Zdaję sobie sprawę z tego, że czasoprzestrzeń trochę mi się rozjechała w tym opowiadaniu, no ale cóż. Licentia poetica, prawda?
Opowiadanie to powstało trochę za sprawą jednego z pomysłów podrzuconych przez koleżankę @moll , tyle że „ martwa mysz na wycieraczce ” okazała się być kozą na klamce. Martwą jednak, więc w zasadzie się zgadza:
***
Turath Almaeiz
Kiedy mijałem wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę. Nie była już pierwszej świeżości. Oczy miała wybałuszone, jęzor na wierzchu, a jej futro było zmierzwione i w odcieniu bieli, która długo poddawana była działaniu kurzu oraz czegoś żółtawego – być może piasku albo jakiejś gliny. Nie ma co tego ukrywać: koza nie żyła. Ktoś powiesił martwą kozę na klamce pani Malinowskiej.
Początkowo nie wiedziałem co mam zrobić. No bo jak? Zadzwonić? Zapukać? Malinowska otworzy i co? – „Dzień dobry, sąsiadko. Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę, ale ktoś powiesił na pani drzwiach kozę.” – Tak miałem jej powiedzieć? Zresztą, po co w ogóle mówić? Drzwi przecież otwierają się do wewnątrz, pani Malinowska pewnie sama by ją zauważyła zanim w ogóle zdołałbym się odezwać. – „Jak by zareagowała?” – zastanawiałem się. – „Przecież kobieta jest już starsza, może się wystraszyć. Z drugiej strony, przecież kiedyś w końcu otworzy te drzwi i wtedy tę kozę zobaczy. Sama. Jeszcze zejdzie na zawał i wtedy to nie tylko koza będzie martwa, ale i pani Malinowska również. To może lepiej zrobić to w kontrolowanych warunkach? W razie czego pomogę przecież. Wezwę pogotowie albo coś takiego…” – Po chwili wahania wdusiłem dzwonek.
Później wdusiłem go jeszcze drugi i trzeci raz. Nikt nie otwierał. Nawet zastanawiałem się czy poczekać. Może sąsiadka wyszła do sklepu i za chwilę wróci? Ostatecznie jednak zdecydował za mnie głód. Szedłem wtedy do sklepu żeby kupić coś na śniadanie. Postanowiłem zrobić zakupy i w drodze powrotnej spróbować ponownie.
Panią Malinowską spotkałem przy wyjściu z klatki schodowej. Niemal zderzyliśmy się w drzwiach.
– Dzień dobry, chłopcze – zaczęła rezolutna sąsiadka. – Coś na zdenerwowanego mi wyglądasz. Stało się coś? Może mogę ci jakoś pomóc?
Zamurowało mnie. Nie wiedziałem co powiedzieć. Nie wiedziałem jak zacząć.
– Nie, nic się nie stało. Nie trzeba mi pomóc. To może raczej pani trzeba pomóc, bo… – zacząłem i nie wiedziałem jak skończyć.
– Mi? A w czym? – zapytała zdziwiona pani Malinowska. – Chyba, że chcesz wnieść te torby? Bo wiesz, wnuczek jutro przyjeżdża i trochę zakupów zrobiłam. A w ogóle to jadłeś już śniadanie? Wy młodzi, wiem to po moim Patryku, to w ogóle nie dbacie o siebie. Mało jadacie, a śniadań to już w ogóle. A śniadanie jest przecież najważniejszym posiłkiem dnia! To co, możemy się tak umówić, że pomożesz mi wnieść te siaty, a ja w zamian zrobię ci coś do jedzenia? Zawsze to przyjemniej porozmawiać z kimś przy posiłku, jak tak człowiek sam zostanie.
Zgodziłem się. Wziąłem w ręce siatki i podążyłem za panią Malinowską po schodach w górę. Sąsiadka cały czas szczebiotała coś radosnym głosem, zadowolona widać z mojego towarzystwa, ja jednak jej nie słuchałem. Układałem sobie w głowie zdania, którymi w delikatny sposób mógłbym jej przekazać wiadomość o tym co zastanie, kiedy już dotrzemy do trzeciego piętra, na którym mieszkała. Z każdym kolejnym stopniem te myśli ciążyły mi coraz bardziej. Bardziej nawet niż dźwigane – skądinąd nielekkie wcale – zakupy sąsiadki.
