawili się przybysze. Nakarmiono nas i napojono, wskazano miejsce gdzie możemy założyć obóz, w czym również uzyskaliśmy znaczną pomoc od miejscowych. Rozpoczynaliśmy tam razem w nowe życie wspomagając się nawzajem i radząc sobie wspólnie z ciężkim losem, jaki stał się naszym udziałem.

Po kilku dniach, kiedy żołnierze Armii Czerwonej spostrzegli swoją pomyłkę, a może dlatego, że zabrakło im alkoholu, który u miejscowych nie był produkowany, zdecydowali się zrobić zapasy przed czekającym ich powrotem. Zgodnie z radziecką doktryną wojenną wdarli się do wioski i rabowali co tylko się dało. Zawsze byłam optymistką i zawsze też byłam zainteresowana kuchnią a i z nawiązywaniem kontaktów nie miałam nigdy problemów. To dlatego tak szybko odnalazłam się w tej nowej sytuacji. Byłam wtedy w wiosce. Gościłam u Zahiba, miejscowego kucharza, czerpiąc z wiedzy którą posiadał, a którą przekazywał swojemu synowi, Wahibowi. To właśnie tam nauczyłam się jak robić taką szakszukę, jaką teraz jesz. Smakuje ci, prawda? Straszny krzyk rozległ się wtedy na zewnątrz. Wszyscy troje wybiegliśmy z chaty Zahiba. Widok, jaki ukazał się naszym oczom był przerażający. Krasnoarmiejcy trzęsący się w delirium spowodowanym brakiem alkoholu szarpali się z miejscowymi mężczyznami. Przewaga oczywiście była po lokalnej stronie, przynajmniej tak długo, aż napastnicy nie sięgnęli po karabiny. We mnie wtedy coś pękło. Za całą dobroć okazaną mi przez naszych gospodarzy, za opiekę jaką nas otoczyli, postanowiłam stanąć w ich obronie. Złapałam ciągniętą przez jednego z żołnierzy kozę za róg – co ciekawe, nawet zwierzęta, przeczuwając jakby swój los, nie chciały poddać się woli grabieżców; obracały się tyłem do kierunku, w którym próbowano je ciągnąć, zapierały się nogami w ziemi, ryczały tak przejmująco, że aż żal się ich robiło. Dlatego właśnie mogłam złapać za róg. Sołdat, który ciągnął na postronku tę kozę obrócił się w moim kierunku i opierając karabin o biodro, ponieważ w drugiej ręce dzierżył postronek, wycelował w moim kierunku. Widok skierowanej ku mnie lufy otrzeźwił mnie. Już żegnałam się z życiem, kiedy wydarzyło się coś niespodziewanego: kozi róg złamał się i został w mojej ręce. Przewróciłam się, nagle tracąc oparcie, róg wypadł mi z ręki, a żołnierz popatrzył na mnie z pogardą.
– Ty głupsza niż koza – powiedział i splunął w moim kierunku. Odwrócił się jednak i odszedł pozostawiając mnie przy życiu.
Wstałam wówczas i uciekłam. Pobiegałam ku gościnnej i przyjaznej chacie Zahiba. Długo nie mogłam dojść do siebie. Pocieszał mnie Wahib, parząc przy okazji ziołowe napoje, które mnie uspokoiły na tyle, że udało mi się usnąć wśród dźwięków dobiegającego zewsząd lamentu.

Ze snu wyrwały mnie krzyki, głośniejsze i zabarwione inną emocją niż te, przy których zasnęłam. Ta emocja to było coś jakby radość. Nie bardzo potrafiłam wyobrazić sobie co w takiej sytuacji może być powodem do radości, wyszłam więc z chaty aby się przekonać. Zobaczyłam ogromne zgromadzanie w miejscu gdzie upadłam. Ruszyłam w tamtym kierunku. Kiedy dotarłam na miejsce, kiedy przedarłam się przez tłum, w którym niektórzy tańczyli, niektórzy śmiali się, a inni płakali ze szczęścia, zobaczyłam leżący na ziemi ułamany róg kozy, a wokół niego mnóstwo pożywienia, które cięgle jeszcze się z niego wysypywało. Czego tam nie było! Jaja, mleko, owoce, warzywa, suszone mięso! Słowem wszystko, co było potrzebne, a nawet jeszcze więcej. Pożywienie, którego róg dostarczał pozwoliło przetrwać nie tylko osadzie, ale i nam, zesłańcom.

– A co było dalej z zesłańcami? – zapytałem zaciekawiony.
– Część z nas osiedliła się tam. Inni, jak ja, zatęsknili za ojczyzną i postanowili wrócić. Przedostawaliśmy się do Libii, do Bejrutu albo do Trypolis, tam znajdowaliśmy statki handlowe płynące do Europy. Mnie w powrocie pomógł Wahib, syn Zahiba, który wybrał się ze mną w długą podróż do Trypolis, pomógł znaleźć okręt, wyposażył na drogę i wrócił dopiero wówczas, kiedy statek zniknął za horyzontem.
– To nie koniec darów – powiedział mi wówczas – za to, że nas ocaliłaś, będę modlił się za ciebie do końca życia. A jeśli kiedyś pojawię się w Europie, spodziewaj się ode mnie darów.

***

Historia opowiedziana przez panią Malinowską zrobiła na mnie takie wrażenie, że musiałem ją sobie na spokojnie przetrawić. Zawsze najlepiej myślało mi się przy spokojnej muzyce, podszedłem więc do półki z moją kolekcją płyt kompaktowych. Wybrałem Popular problems Leonarda Cohena, bo do tego, o czym miałem zamiar rozmyślać wyjątkowo pasował mi pochodzący z tej płyty utwór Almost like the blues. Włączyłem wieżę. W głośnikach rozległ się głos spikera, na antenie wczoraj przeze mnie słuchanej stacji radiowej trwał właśnie serwis informacyjny:
– … do wysadzenia Kremla przyznała się syryjska organizacja _Turath Almaeiz_…

***

1524 słowa

***

#naopowiesci
#zafirewallem
moll

@George_Stark wystarczająco blisko

splash545

@George_Stark świetne połączenie tematu tej edycji z gatunkiem i wstępem edycji poprzedniej. Muszę pochwalić za sposób prowadzenia narracji i budowanie napięcia, czytało mi się bardzo przyjemnie. Najbardziej podobała mi się początkowa sytuacja w jakiej znalazł się bohater i jego absurdalne rozważania z nią związane. No i ta Syria zamiast Syberii i wysadzenie Kremla też super.

Wrzoo

@George_Stark Świetne, kompletnie się nie spodziewałam - ani reakcji pani Malinowskiej, ani samego rogu

Zaloguj się aby komentować

Wszystkie rodzaje dna

Technicy obecni na miejscu już od jakiegoś uwijali się w pocie czoła, kiedy na scenę wkroczył as miejscowego wydziału kryminalnego, kapitan Plusk. Z grubsza zlustrował wzrokiem pokój w którym znaleziono denata po czym bez zwłoki czujnym spojrzeniem obrzucił zwłoki.

Mężczyzna zdecydowanie nie żył. Co więcej: nie żył już od jakiegoś czasu. Świadczył o tym przede wszystkim wygląd ciała: zsiniałe usta i widoczne plamy opadowe. Plusk był na tyle doświadczonym śledczym, że w tym zakresie nie potrzebował czekać na opinię lekarza. Sam potrafił stwierdzić pewne fakty. Pozwalało mu to nie tracić czasu i rozpoczynać śledztwa natychmiast po przybyciu, co nie pozostawało z kolei bez wpływu na jego wyjątkową skuteczność.

– „Ofiara nie jest w stanie udzielić żadnych użytecznych informacji, wobec czego należy przyjąć metodę dedukcyjną” – skonstatował detektyw. Wrócił do oględzin miejsca zbrodni. Pokój w mieszkaniu położonym na trzecim piętrze bloku na jednym z osiedli Mińska Mazowieckiego nie odbiegałby może aranżem od innych, znajdujących się na wyższym bądź niższym piętrze, a może nawet i w sąsiednim budynku, gdyby nie wiszące na ścianie ogromne łopaty łosia.

– „Ciekawe czy to on, czy może raczej to jego żona?” – pomyślał Plusk przyglądając się porożu. Ta myśl niespodziewanie wybiła go z rytmu. Przypomniał sobie wówczas o własnej, byłej już żonie. Życie Pluska sypało się bowiem wówczas na wszystkich frontach.

***

Wszystko zaczęło się poza domem. Zaczęło się w pracy. Pewnego dnia partner Pluska, jego przyjaciel, a może nawet ktoś więcej, ktoś w rodzaju przyszywanego brata, człowiek z którym od początku ramię wspinali się po szczeblach kariery zawodowej, zaczynając nawet nie od szkoły oficerskiej w Szczytnie, ale już od szkoły podstawowej w Szydłowcu, gdzie wspólnie rozwiązali zagadkę zaginionych dzienników lekcyjnych, oświadczył wchodząc do gabinetu:
– Odchodzę.
– Gdzie? – zapytał Plusk.
– Do konkurencji – powiedział Jerzy Ostrowski, tak bowiem się partner Pluska nazywał.
Plusk o nic więcej nie pytał. Nie próbował nawet zgadywać czy Ostrowskiemu chodzi o CBA, CBŚ, ABW czy może o jakąś jeszcze inną tajną organizację, której akronimu mógł nawet nie znać. Wiedział, że ten etap kariery, który właśnie osiągnął Jerzy objęty jest już tajemnicą. Że na tym etapie nie ma się już przyjaciół i nie mówi się o tym, co w pracy. Zresztą, kiedy człowiek poświęca się takiej służbie, w jego życiu przestaje istnieć cokolwiek innego poza pracą – nie ma się czasu wolnego, nie ma się znajomych. Wszystko staje się tajne. Plusk wiedział też że Jerzy jest człowiekiem ambitnym. Ambitniejszym – jak się okazało – nawet od niego. Komenda Miejsca Policji w Mińsku Mazowieckim była dla Ostrowskiego tylko kolejnym przystankiem na drodze do wielkiej kariery.

A przecież z Pluskiem kiedyś było podobnie. Być może dalej podążałby wraz ze swoim partnerem w górę tymi kuszącymi schodami, które prowadziły do Komendy Głównej Policji, a – kto wie? – może i jeszcze wyżej? Może nawet aż do Ministerstwa Sprawiedliwości? Na drodze stanęła mu jednak kobieta. Kobieta, która najpierw stała się jego dziewczyną, później narzeczoną, następnie żoną, a wszystko to tylko po to, żeby dziś być dla niego byłą żoną i źródłem większości jego utrapień.

Odejście ze służby Ostrowskiego wpłynęło na Pluska bardziej niż mógłby wcześniej przypuszczać. Został mu co prawda przydzielony jakiś szczyl, świeżo po szkole oficerskiej.
– „Czego oni ich tam teraz uczą?!” – zastanawiał się kapitan, kiedy młody nie potrafił rozwiązać najprostszej sprawy, w której należało wykazać się myśleniem wykraczającym choć odrobinę poza zalgorytmizowane metody opisane w policyjnych podręcznikach. Przyzwyczajony do długich i burzliwych dyskusji z Ostrowskim, Plusk musiał nauczyć się nowych metod samodzielnej pracy. Brał wówczas karabin, który przewieszał przez ramię i spacerował po przyległym do budynku komisariatu ogródku, w którym zajadał się papierówkami. Zjadał ich ogromne ilości, a długie spacery, które uprawiał dynamicznym, marszowym krokiem, powodowały obijanie się jabłek w żołądku oficera. Obite w ten sposób owoce fermentowały, co stało się przyczyną alkoholizmu w który popadł Plusk.

