Społeczność
Historia
Poniższa fotka pochodzi z końcowego okresu wojny. Przedstawia amerykańskich żołnierzy badających kadłub niemieckiego czołgu E-100. Pojazd ten miał ważyć ponad 100 ton i był najcięższym z całej serii E, czyli serii która miała zastąpić dotychczasowe wozy bojowe używane przez III Rzeszę.
#czolgi #iiwojnaswiatowa #historia #ciekawostki
@Rzeznik
mieli rozmach
Konstrukcja kompletnie bezsensu poza megalomanią. Czołg zbyt ciężki dla jakiejś sensownej logistyki, normalne wagony by nie dały rady, przez większość mostów by nie przejechał, grzązłby w błocie. Na polu bitwy byłby jednym wielkim celem.
@Eternit_z_azbestu Śmiem twierdzić że objawem megalomanii były czołgi Tygrys II czy pojazdy Jagdtiger, które były zupełnie niepraktyczne i nieefektywne, a projekt E-100 był objawem szaleństwa
Zaloguj się aby komentować
Zostań Patronem Hejto i tylko dla Patronów
- Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
- Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
- Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
- Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Życie publiczne Kalisza koncentruje się dziś na trotuarze przed kamienicą Michla przy ul. Stawiszyńskiej, gdzie mieści się komendantura i „Magistrat miasta Kalisza" — Jakoż w oczekiwaniu na pozwolenie wywiezienia nieco zapasów i bielizny z miasta, zastaję tam garść znajomych. Część powróciła ze wsi, niewielu zaś takich, co przetrwało całą tragedję kaliską, w porównaniu z którą chyba pogrom Magdeburga przez żołdacto Tilly’ego pod czas Wojny Trzydziestoletniej iść może
Dowiaduje się nieco szczegółów tej okropnej historji miasta.
W sobotę 8 sierpnia 1914 roku przed wieczorem, opowiadają naoczni świadkowie, silne oddziały prusaków i sasów weszły do miasta. Za wojskiem ciągnęły setki podwód, spędzonych z okolicy. Żołnierze podzieleni na małe grupy rozeszli się po mieście całem, wszędzie wypędzając z domów mieszkańców.
„Alle heraus" "„Alle weg“! były jedyne słowa, które słyszano.
Wypędziwszy z domów mieszkańców, niemcy rozpoczęli rabunek mieszkań i sklepów. Rabowane rzeczy składano na podwody i wywożono szosą Skalmierzycką. W razie najmniejszego oporu mordowano bez litości. — Wymordowano np. rodzinę kupca Kapłana z rodziców i dzieci złożoną. Z mieszkań zabierano kosztowności, bieliznę, garderobę i pościel; same zaś mieszkania stosownie do humoru rabusiów — albo demolowano, jak np. stylowo umeblowane mieszkanie adwokata Kożuchowskiego, albo też, porozrzucawszy rzeczy, pozostawiano w spokoju.
Rabunek trwał prawie dwa dni w oczach osłupiałych z przerażenia mieszkańców, poczem zaczęto palić domy. Znowu usunąwszy ludność, żołnierze jeździli na wozach z beczkami nafty, oblewali schody, sienie i wogóle dostępne dla nich wnętrza domów, poczem zapalali i jechali dalej...Gasić ogień zakazano pod karą śmierci... do próbujących cośkolwiek wynieść z mieszkań zagrożonych, strzelano...
Wkrótce też Kalisz przedstawiał jedno jezioro ognia, gryzący dym wypełniał okolicę w kilkunasto wiorstowym promieniu. — Wiatr daleko unosił strzępy papierów i wszelakich rzeczy... Widok był tak straszliwy, że mieszkańcy okoliczni nie mogąc znieść jego grozy, uciekali w panice. Tak np.— opowiada mi p. Chrystowska — w ogromnej i bogatej kolonji Tłokińskiej nie pozostał ani jeden mieszkaniec... W chatach tej wsi jedynie obrazy świętych wystawione w oknach, świadczyły, że mają one właścicieli, i kilka dni trzeba było na uspokojenie się jakie takie ludności...
Pożar Kalisza trwał tydzień bez mała. Zaznaczyć należy, że niemcy oszczędzali gmachy rządowe, z których poza pocztą, ani jeden nie spłonął, a jedynie Bank Państwa został poważniej uszkodzony. Za to mienie osób prywatnych i społeczne niszczono zaciekle: poza domem Tow. Pożyczkowo-Oszczędnościowego spłonęły: nowo wybudowany „Pałac Pracy“ kaliski — Dom Rzemieślników Chrześciańskich, stacja telefonów miejskich, Dyrekcja szczegółowa T. K. Z., Klub wioślarski i w. in. Podpalano widocznie, lecz ogień zgasł w gmachu Tow. Muzycznego, kolebce życia korporacyjnego Kalisza... Śmiało też można powiedzieć, że niemal wszyscy kupcy i przemysłowcy kaliscy są dziś mniej lub więcej bankrutami, bardzo często zupełnemi, a przynajmniej połowa ludności straciła wszystko, co posiadała.
Pożądane przez nas pozwolenie na wywóz rzeczy okazało się niedościgłym ideałem... Towarzysz nasz inż. M. zaczyna w pięknym djalekcie berlińskim i z miną, nad wyraz uprzejmą prosić służbowego rycerza o pozwolenie widzenia się z komendantem.
„Weg! weg! weg!“ raptem krzyczy w odpowiedzi zagabnięty i równocześnie bagnet saski zmierza w kierunku żołądka uprzejmego p. M.
Oczywiście, p. M. nie kontynuował rozmowy, a ja wobec tak krańcowej treściwości dawnego sprzymierzeńca z pod Raszyna nawet jej nie zaczynałem. Że zaś wywieźć potrzebne nam rzeczy postanowiliśmy koniecznie, radzi nie radzi, musieliśmy zaryzykować nielegalność.
Z minami lordów naładowaliśmy tobołkami bryczki i jedziemy przez kordony. Na pierwszej bryczce siedział przybyły z nami łaskawie sąsiad Kalisza p. Ch. mający stały glejt i bywający często w mieście. Jako znajomy ekwipaż, puszczały też kordony jego bryczkę, my zaś z dumą oświadczyliśmy zaczepiającej nas warcie, że jesteśmy z nim nierozłączni. Już, już dojeżdżaliśmy do ostatniej barykady na szosie, gdy nagle...
„Halt! Alle zuriick“! Robimy kwaśne zweifel miny...Jakiś grzeczny sas objaśnia nas, że z przykrością wypuścić nas z miasta nie może, bowiem przejazd absolutnie dla wszystkich zamknięty. „Die Russen kommen“! rzuca tajemniczo. Mimo należnej za taką troskę o naszą skórę wdzięczności — klniemy w duchu tego najuprzejmiejszego z niemców okropnie... Ale trudno...
Zawracamy konie... Lecz, że w chwilach dziejowych człowiek orjentuje się szybko, skręcamy za więzieniem na szosę Turecką... mijamy znów kilka kordonów, które jakoś nas nie zaczepiają... widzimy obozujących obok szosy sasów, wyprzedzamy jakiegoś zielonego kawalerzystę z piką, już, już domy rzadsze, wreszcie przez niedawno przez nas opuszczone, a dziś zdemolowane gruntownie letnisko nasze — Pólko, wydostajemy się na boczną drogę...
Uff! jesteśmy wreszcie za miastem i po przebyciu mili zakazanemi piaszczystemi drożynami stajemy nakoniec w gościnnym dworze Tłokińskim. Dajemy koniskom wypocząć, a sami zabieramy się z gustem do podwieczorku... Nagle nowa przeszkoda, przychodzi wieść, że rozbici prusacy w odwrocie cofają się ku Kaliszowi... Jak się wiedzie, to się wiedzie...
Zacni państwo Chr. ani słyszeć chcą o wypuszczeniu nas wobec tego od siebie, szczególniej przed zbliżającą się nocą. My jednak, rozzuchwaleni dotychczasowem powodzeniem nie chcemy ryzyka na dwa dni rozkładać... Wydostaliśmy się z Kalisza, co przecie było trudniejsze... Przemkniemy się po nocy właśnie między oddziałami, niemcy zresztą więcej chyba o sobie, niż o nas będą myśleli... Okolica znana, kraj własny... Myśl o niepokoju oczekujących nas rodzin... Leżące przed nami nieomal 5 mil drogi, z koniecznością możliwego kołowania dla omijania prusaków — wreszcie — rezolutna determinacja p. inżynierowej M. przeważają szalę wątpliwości...
Przeładowujemy tobołki i paczki na bryczkę i, nadrabiając humorem, siadamy... Ostatnie perswazje... i wreszcie — chyłkiem ruszamy, żegnani tysiącem życzeń...
Nad nami — wark motoru, tak od chwili wybuchu wojny znany w tych stronach, to eskortuje nas przez czas jakiś samolot. Przypuszczamy jednak, że o wiele więcej my na niego, niż on na nas, zwraca uwagi. Wkrótce też znika w stronie Błaszek.