Nie udało mi się ubrać myśli w odpowiednie słowa. Ogarnęła mnie panika kiedy dotarliśmy na półpiętro i pani Malinowska postawiła stopę na pierwszym stopniu ostatniego odcinka schodów. Sam postawiłem wówczas siatki na ziemi i zamarłem w oczekiwaniu na to co za chwilę się stanie. Jeszcze krok, jeszcze dwa w górę, obrót głowy w prawo i wówczas sąsiadka ujrzy to, co zostało przywiązane do jej klamki. Obserwowałem jej stopy z założonymi na nie tanimi pantoflami, które, jak w zwolnionym tempie, na przemian odrywały się od kolejnego stopnia po to, żeby za chwilę znaleźć oparcie te kilkanaście centymetrów wyżej. W końcu, po nieskończenie długim z mojej perspektywy oczekiwaniu ujrzała to, co ujrzeć musiała. Na chwilę zamarła.
– Wahib – wyszeptała, kiedy oprzytomniała. – Tyle lat minęło, a on jednak pamiętał.
***
– Miała być jajecznica, ale przy takiej okazji musi być szakszuka – powiedziała pani Malinowska. – Upiekłam też libański chleb, choć na patelni nie da się go zrobić tak jak należy, nie smakuje tak, jak pieczony nad ogniskiem.
Siedziałem przy stole w kuchni pani Malinowskiej czekając na śniadanie, które przygotowywała. Martwa koza leżała na balkonie. Zgodnie z życzeniem gosodyni pomogłem jej ją tam przeciągnąć.
– Nie mogę pani nie zapytać o co chodzi z tą kozą – powiedziałem w końcu, kiedy jako tako oswoiłem się z tą, niecodzienną jednak, sytuacją.
– To dłuższa historia – powiedziała pani Malinowska. – Pozwól mi najpierw skończyć śniadanie, a później wszystko ci wyjaśnię.
***
– Zdarzyło się tak, że władza radziecka zsyłała Polaków na Syberię. Również i na mnie też trafiło, za odmowę niesienia sztandaru w pochodzie pierwszomajowym. Stare dzieje, zresztą to akurat jest w tej opowieści nieistotne. Istotne jest to, że żołdacy, którzy mieli nas pilnować, popili się i coś im się w tym zamroczeniu alkoholowym pomyliło. Zamiast na mroźne krańce radzieckiego imperium trafiliśmy na Bliski Wschód. Syria, Syberia – co to w końcu za różnica, szczególnie przy kilku promilach. Zostaliśmy zostawieni gdzieś na środku pustyni, w pobliżu niewielkiej osady. Miejscowa ludność szybko zorientowała się, że w okolicy pojawili się przybysze. Nakarmiono nas i napojono, wskazano miejsce gdzie możemy założyć obóz, w czym również uzyskaliśmy znaczną pomoc od miejscowych. Rozpoczynaliśmy tam razem w nowe życie wspomagając się nawzajem i radząc sobie wspólnie z ciężkim losem, jaki stał się naszym udziałem.
Po kilku dniach, kiedy żołnierze Armii Czerwonej spostrzegli swoją pomyłkę, a może dlatego, że zabrakło im alkoholu, który u miejscowych nie był produkowany, zdecydowali się zrobić zapasy przed czekającym ich powrotem. Zgodnie z radziecką doktryną wojenną wdarli się do wioski i rabowali co tylko się dało. Zawsze byłam optymistką i zawsze też byłam zainteresowana kuchnią a i z nawiązywaniem kontaktów nie miałam nigdy problemów. To dlatego tak szybko odnalazłam się w tej nowej sytuacji. Byłam wtedy w wiosce. Gościłam u Zahiba, miejscowego kucharza, czerpiąc z wiedzy którą posiadał, a którą przekazywał swojemu synowi, Wahibowi. To właśnie tam nauczyłam się jak robić taką szakszukę, jaką teraz jesz. Smakuje ci, prawda? Straszny krzyk rozległ się wtedy na zewnątrz. Wszyscy troje wybiegliśmy z chaty Zahiba. Widok, jaki ukazał się naszym oczom był przerażający. Krasnoarmiejcy trzęsący się w delirium spowodowanym brakiem alkoholu szarpali się z miejscowymi mężczyznami. Przewaga oczywiście była po lokalnej stronie, przynajmniej tak długo, aż napastnicy nie sięgnęli po karabiny. We mnie wtedy coś pękło. Za całą dobroć okazaną mi przez naszych gospodarzy, za opiekę jaką nas otoczyli, postanowiłam stanąć w ich obronie. Złapałam ciągniętą przez jednego z żołnierzy kozę za róg – co ciekawe, nawet zwierzęta, przeczuwając jakby swój los, nie chciały poddać się woli grabieżców; obracały się tyłem do kierunku, w którym próbowano je ciągnąć, zapierały się nogami w ziemi, ryczały tak przejmująco, że aż żal się ich robiło. Dlatego właśnie mogłam złapać za róg. Sołdat, który ciągnął na postronku tę kozę obrócił się w moim kierunku i opierając karabin o biodro, ponieważ w drugiej ręce dzierżył postronek, wycelował w moim kierunku. Widok skierowanej ku mnie lufy otrzeźwił mnie. Już żegnałam się z życiem, kiedy wydarzyło się coś niespodziewanego: kozi róg złamał się i został w mojej ręce. Przewróciłam się, nagle tracąc oparcie, róg wypadł mi z ręki, a żołnierz popatrzył na mnie z pogardą.