Stąd prosta już droga poprowadziła Pluska wprost na dno. Odeszła od niego żona, zabierając przy okazji wszystkie pająki jakie udało im się zgromadzić przez te lata w miarę spokojnego pożycia. Jako oficer policji nie miał przyjaciół poza branżą – nikt w końcu nie ufa policjantom, każdy ma przecież mniejsze bądź większe grzeszki na sumieniu. W pracy Plusk przez swoją przenikliwość i rozliczne sukcesy budził zawiść, więc – chociaż był szanowany – nie udało mu się nawiązać bliższych relacji z żadnym ze współpracowników. Może poza Ostrowskim, który był równie wybitny jak on, ale Ostrowski przecież odszedł ze służby. Plusk na równi zatopił się wówczas tak w pracy, jak i w alkoholu.

***

– Ma pan już jakieś pomysły, kapitanie? – z zamyślenia wyrwało Pluska pytanie zadane przez jednego z techników.
– To Jerzy Ostrowski – odpowiedział Plusk.
– Skąd pan to wie?!
– Przy ciele leży teczka z jego nazwiskiem.

***

– Zdradziła cię dna.
– Chyba zdradziło – oburzył się Jerzy, który zawsze był purystą w sprawach językowych. – Mówi się raczej „to DNA”. Co, swoją drogą, jest jakimś dziwnym uzusem, bo przecież ten skrót oznacza „kwas dezoksyrybonukleinowy”. Kwas, który niewątpliwie jest przecież rodzaju męskiego. Idąc więc tym tokiem myślenia, a więc kierując się logiką, poprawnie powinno się raczej mówić „ten DNA”.
– Ta dna. – z naciskiem powiedział Kapitan Plusk, który obstawał przy swoim zdaniu. Na potwierdzenie swojego stanowiska położył przed podejrzanym znalezioną przy denacie teczkę.
– Moje skierowanie! – wykrzyknął Jerzy. – Ty! Faktycznie gdzieś mi się zapodziało. Szukałem go wszędzie. Byłem ostatnio u lekarza, i wiesz, podejrzewają u mnie dnę moczanową. Kazali mi zrobić jakieś badania. – Jerzy zastanowił się przez chwilę. – I tak, masz racę. W tym przypadku faktycznie należałoby powiedzieć „ta dna”. W każdym razie: dzięki Plusk!
Jerzy wyciągnął rękę w kierunku teczki, ale jego były partner natychmiast odsunął ją poza jego zasięg.
– Wiesz gdzie ją znalazłem? – zapytał.
– Domyślam się. No cóż, Plusk. Tym razem okazałeś się ode mnie sprytniejszy.
Na chwilę w pokoju zapadła cisza, po czym Jerzy kontynuował:
– Ile za to dostanę? Z dobrym papugą to pewnie nie więcej niż piętnastaka? Po siedmiu, może dziewięciu powinienem wyjść za dobre sprawowanie. Termin mam na 2034. To chyba uda mi się zdążyć?

***

963 słowa (według LibreOffice Writer)

***

#zafirewallem
#naopowiesci
Wrzoo

@George_Stark Podoba mi się, że Plusk "ma racę". Od razu go sobie wyobraziłam jako kibola.

A tak na poważnie, to wciągnęło! "Że na tym etapie nie ma się już przyjaciół i nie mówi się o tym, co w pracy." - to jest bardzo dobre zdanie, świetnie podsumowałeś znaczenie tego awansu w tak prosty sposób.

splash545

@George_Stark bardzo mi miło i się czytało też miło. Szydłowiec, papierówki(powodem alkoholizmu xd) i nawiązanie do łopatowego kolegi z Mińska Mazowieckiego - nawiązania prima sort. Tak w ogóle to tytuł bardzo mi się spodobał. A i jeszcze to końcowe skierowanie. W każdym razie uśmiałem się przy czytaniu.

splash545

A tak w ogóle to jestem z żoną ugdany, że w razie rozwodu to pająki biorę ja a żona bierze psa

Zaloguj się aby komentować

VII edycja konkursu #naopowiesci

Dziękuję bardzo za docenienie mojego nieposzanowania zasad. Cieszy mnie to ponieważ przy kluczykach od samochodu mam breloczek z symbolem anarchii , oraz dlatego, że mam kilka pomysłów na dosyć sztampowe edycje opowieściowego konkursu. Trochę nie mogłem się się zdecydować, który pomysł wybrać ale biorąc pod uwagę, że może gatunek skłoni jednego kawiarenkowicza do wzięcia udziału w konkursie. To chciałbym zaprezentować przed Państwem takie zadanie VII edycji konkursu naopowiesci:

Temat: zwłoki 

Kategoria: kryminał 

Liczba słów: 800 - 2500

Termin: 01.09.2024

Tu chciałem się odnieść do tematu o tym jak można go ugryźć ale... czy to jest sens? No właśnie! Liczę więc na Waszą kreatywność i wiem, że ugryziecie tego truposza z wielu różnych stron! Dobrej zabawy!

Kwestia organizacyjna czyli zasady:

Standardowe - zadający konkurs może ogłosić wygranego według własnego widzimisię oraz zmienić kryterium oceniania w dowolnym momencie.
Zwycięzcą zostanie osoba, której opowiadanie zdobędzie największą ilość piorunów i w nagrodę będzie miała zaszczyt ogłoszenia następnego zadania.
Za każde 100 słów poniżej lub powyżej zadanego limitu - 1 punkt.
Za znaczne rozminięcie się z tematem - 5 punktów.

Proszę więc bez zwłoki brać się za pisanie!
#zafirewallem #naopowiesci #tworczoscwlasna
9ba8ce1c-6a59-4e81-9a4a-c4acc51f9520
entropy_


Mam już coś na myśli xDDD

splash545

@moderacja_sie_nie_myje a może w takim konkursie byś coś napisał? Temat wydaje mi się, że odpowiedni dla Ciebie

KatieWee

@splash545 Splaszu kochany, powiedz proszę do której godziny jutro zgłoszenia?

Zaloguj się aby komentować

No dobrze.

Zszedłem w piątek z poetyckiego Parnasu przekazując obowiązki organizacyjne w innej naszej zabawie, więc niedziela będzie już zupełnie prozaiczna. A będzie prozaiczna z tego względu, że nadszedł czas ażeby podsumować VI edycję konkursu #naopowiesci , która przez ostatnie dwa tygodnie trwała w kawiarence #zafirewallem , a więc konkursu prozatorskiego.

W tym wspomnianym wyżej okresie zajmowaliśmy się obyczajowością kóz, zgodnie z zadaniem, które zaproponowałem we wpisie otwierającym kończącą się właśnie edycję.

Do konkursu przystąpiło pięć osób (w tym jedna rzutem na taśmę) zgłaszając pięć opowiadań (w sumie pięć, czyli każdy po jednym). A oto i (w kolejności chronologicznej) nadesłane prace:

Doktor Koziełło autorstwa @George_Stark ;
Pan Szczepan autorstwa @moll ;
Przepychacze i podgrzewacze autorstwa @Wrzoo ;
Pożeraczka autorstwa @splash545 ;
Opowiadanie bez tytułu autorstwa @KatieWee .

***

Skandalem (ale jakże cieszącym!) jest skala nieposzanowania zasad przez uczestników tej edycji konkursu! Dwa tylko opowiadania spełniły, niewygórowane przecież, wymagania formalne dotyczące objętości napisanej pracy! Były to:

Doktor Koziełło autorstwa @George_Stark –1020 słów;
oraz Pan Szczepan autorstwa @moll – 1462 słowa (o ile dobrze policzyła, bo nie sprawdzałem).

Pozostałe trzy opowiadania (a więc 60% nadesłanch prac, czyli większość) objętościowo znalazły się poza określonymi granicami. I tak:

Przepychacze i podgrzewacze autorstwa @Wrzoo , które składa się z 2010 słów (10 ponad normę);
Pożeraczka autorstwa @splash545 , które składa się z 646 słów (254 słowa poniżej normy);
Opowiadanie bez tytułu autorstwa @KatieWee , które składa się z 709 słów (191 słów poniżej normy).

***

Wobec powyższego, aby docenić nonszalancję i nonkonformizm, w tej edycji postanowiłem nagrodzić autora, który najlekcej sobie poważył zasady i w ten oto sposób zwycięzcą VI edycji konkursu #naopowiesci zostaje @splash545 ! Gratuluję serdecznie!

#podsumowanienaopowiesci
moll

@George_Stark rozstrzygnięcie zaskakujące jak koza


@splash545 - gratulacje!

Wrzoo

@George_Stark Ej, mi jakoś inaczej słowa liczy. xD Liczyłeś razem ze wstępem i tagami?

87287879-9d5a-4783-a7bc-1cbc66c4befe

Zaloguj się aby komentować

"Jak opowiadanie obyczajowe, to romans. Jak koza, to szatan. Jasne? Jasne." - tak napisała @Wrzoo , więc ja od razu pomyślałam sobie "o nie! @Wrzoo ma dokładnie ten sam pomysł co ja i napisała szybciej, ojej, co teraz!" A po chwili okazało się, że owszem, Wrzoo napisała o kozie i szatanie, ale miała zupełnie inne skojarzenia niż ja, bo dla mnie szatan to Szatan z siódmej klasy Kornela Makuszyńskiego, a koza to Wanda, bratanica profesora Gąsowskiego, która jak to kozy gania za fatałaszkami i rozkochuje w sobie chłopców Nawiązując do twórczości pana Makuszyńskiego stworzyłam następujący obrazek:

Kiedy mijałem wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę. Koza, jak to kozy mają w zwyczaju, patrzyła na mnie wielkimi oczami, lecz całkowicie wbrew zwyczajom swojego gatunku odezwała się cichutkim głosem:
-Czy mógłby pan mnie odwiązać?
Koza miała jasne włosy i oczy, które kolor pożyczyły chyba od nieba w letni poranek. Znałem tę dziewczynę doskonale z opowieści mojej kochanej sąsiadki:
-Ta koza, moja siostrzenica, to nic tylko wiersze by pisała, ślipi nad tymi swoimi papierami od rana do późnej nocy i tylko naftę wypala! Skaranie boskie z tą dziewczyną ma moja siostra! - tak mówiła o swojej siostrzenicy pani Grabowska, moja sąsiadka. Odpowiadałem grzecznie, że siostrzenica pewnie ma talent i sąsiadka powinna być dumna, ale pani Grabowska uważała pisanie wierszy za najgorsze zło i przyczynę wszelkich nieszczęść. Nie spodziewałem się jednak, że przywiąże swoją siostrzenicę do klamki i zostawi ją na korytarzu. Odwiązując miłą panienkę starałem się pocieszyć ją i wybadać czy potrzebuje dalszej pomocy.
-Dziękuję panu…
-Ale dlaczego szanowna ciocia wystawiła panią za drzwi? - zapytałem nie mogąc zrozumieć co kierowało starszą panią - Cóż ją przywiodło do takiego pomysłu?!
-Och, ciocia, jak pan pewnie wie, jest nieco oryginalna… Uznała, że na tym postronku nieco zmądrzeję. Przyjechałam do cioci na jakiś czas pomóc trochę, bo teraz na uniwersytecie mamy wakacje. Ciocia uznała, że jak zwiąże mi ręce to nie będę pisała, a jak wystawi mnie za drzwi to będę bezpieczniejsza niż w domu, no i Andzia mnie nie odwiąże, bo ma przykazane, żeby jak cioci nie ma to nie wyściubiać nosa za próg…
-No i jak, wybiła sobie pani z głowy to pisanie? - zapytałem.
-Chyba niezbyt, właśnie zastanawiałam się jak to zdarzenie wykorzystać w nowym opowiadaniu - panienka roześmiała się, a jej perlisty śmiech rozbrzmiał cudownie wesoło w ponurym korytarzu na trzecim piętrze warszawskiej kamienicy.
Szanowna cioteczka przywiązawszy kozę do klamki udała się z koszem w ręku na targ po zakupy, nie ufając w tym względzie ani siostrzenicy, ani służącej Andzi.
Poprosiłem stróżkę, aby otworzyła drzwi do mieszkania młodej kozie i zostawiłem ją aby w spokoju ochłonęła. 