Dojechaliśmy do domu zupełnie bez przygód. Na zakończenie dodam, że trudno sobie wyobrazić, jak straszną nienawiść ku prusakom i wogóle — niemcom, wznieciły wypadki kaliskie wśród ludu okolicznego. Słysząc rozmowy chłopskie i obserwując ich zachowanie, widziało się, jak przyrodzona każdemu słowianinowi odwieczna niechęć rasowa pod wpływem dokonanego zwierzęcego, bezmyślnego okrucieństwa, przeradzała się w żywiołową nienawiść.
„Żeby tak nas powołano — od małego — do starego szlibyśmy dźgać tych złodziei i rozbójników “ — to był głos powszechny.
Jakoż i „dźgał“ chłop, gdzie się tylko dało. Gdy w okolicy spadł samolot i lotnicy pruscy, spaliwszy go, ukryli się... kilka wsi samorzutnie urządziło obławę...Biada było pojedynczym niemcom, przemykającym się ku swoim... Trudno też było wyobrazić sobie strach podjazdów niemieckich, zapuszczających się dalej... Oto np. obrazek. Pod cmentarzem jednej z wiosek nocował podjazd kilku ułanów; mimo blizkości wsi, żadnemu z nich nie przyszła myśl zażądania noclegu... Przez całą noc nie zmrużyli oka. Tymczasem we dworze — parobcy formalnie oblegali dziedzica. — „Niech jaśnie Pan pozwoli zadżgać tych zbójów —błagają — konie to my już jaśnie panu do fornalki oddamy, a co przy nich weźmiemy — ta i zakopiemy — a przecie pomsta im się należy“...
Nienawiścią tą można też i tłomaczyć klęski podjazdowe niemców zaszłe w końcu sierpnia i początkach września w Kaliskiem. Ani o przewodniku, ani o informacjach niemcy nie mogli nawet marzyć, podczas gdy, rosjanie mieli to na każde zawołanie...
I nie mogły tej nienawiści żywiołowej osłabić zastępy landwery poznańskiej, maszerujące z korpusem saskim w głąb Królestwa za Wartę...Bodaj też, czy chłop nasz zastanowił się choć chwilę, gdy patrzał osłupiałemi ze zdumienia oczami na kościół w Kalinowej, wypełniony „prusakami“, co zatrzymawszy się w pochodzie przeciw „naszym“ — poszli na nieszpory i wespół z rzetelnemi parafjanami z Kobylnik, Góry, Habierowa, a i z Kalinowej samej śpiewali: „Święty Boże... Święty mocny... Święty a nieśmiertelny... zmiłuj się nad nami“...
Do dziejowych porachunków polsko-pruskich przybyła nowa straszna i trudna do wyrównania pozycja!...
@Hans.Kropson Dziękuję
@Carthago Cieszę się, że komus spodobał sie mało znany fragment historii Polski i przecztał całą książkę.
Zachecam do przejrzenia innych moich wpisów dotyczących I wojny swiatowej.
@Hans.Kropson mieszkałem w Kaliszu kilka lat, nie znałem takiego dokładnego opisu. Myślałem nawet, że oni z marszu zaczęli ostrzał miasta
Zaloguj się aby komentować
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Między Hydropatją a bramą od placu ś. Józefa, ziemia rozkopana i wznosi się niewielki pagórek. Tu zakopali zabitych w parku podczas strzelaniny; leży ze trzydzieści osób, ledwie ich zasypali wapnem, bez trumien. Od spotykanych na ulicy, lub też takich, co zobaczywszy mnie z okna, wybiegli z domu, znajomych dowiaduję się straszliwych szczegółów katastrofy. Przygnębienie i przerażenie panują dotąd wszechwładnie, a niepodobna sobie wręcz wyobrazić, jakim był nastrój mieszkańców Kalisza, którzy przetrwali cały tydzień strzelaniny, bombardowań i rabunków w mieście. Dość powiedzieć, że, dopytując się o swoich znajomych, dowiadują się o kilku wypadkach obłąkania, kilku samobójstw. Między innemi, nie zdoławszy przenieść okropności chwili, wyczerpawszy znać całą siłę nerwów, samobójstwem zakończyła ceniona w Kaliszu bardzo i zasłużona działaczka na polu oświatowem, nauczycielka p. J. S.
Dodajmy, że trupy i rannych, choć w części, zbierali z ulic dobrowolni i często własnoręcznie nawet grzebali samarytanie, którzy wytrwali na stanowisku do końca niemal. Nazwiska tych bohaterów — te chociaż, których mogłem się dowiedzieć przytaczam. Byli to: obywatel i właściciel pierwszorzędnego zakładu tapicerskiego p. Szpecht, który po pogromie szpitala, chorych wziął do swojej kamienicy, pomocnik rejenta Wągrowski, zarządzający drukarnią „Kaliszanina“, Piotrowski i elektrotechnik Lebiedziński — czynny od pierwszej strasznej nocy, wraz ze znanym już nam „karbonarjuszem“ Zaborowskim, rannym nawet przy pełnieniu swych obowiązków. Na podkreślenie też zasługuje bohaterstwo naczelnika ochotniczej straży ogniowej p. St. Mrowińskiego, który wytrwał na stanowisku, utrzymując porządek w mieście, organizując milicję i.t.d., przez czas cały niemal kaliskiego piekła...
Że pełnienie choćby najbardziej humanitarnych obowiązków w tym czasie połączone było ze straszliwem niebezpieczeństwem dowodzi los szpitala św. Trójcy w Kaliszu. Szpital ten, wbrew elementarnym pojęciom cywilizacji i surowo przestrzeganym nawet u barbarzyńców zasadom praw wojennych, został napadnięty i zdemolowany, li tylko wskutek znów bezdennego tchórzostwa niemców. Oto, jak się rzecz miała według opowiadania naocznych świadków lekarzy szpitalnych.
Szpital zbombardowany już 8 sierpnia w ogóle, jak opowiada naczelny jego lekarz dr. Dreszer, był przedmiotem jakichś dziwacznych a ciągłych napadów żołnierskich. Niemal co noc wpadali na rewizję niemcy, to znów widząc ślepe drzwi, wciąż w nie dobijali się, a następnie, gdy otwierano im inne, złościli się i przykładając lufę rewolweru do głowy, oświadczali, że drzwi tendencyjnie są zamykane przed nimi i.t.d. Kiedyś zabito stróża, a sanitarjusz z nim będący ledwie uratował się w ten sposób, że wraz z nim upadł i osłaniał się trupem, innym znów razem jakiś oficer kazał żołnierzowi pchnąć dr. D. bagnetem, dopiero na zwróconą przez żołnierza uwagę: „Herr Leutenanter hat den rothen Kreuz“ — rozkaz odwołał...Takie postępowanie doprowadziło wszystkich w szpitalu do stanu niemożliwego zdenerwowania, tymbardziej, że ulegali mu wszyscy niemal lekarze. Wreszcie zaszedł fakt wręcz niepodobny do wiary.
Jakoś po ostatniem bombardowaniu — opowiada jeden z lekarzy szpitalnych — późnym wieczorem przechodziło obok szpitala kilkunastu żołnierzy. Nagle rozlegają się strzały, żołnierze rzucają się jak szaleni do drzwi szpitalnych, dobijają się, usługujący chłopak im otwiera. Chwyta go jakiś podoficer i strzela dwukrotnie z rewolweru — szczęściem chybia. W tejże samej chwili inni niemcy zatrzaskują drzwi, wpadają do poczekalni, rzucają karabiny, biegną w dzikim popłochu do sal i wyskakują przez okna, wielu pada, zrywają się, lecą dalej, w ucieczce wobec oniemiałych chorych i służby.
Niedługo nowe strzały — grad kul posypał się w okna szpitalne. Chorzy w dzikiem przerażeniu pozrywali się, kryjąc się pod łóżka, wszyscy rzucili się na podłogę. Okropne krzyki przerażenia zmieszały się z terkotem karabinów i brzękiem wybijanych kulami okien. Dym i kurz oślepiał obecnych. Wkrótce przez wywalone kolbami drzwi niemcy wpadli do szpitala, brutalnie przewracając wszystko do góry nogami. „Stąd strzelano do nas“! Próżne były tłomaczenia lekarzy, opowiadanie o strzałach ze strony żołnierzy, którzy właśnie przez szpital uciekali, pokazywano karabiny, porzucone tornistry...
Rewizja, jak najściślejsza nic nie wykryła oczywiście, mimo to, kazano wychodzić wszystkim mężczyznom. Prócz ciężej chorych, którzy absolutnie nie mogli się ruszyć, (między innemi, wspomnianemu już właścicielowi Hydropatji, inż. O. zrewidowano bandaże) wywleczono wszystkich i lekarzy, sanitarjuszy, służbę. Dr. S. np. został wzięty wraz z trzema synami, uczniami szkół średnich, najmłodszy z nich miał 12 lat zaledwie — otoczono ich kordonem, wyprowadzono za miasto i poczęto robić przygotowania do rozstrzelania.
Egzekucji jednak zaniechano i pozwolono wracać. Powracających znów napadnięto i zawleczono w to samo miejsce. — Dopiero dr. D. dobrze umiejący po niemiecku, zdołał sprawę jakoś wyjaśnić — puszczono ich znowu, nakazując okrążyć miasto. — Po trzech godzinach nareszcie — ujrzano ich z powrotem w szpitalu, gdzie opłakiwano biedaków, jako rozstrzelanych. Nie koniec na tem! W jakąś godzinę niemcy znienacka podpalają szpital. Ledwie uratowano chorych...