– Ty głupsza niż koza – powiedział i splunął w moim kierunku. Odwrócił się jednak i odszedł pozostawiając mnie przy życiu.
Wstałam wówczas i uciekłam. Pobiegałam ku gościnnej i przyjaznej chacie Zahiba. Długo nie mogłam dojść do siebie. Pocieszał mnie Wahib, parząc przy okazji ziołowe napoje, które mnie uspokoiły na tyle, że udało mi się usnąć wśród dźwięków dobiegającego zewsząd lamentu.
Ze snu wyrwały mnie krzyki, głośniejsze i zabarwione inną emocją niż te, przy których zasnęłam. Ta emocja to było coś jakby radość. Nie bardzo potrafiłam wyobrazić sobie co w takiej sytuacji może być powodem do radości, wyszłam więc z chaty aby się przekonać. Zobaczyłam ogromne zgromadzanie w miejscu gdzie upadłam. Ruszyłam w tamtym kierunku. Kiedy dotarłam na miejsce, kiedy przedarłam się przez tłum, w którym niektórzy tańczyli, niektórzy śmiali się, a inni płakali ze szczęścia, zobaczyłam leżący na ziemi ułamany róg kozy, a wokół niego mnóstwo pożywienia, które cięgle jeszcze się z niego wysypywało. Czego tam nie było! Jaja, mleko, owoce, warzywa, suszone mięso! Słowem wszystko, co było potrzebne, a nawet jeszcze więcej. Pożywienie, którego róg dostarczał pozwoliło przetrwać nie tylko osadzie, ale i nam, zesłańcom.
– A co było dalej z zesłańcami? – zapytałem zaciekawiony.
– Część z nas osiedliła się tam. Inni, jak ja, zatęsknili za ojczyzną i postanowili wrócić. Przedostawaliśmy się do Libii, do Bejrutu albo do Trypolis, tam znajdowaliśmy statki handlowe płynące do Europy. Mnie w powrocie pomógł Wahib, syn Zahiba, który wybrał się ze mną w długą podróż do Trypolis, pomógł znaleźć okręt, wyposażył na drogę i wrócił dopiero wówczas, kiedy statek zniknął za horyzontem.
– To nie koniec darów – powiedział mi wówczas – za to, że nas ocaliłaś, będę modlił się za ciebie do końca życia. A jeśli kiedyś pojawię się w Europie, spodziewaj się ode mnie darów.
***
Historia opowiedziana przez panią Malinowską zrobiła na mnie takie wrażenie, że musiałem ją sobie na spokojnie przetrawić. Zawsze najlepiej myślało mi się przy spokojnej muzyce, podszedłem więc do półki z moją kolekcją płyt kompaktowych. Wybrałem Popular problems Leonarda Cohena, bo do tego, o czym miałem zamiar rozmyślać wyjątkowo pasował mi pochodzący z tej płyty utwór Almost like the blues. Włączyłem wieżę. W głośnikach rozległ się głos spikera, na antenie wczoraj przeze mnie słuchanej stacji radiowej trwał właśnie serwis informacyjny:
– … do wysadzenia Kremla przyznała się syryjska organizacja _Turath Almaeiz_…
***
1524 słowa
***
#naopowiesci
#zafirewallem
Opowiadanie to powstało trochę za sprawą jednego z pomysłów podrzuconych przez koleżankę @moll , tyle że „ martwa mysz na wycieraczce ” okazała się być kozą na klamce. Martwą jednak, więc w zasadzie się zgadza:
***
Turath Almaeiz
Kiedy mijałem wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę. Nie była już pierwszej świeżości. Oczy miała wybałuszone, jęzor na wierzchu, a jej futro było zmierzwione i w odcieniu bieli, która długo poddawana była działaniu kurzu oraz czegoś żółtawego – być może piasku albo jakiejś gliny. Nie ma co tego ukrywać: koza nie żyła. Ktoś powiesił martwą kozę na klamce pani Malinowskiej.