Zdążyłem już zapomnieć o całej tej historii, gdy późnym wieczorem usłyszałem cichutkie pukanie do drzwi. W progu stała koza, która w zaczerwienionych oczach miała strach.
-Bo wie pan… - zaczęła, - ciocia jeszcze nie wróciła, minęło już tyle godzin… Andzia ma wychodne, a ja nie wiem co robić i czuję się taka samotna…
O, serce męskie zawsze, ale to zawsze zareaguje na "jestem taka samotna" wypowiedziane takim cichutkim i miękkim głosikiem! Nie inaczej było z moim!
Zakrzątnąłem się wokół mego gościa, przepraszając jednocześnie za kawalerski nieporządek. Koza z zachwytem podziwiała moje półki z książkami i co raz z jej ust wydzierały się "ochy" i "achy" gdy odkrywała liczne i miłe dedykacje, które wypisywali mi moi przyjaciele-poeci. Słowami ci mili wariaci szafowali bardzo szczodrze, bo to jedna z tych niewielu cudownych rzeczy, które można dostać na tym świecie za darmo - więc dedykacje te były często wierszowane, wielopiętrowe i dla postronnych oczu wydawały się zawiłe, tajemnicze i piękne.
Odprowadziłem miłą panienkę do mieszkania i ruszyłem na poszukiwanie szanownej cioci - odwiedziłem wszelkie miejsca prawdopodobne (targ, sklep kolonialny, cukiernia), mniej prawdopodobne (kawiarnia i handelek na rogu) i zupełnie nieprawdopodobne (gdzie owszem spotkałem kilka miłych osób, jednak żadna z nich nie była ciocią).
W poszukiwaniach swoich, które zbaczały coraz bardziej w stronę miejsc mało prawdopodobnych trafiłem w końcu do pewnej nieco tylko szemranej restauracji, gdzie tego dnia jeden z moich przyjaciół świętował właśnie wydanie nowego tomiku wierszy i doznałem wstrząsu! Co i raz ktoś z emfazą odczytywał co i lepsze kawałki z cieniutkiej książeczki, której okładkę zdobiły fantazyjnie malowane gwiazdozbiory. Jednak to nie widok przyjaciela tak mnie poruszył - w końcu w naszym mieście poezja aż buchała i widok kogoś kto właśnie wydał tomik wierszy był widokiem prawie że codziennym - ale to, że u jego boku, wpatrzona w niego z miłością tkwiła szanowna ciocia!
-Pani Grabowska, siostrzenica się zamartwia o panią! - rzuciłem gromko. Ciocia spojrzała na mnie oderwawszy wzrok na chwilę od poety cieszącego się tego dnia uwielbieniem kobiet.
-Taak? -zapytała. Och tak! - i rzuciła się do wyjścia. Pognałem za nią, unosząc ze sobą jej kosz pełen warzyw, z którym nie wiadomo jak trafiła w objęcia poety.
Biegłem za nią, a księżyc przyglądał się nam z dobrotliwym uśmiechem. Nie takie rzeczy już widział i nie takie jeszcze zobaczy.

#naopowiesci #zafirewallem #tworczoscwlasna
709 słów
Wrzoo

@KatieWee Chyba nigdy tego nie powiedziałam, ale uwielbiam Twój styl. Taki literaturetro, styl klasycznych lektur i książek dla młodzieży, niepodrabialny. Zawsze, gdy czytam Twoje opowiadania, mam ekspres do dziecięcych lat.

CzosnkowySmok

@KatieWee związana kobieta uratowana przez jej ideał mężczyzny... Ja chcę przeczytać tę drugą część historii...

splash545

@KatieWee ogólnie to nie moja bajka ale masz taki fajny styl pisania, że wciąga i przeczytałem z przyjemnością to opowiadanko i aż szkoda, że tak krótkie

Zaloguj się aby komentować

Dobra to łapcie mój wytwór do #naopowiesci . Sam nie wiem co to jest, ale na pewno nie jest to opowiadanie obyczajowe No ale, że będąc w 1/3 takie coś samo się zaczęło pisać to byle jaka korekta początku i zadanie odjebane. I można iść czytać Pratchetta! Dla mnie to była taka o, zabawa słowem

Pożeraczka

Mijając wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę. Jakby tego było mało to patrzę na nią i... najgorzej! - Koza kończy pożerać gumową wycieraczkę spod drzwi! I jakoś patrzy na mnie drwiąco. Czy ona ze mnie kpi? Pierwszym odruchem ducha mego kierowany - wyrwałem ją z paszczy wszystkożercy nienażartego. Pukam więc do drzwi sąsiadki w ręce strzęp wycieraczki trzymając, coraz bardziej już, że to śmieć sobie z tego sprawę zdając. Zerkam a na strzępie tym są litery WE, aż szkoda, że nie ME. I tak stoję jak głupi minutę i dwie i pukam i dzwonię i czas cenny trwonię. A właściwie skąd tu ta koza się wzięła? I gdzie jest sąsiadka? Jasna cholera...
Te moje prawie, że medytacyjne rozważania przerwał dźwięk za plecami moimi - skrobania. Odwracam się i widzę, że koza zaczęła podgryzać drewniane schodów poręcze.
- A poszła Ty kozo! Bo za siebie nie ręczę!
Miesiąc temu wymienili na nowe i tak mi się podobają, że drewniane, że stylowe. A ta skubana wzięła się do ich, no skubania.
Ale w sumie to gdzie ma iść ten przywiązany do klamki stwór? Aż się dziwię w sumie, że się uchował jeszcze ten sznur, do którego jest przywiązana. Wtem sama koza przerywa moje rozważania! Bo nie próżnuje i żre tę balustradę!
- Kurdę!
Rozsupłałem węzeł z klamki, trzymam sznurek i co teraz...? Koza mankiet mi pożera!
- Kurwa mać! Cholera! Jasna!
Bo to przecież szkoda własna! Ciągnę więc ją na dwór bo klatka widocznie jest dla nas za ciasna! A ta w miejscu stoi - ciągnę i czuję jakby jakiś osioł się zaparł. Cmokam więc na nią - przecież nie będę się na klatce darł.
- Kici, kici, taś, taś... No chodź tu kózko proszę... A może ty nie dama lecz jednak chłoptaś?
Schylam się i zerkam na kozie podwozie, a tam dwa kutasy.
- Kózka jednak jesteś! Chodź zabiorę cię na wczasy! Chodź do mnie mała!
Do kozy tak mówię sam nie wierząc, że strategia ta zadziała. A jednak działa! Bo koza do mnie idzie, choć przed chwilą stała. I tak ją ciągnę i zbliżam się już do drzwi klatki schodowej. Wtem coś ciągnie mnie za głowę. Konkretnie za włosy czuje pociągnięcie. Oczywiście to koza stojąc wyżej znalazła se zajęcie w zjadaniu mej czupryny.
- AAA niech cię cygan porwie! Głowę zmiażdżą tamburyny!
Drzwi skrzypnęły obok wcale nie bez mej przyczyny. To me krzyki potępieńcze sąsiada spokój zaburzyły.
- Panie Nowak co pan się tak drzesz?!
Wypowiedział słowa te i złapał go wytrzeszcz, gdy spostrzegł kozę.(najgorzej)
- Co tutaj się dzieje?! Na policję zaraz dzwonię! Krzyczysz pan i kozę na klatkę schodową żeś wprowadził?! Jebniety pan jesteś?!
- Panie Zygmuncie kochany! Przez Bogów mi zesłany! Oderwij Panie proszę tę kozę od mej rany!
- Panie Nowak chyba nienormalny pan jesteś, że będę się z jakimś zwierzakiem szarpał! I to jeszcze z kozą! Ja mam alergię na sierść! Pana to już do reszty pojebało! Na policję dzwonię albo od razu do psychiatryka! - I z tymi słowami sąsiad szybko za drzwiami znika. A mnie w tym momencie coraz większy ból przenika. Bo koza zapamiętale tak szarpie czerep mój, że wyrywa włosy z mieszków, w których jest też łój! Lecz, żeby tylko włosy wyrywała mee, a tu niee ona skórę z głowy rwiee!
- Pani kozo! Apaczu! Swój skalp zachować chcę!
Po tych słowach pękłem - ból doprowadził mnie do płaczu. Nie tylko pękłem ja lecz też skóra na mym czole. Co za ból piekielny!
- O żesz kurwa! Ja pierdole!
Łzy ciekną po mej twarzy i z czoła dołącza do nich krew. Wzruszyłem się nie powiem i drgnęła mi też brew. Szybko muszę coś zrobić, choćby sobie wbrew!
- Kozo Pani losu! Pożeraczko świata mego i całego kosmosu...
Słowa te nie były jałowe - przestałem czuć ciągnięcie. Wtem łapie się za głowę... lecz nie czuje na niej skóry. Spoglądam więc do góry i ostatnim com zobaczył to jak koza w swojej gębie memle mą fryzurę... a ja przecież tyle za nią bulę...

Liczba słów: 646
#zafirewallem #tworczoscwlasna
5a5bb92d-d9ef-43d3-acf4-c82d8bf9c66d
George_Stark

O ja! Panie! Proza poetycka! Realizm magiczny! Bruno Schulz kruszy się jak laska cynamonowa, Gabriel García Márquez zamyka się na sto lat w samotności żeby przemyśleć swoją twórczość, a Günter Grass dalej gra na bębenku.


Świetne!

Wrzoo

@splash545 niech zgadnę... czy to przy linijce: "Odwracam się i widzę, że koza zaczęła podgryzać drewniane schodów poręcze. / - A poszła Ty kozo! Bo za siebie nie ręczę!" urodził się pomysł? Bo to tu się zorientowałam, że tu drugi "Pan Tadeusz" powstaje

Cudo, czytam dalej!

CzosnkowySmok

@splash545 się jeszcze trochę więcej nam postara

Trzynastozgloskowcem opowiadanie wysmara

Lekko o kozie rymami nam zarzucił

Wytyczył cel i w myśli płodną podrzucił

Jak tu napisać tyle tych słów jeno wierszem

To @Dziwen może rzeczy dostarczyć barwniejsze

Zaloguj się aby komentować

#naopowiesci

Jak opowiadanie obyczajowe, to romans. Jak koza, to szatan. Jasne? Jasne.