Było to już nad siły ludzkie. Dr. D. doszedł do stanu niemożliwych do zniesienia halucynacji słuchowych i wzrokowych. Kiedyś też, wziąwszy jedynie laskę i kapelusz wyszedł i nie wrócił, inni lekarze również, nie mogąc znieść warunków, opuścili szpital i miasto. Wśród nielicznych chorych pozostał jedyny dr. Sikorski, który bohatersko wytrwał na stanowisku, zarówno podczas gdy szpital znajdował się w prywatnych mieszkaniach domu Szpechta, jak i później w Szkole Realnej.
Na ogół, straty, jakie poniósł Kalisz, na miljony trzeba obliczać...
Spalona została najbogatsza i najstarsza część miasta — prawdziwe City kaliskie — z największemi sklepami, magazynami... Kilkaset (według prywatnych obliczeń 586) kamienic zniszczono i to zniszczono w ten sposób, że odbudowanie spalonych musi być poprzedzone przez zupełne rozebranie przepalonych całkowicie, choć sterczących murów... Mimo woli przychodzi na myśl przypuszczenie, czy to nie zgodne z tradycją wszelakich Albrechtów Niedźwiedzi i Krzyżaków przygotowywanie gruntu pod „Neu-Kalisch" — niemiecką dzielnicę pruskiego Kalisza...
Szkód od bombardowania widzieć można niewiele stosunkowo—większą ich część oczywiście — ukrył pożar... Kanonja na pl. Ś-go Józefa rzuca się w oczy dwoma ogromnemi otworami pokaleczona fatalnie, ocalałe domy na ul. Babinej, Nadwodnej, Al. Józefiny, gdzie w domu Friedmana na dachu i trzecim piętrze widać ślady od kilku pocisków... Na Wiejskiej, Nowym Świecie, ocalonej części Wrocławskiego Przedmieścia (między kośc. Reformackim a „Sielanką"), pełno śladów na wyższych piętrach, dziury wybite i tynk opadnięty... tu i owdzie wyrwane okno... Co jeszcze uderza, to masa wystrzelonych szyb w oknach parterowych mieszkań na ocalonych ulicach. Można sobie wyobrazić, jaki grad kul i kartaczy szedł w pamiętne dni i noce pierwszego tygodnia wojny europejskiej na nieszczęsnych kaliszan, ani spodziewających się tego, że zostaną pierwszemi tej wojny ofiarami...
Ilości zabitych obliczyć, jak zaznaczyłem już wyżej — niepodobna. Osoby najwięcej zasłużone przy grzebaniu zmarłych i zbieraniu rannych, część tylko ofiar zdołały pogrzebać, a było tego przeszło setka. Znaczną część pozabijanych pod rogatkami pogrzebali chłopi okoliczni, pomordowanych „na Wiatrakach “ i w sobotę 8 sierpnia wogóle (kilkadziesiąt osób) niemcy. W każdym bądź razie liczba tysiąca ofiar, jaką podaje fama ogólna, jest stanowczo zbyt wysoka. Najprawdopodobniejszą jest cyfra 200 do 250, którą mi podali ludzie bliżej stojący katastrofy i sam prezydent Bukowiński, z którym spotkałem się przypadkiem.
Bukowiński stał się w całej katastrofie kaliskiej prawdziwym męczennikiem na swoim stanowisku. Zmaltretowany, uwięziony pod zarzutem, iż właśnie z Ratusza wypadł pierwszy strzał do wojska w ową noc z 3 na 4 sierpnia, zagrożony co kilka minut rozstrzelaniem, po tygodniowem więzieniu wrócił wraz z innemi zakładnikami do zniszczonego doszczętnie miasta, które kazano mu doprowadzić do porządku. Niemcy dodali mu w charakterze wice-prezydenta, Michla, oraz radnych, dwu obywateli o niemieckiem brzmieniu nazwiska. Z pomocą p. Mrowińskiego zorganizowana została milicja miejska i jako tako idzie... a Bukowiński wciąż jest odpowiedzialny „głową“ za porządek w mieście w 1/2 spalonem, całkowi cie zniszczonem i gdzie każdy bez wyjątku żołdak ma prawo życia i śmierci nad każdym cywilem...
Wygląda też okropnie. Mimo choroby, w rozmowie ze mną skarżył się na stałe 39 gorączki — nie może dostać, ani urlopu, ani zwolnienia... Wymizerowany, czarny o pałających gorączką oczach i słabym głosie, robi ten jedyny chyba nawet i dziś prezydent - zakładnik nader bolesne wrażenie.
Zaloguj się aby komentować
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Po kilkunastu dniach nieobecności, musiałem znów przybyć do Kalisza. Do wsi, gdzie dzięki serdecznej gościnności właścicieli, ulokowaliśmy się po opuszczeniu Pólka, a następnie i Koźminka przychodziły wieści jaknajokropniejsze i najsprzeczniejsze. Wieści te w połączeniu z widokiem chmur dymu pełzających ponuro nad Kaliszem, nie usposabiały bynajmniej uspakajająco, maszerujący zaś w głąb kraju przez naszą okolicę żołnierze i oficerowie niemieccy nic absolutnie pewnego udzielić nie byli w stanie.
„Miasto strzelało do nas — zostało zniszczone" — i tyle.
Dla naocznego wreszcie przekonania się, no i w razie możności uratowania jakichś rzeczy, choćby najpotrzebniejszych zdecydowaliśmy się na podróż... Rankiem, w połowie sierpnia 1914 roku wraz z pp. inżynierostwem M. siedliśmy na bryczkę i ruszamy.
Pewne wiadomości zdobywamy wreszcie w Tłokini i pp. Chrystowskich, do których wstępujemy, jako na ostatni etap naszej wyprawy przed wjazdem do Kalisza. „Jest źle, bardzo źle, ale jechać można, wyjechać również, wywieźć coś niecoś, byle nie dużo — także można". Słowem — mamy zjeść obiad i ruszać w towarzystwie p. Chr. Oto ostateczne zesumowanie wszystkich rozpraw na temat Kalisza. Dictum, factum...
Po obiedzie ruszamy i zjechawszy z bocznej drogi na szosę łódzką, odrazu widzimy już kawałek drogi przed Tyńcem — ślady działalności kulturtragerów niemieckich. Cmentarz — stratowany i zasłany słomą — widocznie na nim Niemcy biwakowali, ogrodzenie zniszczone zupełnie. Na szosie za cmentarzem—barykada; pozostawiono wązki tylko przejazd. Za barykadą, dwuch sasów, widocznie z landszturmu w odwiecznych pikielhaubach bez szpiców, na pikielhaubie biały krzyż. Obok, na łączce biwakuje kompanja piechoty. Przy wjeździe na sam Tyniec, atmosfera zdobytego miasta, żołdactwa wszędzie pełno. Tu widać, jak cztery wieprze, gdzieś z pod Drezna czy Lipska, wyniosły sobie przed domek do ogródka stół i rżną w karty pod okiem licznej galerji, tam znów podwórzec wypełniony pociągami wojennemi, na każdym kroku warty, co kilkanaście domów koszary, z których okien wyglądają opasłe gęby z fajami w zębach. Ganc gemiitlich.
Przed komendanturą ruch... Obok drzwi przybity arkusz papieru, na którym atramentem w dwuch językach wypisane „Magistrat miasta Kalisza. “ Gospodarz kamienicy, a dziś sam imć wice-prezydent miasta — fabrykant i przedsiębiorca łodzi motorowych, stąd tytułowany „Admirałem" Gustaw Michael, czyni harmider straszliwy, wymyślając na prawo i lewo, każdemu, kto się tylko nawinie. Obok — kilku żołnierzy w pełnym uniformie z bronią i dwuch milicjantów z białemi, ozdobionemi czarnym krzyżem przepaskami na rękawie...
Komendant ma być dopiero o 2-ej, idę więc oglądać miasto. Po przejściu mostu Rephanowskiego — odrazu uderza w oczy zegar na wieży Ś-go Józefa — nastawiony na czas środkowo-europejski i widok drzew na skwerze — nieomal ogołoconych z liści, co brunatne i zeschłe walają się na ziemi..
Dalej — widok, uderzający grozą: Plac S-go Józefa—ze sterczącym po środku pomnikiem — rosyjsko-pruskiej przyjaźni — spustoszony całkowicie. Poza kirchą luterską i przyległemi gmachami pojezuickiemi (dziś koszary) wszystkie domy wypalone. Ponuro jakoś sterczą okopcone ściany, wewnątrz puste zupełnie — kupa gruzów i popiołu na ziemi, resztki łóżek żelaznych, drutów telefonicznych — ówdzie, jakiś dziwacznie pogięty przedmiot metalowy, to wszystko, co zostało z mieszkań.