Początkowo nie wiedziałem co mam zrobić. No bo jak? Zadzwonić? Zapukać? Malinowska otworzy i co? – „Dzień dobry, sąsiadko. Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę, ale ktoś powiesił na pani drzwiach kozę.” – Tak miałem jej powiedzieć? Zresztą, po co w ogóle mówić? Drzwi przecież otwierają się do wewnątrz, pani Malinowska pewnie sama by ją zauważyła zanim w ogóle zdołałbym się odezwać. – „Jak by zareagowała?” – zastanawiałem się. – „Przecież kobieta jest już starsza, może się wystraszyć. Z drugiej strony, przecież kiedyś w końcu otworzy te drzwi i wtedy tę kozę zobaczy. Sama. Jeszcze zejdzie na zawał i wtedy to nie tylko koza będzie martwa, ale i pani Malinowska również. To może lepiej zrobić to w kontrolowanych warunkach? W razie czego pomogę przecież. Wezwę pogotowie albo coś takiego…” – Po chwili wahania wdusiłem dzwonek.
Później wdusiłem go jeszcze drugi i trzeci raz. Nikt nie otwierał. Nawet zastanawiałem się czy poczekać. Może sąsiadka wyszła do sklepu i za chwilę wróci? Ostatecznie jednak zdecydował za mnie głód. Szedłem wtedy do sklepu żeby kupić coś na śniadanie. Postanowiłem zrobić zakupy i w drodze powrotnej spróbować ponownie.
Panią Malinowską spotkałem przy wyjściu z klatki schodowej. Niemal zderzyliśmy się w drzwiach.
– Dzień dobry, chłopcze – zaczęła rezolutna sąsiadka. – Coś na zdenerwowanego mi wyglądasz. Stało się coś? Może mogę ci jakoś pomóc?
Zamurowało mnie. Nie wiedziałem co powiedzieć. Nie wiedziałem jak zacząć.
– Nie, nic się nie stało. Nie trzeba mi pomóc. To może raczej pani trzeba pomóc, bo… – zacząłem i nie wiedziałem jak skończyć.
– Mi? A w czym? – zapytała zdziwiona pani Malinowska. – Chyba, że chcesz wnieść te torby? Bo wiesz, wnuczek jutro przyjeżdża i trochę zakupów zrobiłam. A w ogóle to jadłeś już śniadanie? Wy młodzi, wiem to po moim Patryku, to w ogóle nie dbacie o siebie. Mało jadacie, a śniadań to już w ogóle. A śniadanie jest przecież najważniejszym posiłkiem dnia! To co, możemy się tak umówić, że pomożesz mi wnieść te siaty, a ja w zamian zrobię ci coś do jedzenia? Zawsze to przyjemniej porozmawiać z kimś przy posiłku, jak tak człowiek sam zostanie.
Zgodziłem się. Wziąłem w ręce siatki i podążyłem za panią Malinowską po schodach w górę. Sąsiadka cały czas szczebiotała coś radosnym głosem, zadowolona widać z mojego towarzystwa, ja jednak jej nie słuchałem. Układałem sobie w głowie zdania, którymi w delikatny sposób mógłbym jej przekazać wiadomość o tym co zastanie, kiedy już dotrzemy do trzeciego piętra, na którym mieszkała. Z każdym kolejnym stopniem te myśli ciążyły mi coraz bardziej. Bardziej nawet niż dźwigane – skądinąd nielekkie wcale – zakupy sąsiadki.