***

Przepychacze i podgrzewacze

Mijając wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę. Może zdziwiłoby mnie to, gdyby nie to, że ledwie półtora miesiąca temu przeżyłem porwanie, ukartowane przez czczące piekielne siły norweskie nastolatki. Od tamtej pory zacząłem jednak bardziej szanować zwierzęta (R.I.P., łosiu), dlatego choć wczorajszego wieczoru śpiąca koza wywołała we mnie wyłącznie rozczulenie, to zobaczywszy ją dziś rano, przyjrzałem się jej nieco dokładniej.

Tak, zdecydowanie koza była zadbana i należycie zabezpieczona. Nie była przywiązana byle jakim jutowym sznurkiem czy łańcuchem: z klamką łączyła ją markowa skórzana smycz ze złotymi okuciami. U jej szyi, na pasującej do smyczy obróżki, dyndała adresówka z numerem telefonu i imieniem - Józefina - która cicho pobrzękiwała, gdy kózka ruszała głową. Jej białe futerko było zadbane i błyszczące, a prostokątne źrenice patrzyły wprost na mnie ze zwierzęcą mądrością.

Sąsiadki nie udało mi się, co prawda, jeszcze poznać; sprowadziła się niedawno, i widziałem wyłącznie zarys jej sylwetki, gdy tydzień temu wieczorem rozładowywała swoje klamoty z paki Traficara. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy jej nie pomóc w ramach nawiązywania dobrych relacji sąsiedzkich, jednak dopiero co sam wróciłem do domu i wymagałem solidnej dezynfekcji po zleceniu (pan Zenek zawsze mi oddawał zatkane szamba mówiąc, że on już się w życiu nanurkował w Baj-kale).

Gdy wracałem z roboty popołudniu (to była ostatnia z 12 prac, które pan Zenek zlecił mi w ramach odpracowania grzechu wzięcia nieplanowanego wolnego z uwagi na sytuację norweską i zniechęcenia klienta, do którego nie zdążyłem dotrzeć na zaplanowane odtykanie kanalizy) i zobaczyłem, że koza dalej stoi, nie wytrzymałem i postanowiłem zapukać do sąsiadki. Jasne, mogłem pójść do siebie, ogarnąć się trochę, zostawić przepychacze i dopiero wtedy wrócić do sąsiadki, ale ta sytuacja trwała już trochę za długo. W końcu trzymanie kozy na klatce bez choćby miseczki wody przez tak długi czas podchodziło pod znęcanie się nad zwierzętami! 

Po chwili usłyszałem człapanie kapci za drzwiami, a następnie ciche przesunięcie klapki na wizjerze. Stanąłem prosto, żeby jak najlepiej się zaprezentować.
- Kto tam? - usłyszałem przytłumione pytanie zza drzwi.
- Dzień dobry, hydr… to znaczy, sąsiad z góry! - wyrzuciłem niepewnie. Sąsiadka widać równie niepewnie odebrała moje przywitanie, ale po chwili otworzyła drzwi.

Przed moimi oczami stanęła drobna dziewczyna mniej-więcej w moim wieku z farbowanymi czarnymi włosami, przypominającymi nieco hełm. Albo kask. Ewidentnie nie była gotowa na przyjęcie kogokolwiek, bo pod oczami miała przyklejone te takie śmieszne żelowe plasterki, które wyglądają z daleka jak limo, a na piżamę w batmana zarzuciła błękitny pluszowy szlafrok.

- Dzień doo..OOOOO! Co, do cholery?! CO TU ROBI TA KOZA?! - wrzasnęła sąsiadka, gdy tylko jej wzrok padł na Józefinę. - Skąd ją masz i dlaczego ją tu przyprowadziłeś?!
Zatkało mnie. Odsunąłem się nieco od drzwi i wskazałem palcem na smycz.
- A to nie jest pani koza? Od wczoraj siedzi tu, biedna, przywiązana do pani klamki… Nikt jej nie dał wody, siana… Nie wiedziała pani o niej?
- Nie, do diabła, nie wiedziałam! - sąsiadka wciąż była zdenerwowana, choć pierwszy szok już ewidentnie opadł. Wyglądała nawet trochę uroczo z tymi wybałuszonymi oczami i ciemnoczerwonymi plamami na policzkach. - Przecież… przecież miało jej już nie być! 
- Nie do końca rozumiem. To w końcu jest pani opiekunką tej kozy, czy nie? Bo ja nie mogę pozwolić na takie znęcanie się nad zwierzęciem, żeby stało ciągle…
- Nie! To znaczy… nie, to nie jest moja koza! Nie chcę jej! Mam już dość! Niech już zniknie, niech mi da spokój! - sąsiadka rozkleiła się, a łzy jak grochy popłynęły z jej oczu. Żelowe paski zaczęły spływać po policzkach, ale zdawała się tego nie zauważać. - Rytuał się znowu nie udał…
Usłyszawszy słowo rytuał, serce zaczęło mi walić. “Oooooo nie, znowu!”, krzyczało wszystko we mnie. Miałem po dziurki w nosie alternatywek kombinujących z nieczystymi siłami, które ściągają grzecznych polskich hydraulików w środek mroźnego lasu i przeprowadzają czary przy pomocy zwierząt.
- To ja może panią zostawię z tą kozą, bo to w sumie nie moja sprawa, jaką pani ma z nią relację… - wydukałem i zacząłem się wycofywać, jednak sąsiadka w jednej chwili przypadła mi do nóg i zakwiliła:
- Proszę… proszę mnie nie zostawiać z nią samej! Proszę mi pomóc! 
Serce zabiło mi szybciej, jednak tym razem nie z lęku przed powtórką z Norwegii, a z dziwnego, nieopisanego współczucia dla dziewczyny. Wydawała się być naprawdę zdesperowana, nie mogłem jej tak po prostu zostawić na pastwę rogatej bestii. Nawet, jeśli bestia nazywała się Józefina i była naprawdę uroczą kózką.

Sąsiadka otarła łzy widząc, że nie zamierzam uciec, i wstając z kolan, bezgłośnie zaprosiła mnie do mieszkania. Miało ono bliźniaczy układ do mojego - dwupokojowa klitka w PRL-owskim bloku, typowe kopiuj-wklej. Nosiło ono ślady świeżej wprowadzki: gdzieniegdzie stały kartony z rzeczami, ubrania leżały złożone w kosteczkę pod ścianą, obok nich na podłodze stały roślinki pokojowe, których nazw kompletnie nie pamiętałem, choć matka próbowała mi wpoić tę wiedzę latami (no, kojarzyłem paprotkę, gdy matka po powrocie z wczasów krzyczała: “Znowu mi paprotkę zabiłeś, łachudro!”). Barłóg z koca na kanapie z towarzyszącym mu laptopem i miską zupki chińskiej informował, że to z tego miejsca wyrwałem sąsiadkę swoją wizytą. 

Rozłożyła stojące w kącie składane krzesło i zaprosiła mnie gestem, żebym usiadł. Bez słowa poszła wstawić wodę w kuchni i po chwili wróciła z dwoma kubkami herbaty. Widząc jej podłamanie nie miałem serca mówić, że piję tylko słodzoną, więc z pokerową miną przełknąłem pierwsze łyki ewidentnie Sagi przeznaczanej zwykle dla gości. Pewnie została w tym mieszkaniu jeszcze po poprzednich lokatorach.

- Przepraszam pana strasznie. Może od tego zacznijmy. - powiedziała, wzdychając, gdy już usadowiła się w swoim gnieździe na kanapie. - mam na imię Mariola.
- Grzechu jestem, miło mi. - kiwnąłem głową, niepewny, czy powinienem wyciągnąć rękę, ale stwierdziłem, że wtedy na bank rozleję herbatę, której sąsiadka nalała po góralsku.
- To naprawdę nie jest moja koza. - zaczęła Mariola, zarzucając sobie na ramiona poły koca. Wyglądała przy tym trochę jak baby Yoda. - To znaczy… Może tak: to ja ją sprowadziłam na świat. …W sensie, nie urodziłam jej! Sprowadziłam ją chyba do naszego świata.
- Domyślam się, że rytuałem?
- Tak, ale ja naprawdę nie chciałam! Chciałam Kozę, Józka Kozę. To mój były. Ja… chciałam, żeby ze mną został. Znalazłam takie norweskie forum w internecie, na którym jakaś dziewczyna opisywała rytuał uwiązania mężczyzny. - Mariola poprawiła się trochę w swoim gnieździe i wzięła łyk herbaty. Nie patrząc mi w oczy, kontynuowała. - Był cały po norwesku, ale przetłumaczyłam sobie przepis Tłumaczem Google. Wiesz, jakieś tam pentagramy na podłodze, świece, takie tam. Tylko tekst trzeba było powiedzieć po norwesku. 

Pokiwałem głową, próbując nie okazywać po sobie, że sam mam złe doświadczenia z norweskimi forami okultystycznymi.
- Przepuściłam go sobie parę razy przez TTSa, żeby mniej-więcej ogarniać wymowę. Mówię Ci, norweski jest naprawdę dziwny w wymowie! I ponoć wystarczyło tylko podstawić imię i nazwisko faceta, no i chyba coś pomieszałam w tym wszystkim, bo pojawiła się ta koza. To było trzy miesiące temu. Ja już nawet nie chcę tego nieszczęsnego Józka! 
- I… ona ma jakieś szatańskie moce?
- No… nie. Ale ciągle za mną chodzi.
- Okej, ale to nie dlatego, że to w sumie czujące zwierzę, które potrzebuje opiekuna, i dodatkowo powiązałaś je ze sobą jakimś rytuałem, więc po prostu cię lubi? - zapytałem ze zwątpieniem, drapiąc się po głowie.
- Nie, nie rozumiesz! Ona pojawia się wszędzie tam, gdzie jestem ja. Szłam na uczelnię, po chwili ona też tam była. Wychodzę z supermarketu - znowu ona. Nawet, gdy poszłam do kumpeli, to z balkonu widziałam tę przeklętą kozę na trawniku pod blokiem!
- I nic nie pomogło? Zawsze cię odnajdywała?
- Niestety. - Mariola zwiesiła głowę i objęła rękoma kolana. - tydzień temu przeprowadziłam rytuał odpędzający, który wrzuciła na forum ta sama wiedźma. Myślałam, że się udało, bo koza zniknęła… Postanowiłam się przeprowadzić, żeby tym razem na pewno mnie nie odnalazła. I tydzień temu sprowadziłam się tu ze Szczecina. Miałam nadzieję, że to wystarczy, i przez tydzień był spokój, aż do teraz. 

Z oczu Marioli ciekły łzy, na widok których czułem dziwne drżenie serca. Chciałem pomóc tej uroczej dziewczynie, choć nie do końca wiedziałem jak.
- Masz gdzieś zapisany ten wątek z forum o rytuale odpędzenia? Może coś ci umknęło? - zapytałem, postanawiając zrobić to, co robił w takich sytuacjach pan Zenek - zacząć od źródła zatkania. 
Mariola chwyciła laptopa i po kilku kliknięciach pokazała mi stronę. Zrobiło mi się trochę słabo, bo było to forum “Heksegummistøvler” - to samo, na którym szukałem gumiaków, a znalazłem traumazol.
Przełknąłem gulę w gardle i przerzuciłem tekst zarówno do Tłumacza Google, jak i do ChataGPT, by mieć porównanie. 
- Bingo! - krzyknąłem i pokazałem palcem na linijkę, przetłumaczoną przez ChatGPT. - tu, zobacz! Jest napisane, by trzymać drugą osobę za rękę. Tłumacz przetłumaczył to jako “trzymać się za ręce”. Może to dlatego nie wyszło?
Mariola przysunęła się bliżej, a ja poczułem jej ciepły oddech z nutą krewetkowej tajskiej. 
- O cholera, rzeczywiście. Wtedy, podczas rytuału, po prostu złapałam się za rękę i tak stałam jak sierota.
Wiedziałem, co trzeba było zrobić. Nie uśmiechało mi się branie udziału w jakimkolwiek norweskim rytuale, tym bardziej z kimś, kogo ledwo znałem… Ale z drugiej strony, Mariola wydawała się bardzo zdesperowana i poczułem, że potrzebuje mojej pomocy. Kto wie, może to będzie początek czegoś piękniejszego?
Sąsiadka patrzyła na mnie z pełną smutku nadzieją, a ja poczułem, jak klata mi rośnie. Wziąłem duży łyk zerujący herbatę i bez krzywienia się powiedziałem:
- To co, wypędzamy kozę?