Dawna loża masońska—dwupiętrowy gmach z ładną kolumnadą na froncie — w ruinie. Z całej kolumnady — sterczy jedna kolumna—wewnątrz domu wszystko zniszczone całkowicie. Ul. Warszawska, Marjańska, tak dawniej pełne ruchu i życia, ze swemi sklepami, zniszczone doszczętnie. Wśród szeregu pogorzelisk, sterczy dziko jakoś wyglądający dom obywatela niemieckiego, p. Tschafke.
Cukiernia Szauba — ognisko polityków miejscowych, dom Lesserów, miejsce narodzenia Asnyka, księgarnia, poczta—zniszczone najzupełniej. Pusto i głucho, obok przechodzącej gdzieniegdzie postaci jakiegoś mieszkańca Kalisza, widać tylko rozstawionych dość gęsto, a przechadzających się miarowym krokiem szyldwachów saskich.
Nic się jednak nie da porównać z wrażeniem, jakiego doznaje ktoś, znający dobrze miasto, wchodząc na Główny Rynek... Ani jednego domu w całości! Rogowy dom, z dawną cukiernią Mejera — giełdą miejscową na Kalisz i Skalmierzyce, zburzony doszczętnie — kupa gruzów z wąziutką ścieżyną po środku, leżąca na ogromnej przestrzeni, to wejście w ul. Łazienną, na której również wszystkie domy, prócz Korpusu Kadetów i ostatnich przed paskiem kamienic spalone.
Na przeciwległym rogu, wprost al. Kanonickiej, w ruinach ogromnej kamienicy Botkowskiego, uderza w oczy zawieszony nieomal w powietrzu, skarbiec oddziału Ryskiego Banku — obok ruiny historycznej kamienicy, dawnego pałacu biskupów, domu, z którego w 1806, jako z głównej kwatery powstańczej jen. Dąbrowski — wezwał Wielkopolskę na prusaka przed 108 laty. Stara bursa jezuicka ze stylowemi sieniami i podwórzami, co na wiek XVI patrzały, front Dyrekcji szczegółowej, okopcony i zniszczony okrywa kupy gruzów wewnątrz, staroświecki stylowy dom mec. Jeruzelskiego z bogatemi zbiorami właściciela — w ruinie, okaleczały Ratusz, pokracznie sterczy trupiemi opalonemi murami...
Szereg placówek młodego handlu polskiego: Ziółkowski, Biskupski, Gałczyńska, Kugo, Stitler, Przybylski — sklepy forsownie stawiane na modłę europejską, niedawno rozszerzone i ozdobione olbrzymiemi, jak na Kalisz, wystawami — znikły zupełnie, gruzy i gruzy... Fabryka Mystkowskiego i sklepy jego, ogromny szereg sklepów „Pod Krakusem“ — jedną olbrzymią ruiną....
Głucho, straszliwie jakoś głucho w pustce rozlegają się moje kroki, wśród ruin ładnego Głównego Rynku. Szyldwach saski, koło którego właśnie przechodzę, ze zdziwieniem przygląda się rzadkiemu widocznie przechodniowi w ubraniu bardziej eleganckim... Idę dalej i mijam znów szyldwacha, któremi wogóle gęsto ostawiono ulice, chcę dalej zwiedzićowo trup miasto...
Wąziutka ul. Wrocławska, dla przejścia zamknięta. Puste mury domów walą się raz poraź, jakoż i widzę stojąc obok szyldwacha, jak chmura kurzu wznosi się i wśród piekielnego łoskotu, odzywającego się echem głuchym w pustkowiu ruin tego dziś prawdziwego miasta — trupa, wali się ściana któregoś domu na środek ulicy...
„To już trzeci dziś“ — objaśnia mnie łaskawie szyldwach, jakiś widocznie dobroduszny burger z zapadłej saskiej dzielnicy, przedzierzgnięty dziś w uczestnika najdzikszego chyba jak dotąd objawu toczącej się wojny, rabunku i zniszczenia bezbronnego Kalisza...
Rzucam okiem na wypalone: Rozmurek, gdzie sterczy sieroco ocalona jakimś dziwnym trafem kamienica rej. Cybulskiego, ul. Złotą, spaloną częściowo, Kanoniczną, przechodzę ocalonemi od pożaru, choć widocznie splądrowanemi i zrabowanemi ulicami i poza kanałem Prosny, w funkcjonującym dziś jedynym kaliskim sklepie kolonjalnym p. Łukowskiej kupuję kilka sprawunków, mijam gmach szkoły Realnej, przekształcony obecnie na szpital.
Spalony nowiutki i ładny gmach Tow. Pożyczkowo-Oszczędnościowego, kościół Reformatów, częściowo zburzony, ostrzelany z powybijanemi od kul karabinowych oknami szpital i wreszcie niedawno rozszerzoną na tym miejscu ul. Wrocławską, gdzie jedynie dwa gmachy — willa Waigta i nowobudujący się Bank Handlowy, ocalały i wchodzę w perłę ulic Kalisza, Al. Józefiny.
Tu stosunkowo szkód najmniej. Spalony rogowy ogromny dom Oppenhejma, ładny teatr miejski nad Prosną, parter gmachu Banku Państwa, sklepy w domu Reina za Sądem Okręgowym i widocznie próbowano podpalić dawny „Folusz“ Rephanowski. Po za tym wszystko ocalało, lecz nosi widoczne ślady bombardowania i rabunku. Przykre tylko wrażenie okropnie robi pustka zupełna i drzewa z zeschłemi od pożaru liśćmi. Park — ów słynny park kaliski, artystycznie wręcz utrzymany i hodowany starannie od dłuższego czasu, zapuszczony, zdeptany, ze śladami biwaków, smutne czyni wrażenie.
Zaloguj się aby komentować
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Siedmdziesięciotysięczne blizko, jedne z najbogatszych w Królestwie miasto, wyludniło się niemal zupełnie... Tłumy, nieprzeliczone zda się tłumy, w straszliwej panice szły, lub biegły, szosami, drogami lub wręcz przez pola i łęgi z tobołkami na plecach: Panie w domowych ubraniach bez kapeluszy, mężczyźni, ubrani byle jak, objuczeni pakunkami, chorzy, wlokący się i prowadzeni przez krewnych, dzieci płaczące i rozwrzeszczane w niebogłosy... wszystko to biegło lub szło, wymijane przez napchane ludźmi i tobołami wozy, dorożki, zajęte przez niemożliwą do pomyślenia ilość pasażerów, omnibusy podążające byle dalej, byle dalej w niesłychanej wręcz panice... Najokropniejsze wieści rozpuszczają uciekinierzy.
„Na miłość boską—uciekajcie, uciekajcie. Prusacy gonią, za chwilę tu będą. Gazownia wysadzona w powietrze". „Kościół św. Józefa już całkiem rozwalony. Ratusz, Trybunał, Gubernia, Monopol spalone, teraz palą domy“ — opowiada ktoś, co przed chwilą wydostał się z miasta. „Wszystkich mężczyzn zabrali i teraz ich rozstrzeliwują w Skalmierzycach. O Jezu! Jezu! — jęczy jakaś otyła jejmość, ledwie będąca w stanie maszerować. „I wszystkich księży pomordowali — kainy“ — dodaje ktoś.—„Mój Boże—staruszek reformat ledwie dychał, jak go dżgali sztykiem, a ksiądz Adamczyk nikiej padlina na ulicy rzucony" — dorzuca znów inna kobiecina ubogo ubrana. „Panie mecenasie, na miły Bóg dostańcie koni, dzieci moje nie dojdą w żaden sposób. Łotry prusacy, palą Trybunał ledwie z życiem nas wypuścili" — woła zdenerwowany do najwyższego stopnia archiwista Sądu Okręgowego B., nieomal biegnąc z córką i synkiem... Na zapytanie, co się w Kaliszu działo jak wychodzili, żaden nieomal z uciekinierów nie jest w stanie odpowiedzieć.
Pożar, który wówczas, jak wiadomo zniszczył jedynie gmach magistratu w wyobraźni ogarnięte go paniką tłumu, przybierał rozmiary niesłychane. Według słów zbiegów sądząc, możnaby było uważać połowę miasta za spaloną lub zburzoną pociskami podczas bombardowania. Wogóle, stan psychiczny tłumów, co opuściły Kalisz, okropny. Całe szczęście, że otwartą była duża przestrzeń przecięta szosami Łódzką, Turecką i Konińską i mnóstwem dróg, gdyż inaczej tłumy, cisnące się na jakiejbądź jednej drodze, mogłyby spowodować niesłychaną katastrofę. Na nic szły wszelkie próby uspakajania, przedsiębrane przez nieliczne przytomniejsze jednostki, lub przez nas, co bombardowanie nocne obserwowaliśmy zdaleka i nie byliśmy w stanie ulec powszechnej panice. Panika ta chwilami przybierała postać zbiorowego obłędu. Choć i pojedyńczych wypadków obłędu nie brakło. Wśród mijających Pólko grup widzę sporo osób, ogarniętych obłąkaniem. Oto np. szybko idzie z innemi wykrzywiony dziko jakoś dobry znajomy mój R. „Ho, ho, ho — chałupa verfall, verfall!“ — woła do mnie, kłaniając się szarmancko — „verfall chałupa, verfall, verfall" — powtarza dalej... „Panie mecenasie — krzyczy niedługo po nim klient mój W. — bierz się pan teraz za mojego ojca, czas wielki na to“! Błędny wyraz oczu, konwulsyjnie wykrzywiona twarz, świadczą wymownie o nienormalnym stanie biedaka. Owdzie, żydówka stara, ledwie ją mogą utrzymać dwie osoby, rzuca się jak w malignie. Pół ślepa, zaropiałe oczy, peruka, pociesznie przekrzywiona, odkrywa wstrętne rzadkie siwe kosmyki. Wrzask jakiś nieludzki wyrywa się z jej gardzieli... Takich scen mnóstwo. Nerwy współczesnego człowieka widocznie nie są w stanie znieść okropności wojny... Niemal połowa uciekających robi wrażenie pijanych...