Nie udało mi się ubrać myśli w odpowiednie słowa. Ogarnęła mnie panika kiedy dotarliśmy na półpiętro i pani Malinowska postawiła stopę na pierwszym stopniu ostatniego odcinka schodów. Sam postawiłem wówczas siatki na ziemi i zamarłem w oczekiwaniu na to co za chwilę się stanie. Jeszcze krok, jeszcze dwa w górę, obrót głowy w prawo i wówczas sąsiadka ujrzy to, co zostało przywiązane do jej klamki. Obserwowałem jej stopy z założonymi na nie tanimi pantoflami, które, jak w zwolnionym tempie, na przemian odrywały się od kolejnego stopnia po to, żeby za chwilę znaleźć oparcie te kilkanaście centymetrów wyżej. W końcu, po nieskończenie długim z mojej perspektywy oczekiwaniu ujrzała to, co ujrzeć musiała. Na chwilę zamarła.
– Wahib – wyszeptała, kiedy oprzytomniała. – Tyle lat minęło, a on jednak pamiętał.
***
– Miała być jajecznica, ale przy takiej okazji musi być szakszuka – powiedziała pani Malinowska. – Upiekłam też libański chleb, choć na patelni nie da się go zrobić tak jak należy, nie smakuje tak, jak pieczony nad ogniskiem.
Siedziałem przy stole w kuchni pani Malinowskiej czekając na śniadanie, które przygotowywała. Martwa koza leżała na balkonie. Zgodnie z życzeniem gosodyni pomogłem jej ją tam przeciągnąć.
– Nie mogę pani nie zapytać o co chodzi z tą kozą – powiedziałem w końcu, kiedy jako tako oswoiłem się z tą, niecodzienną jednak, sytuacją.
– To dłuższa historia – powiedziała pani Malinowska. – Pozwól mi najpierw skończyć śniadanie, a później wszystko ci wyjaśnię.
***
– Zdarzyło się tak, że władza radziecka zsyłała Polaków na Syberię. Również i na mnie też trafiło, za odmowę niesienia sztandaru w pochodzie pierwszomajowym. Stare dzieje, zresztą to akurat jest w tej opowieści nieistotne. Istotne jest to, że żołdacy, którzy mieli nas pilnować, popili się i coś im się w tym zamroczeniu alkoholowym pomyliło. Zamiast na mroźne krańce radzieckiego imperium trafiliśmy na Bliski Wschód. Syria, Syberia – co to w końcu za różnica, szczególnie przy kilku promilach. Zostaliśmy zostawieni gdzieś na środku pustyni, w pobliżu niewielkiej osady. Miejscowa ludność szybko zorientowała się, że w okolicy pojawili się przybysze. Nakarmiono nas i napojono, wskazano miejsce gdzie możemy założyć obóz, w czym również uzyskaliśmy znaczną pomoc od miejscowych. Rozpoczynaliśmy tam razem w nowe życie wspomagając się nawzajem i radząc sobie wspólnie z ciężkim losem, jaki stał się naszym udziałem.
Po kilku dniach, kiedy żołnierze Armii Czerwonej spostrzegli swoją pomyłkę, a może dlatego, że zabrakło im alkoholu, który u miejscowych nie był produkowany, zdecydowali się zrobić zapasy przed czekającym ich powrotem. Zgodnie z radziecką doktryną wojenną wdarli się do wioski i rabowali co tylko się dało. Zawsze byłam optymistką i zawsze też byłam zainteresowana kuchnią a i z nawiązywaniem kontaktów nie miałam nigdy problemów. To dlatego tak szybko odnalazłam się w tej nowej sytuacji. Byłam wtedy w wiosce. Gościłam u Zahiba, miejscowego kucharza, czerpiąc z wiedzy którą posiadał, a którą przekazywał swojemu synowi, Wahibowi. To właśnie tam nauczyłam się jak robić taką szakszukę, jaką teraz jesz. Smakuje ci, prawda? Straszny krzyk rozległ się wtedy na zewnątrz. Wszyscy troje wybiegliśmy z chaty Zahiba. Widok, jaki ukazał się naszym oczom był przerażający. Krasnoarmiejcy trzęsący się w delirium spowodowanym brakiem alkoholu szarpali się z miejscowymi mężczyznami. Przewaga oczywiście była po lokalnej stronie, przynajmniej tak długo, aż napastnicy nie sięgnęli po karabiny. We mnie wtedy coś pękło. Za całą dobroć okazaną mi przez naszych gospodarzy, za opiekę jaką nas otoczyli, postanowiłam stanąć w ich obronie. Złapałam ciągniętą przez jednego z żołnierzy kozę za róg – co ciekawe, nawet zwierzęta, przeczuwając jakby swój los, nie chciały poddać się woli grabieżców; obracały się tyłem do kierunku, w którym próbowano je ciągnąć, zapierały się nogami w ziemi, ryczały tak przejmująco, że aż żal się ich robiło. Dlatego właśnie mogłam złapać za róg. Sołdat, który ciągnął na postronku tę kozę obrócił się w moim kierunku i opierając karabin o biodro, ponieważ w drugiej ręce dzierżył postronek, wycelował w moim kierunku. Widok skierowanej ku mnie lufy otrzeźwił mnie. Już żegnałam się z życiem, kiedy wydarzyło się coś niespodziewanego: kozi róg złamał się i został w mojej ręce. Przewróciłam się, nagle tracąc oparcie, róg wypadł mi z ręki, a żołnierz popatrzył na mnie z pogardą.