***

Na łazienkowej podłodze wyłożonej folią malarską wdzięczył się pentagram, namalowany przy pomocy czerwonej farby Dekoral o nazwie “Płachta na byka” (wykończenie satynowe), którą znaleźliśmy w pawlaczu. Łazienka była trochę mała, ale w razie, gdyby coś poszło nie tak, łatwiej będzie ją umyć. Musieliśmy trochę rozszerzyć pentagram o ustęp i kawałek brodzika, ale ostatecznie się pomieściliśmy.
 Na środku pentagramu leżał otwarty słoik, do którego - według przepisu rytuału - miała trafić koza, uwiązana obecnie do grzejnika. 
Mariola, okryta teraz czarną peleryną, stanęła niepewnie obok mnie u brzegu pentagramu, i zapytała:
- Jesteś gotowy?
Nie chciałem jej mówić, że normalny człowiek w życiu nie powiedziałby, że jest gotowy odwalać jakiś szajs z dopiero co poznaną kobietą po to, by wypędzić stworzenie ewidentnie zajumane samemu belzebubowi, ale ugryzłem się w język i tylko pokiwałem głową.

Gdy Mariola wyciągnęła z kieszeni peleryny kartkę z fonetycznym zapisem słów rytuału i chwyciła mnie za rękę, poczułem motylki w brzuchu. To wtedy zrozumiałem, że zaczyna mi zależeć na tej dziewczynie. Gdy na nią spojrzałem, zobaczyłem jej wpatrzone we mnie sarnie oczy. Ona chyba też poczuła to, co ja. Usłyszałem jej przyspieszony oddech, gdy z lekko rozchylonymi wargami zbliżała twarz w moją stronę…
Koza zameczała, a my odsunęliśmy się od siebie, wychodząc z transu. Musieliśmy skupić się na swoim zadaniu. Najpierw rytuały, potem przyjemności. 
Mariola odchrząknęła i zaczęła wymawiać słowa zaklęcia:
- Borte, mørk sjel, djevelen inkarnert!
Ścisnąłem ją za rękę, dodając otuchy.
- …Jeg, jomfruen, driver geiten din ut av dette badet…
Światło łazienki migało, przygasając co chwilę. Znikąd poczuliśmy chłodny powiew, który kręcił płomykami rozstawionych naokoło wierzchołków pentagramu podgrzewaczy.
- Gå bort, horndemon, forlat dette huset rent og geitfritt!
Z gardła kozy wydobył się piekielny ryk, gdy podniosła się w powietrze i kręciła w szumie wiatru. Naokoło niej wirowały ręczniki i papier toaletowy. 
Ściskając się mocno za ręce, patrzyliśmy, jak koza przeobraża się powoli w brązową maź, i kręcąc się, schodzi w dół, w dół…
- Kieruje się do kibla! - krzyknęła Mariola.
I rzeczywiście, niczym gówniane tornado, kozie pozostałości skierowały się wprost na taflę wody w otwartej toalecie. Było jej jednak za dużo… Zdecydowanie za dużo…
Niewiele myśląc, wychyliłem się z łazienki do przedpokoju, w którym stała moja torba z narzędziami, i chwyciłem przepychacz. Wciąż trzymając Mariolę za rękę, rzuciłem się do kibla i zacząłem go przetykać.
Szatańskie dźwięki przybrały na sile, gdy gumowym kielichem przepychacza wypędzałem kozie ekskrementy. W końcu głośne bulgotanie zastąpiło głos piekła, i cały brąz zniknął. Nacisnąłem spłuczkę i patrzyłem, jak resztki kozy zastępowała świeża, czysta woda.

Wraz z Mariolą opadliśmy na podłogę łazienki. Dziewczyna wtuliła się we mnie, a ja odrzuciłem przepychacz na bok.
- Mój bohaterze… - wyszeptała, zbliżając swoje usta do moich.

***

Twór na licencji kawiarenki #zafirewallem , gdzie #tworczoscwlasna pisze najlepsze scenariusze
Wrzoo userbar
ad5956a8-3018-4154-8571-4dfed2c2fea7
Dziwen

@Wrzoo a tak na serio, dobra robota. Flashbaki przez ostatnie fragmenty, ale zostawię takie rzeczy poza tym wątkiem. xD

George_Stark

Czy w poprzedniej części padła ta wspaniała nazwa firmy pana Zenka, czy to świeży pomysł? Bo jeśli padła, a ja jej zapomniałem, to zaczynam się martwić o swoją pamięć.


I w ogóle uznanie za użycie bokmål a nie nynorsk (przynajmniej tak podopwiada DeepL). Tak jest mrocznej, północniej i piekielniej!

splash545

@Wrzoo a jednak jest kontynuacja! Myślałem, że się nie doczekam Fajne, wciągnąłem się, pasuje mi taki humor i ta końcówka xd

Zaloguj się aby komentować

#naopowiesci #zafirewallem

@George_Stark - musiałam zmodyfikować pomysł na kozę, ale myślę że przy okazji poruszyłam ciekawy temat.

Przyjemnej lektury wszystkim

Pan Szczepan

Kiedy pan Szczepan mijał wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczył przywiązaną do ich klamki kozę. Mały, wyleniały pluszak bimbał się coraz leniwiej na doszytym czyjąś niewprawną ręką sznureczku, aż w końcu zawisł nieruchomo. Zbył ten widok wzruszeniem ramion i otworzył drzwi wejściowe pod, swoim, numerem 7.

-Przecież mówię ci, Beata, że wczoraj widziałem kozę na tej klamce! - senior, z coraz większą nerwowością w głosie rozmawiał ze swoją córką, wskazując drzwi do sąsiedniego mieszkania.
-Tato, ale tam żadnej kozy nie było, wracałam do domu zaraz po tobie i nic na tej klamce nie wisiało. - córka pana Szczepana próbowała sprowadzić ojca “na ziemię” - Nie mogło być. Pani Tereska zmarła 7 miesięcy temu, mieszkała sama, skąd koza na klamce?
-Jak to skąd?! To ty nie pamiętasz? Madzi koza! Przecież nadal Madzia biega z tym wyleniałym stworem. Stara lola, 10 lat, a beczy gorzej od kozy, jak zapodzieje tego starego pluszaka.
-Tato, Madzia jest już po trzydziestce i ma własne dzieci… - Beata wciąż cierpliwie i spokojnie tłumaczyła ojcu rzeczywistość. Martwiło ją jednak, że ojciec coraz częściej bywał roztargniony lub tak jak w tym momencie, jakby jego życie cofnęło o kilka dekad. Zaskakujące, jakie szczegóły był w stanie spamiętać i odtworzyć w przypadkowych momentach.
-Może ma, może nie ma, a mieszkanie po Teresce tyle czasu już stoi. Wyrodna córka, matką się nie zajmowała w ostatnich latach życia, za to łapy na spadku od razu położyła. Braciszka to pięknie wysiudała z maminej krwawicy.
-W dożywocie miała zapisane - broniła koleżanki z lat dziecięcych Beata - i nie mów, zajmowała się panią Tereską. Dbała o matkę, codziennie była, a jak pani Malinowska trafiła w końcu do szpitala to wzięła bezpłatny urlop, żeby być przy matce. A teraz, czego ma tu siedzieć? Mieszkanie pouprzątała krótko po pogrzebie, wynajmować go na razie nie chce, to i stoi puste. Ciesz się, lepiej tak, może któreś z jej dzieci za jakiś czas tu zamieszka, niż mieć za ścianą znowu studentów. Pamiętasz imprezy u tych z góry dwa lata temu? Sam tego wytrzymać nie mogłeś.
-A kto by wytrzymał to tupanie po suficie i wieczne umcy-umcy?! - panu Szczepanowi ciśnienie skoczyło na samo wspomnienie - Przypomnij mi, żebym zadzwonił do Stachowiaka, żeby ich w końcu wyrzucił za te ciągłe hałasy.
-Tato, ale on przecież tych studentów dwa lata temu wyrzucił. Nawet semestru nie wytrzymali. Teraz wynajmuje pan Błażej, ten od komputerów. Niedawno z internetem nam pomagał.
-Internetem… podsłuch zakładał. - burknął starszy pan, niby pod nosem, ale tak, by córka z pewnością mogła go wyraźnie usłyszeć.
-Jaki podsłuch, co ty tato wygadujesz? - nie pierwszy raz w ostatnich tygodniach Beata usłyszała coś takiego od ojca. - Nieważne, jesteśmy pod przychodnią, to ja lecę do pracy. Potem zrobię zakupy. Pamiętaj zabrać recepty od doktorki, to jutro wykupię ci leki.
-Jakbym kiedykolwiek o tym zapomniał. - obruszony pan Szczepan nawet nie pożegnał się z Beatą. Odwórcił się na pięcie i nie oglądając się na nikogo ani na nic, wszedł do budynku.

Kilka godzin później Beata zastała otwarte i puste mieszkanie. W pierwszej chwili pomyślała, że z roztargnienia zapomniał za sobą zamknąć drzwi na klucz, ale jej powitaniu odpowiedziała cisza. Po ojcu nie było widać ani śladu - zniknęły kurtka i buty z przedpokoju. Nie zostawił kartki na stole, chociaż zwykle to robił. Nawet, jeśli tylko schodził do pobliskiego sklepiku po drobne zakupy.
Nie ma się czym przejmować, na pewno niedługo wróci. Pomyślała Beata i zajęła się dokończeniem obiadu.
Godziny mijały, lecz pan Szczepan nie wracał. Zaniepokojona córka coraz bardziej nerwowo spoglądała przez okno. Było już po dwudziestej pierwszej, gdy wreszcie postanowiła zadzwonić na telefon komórkowy ojca. Po kilku sygnałach dzwonek telefonu zaczął rozbrzmiewać w kuchni przytłumionym dźwiękiem. Szybkie przeszukanie pomieszczenia pozwoliło jej odnaleźć aparat w szufladzie z przyborami kuchennymi. To ją zaniepokoiło jeszcze bardziej. Zaczęła zastanawiać się, gdzie tata mógłby się udać o tej porze. Nie należał do zbyt towarzyskich osób, szczególnie od śmierci mamy 5 lat temu. Ona jedna była w stanie wyciągnąć tego mruka do ludzi. Przeważnie spędzał czas w domu, próbując coś naprawiać, w przerwach od kolejnych wizyt u specjalistów. A jego stan, miała wrażenie, od jakiegoś czasu, po cichu, nieubłaganie się pogarszał.
Bała się, w tym momencie już strasznie się bała. Nie wiedząc co robić, zadzwoniła do starszej siostry. Może ojciec postanowił nagle ją odwiedzić? Nie byłoby to normalne, widywał się z Iloną rzadko i niechętnie, zbyt mocno przypominała panią Mariannę i nie mógł tego znieść, mimo upływu czasu od pogrzebu ukochanej żony. Ale może właśnie do niej się wybrał?
-Cześć, przepraszam że tak późno dzwonię… Tata się do was nie wybierał? - rozważania przerwało nawiązanie połączenia, skupiła się na rozmowie z siostrą.