Jak dla kontrastu, spotkać można sceny mimo całej grozy sytuacji wywołujące uśmiech na twarz mimowolny... Oto np. truchcikiem biegnie jakiś starowina bez czapki, dźwigając pod pachą... kota. To znowu kłusem biegnie bardzo solidny kupiec kaliski W. w najbardziej jak tylko można sobie wyobrazić zaniedbanem ubraniu, a z tyłu, za chałat męża przytrzymując, biegnie sapiąc i krzycząc otyła jego żona z dziećmi. Tam znów idzie młoda para: on dźwiga „na barana“ małego synka, ona zaś z gracją niesie... klatkę z kanarkiem. Wreszcie... grupa, na jej czele brnie po błocie grenadjerskim krokiem, z potężną pierzyną na plecach, kaliski arbiter elegantiarum „prezes prezesów znany z powagi i zalet towarzyskich mecenas Z., tuż za nim obładowany rzetelnie ex-komendant wolnego miasta Kalisza M. i wreszcie inżynierostwo Szt. oboje niezwykle dorodnej postaci, dziś biorą formalny rekord pieszy, w końcu wreszcie — dawny zakładnik pruski — fabrykant Handtke, który, jak zresztą większość uciekinierów uratował zaledwie letni garnitur.
Wśród tego popłochu nowa wieść przychodzi. „W Skarszewie dragoni rosyjscy! Każą "opuszczać domy podmiejskie, będzie bitwa“! Skarszew leży o trzy wiorsty od nas zaledwie, wielki więc czas i na nas. Zapanowawszy nad sytuacją, rodzina bowiem włodarza Szczepana, co miała z nami jechać, dostaje jakiegoś zbiorowego ataku oporu i histerji, chcąc uciekać w inną stronę, ruszamy. Dobrze znany Kaliszowi omnibus „Kalisz - Pólko“, którym codzień kilkanaścioro dzieci z miasta przybywało na „zagonki“ do Pólka, wypełniony po brzegi dziatwą i niewiastami, wyjeżdża na szosę, za nim idzie wóz wypchany z najpotrzebniejszemi rzeczami kilku rodzin — za wozem dwie krowy, co ani rusz nie chcą nagiąć się do ogólnego nastroju trwogi i pośpiechu, ociągając się i rycząc, mężczyźni bądź przy koniach, bądź z tyłu, no i po chwili wpadamy w szeroki potok uciekającego tłumu.
Na dobitkę zaczyna padać deszcz, kapuśniak coraz mocniejszy i tak smagani przez bezlitośne niebo, a pędzeni oczekiwaniem bitwy i strachem przed prusakami, idziemy z początku szosą, a następnie wjeżdżamy w piaszczystą drogę, prowadzącą przez Dembe i Nakwasin do pierwszego etapu naszej podróży — Koźminka. Wszędzie tłumy: zwaliska starej karczmy pod Skarszewem wypełnione po brzegi, w lesie moc uciekinierów, chroniących się przed deszczem pod drzewami, lub też leżących bezsilnie ze zmęczenia... Mijamy możliwie szybko tłumy uciekinierów, gdy nagle spostrzegamy, że usunęliśmy się z Pólka w samą porę. Między drzewami wyraźnie widzimy ukazujące się dyskretnie szare bluzy i okrągłe czapki dragonów rosyjskich. Większy ich oddział biwakuje zapewne w lesie. Drugi niewielki podjazd spotykamy w Dembem, przepełnionym uciekinierami. Po chałupach, stajniach, oborach, zabudowaniach dworskich, wszędzie widać biwakujących kaliszan. Poczciwi chłopi przyjmują ich i pomieszczają, jak mogą. Widzimy, jak zbity tłum otacza podjazd dragoński. Jeden z dragonów coś mówi — poczem — wszyscy zdejmują furażerki, kłaniają się i odjeżdżają wyciągniętym kłusem. Wśród publiczności wszczyna się rwetes. Śpieszę dowiedzieć się o co chodzi. Okazuje się, że dragoni nakazują wszystkim mieszkańcom opuszczać chałupy i wynosić się aż po Koźminek, bo za parę godzin będzie tu wielka bitwa.
Nowy wybuch paniki; do uciekinierów kaliskich przyłączają się chłopi z Dembego i kolonji poblizkiej. Zaczyna się płacz i rozterka. Tłum w zamieszaniu rusza dalej, lecz wkrótce po odjeździe dragonów, widzimy rwącą przez pole powrotną falę uciekinierów od strony Nakwasina. „Uciekajcie za Wartę — tu każą wszystko opróżniać, palić będą“! — wołają. „W Koźminku 15 tysięcy ludzi obozuje na rynku, głód i choroby“! dorzuca ktoś inny.
Oczywista nieprawda! A jednak panika się wzmaga, ogromna część uciekających tłumów rwie nazad ku szosie, aby oddalić się jak najwięcej od Kalisza. Do uciekinierów kaliskich przyłączają się uciekający przed zapowiedzianą bitwą chłopi... Płacz i zamieszanie wzmagają się... Mimo wszystko, opanowujemy nerwy i ruszamy dalej, stosunkowo niewielka garść dotrzymuje nam placu... Reszta uciekła w inną stronę — ku Turkowi... Napotykamy po drodze pełno ludzi z sił zupełnie opadłych, śpiących na mokrej ziemi przy drodze lub w lasku, obojętnych na wszystko... Wreszcie po kilkugodzinnej podróży dopełzamy nareszcie do owego Koźminka. Uderza nas przede wszystkim wrażenie zupełnego spokoju, jaki panuje w mieście. Mieszkańcy, coprawda w znacznej części powychodzili z domów, rozmawiają z uciekinierami, ale ani śladu popłochu, na jaki patrzymy od dni kilku. Patrole straży ogniowej na Rynku i po ulicach... W Koźminku natychmiast prawie znaleźliśmy niezgorsze wcale przyporzysko w miejscowej szkole początkowej, a dzięki gościnności zacnego nauczyciela i jego rodziny, nie brakło nam nieomal niczego na tym kilkogodzinnym etapie. Znajomych znaleźliśmy sporo, przeważnie jednak takich, którzy wyjechali z Kalisza jeszcze przed piątkowem bombardowaniem.
Zaloguj się aby komentować
To zaskakujące, że tak niewinne pytanie zadaje brutalny dyktator rozwrzeszczanemu tłumowi czterdzieści dwa lata po tym, jak zaprowadził w kraju swoje okrutne rządy. Brak jakiejkolwiek samoświadomości słychać właściwie w każdej sylabie.
Jedynym usprawiedliwieniem dla Mu’ammar al-Kaddafiego jest to, że zadając je, był w stanie paniki. Jego wrogowie – ludzie w rodzaju tych, których bezlitośnie mordował w swoich najlepszych latach za choćby samą myśl, że mogliby podnieść na niego rękę; tych, którym kiedyś nawet nie przyszłoby do głowy, żeby spojrzeć mu w oczy, a co dopiero dotknąć niegodną dłonią zwykłego śmiertelnika jego boskiej powłoki – w końcu go osaczyli. Jego los zależał teraz od kogoś innego.
Mając zaledwie dwadzieścia siedem lat, w 1969 roku doszedł do władzy po bezkrwawym zamachu stanu. Ostatniego libijskiego monarchę zastąpił chłopiec, który z całą pewnością widział siebie jako króla. Kaddafi przejął kraj, stojąc na czele grupki niższych oficerów – przekonał ich, żeby przekroczyli swoje uprawnienia i zagarnęli wszystko. Zanim ktokolwiek zdołał się zastanowić, jak mu się to udało, on już siedział na tronie, na którym miał spędzić resztę życia.
Fundamentem, dzięki któremu Kaddafi utrzymywał się przy władzy, było połączenie kultu, chaosu i okrucieństwa. Głównie okrucieństwa.
Zasklepił się w środku własnego mitu o swojej nadprzyrodzonej mocy i prowadzącej go wyższej filozoficznej sile. „Jestem chwałą, której Libia nie może pozwolić odejść i której Libijczycy nie mogą pozwolić odejść, ani naród arabski, ani naród islamski, ani Afryka, ani Ameryka Łacińska”, oświadczył kiedyś Kaddafi. Wydał swoje przemyślenia na temat rządów w formie zwoju zatytułowanego Zielona książeczka i była to lektura obowiązkowo czytana w szkole. Kaddafi uważał, że jego oryginalna filozofia opiera się na rozwijaniu wyższej teorii, ponad socjalizmem i kapitalizmem, budowanej wokół „siły ludu”.