– Ty głupsza niż koza – powiedział i splunął w moim kierunku. Odwrócił się jednak i odszedł pozostawiając mnie przy życiu.
Wstałam wówczas i uciekłam. Pobiegałam ku gościnnej i przyjaznej chacie Zahiba. Długo nie mogłam dojść do siebie. Pocieszał mnie Wahib, parząc przy okazji ziołowe napoje, które mnie uspokoiły na tyle, że udało mi się usnąć wśród dźwięków dobiegającego zewsząd lamentu.
Ze snu wyrwały mnie krzyki, głośniejsze i zabarwione inną emocją niż te, przy których zasnęłam. Ta emocja to było coś jakby radość. Nie bardzo potrafiłam wyobrazić sobie co w takiej sytuacji może być powodem do radości, wyszłam więc z chaty aby się przekonać. Zobaczyłam ogromne zgromadzanie w miejscu gdzie upadłam. Ruszyłam w tamtym kierunku. Kiedy dotarłam na miejsce, kiedy przedarłam się przez tłum, w którym niektórzy tańczyli, niektórzy śmiali się, a inni płakali ze szczęścia, zobaczyłam leżący na ziemi ułamany róg kozy, a wokół niego mnóstwo pożywienia, które cięgle jeszcze się z niego wysypywało. Czego tam nie było! Jaja, mleko, owoce, warzywa, suszone mięso! Słowem wszystko, co było potrzebne, a nawet jeszcze więcej. Pożywienie, którego róg dostarczał pozwoliło przetrwać nie tylko osadzie, ale i nam, zesłańcom.
– A co było dalej z zesłańcami? – zapytałem zaciekawiony.
– Część z nas osiedliła się tam. Inni, jak ja, zatęsknili za ojczyzną i postanowili wrócić. Przedostawaliśmy się do Libii, do Bejrutu albo do Trypolis, tam znajdowaliśmy statki handlowe płynące do Europy. Mnie w powrocie pomógł Wahib, syn Zahiba, który wybrał się ze mną w długą podróż do Trypolis, pomógł znaleźć okręt, wyposażył na drogę i wrócił dopiero wówczas, kiedy statek zniknął za horyzontem.
– To nie koniec darów – powiedział mi wówczas – za to, że nas ocaliłaś, będę modlił się za ciebie do końca życia. A jeśli kiedyś pojawię się w Europie, spodziewaj się ode mnie darów.
***
Historia opowiedziana przez panią Malinowską zrobiła na mnie takie wrażenie, że musiałem ją sobie na spokojnie przetrawić. Zawsze najlepiej myślało mi się przy spokojnej muzyce, podszedłem więc do półki z moją kolekcją płyt kompaktowych. Wybrałem Popular problems Leonarda Cohena, bo do tego, o czym miałem zamiar rozmyślać wyjątkowo pasował mi pochodzący z tej płyty utwór Almost like the blues. Włączyłem wieżę. W głośnikach rozległ się głos spikera, na antenie wczoraj przeze mnie słuchanej stacji radiowej trwał właśnie serwis informacyjny:
– … do wysadzenia Kremla przyznała się syryjska organizacja _Turath Almaeiz_…
***
1524 słowa
***
#naopowiesci
#zafirewallem
@George_Stark wystarczająco blisko
@George_Stark świetne połączenie tematu tej edycji z gatunkiem i wstępem edycji poprzedniej. Muszę pochwalić za sposób prowadzenia narracji i budowanie napięcia, czytało mi się bardzo przyjemnie.
@splash545 Dziekuję
@George_Stark Świetne, kompletnie się nie spodziewałam - ani reakcji pani Malinowskiej, ani samego rogu
@Wrzoo Dziękuję
Zaloguj się aby komentować