-Nie wiem, ostatnio trochę dziwnie się zachowywał. Jak wróciłam do domu drzwi były otwarte, a nie było jego, pomyślałam, że może wybrał się do was, skoro nie zostawił kartki na stole, dokąd wychodzi.

-Jasne, rozumiem. Gdyby się u was pojawił, daj mi znać.

-Pewnie, odezwę się, jak tylko wróci. Dobranoc. Pozdrów Jacka i chłopców.

Rozłączyła się. Czuła, jak rośnie jej coraz większa gula w gardle. Teraz naprawdę była w kropce. Co robić? Policja jeszcze nie przyjmie zgłoszenia, nie mam pojęcia, gdzie go szukać…
Strapiona jeszcze długo nie poszła spać. Chciała czuwać do rana, jednak w końcu przegrała walkę ze zmęczeniem i zasnęła na niewielkiej kanapce w salonie. Rano, gdy obudził ją budzik do pracy, ojca nadal nie było w domu. Sprawdziła telefon - żadnej wiadomości od siostry ani z innego numeru. Gdyby ojcu coś się stało, w jego portfelu w kieszonce z dokumentami już kilka lat temu umieściła karteczkę z numerem telefonu do siebie. Przydało się to dwa lata temu, gdy zasłabł na przystanku i zabrało go pogotowie. Więc i tym razem, gdyby to było to, raczej ktokolwiek spróbowałby się z nią skontaktować.
Tym razem jednak telefon milczał. Powinna już zbierać się do pracy, ale nie potrafiła. Zamiast tego zadzwoniła do biura i wzięła dzień wolny. W środku miesiąca w księgowości nie dzieje się aż tyle, więc przełożona bez zbędnego drążenia tematu zgodziła się na “użetkę”.

Po szybkim prysznicu i śniadaniu Beata postanowiła spróbować poszukać ojca. W ostatnich latach bywał głównie w osiedlowym dyskoncie, przychodni i regularnie zaglądał na cmentarz, odwiedzić grób żony. A co jeśli nie tam? Biorąc pod uwagę, że coraz częściej gubił się w czasie i przestrzeni, zaczęła się zastanawiać, gdzie jeszcze bywał regularnie w ciągu ostatniej dekady. Jego zakład pracy zamknięto niedługo potem, jak przeszedł na emeryturę, ale przecież budynek nadal stoi… i ten mały bar, gdzie chadzał z kolegami na piwo, jak on się nazywał? I może jeszcze tam, gdzie łowił ryby z panem Janem?
Zjeździła cały dzień w te i z powrotem, i nigdzie nie znalazła ojca. Sam również nie wrócił do domu. Zastanawiała się, czy to już ten moment, kiedy powinna zacząć obdzwaniać szpitale. Wciąż miała jednak nadzieję, że pan Szczepan sam wróci do domu. Gdziekolwiek się teraz nie podziewał.

Całodzienne poszukiwania niczego nie przyniosły. Wykończona Beata postanowiła kolejną noc przekoczować w salonie. Niespokojną drzemkę, w która zapadła na kanapce, przerwał jej dzwonek telefonu.

-Tak, przy telefonie.

-Ale jak to w Kołobrzegu? - senność, którą jeszcze przed chwilą była ogarnięta Beata, ustąpiła szokowi.

-Tak, jeśli mogę poprosić, żeby ktoś miał na niego oko. Przyjadę najszybciej jak to możliwe. Mógłby pan powtórzyć, który dworzec?

-Rozumiem, bardzo dziękuję. Będę za kilka godzin.
Zakończyła połączenie z ulgą. Od razu postanowiła zadzwonić do siostry.
-Ilona, tata się znalazł.

-Tak, nic mu nie jest. Raczej nic. Jest w Kołobrzegu.

-Ja też nie wiem jakim cudem.

-Obsługa dworca go zawinęła. Wysiadł z autobusu i kręcił się jak błędna owca przez kilka godzin po dworcu, to się w końcu zainteresowali. Był skołowany, nie potrafił powiedzieć jak się nazywa. W portfelu znaleźli dokumenty i numer do mnie, i zadzwonili.

-Tak, trzeba go odebrać. Zanim zaczęłam się zbierać, zadzwoniłam do ciebie.

-Pewnie, podjadę po ciebie.

-Za godzinę będę.

Po kilku godzinach siostry dotarły na dworzec autobusowy w Kołobrzegu. Zaparkowały auto i weszły do niezbyt pięknego budynku, typowej PRL-owskiej kostki, w której miał na nie czekać pod nadzorem ochrony pan Szczepan.
-Dzień dobry, Beata Suszka, przyjechałam odebrać ojca.
-A, panie od tego dziwnego pana, co się tu zgubił? Kierownik zabrał go do swojego biura. Korytarzem prosto i w lewo.
-Dziękujemy bardzo.
Kobiety szybko znalazły gabinet kierownika.
-Witam panie serdecznie.
-Dzień dobry, przepraszamy za kłopot i bardzo dziękujemy za zajęcie się tatą. - zaczęła Beata, ledwo przekroczyły z Iloną próg niewielkiego pomieszczenia. Cztery osoby to był już tłok.
Pan Szczepan siedział na krześle z lekko błędnym wzrokiem, który prześlizgnął się bez większej refleksji po Beacie, za to nieoczekiwanie dłużej zatrzymał się na Ilonie.
-Marynia? - poderwał się z krzesła i ruszył, ku starszej córce.
-Ilona, tato. Mama nie żyje od pięciu lat. Pamiętasz? - Ilona patrzyła skołowana na ojca.
-Nie, Ilonka jest malutka i Beatka też. Przyjechałyście do naszego ośrodka wczasowego 3 dni temu. A ja dopiero dzisiaj mogłem dojechać. Maryniu, gdzie masz dziewczynki?

---------
1462 słowa
George_Stark

I bardzo się cieszę, że musiałaś, bo całość wyszła świetnie! A i mnie teraz jeszcze jeden pomysł przyszedł do głowy, zainspirowany Twoim opowiadaniem. Tylko żeby czasu wystarczyło.

splash545

@moll tak, poruszyłaś ciekawy i ważny temat i zrobiłaś to w bardzo dobry sposób. Bardzo dobrze się czytało i było czuć to napięcie co to mogło się wydarzyć.

Temat mi bliski bo tuż po #hejtopiwo odwiedziłem babcię, która ma alzheimera i dziadka, który chyba właśnie do niej dołącza albo z alzheimerem albo demencją, a moja mama musi się nimi zajmować. No i powiedzieć, że ma ręce pełne roboty to jak nic nie powiedzieć. O tyle dobrze, że babcia zachowuje się dobrze i z nią takich przebojów nie było. Z dziadkiem jest gorzej, ale szczęście w nieszczęściu, że ostatnio dziadek ma problemy z poruszaniem się i też za dużo zwojować przez to nie może.

Wrzoo

@moll piękne opowiadanie. Cały czas miałam w głowie film "Ojciec" z Anthonym Hopkinsem i Olivią Colman, i sztukę teatralną na jego podstawie, którą widziałam w Szczecinie... Wtedy pierwsze, co zrobiłam po wyjściu z teatru, to telefon do taty.

Teraz też zadzwonię.

Zaloguj się aby komentować

#sowieuniswersum #naopowiesci
-Walther aż usiadł z wrażenia... 
*Umowa o pracę... Stałe godziny pracy... ubezpiecznie i zus... to jest niemożliwe, musi być tu jakiś haczyk*
-Jaki jest haczyk? W naszych stronach uop mają tylko funkcjonariusze z gminy.
"Zbyszek przybliża się do Walthera przy stoliku, delikatnie strzepując popiół z samofajka"
-Musisz jechać przynajmniej teraz do Hejto City na koncert. Taki mój warunek, potem grasz u mnie i okazjonalny wyjazd do Bel Chateux. Zarobisz sporo, jak będziesz dziadował to w dwa lata będziesz miał na przyczepę. Korzyści z umowy chyba nie muszę wymieniać...
-Wiesz, że nie chcę jechać do Hejto City... Nie znoszę dużych miast. Muszę to przemyśleć.
"Zbyszek podaje Waltherowi kopertę, w środku jest bon na 100 litrów LPG u Piotera"
-Potraktuj to jako premię za wyjazd do miasta- Z uśmiechem powiedział Zbyszek.
-Teraz to inna rozmowa! Kiedy wyjazd? 
-Za tydzień, dostaniesz żuka i cały zbiornik LPG, uda się koncert to spójrz za okno. 
"Za oknem stoi nowiutki lublin w andorii... marzenie"
-Dostanę lublina? Zgłupiałeś?! Wiesz ile to kosz...- przerwał Waltherowi Zbyszek
-Będziesz jeździł z zespołem lublinem, a nie żukiem. Lublin jest i będzie mój po wsze czasy. - Poważnie odpowiedział Zbyszek.
-Zgoda, dawaj umowę. Rozumiem, że od dnia wyjazdu?
-Jeszcze jak! - rzekł Zbyszek podsuwając umowę i długopis.
"Walther nie zastanawiając się podpisuje, żegnaj biedo, piękna kusicielko"
-Do zobaczenia w piątek, bądź na 12. Do Hejto City dłuuga droga.
-Jasne... Szefie- powiedział Walther z uśmiechem. Jak dżejsi się dowie to wylinieje.
"Uścisk dłoni dżentelmeński i Walther wraca do poloneza, droga do domu była spokojna, oprócz kilku żuli wałęsających się po poboczach. Zajeżdza do swojej przyczepy i pierwsze co słyszy..."
-Stary draniu, gdzieś ty tak długo był?! Głodny jestem... nawet mysz upolowałem. Powiedz chociaż, że z 1500 przywiozłeś. - Dżejsi miauczy wskakując do poloneza.
-Dżejsi, od dzisiaj wszystko się zmieni... Dostałem UOPa !
-Niemożliwe...
Okrupnik userbar
moll

Jak dżejsi się dowie to wylinieje.


XD

Zaloguj się aby komentować

Doktor Koziełło

Kiedy doktor Koziełło mijał wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczył przywiązaną do ich klamki kozę. Zatrzymał się i zastanowił – „Co też tej pani Kozłowskiej mogło przyjść do głowy?”

Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Drzwi uchyliły się i sąsiadka wyszła z mieszkania na klatkę schodową.

– Dzień dobry, doktorze – powiedziała grzebiąc w nosie. Wydłubała z niego ogromną kozę, którą wytarła o zarzuconą na siebie podomkę.

– Dzień dobry pani – odpowiedział doktor – a cóż to, remont się w domu szykuje? – zapytał.