Przekonany o swojej wielkiej chwale, śnił o zjednoczeniu kontynentu pod jednym panowaniem: jego własnym. Kaddafi marzył o tym, że pewnego dnia stanie na czele „Stanów Zjednoczonych Afryki”, i rozpaczliwie pragnął, by kontynent obdarzył go najwyższym tytułem Króla Królów Afryki.
Jego chaotyczność oraz nieprzewidywalność pomagały mu wzmocnić żelazny uścisk, w którym trzymał Libię. Pułkownik najlepiej wykonywał swoją robotę, kiedy wszystko wokół niego wymykało się spod kontroli; naród wiecznie był oślepiony, a on zawsze pozostawał w oku wzbudzanego przez siebie cyklonu.
Ludność Libii, licząca około pięciu milionów, powinna była opływać w bogactwa pochodzące z eksportu ropy, ale gdzie się podziewały te pieniądze, stanowiło nierozwiązaną zagadkę, prawdopodobnie rozpływały się gdzieś pomiędzy jego prywatną kieszenią a niebywale kosztownymi bezmyślnymi projektami. Jednocześnie sprowadził na swoich rodaków finansową katastrofę, w jednej chwili ogłaszając, że nie ma żadnego powodu, aby Libijczycy mieli na koncie więcej niż trzy tysiące dolarów. Wszystko ponad to, był o tym przekonany, powinno zasilić rząd – administrację, którą tworzył w zasadzie głównie on.
Ekscentryczne wyskoki były częścią jego strategii – rzeczywistością, którą wymyślał, aby sprawić, żeby świat postrzegał go raczej jako „szalonego wujaszka” niż obłąkanego despotę. Miłość Kaddafiego do falbaniastych strojów i do botoksu w późniejszych latach sprawiła, że stanowił osobliwy widok na światowej scenie. Dokądkolwiek jechał, podróżował z wielkim beduińskim namiotem, w którym podejmował gości i czasem sypiał. Utrzymywał kręcącą się wokoło niego grupkę ochroniarek i publicznie obwieszczał swoją miłość do sekretarz stanu USA Condoleezzy Rice. W jego domu po jego śmierci napastnicy znaleźli album ze zdjęciami wyłącznie pani sekretarz stanu Rice.
Władzę Kaddafiego cementowała nieustanna kampania bezmyślnego okrucieństwa i brutalnych represji – rozpętana przeciw jego rodakom i każdemu innemu narodowi zwracającemu jego złowrogą uwagę, z jawnie okazywaną, szczerą radością, na co względnie niewielu znanych z historii dyktatorów na całym świecie by się zdecydowało. Tak to wymyślił, by Libijczycy nigdy nie wiedzieli, na kogo padnie jego gniew – i ten nieobliczalny chaos pomógł skutecznie stłumić zorganizowaną opozycję.
W latach siedemdziesiątych bez przerwy transmitowano w telewizji wieszanie skazańców; ciała pozostawiano na ulicach, żeby ostrzec tych, którzy ośmieliliby się organizować przeciwko niemu ze względu na stosowaną przez niego przemoc. „Egzekucja jest przeznaczeniem każdego, kto tworzy dowolną partię polityczną” – oznajmił Kaddafi w 1974 roku.
Setki ludzi – dziennikarzy, polityków, prawników, naukowców – było rutynowo torturowanych i znikało, w miarę jak represje stawały się coraz powszechniejsze. Wiele nieudanych zamachów stanu wywołało u niego paranoję. Kaddafi systematycznie przeprowadzał czystki pośród wyższych oficerów, zabijał każdego żołnierza podejrzanego o knucie przeciwko niemu. Około tysiąca dwustu pensjonariuszy więzienia Abu Salim – wielu z nich było więźniami politycznymi – zostało zbiorowo straconych w 1996 roku.
Działający kiedyś na jego zlecenie zabójca powiedział BBC w 2014 roku, że miał przynieść Kaddafiemu kilka głów jego rywali, bo dyktator lubił przechowywać je w zamrażarce w pałacu i oglądać je sobie, kiedy naszła go taka ochota.
Gniew Kaddafiego rozciągał się daleko poza granice Libii. W latach osiemdziesiątych Libia stała się jednym z krajów najhojniej sponsorujących światowy terroryzm. Finansowała grupy partyzanckie na całym kontynencie, odbierając potem długi, gdy za jej gotówkę inicjowano zamachy stanu w różnych miejscach Afryki. Szczodrość Kaddafiego znalazła też drogę do kieszeni Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Najgorszym ze sponsorowanych przez niego okrucieństw było podłożenie w 1988 roku bomby w samolocie Pan Am, lot 103, kiedy to eksplozja Boeinga 747 nad Lockerbie spowodowała śmierć dwustu siedemdziesięciu osób z dwudziestu jeden krajów.
Poddany trwającemu dziesięć lat ostracyzmowi, znalazł jednak drogę do łask Zachodu, kiedy w latach dziewięćdziesiątych obiecał, że przestanie sponsorować terrorystów.
Odnowione przez Kaddafiego relacje dyplomatyczne nie mogły go już uratować, gdy rewolucje Wiosny Arabskiej uruchomiły proces obalania dyktatorów. Kiedy wybuchające powstania – to w Libii wszczęto w lutym 2011 roku – zaczęły oplątywać starą elitę regionu, Kaddafi nie zamierzał po cichu uciekać pod osłoną nocy. Przeciwnie, kiedy rebelia szybko się rozszerzała, wyszedł przed kamery, grożąc, że rozdepcze dysydenckie „karaluchy” prowadzące antyrządowe protesty w Benghazi. Obiecał zrobić to „dom po domu”.
Jego przemowa dała zachodnim aliantom pretekst, którego potrzebowali, żeby naruszyć libijską przestrzeń powietrzną i cofnąć jego konwój, kiedy starał się znaleźć schronienie przed rosnącym tłumem.
W końcu zginął z rąk ludzi, w których sercach żył – jak kiedyś twierdził. Ale nawet nadchodząca śmierć nie była w stanie przynieść mu zbawiennej jasności umysłu, która umykała mu przez całe dorosłe życie.
– Co ja wam zrobiłem? – zapytał.
Może jednak pułkownik Muammar Kaddafi miał szczęście, że jego egzekutorzy nie odpowiedzieli na to pytanie. Gdyby tłum zadał sobie ten trud i jedne po drugich wymienił wszystkie jego nikczemne czyny, mogliby się zdecydować raczej przedłużyć jego cierpienie, niż pozwolić mu na szybką śmierć, który to przywilej Kaddafi rzadko przyznawał swoim wrogom.
Z książki Afryka to nie państwo.
https://youtu.be/HNqBLmJLOJU?si=OlmjY_5n0tNEAY6c
#czytajzhejto #historia #afryka #libia
Dzięki za źródło, poszukam tej książki, bo temat ciekawy
O ile pamiętam to najpierw był bagnet w pupę a potem kulka w łeb.
Tekst dość tendencyjny.
Nie czytałem w całości, ale czy jest tam wspomniane, że ten sam pan wprowadził bezplatą edukację i opiekę zdrowotną, czy zrównanie statusu kobiet z mężczyznami?
@enkamayo piszesz o komunistach w Polsce? No przecież kochamy ich
@smierdakow Co nie zmienia faktu, ze tekst napisany z nieznośnie tendencyjną manierą. Serio cię to nie męczyło przy czytaniu? Przecież to, jak literatura wczesnego socrealizmu...
Zaloguj się aby komentować
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Jeżeli ktokolwiek z Kaliszan trzymał się z nerwami dobrze w ciągu dni ubiegłych, to jednak noc z 7 na 8 sierpnia zmusiła go do kapitulacji zupełnej. Bombardowanie całkowicie bezbronnego, leżącego w kotlinie, lub na zboczach gór, otaczających tę kotlinę, miasta, rozpoczęte koło w pół do 12-ej wieczorem w piątek trwało do godziny 6-ej rano, bez najmniejszej przerwy. Owszem, prusacy jakgdyby siląc się możliwie groźniej przemówić do wyobraźni Kaliszan, podtrzymywali ogień niemal bezustannie, tak że nawet niemożliwe było zauważyć przerwy kilkuminutowe między strzałami sekcji, jakie obserwowaliśmy podczas bombardowania poprzedniego dnia wieczorem. Prawdopodobnie nadeszły prusakom nowe baterje dział polowych, absolutną bowiem niemożliwością było by przypuścić, że całonocny ogień, przyczem wypuszczono kilkaset pocisków, podtrzymywała jedna baterja.
Na szczęście, strzelano wyłącznie granatami lub szrapnelami, inaczej bowiem napewno całe miasto poszłoby z dymem. O tem jednak nie wiedzieli biedni kaliszanie, tulący się w śmiertelnej trwodze po piwnicach przez noc całą i w każdej chwili przy każdym nowym strzale i nowym świście lecącego pocisku wyglądający śmierci. Kto też noc tę w Kaliszu przetrzymał, zaiste dobre musiał mieć nerwy. Szkody też były bez porównania znaczniejsze, niż dawniej. Ucierpiały bardzo Tyniec — gdzie np. dom May’a został na wpół zburzony, Główny Rynek, który oświetlony pożarem Ratusza stał się wyborną tarczą dla pocisków pruskich, kilka domów przy Alei Józefiny, gęsto skupione domostwa dzielnicy żydowskiej, a również i główne arterja miasta, biegnące przez całą jego długość ulice: Wrocławska i Warszawska. Ofiar w ludziach zdaje się nie było wcale, chyba gdziebądź po przedmieściach w małych domkach.
Przerażenie ludności, trzymanej przez noc całą pod kompletnym gradem pocisków, było nie do opisania. To też gdy tylko ustało bombardowanie, wnet tłumy całe wyległy, chwytając co było pod ręką i uciekając na wszystkie strony. Przerażenie i panikę spotęgowała jeszcze wieść o nowem okrucieństwie prusaków.
Koło godziny 7-ej rano do miasta wpadły silne oddziały piechoty i ułanów, rozpoczynając formalną razzię w zachodnich dzielnicach miasta: na Wrocławskiej, Wydorach, Nowym Swiecie, Rypinku i t. d. Żołnierze wpadali do domów, przetrząsali mieszkania, wybijając drzwi zamknięte, wyciągali z piwnic i suteren ukrywających się tam mieszkańców i aresztowali wszystkich mężczyzn, począwszy od chłopców kilkunastoletnich, a kończąc na starcach. Aresztowanych spędzono do kupy i tłukąc kolbami, pędzono za miasto.
Gdy pierwsza partja złożona z 83 mężczyzn stanęła „na Wiatrakach“, żołnierze zaczęli rachować aresztowanych, odprowadzając co dziesiątego na stronę. Za parę minut w oczach przerażonych towarzyszy i nadciągającej nowej partji — dziewięciu ludzi legło krwią zbroczonych pod salwą. Dwurzucających się konwulsyjnie na ziemi dobito wystrzałami z rewolwerów. Natychmiast zarządzono grzebanie, brańcom, oczekującym swojej kolei, kazano kopać doły, tuż za leżącemi trupami... Tymczasem nadciągały nowe partje, wywleczonych z Kalisza brańców. Można sobie wyobrazić ich uczucia i przerażenie nieludzkie, gdy bliżsi poza gęstym kordonem żołnierzy, ujrzeli walające się na ziemi pierwsze trupy i kopane doły... Zwłaszcza przerażenie wzrosło, gdy niewiadomo z jakiego powodu opodal znów zabrzmiała salwa, a dalej pojedyncze wystrzały... Ani na chwilę wątpić nie można było, że dzicz niemiecka przystąpiła do wykonania barbarzyńskiej zapowiedzi Preuskera — dziesiątkowania mieszkańców. W takiej torturze psychicznej, mogącej stargać nie wiem jakie nerwy, biedaków w liczbie koło 800 przetrzymano kilka godzin. Położenie stało się tem nieznośniejsze, że wielu przypędzono nieubranych lub nawpół ubranych, a zimno było dotkliwe i wkrótce zaczął mżyć gęsty deszcz, kapuśniaczek.
Dzikiego jednak dziesiątkowania nie kontynuowano. Do wykopanego dołu zepchnięto ciała rozstrzelanych, wylosowanych z pierwszej partji, później jeszcze kilka innych trupów, ofiar zamordowanych już na polu, posypano wapnem i zaczęto zasypywać. Nadzieja zaczęła świtać w sercach przerażonego tłumu... I straszną jest psychologja bierności i niewoli...
Tłum, koło 800 brańców, wyłącznie mężczyzn, stał zbitą masą, otoczony kordonem rozciągniętej szeroko kompanji piechoty... kilkudziesięciu żołdaków, stało poza tem. Tłum, przeznaczony na straszny los dziesiątkowania... przed oczami tych ludzi kopano groby... i nie zaświtał odruch walki... nie powstała myśl wyrwania choćby kilkudziesięciu karabinów, choćby przerwania kordonu i ucieczki... Byłoby to szaleństwo rozpaczy... ofiary większe może... znane drogi, miasto tuż obok siedmdziesięciotysięczne... prusaków zaledwie garstka, rabusiów bezwzględnych i morderców... W ciągu kilku godzin tysiączna blizko, rzesza stała, smagana deszczem, pod grozą śmierci... Wreszcie przybywa jakiś generał, coś przemawia, czego nawet najbliżsi słyszeć dokładnie nie mogli; kordony ściągają... Tłum brańców szybko powraca do miasta, skąd już od 7-ej rano rwał na północ nieskończony, zdawało się, potok uciekających...
Obrazu tej ucieczki nie podobna zapomnieć temu, kto go widział!
Zaloguj się aby komentować
Prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, do tego żylasty, prezydent Rwandy ma posturę człowieka, o którego obawiałbyś się w razie mocniejszego podmuchu wiatru. Kagame emanuje energią kogoś grającego w zespole na tamburynie albo osoby, która uważnie studiuje warunki sprzedaży, zanim nabędzie znicz.
Kagame dorastał w obozie dla uchodźców w Ugandzie. Jego rodzina znalazła się pośród tysięcy Tutsi zmuszonych do ucieczki z Rwandy w 1959 roku, kiedy Hutu – reprezentujący około osiemdziesięciu procent populacji kraju – przemocą przejęli władzę od rządzącej Rwandą od wieków monarchii Tutsi. Napięcia pomiędzy obiema grupami etnicznymi celowo podsycano w okresie kolonialnym, ponieważ Niemcy, a później Belgia faworyzowały władzę mniejszości Tutsi, utrwalając tym samym podział klasowy w całym kraju.
To w Ugandzie Kagame jako młody chłopak zaczął planować swoją zemstę. Krótko po trzydziestce awansował na dowódcę Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego (RFP) – sił rebelianckich Tutsi w Ugandzie, które planowały usunięcie rwandyjskiego rządu, na którego czele stali Hutu. RFP zaatakował Rwandę w 1990 roku, rozpoczynając czteroletnią wojnę o władzę.
W kwietniu 1994 roku, po wspieranych przez ONZ negocjacjach pokojowych z RFP, samolot z rwandyjskim prezydentem Juvénalem Habyarimaną, Hutu, na pokładzie został zestrzelony rakietą. Choć ciągle nie wiemy, kto ją wystrzelił – zarówno ekstremiści Tutsi, jak i Hutu mieli ku temu własne powody – zabicie Habyarimany stało się pretekstem, którego potrzebowali silni liderzy Hutu, żeby zrobić to, co od dawna chcieli zrobić: zorganizować totalną eksterminację wszystkich Tutsi.
A więc z przerażającą, skrupulatną skutecznością, chodząc od drzwi do drzwi, właśnie do tego się zabrali. W zaledwie sto dni około miliona Tutsi, mężczyzn, kobiet i dzieci – oraz każdy Hutu, który starał się powstrzymać masakrę – zostało zaszlachtowanych.
Ludobójstwo skończyło się dopiero wtedy, gdy RFP Kagamego przy pomocy ugandyjskiej armii przejął kontrolę nad stolicą, Kigali, w lipcu tego roku, zmuszając miliony Hutu do ucieczki do sąsiedniego Zairu, obecnie Demokratycznej Republiki Konga.
W nowym układzie władzy Kagame jako dowódca wojska był w zasadzie najpotężniejszym człowiekiem w Rwandzie. Potrzebował sześciu lat, żeby dopasować tytuł do rzeczywistości. Sfrustrowany swoim malejącym wpływem na kraj, prezydent Pasteur Bizimungu na początku 2000 roku złożył rezygnację. Kagame został zaprzysiężony na prezydenta miesiąc później.
Nagle na czele Rwandy stanął dowódca wojskowy uformowany przez pobyt w biednym obozie dla uchodźców, wygnany tam przez te siły, które później dokonały jednego z najbardziej przerażających ludobójstw w historii, mając za jedyny cel zniszczenie całego jego klanu.
Historia uczy nas, że w takiej sytuacji powinny od razu nastąpić rewanżystowskie rządy niepohamowanej destrukcji, domagające się od Hutu zapłaty za ich zbrodnie. Rzeczywistość jednakże nie mogła być bardziej odmienna.
Kagame szybko porzucił swoje wojskowe maniery na rzecz spokojnego i pokojowego stylu oksfordzkiego profesora. Zaangażował się bez reszty w rozważne zarządzanie, przeglądanie raportów finansowych i najnowszych teorii rozwoju.
W rezultacie niewiele krajów przez ostatnie dwadzieścia lat mogło się pochwalić takim rozwojem gospodarczym i społecznym jak Rwanda. Pod rządami Kagamego gospodarka kraju wzrastała średnio osiem procent rocznie, i eksperci twierdzą, że ten trend będzie trwał. Jego rząd wprowadził państwowy system opieki zdrowotnej i zainicjował znaczące reformy systemu szkolnictwa. Nazywana Singapurem Afryki Rwanda znalazła się obecnie wśród czterdziestu najlepszych miejsc na świecie do robienia interesów. Jej miasta są jednymi z najbezpieczniejszych na kontynencie. Z ponad sześćdziesięcioprocentowym przedstawicielstwem Rwanda ma zdecydowanie najwięcej kobiet w parlamencie w stosunku do jakiegokolwiek rządu na świecie. W ramach swojej narodowej inicjatywy „Vision 2050” Rwanda – kraj bez dostępu do morza, ze skromną ilością poszukiwanych na rynkach bogactw naturalnych – planuje w ciągu następnych trzydziestu lat stać się krajem o wysokim PKB.