– A, wie pan, tak sobie pomyślałam: Putin, stary cap, kurek nam z gazem zakręcił, zima idzie, a te, jak sam pan pewnie zauważył w tej epoce globalnego ocieplenia coraz to zimniejsze są. Starego mi do kozy zamknęli, to i pieniędzy tyle co kot napłakał, to pomyślałam, że wstawię sobie do kuchni piecyk taki. No bo co w końcu, mam marznąć? Niedoczekanie! A tak to zawsze człowiekowi ciepło chociaż będzie. Napalę sobie czy to sztachetami od płotów z ogródków, czy tymi kartonami po telewizorach, co to na klatce sąsiedzi je co i rusz wystawiają…

Tyradę pani Kozłowskiej przerwało trzaśnięcie drzwi na górnym piętrze. Zaraz po nim rozległ się dźwięk ciężkich butów uderzających o kolejne stopnie. Czarny kształt śmignął pomiędzy rozmówcami potrącając doktora Koziełłę. Tylko ciemne rozwiane w pędzie włosy powiewały jeszcze przez chwilę, kiedy kształt zniknął za załomem półpiętra.

– A, to ta głupia koza, Kozielska, patrz pan. A taka dobra dziewczyna z niej była! Do kościoła chodziła, w chórze śpiewała, a teraz co? Matka nie dopilnowała to i stoczyła się córeczka! Na czarno ubrana chodzi, na koszulkach jakieś diabły nosi, kozie łby w tych gwiazdach szatańskich! Kto wie co ona tam jeszcze wyprawia? Co to się ze światem porobiło?

Doktor zignorował uwagę sąsiadki. Przypomniał sobie swoją własną młodość, zresztą jeszcze wczoraj, w czasie sprzątania, znalazł starą koszulkę z kozim łbem na piersiach i z sentymentem wspominał dawne czasy, kiedy to nauczyciele nieraz za „nieobyczajny wygląd” kazali mu po lekcjach zostawać w kozie. Straszyli, że źle skończy jeśli dalej tak się będzie prowadził. Chyba jednak nie skończył tak źle? Choć przecież zawsze mogło być lepiej. Poza tym lubił młodą Kozielską, która mieszkała z nim przez ścianę. A już szczególnie cenił jej talent muzyczny. Przyjemność sprawiało mu słuchanie piszczałek, kiedy dziewczyna grała na swoim nietypowym instrumencie, bo grała na kozie. Czasami przystawiał sobie bliżej ściany swój gimnastyczny kozioł i przykładał do ściany szklankę, przez którą słuchał koncertu młodej instrumentalistki. – A to jakiś kozioł pod tę kozę trzeba by chyba zbudować? Żeby podłogi nie poniszczyć – zmieniając temat zapytał pani Kozłowskiej kiedy wyrwał się z tej chwilowej zadumy.

– A trzeba, trzeba. Racja. Pan doktor fachura widzę, nie tylko w swojej dziedzinie. Ja już nawet kozę mam – tu sąsiadka wyjęła zza drzwi deskę z uchwytem i pokazała doktorowi – tylko cegieł jeszcze nie udało mi się zorganizować. Ale w parafii, to wie pan, kościół teraz budują i…

Pani Kozłowska zdała sobie chyba sprawę, że powiedziała ciut za dużo, przerwała bowiem kiedy doktor Koziełło spojrzał na nią dziwnym wzrokiem i pogładził się po swojej koziej bródce.

– A wie pan... – tym razem to sąsiadka próbowała zmienić temat, ale urwała zmieszana, nie bardzo wiedząc na jaki. Z pomocą przyszła jej chyba jednak opatrzność boska, bowiem nad głowami rozmówców rozległy się nagle regularne, rytmiczne uderzenia. – O właśnie! Widzi pan doktor! Taka to cała rodzina tych Kozielskich! Córka, głupia koza, tylko ubiera się na czarno jak szatanistka jakaś, zresztą kto to wie, może i jest tą szatanistką, uchowaj Boże! – tutaj Kozłowska przeżegnała się nabożnie – A ten ich synek, wcale nie lepszy! Nic tylko tą piłką kozłuje po całych dniach! Koszykarzem jakimś chce zostać! Człowiek własnych myśli nie słyszy! No ale co się dziwić, jak dzieci same z matką zostały. Ten ich ojciec, cap stary, kozioł głupi, a uparty, w świat wyruszył. Zboże spławia po rzekach! Widział to kto! Kozą sobie pływa, a domu nie ma kto pilnować! Nie ma kto ma dzieci wychowywać? No bo kto ma, jak ojca nie ma, pytam się pana? A złą to miał robotę? Złą? No sam pan powiedz. Węgiel wozem rozwoził, na koźle sobie siedział, to go ten kozioł w dupę uwierał. Bolała go ta dupa! A właśnie! Co do bólu, przypomniało mi się! Bo ja to bym do pana doktora sprawę miała, tak zapytam. Zapytać nie zaszkodzi, raz w końcu kozie śmierć, prawda? Bo mnie tak plecy, o tu na dole, tak bolą, jakby mi kozioł rozpędzony w nerki rogami uderzył. Nie spojrzał by pan doktor może?

– Spojrzę – odpowiedział doktor Koziełło. – Spojrzę, pani Kozłowska, ale jutro, jak z pracy wrócę. Dyżur, sama pani rozumie. No, muszę już pędzić. Do widzenia.

I popędził doktor. Zbiegł po schodach w dół, wybiegł z klatki schodowej i ruszył na parking.

Na parkingu czekała doktora Koziełłę nieprzyjemna niespodzianka. Okazało się, że w nocy ktoś ukradł mu koła. Alufelgi, co prawda dość zdarte i nie najmodniejsze, na których już kupił to auto, okazały się być komuś potrzebne.
– „Dobrze, że chociaż na koziołkach go zostawili, a nie tak na glebie” – pomyślał. Wyjął telefon i zadzwonił po taksówkę.

Taksówkarz był mrukliwy, doktor Kozłowski zresztą też nie był w nastroju do rozmów. – „Trzeba było, cholera, nie być upartym! Trzeba było posłuchać Kozietulskiego, kiedy radził żeby po studiach zostać w Poznaniu.” – myślał – „To nie! Spokoju mi się zachciało! Małego miasteczka! Co mnie na te Kozy podkusiło? Już chyba w Pacanowie byłoby mi lepiej!”
– Sto trzy złote się należy – z zadumy wyrwał go głos taksówkarza. Sięgnął po portfel, wyjął z niego dwa banknoty, ten z Władysławem Jagiełłą i ten z Kazimierzem Wielkim.
– Nie mam jak wydać – odezwał się taksówkarz patrząc na pieniądze w ręku doktora Koziełły.
– No dobrze, reszta dla pana.

Doktor wbiegł po schodach, dotarł do swojego gabinetu. Był chwilę przed czasem. Zdążył jeszcze nasypać karmy do akwarium, natychmiast do powierzchni podpłynęła koza, jego ulubiona jasnożółta rybka z ciemnymi plamami.
– Głodna byłaś, co? – zapytał rybki doktor. Kolejne pytania skierował już sam do siebie: – A może by tak zadzwonić do tego Kozietulskiego? Zapytać? Może coś tam u niego się zwolniło?

Dzwony na kozieńkim ratuszu rozkołysały się, obwieszczając swoim dźwiękiem, że właśnie nastało południe, początek dyżuru doktora Koziełły. W tym samym czasie na poznańskim ratuszu, naprzeciw zadłużonej willi, koziołki ocierały się o siebie częściami, których niektórzy woleliby nie mieć.

***

1020 słów.

#naopowiesci
#zafirewallem
#tworczoscwlasna

EDIT: Ja mam tylko nadzieję, że koleżanka @moll , której komentarz zainspirował to opowiadanie miała inny pomysł. Jeśli nie, to przepraszam.

No i muszę narzeknąć na formatowanie tekstu na tym serwisie, znowu. Trochę dziwnie to musiałem podzielić, bo inaczej wyszła ściana tekstu, której nie dało się czytać. Teraz też się czyta trudno, ale mniej trudno niż wcześniej. Chyba.
moll

@George_Stark nagromadzenie kóz mnie przytłoczyło

Kremovka

Trzeba było wspomnieć jeszcze o Koziegłowach obok Poznania

Wrzoo

@George_Stark Czuć tę zabawę, jaką miałeś, gdy pisałeś to opowiadanie Świetnie się czyta!

Zaloguj się aby komentować

Drodzy!

Z powodu braku czasu i konieczności pisania na telefonie, za czym, jako człek w latach posunięty, nie bardzo przepadam, postaram się krótko.

Otóż przypadł mi niewątpliwy zaszczyt i wątpliwa radość otwarcia kolejnej, już VI edycji konkursu #naopowiesci , która to przez najbliższe dwa tygodnie będzie odbywać się w naszej wspaniałej kawiarni #zafirewallem .

W tym czasie chciałbym żebyście napisali opowiadanie obyczajowe (cokolwiek to dla Was nie oznacza) o długości 900 do 2000 słów

Temat opowiadanie pozostawiam Wam dowolny, natomiast, ponieważ dla mnie sensem opowiadania historii jest (między innymi) znajdywanie odpowiedzi na dwa pytania: “dlaczego?” oraz “i co z tego?” chciałbym (pomysł jest zaczerpnięty z książki pani Katarzyny Bondy Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania, a także zainspirowany wspaniałym Wierszem o kozach koleżanki @moll ) żebyście zaczęli od tego samego wydarzenia i - być może odpowiadając w swoim tekście na wyżej postawione pytania - przedstawili własną wersję związanych z nim wydarzeń. Czy to przeszłych, czy przyszłych, nie ma to w zasadzie większego znaczenia.

Żeby łatwiej było nam (mi?) Wasze teksty porównać podaję cztery warianty zdania, którym, w zależności od rodzaju narracji oraz płci bohatera (lub bohaterki) chciałbym żebyście swoją opowieść rozpoczęli:

Mijając wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę.

lub

Mijając wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłam przywiązaną do ich klamki kozę.

lub

Kiedy [imię bohatera] mijał wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczył przywiązaną do ich klamki kozę.

lub

Kiedy [imię bohaterki] mijała wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyła przywiązaną do ich klamki kozę.

***

Dopuszczam oczywiście narrację z perspektywy innych płci lub narrację drugoosobową, choć taki wybór, w mojej ocenie na tyle utrudnia zadanie, że osoba decydująca się na taki krok będzie musiała sobie już samodzielnie poradzić z przeredagowaniem pierwszego zdania. Niech ma za swoje!

***

ZASADY OCENIANIA wymyślę pisząc podsumowanie.

***

To tyle na początek. Miłej zabawy i liczę na Waszą kreatywność!
Acrivec

@George_Stark

Drodzy!

Serdecznie!

moll

@George_Stark a co z opowiadaniem z punktu widzenia kozy? XD

KatieWee

@George_Stark panie Żorżu, do której dzisiaj #naopowiesci ?

Zaloguj się aby komentować

Miałam możliwość oglądania @CzosnkowySmok gdy po raz pierwszy czytał dzieło kolegi @George_Stark o czarodzieju i tego uśmiechu nigdy nie zapomnę

Dżordżu, uważam że Twoje teksty w tej edycji były najlepsze!

Korzystając więc z bardzo uznaniowych zasad zabawy #naopowiesci uznaję za zwycięzcę piątej edycji kolegę @George_Stark !

Gratuluję koledze z całego serca!

Opowiadania stworzyli również:

@moll Konan Bibliotekarz i przetrzymany rękopis
@KatieWee Ania Zombie
@Wrzoo Order Męstwa
@splash545 Potępieni - śladami wiedźmina

#zafirewallem #podsumowanienaopowieści
00ed7534-d091-4649-9d50-12e3aeb0df37
Wrzoo

@KatieWee a skubany myślał pewnie, że się psim swędem wymiga :D

Gratulacje, Dżorżu!

George_Stark

@Wrzoo


Również dziękuję.

George_Stark

Dziękuję.


Bardzo mi miło i przyjemnie.

CzosnkowySmok

@KatieWee przyznaje, dzieło wyjątkowe XD i wyjątkowo mi się podobało

Zaloguj się aby komentować

Udało się! Jest oto i moje opowiadanie w bieżącej edycji #naopowiesci !

Konan Bibliotekarz i przetrzymany rękopis

Do pracy w Bibliotece uniwersum (zwanej przez wszystkich BIBLIOTEKĄ) powołani zostają nieliczni - dostają się do niej na listowne zaproszenie, wtapiają się się przez regały, niekiedy porywa ich wir ksiąg. On jednak drogę do BIBLIOTEKI wyciął sobie mieczem w jednym z plądrowanych pałaców w bajkowych krainach Wschodu, dokąd zagnały go żądza przygód, krwi i skarbów. 
Każdy z pracowników zajmuje ściśle określone miejsce, o którym decyduje Starszy Kustosz. Każdy, od magazyniera bibliotecznego, przez bibliotekarzy, po pozostałych, podległych mu, kustoszy, zajmuje właściwe sobie miejsce w hierarchii i poszczególnych działach. Jednak wraz z pojawieniem się Konana, BIBLIOTEKA utworzyła całkiem nowy dział, którego w swojej historii dotychczas nie posiadała. Pomieszczenie Wydziału Windykacji Terenowej (WWT) pojawiło się wraz z nowym pracownikiem, wkomponowując się niemal niezauważalnie w krajobraz BIBLIOTEKI. Co prawa wywołało niespotykane poruszenie wśród załogi, lecz stojący na czele BIBLIOTEKI od prawie 200 lat starszy kustosz Joachim przyjął taki obrót wydarzeń ze stoickim spokojem, pamiętając, gdy w początkach jego kariery podobne zamieszanie wywołało powstanie Sali Książek Prawie Wydanych - wraz z sąsiednim pomieszczeniem Książek Nigdy Nienapisanych bardzo szybko zostały okrzyknięte Szufladą. Wiedział więc, że i tym razem ludzie się przyzwyczają, a BIBLIOTEKA wróci do swojego zwykłego rytmu.
Windykacja Terenowa okazała się w niedługim czasie sprawnie działającą komórką BIBLIOTEKI. Pokaźna kupka monitów, do tej pory zalegająca smętnie w wypożyczalni, topniała sukcesywnie. Konan sam lub z pomocą innych bibliotekarzy sprawnie odzyskiwał zawieruszone przez czytelników pozycje.
Ta sprawa wydawała się równie prosta, jak wszystkie pozostałe. Od bagatela 20 lat alchemik Alojz przetrzymywał biblioteczny egzemplarz rękopisu Contra saevam pestem regimen autorstwa Macieja Miechowity, który wraz z innymi dziełami słynnego krakowskiego kanonika trafił swoimi drogami do BIBLIOTEKI. By potwierdzić autentyczność księgi, Konanowi miała towarzyszyć Irmina - starszy bibliotekarz Księgozbioru Alchemicznego.
Irmina nie lubiła opuszczać swojego zakamarka BIBLIOTEKI. Choć pracowała tutaj ledwie 33 lata, nie potrafiła już funkcjonować poza jej murami. Delikatne brzęczenie przepełnionych na równi magią, co w niektórych przypadkach bzdurami, tomów wibrowało również w niej i przy dłuższej nieobecności zaczynała czuć się co najmniej nieswojo w innym otoczeniu. Niektórzy uważali, że urządziła sobie sypialnię w jednym z zakamarków sali zabiorów alchemicznych, ale były to tylko niepotwierdzone plotki.
Standardowa procedura windykacyjna nie była skomplikowana. Monit sam odnajdywał książkę. Wystarczyło przyłożyć go do czytnika i przejść przez drzwi, które znajdowały się w kącie biura WWT.
Teleportacja nie należała do najprzyjemniejszych. Konan zdążył się już przyzwyczaić do jej skutków, jednak dla Irminy była czymś nowym i kobieta lekko zachwiała się, gdy krótka podróż dobiegła końca.
Znaleźli się w ciemnym i pachnącym stęchlizną pomieszczeniu. Szybki rzut okiem po otoczeniu upewnił ich, że znajdują się w pracowni alchemicznej. Alojz, a właściwie jego zmumifikowane zwłoki, tkwiły wciąż na krześle, oparte korpusem o roboczy stół zastawiony szklanymi naczyniami, na których dnie majaczyły resztki dawno zwietrzałych ingrediencji i kilka otwartych ksiąg.
-To Contra - Irmina szybko zlokalizowała księgę na stole i wyciągnęła rękę w kierunku woluminu leżącego obok głowy denata, jednak nim udało jej się chwycić tom, usłyszała:
-Nie tak prędko, ten DZIENNIK trafi do archiwum.
Mężczyzna, który bezszelestnie właśnie wszedł do pomieszczenia, został szybko zablokowany przez Konana, zanim zdążył podejść do Irminy.
-Tobiasz, znowu się spotykamy - wyglądało na to, że Konan zna nieznajomego.
-Konan, - przybysz rzucił z przekąsem - i ty tutaj…
-Marzy ci się powtórka z Rocznika świętokrzyskiego? - bibliotekarz uśmiechnął się szeroko na samo wspomnienie tamtej udanej windykacji tomu.
-Tym razem jestem lepiej przygotowany - nim dokończył zdanie, szybkich chwytem powalił Konana, wyminął go i ruszył w kierunku Irminy, która z opasłym tomem przyciśniętym do piersi stała w miejscu, gdzie się pierwotnie zmaterializowali z Konanem.
Nim archiwista zdążył wyrwać bibliotekarce księgę, jej towarzysz zdążył go podciąć i przetoczyć się w stronę leżącego na zakurzonej podłodze napastnika. Szamotanina, w której szanse obu mężczyzn przez dłuższy czas były wyrównane, oddawali sobie cios za ciosem, jednocześnie próbując uniknąć pięści i kopniaków przeciwnika. W międzyczasie zdążyły ucierpieć regały, kilka szklanych konstrukcji alchemicznych, a sam Alojz spadł ze swojego krzesła nie wiedzieć kiedy, tracą przy okazji jedną z rąk i kawałek żuchwy. Obaj panowie byli już obszarpani i pokiereszowani, gdy Tobiasz zyskał chwilową przewagę i przycisnął Konana do wolnego fragmentu ściany.
-Oddajcie księgę - wydyszał ciężko w kierunku coraz bardziej purpurowej twarzy Konana.
Na taki moment właśnie czekała Irmina, który jakiś czas temu odłożyła księgę w bezpiecznym zakątku pracowni, stojąc nieopodal nieruchomo i dzierżąc w dłoniach od kilku minut mosiężne popiersie Paracelsusa. I nareszcie mogła go użyć. Nie tracąc czasu na niepotrzebne zwracanie na siebie uwagi, zaszła skupionego na Konanie Tobiasza i z rozmachem uderzyła podobizną ojca nowożytnej medycyny w tył głowy archiwisty. Ten nie zdążył się zorientować w sytuacji, gdy padł jak długi, wzbijając kolejny tuman kurzu.
-Dzięki - zaskoczony Konan rozmasowywał obolałą szyję. - A teraz się zbierajmy, nie dostał zbyt mocno, za chwilę się obudzi.
Irminie nie trzeba było dwa razy powtarzać, chwyciła księgę i już stała obok niego.
-Jak wrócimy? - zapytała lekko drżącym głosem. Słyszała już wcześniej o tym, że Konan od czasu do czasu napotykał na archiwistów, ale nie sądziła, że sama będzie uczestniczyła w czymś takim
-Tak samo, jak tu dotarliśmy - Konan zaczął przeszukiwać kieszenie - szlag, monit musiał mi wypaść w trakcie szarpaniny.
Oboje zaczęli przeszukiwać podłogę pracowni.
-Mam! - Irmina z triumfem chwyciła za fragment blankietu, wystający spod komody. - O nie, jest porwany, co teraz zrobimy?
-Poszukamy biblioteki. - jej towarzysz był całkowcie spokojny. To nie była pierwsza akcja, podczas której najszybsza droga powrotu do BIBLIOTEKI okazała się niemożliwa.
Szybko opuścili budynek. Pracownia Alojza mieściłą się w suterenie starej kamienicy.
-Jak znajdziemy bibliotekę? Co to za miasto? - do tej pory opanowana Irmina wyglądała, jakby za moment miała siąść i się rozpłakać.
-Za pomocą kompasu - Konan wyciągnął niewielkie, polerowane puzderko, którego wnętrze stanowiła igła “magnetyczna” otoczona pierścieniem symboli w trudnym do zidentyfikowania na pierwszy rzut oka języku. - Igła wskazuje kierunek, w jakim znajdziemy najbliższą bibliotekę.
Chwycił Irminę za rękę i prowadząc jak małą dziewczynkę, po 20 minutach szybkiego marszu dotarli do budynku, którego wejście zdobiła czerwona tablica z napisem “Miejska Biblioteka Publiczna”.
Jak się okazało, zdążyli na jakiś kwadrans przed zamknięciem - tego dnia placówka miała krótsze godziny pracy.
Nim siedząca za biurkiem wolnego dostępu bibliotekarka zdążyła im cokolwiek powiedzieć, weszli pomiędzy regały… i wyszli w wypożyczalni BIBLIOTEKI.
-Monit trochę ucierpiał - Irmina wyciągnęła zmaltretowany skrawek papieru spomiędzy stron księgi i podała wraz z nią bibliotekarzowi siedzącemu za kontuarem wypożyczalni - ale książka odzyskana.
Teodor odebrał od niej na moment tom, odnalazł kartę biblioteczną Alojza i zapisał na niej datę zwrotu księgi.
Irmina z tomiszczem pod pachą udała się odstawić ją obok innych dzieł Miechowity. Konan zaszył się u siebie, przygotowując raport z windykacji, a pani Renia jeszcze długo zachodziła w głowę, czy ta dziwna par, która wparowała do biblioteki tuż przed zamknięciem tylko jej się przywidziała, czy jednak ktoś szybko wszedł i jakimś cudem niepostrzeżenie zdążył opuścić wolny dostęp przed zamknięciem biblioteki.


1110 słów

#zafirewallem #tworczoscwlasna
27560ff1-0b28-485a-9dd4-9b17f2695353
pluszowy_zergling

Dobre, mały spellcheck @moll


"Szamotanina, w której szanse obu mężczyzn przez dłuższy czas były wyrównane, oddawali sobie cios za ciosem, jednocześnie próbując uniknąć pięści i kopniaków Renia ..."


Propozycje:

Wynikła szamotanina,

Nastąpiła szamotanina,

Wdali się w ...

Nie wiem, jakoś mi to tak średnio brzmi


"jeszcze długo zachodziła w głowę, czy ta dziwna par, która wparowała do biblioteki"


Miałaś na myśli "para" ?


Super się czytało! \o/

moll

@pluszowy_zergling dzięki też to wychwyciłam, ale już po możliwości edycji. Na początku jest też podwójne "się". Wykorzystałam moment na skrobnięcie i szybkie dodanie, póki młodszy miał drzemkę

pluszowy_zergling

@moll Masz niezłą "Fantazję" Super!

crs333

@moll widać wpływ Prachetta

splash545

@moll bardzo sympatyczne opowiadanko A w szczególności kupiłaś mnie tym

przyjął taki obrót wydarzeń ze stoickim spokojem

Zaloguj się aby komentować