Jednak osiągnięciem Kagamego, które robi największe wrażenie, jest niewątpliwie to, w jaki sposób zahamował brutalne napięcia na tle etnicznym – a trzeba pamiętać, że te z łatwością mogły już dawno temu zniszczyć kraj. Dokonał tego częściowo przez uchwalenie prawa przeciw mowie nienawiści powiązanej z etnicznością oraz przepisów, których interpretacja każe uznać za nielegalne – a w każdym razie niewskazane – identyfikowanie się według grup etnicznych. Wprowadził te zarządzenia w okresie pokoju politycznego i stabilizacji, kiedy spodziewano się czegoś przeciwnego, przy okazji głosząc przebaczenie i tolerancję.
Sposób sprawowania rządów przez Kagamego jest niemal powszechnie wychwalany. Regularnie bywa ekspertem na szczytach międzynarodowych i na uniwersytetach; został zasypany doktoratami honoris causa, a pośród jego największych admiratorów znajdują się tacy ludzie jak Bill Clinton, Bill Gates i Tony Blair.
Ten podziw przyciąga zaś nie tylko płomienne słowa, ale także twardą walutę. Niemal połowa rwandyjskiego budżetu pochodzi z pomocy zagranicznej, i są to fundusze, które rządy Zachodu i organizacje pozarządowe uważają za dobrze wydane pieniądze.
I z tego powodu „New York Times” określił Kagamego jako „ulubionego silnego człowieka globalnej elity”.
I oto dotarliśmy do komplikacji.
Zasługi Kagamego nie są tak zupełnie krystaliczne. Może być popularny w całej Rwandzie, ale kwestii utrzymania władzy nie zostawił czystemu wyborczemu przypadkowi. Kagame nie jest uważany za dyktatora. Czy jego rządy są autorytarne? Być może. Jest tyranem? Może. Czy jest człowiekiem silnym? Z całą pewnością. Lecz niezupełnie jest dyktatorem. Skutecznie utrzymuje się przy władzy od ponad dwudziestu lat dzięki wygrywanym wyborom. Raz jednak powiedział o swoich politycznych oponentach: „Wielu z nich ma skłonność do umierania”.
Organizacje broniące praw człowieka od lat spisują dane wielu dziesiątek jego prominentnych i mniej znanych politycznych wrogów, którzy nagle zostali znalezieni martwi albo na wiele lat trafili do więzienia po tym, jak skrytykowali jego rządy. Jeden z jego największych krytyków, Paul Rusesabagina – którego bohaterskie czyny podczas ludobójstwa z 1994 roku zainspirowały film Hotel Rwanda – został aresztowany i skazany za rzekome czyny terrorystyczne w 2021 roku.
Żadna z tych rzeczy nie jest jakąś szczególną tajemnicą dla świata Zachodu. W 2013 roku Departament Stanu USA zauważył na temat Rwandy: „Najważniejszym problemem, jeśli chodzi o przestrzeganie praw człowieka w kraju, pozostaje ściganie przez rząd przeciwników politycznych i obrońców praw człowieka, którzy padają ofiarą prześladowań, aresztowań i nadużyć; nieposzanowanie rządów prawa przez siły bezpieczeństwa i sądownicze; [i] ograniczanie wolności obywatelskich".
Anegdot o ostrym charakterze Kagamego jest bez liku, od raportów na temat jego zdolności do przemiany w ciągu kilku sekund ze spokojnego profesora we wrzeszczącego tyrana, do historyjek o tym, jak osobiście chłosta ministrów, którym nie udało się osiągnąć wyznaczonych celów.
Pozostający u władzy przez ponad dwie dekady, obecnie żwawy sześćdziesięciokilkulatek, Kagame będzie koło osiemdziesiątki przy kolejnym poważnym sprawdzianie swoich rządów. Miał odejść w 2017 roku po wypełnieniu konstytucyjnego maksimum dwóch siedmioletnich kadencji. Szczęśliwie dla niego parlament wprowadził poprawkę do konstytucji, co oznacza, że będzie mógł rządzić do 2034 roku.
Przeprowadzane dotąd wybory nie były modelowym przykładem tych wolnych i uczciwych. Kagame często startuje w zasadzie bez przeciwnika, więc wciąż pojawiają się oskarżenia, że wyborcy, którzy mają zamiar wybrać innych kandydatów są wyprowadzani z błędu przez żołnierzy przy lokalach wyborczych. Pojawiają się nawet sugestie, że zakaz publicznego wyrażania się źle o innych grupach etnicznych jest próbą przykrycia wszelkich wewnętrznych sprzeciwów wobec tego, że Tutsi – którzy stanowią niespełna czternaście procent społeczeństwa – przejęli niemal wszystkie wyższe stanowiska w rządzie i administracji. Lecz i tak kubeczek prezydenta – pełen zagranicznej pomocy, zaproszeń do przemawiania na prestiżowych wydarzeniach i głośnych pochwał dla jego wzorowego afrykańskiego przywództwa – dalej się napełnia.
Rządy Kagamego są skomplikowaną zagadką i skłaniają do zadawania pytań o naturę demokracji oraz o to, jaka forma rządów najbardziej pasowałaby do tych młodych, siłą podzielonych państw zmagających się z własną tożsamością. Zapewnił pokój i dobrobyt małemu krajowi z bardzo małą ilością surowców naturalnych, który w przeciwnym razie mógłby implodować pod ciężarem dawnej ksenofobii. Niektórzy eksperci twierdzą, że tym młodym, podzielonym państwom potrzeba silnej i kompetentnej ręki. Jednak niezwykle trudno jest trzymać taką siłę w ryzach w nieskończoność. Ludzka moralność jest notorycznie nadwyrężana przez nieograniczoną władzę. W każdej chwili prąd może stać się jeszcze bardziej rwący i może odsunąć kraj od dobrobytu, a silny człowiek, któremu nikt nie rzuca wyzwania, może zwiększać swoją władzę, uwalniając falę przemocy, która nie oszczędzi nikogo, ponieważ będzie chciał ugruntować swoje – a dane mu z bożej łaski, jak sądzi – panowanie. Autorytarni władcy bardzo rzadko odchodzą, nie pociągając za sobą w otchłań swojego kraju.
W długim wywiadzie dla „New Yorkera” Kagame opowiada o swojej rozmowie z młodym człowiekiem, który został zraniony maczetą i zostawiony na śmierć w jednym z masowych grobów, jakich mnóstwo było w Rwandzie podczas ludobójstwa. Jakimś cudem chłopak przeżył. Wiele lat później w ramach krajowego programu pokoju i pojednania prezydent Kagame kazał wypuścić z więzienia ekstremistów, którzy zorganizowali masowe mordy – i kilku z nich zamieszkało potem w wiosce tego młodego człowieka. Po tylu latach od tamtych wydarzeń Kagame chciał się dowiedzieć, jak ten mężczyzna radzi sobie, żyjąc o kilka kroków od ludzi, którzy próbowali zamordować jego i jego bliskich.
Zapytałem go więc: "Jak dajesz radę?" – mówi Kagame w wywiadzie. – "Kiedy ich spotykasz, co ci mówią albo co ty do nich mówisz? Co czujesz? Chcę, żebyś mi szczerze powiedział, co czujesz." Młody człowiek spojrzał na swojego prezydenta i odpowiedział: "Daję radę, bo poprosiłeś nas, żebyśmy dawali radę”.
Z książki Afryka to nie państwo
#czytajzhejto #historia #afryka #rwanda
Z władzami autorytarnymi i dyktatorami tak już jest, że dzięki rządom silnej ręki często udaje im się zaprowadzić ład społeczny i wzrost gospodarczy, ale wystarczy jeden błędny krok, by wykrzesać iskierkę, która wznieci pożar. Wyjścia są wtedy dwa: albo utrata władzy, albo pozostanie przy niej, ale z popadaniem w coraz większą paranoję i totalitaryzm. Np. taki Łukaszenka. Kilka lat temu był coraz częściej wychwalany, że może autorytarny, może i nawet dyktator, ale przecież jaki spokój i porządek panuje na Białorusi, ewidentnie ma ogromne poparcie społeczeństwa, no i sprytnie lawiruje między Rosją a Zachodem, dzięki czemu może i tu, i tam coś dla siebie i swojego kraju ugrać. Wszystko zmieniło się po sfałszowanych wyborach w 2020 r. i masowych protestach po nich, kiedy wybrał drogę twardej dyktatury i ostrego kursu prorosyjskiego. Widzę tam sporo podobieństw z Rwandą - czy tam też wkrótce tak będzie? Albo np. Kim Dzong Un. Początkowo całkiem nieźle się zapowiadał. Stopniowa liberalizacja życia społecznego i gospodarczego w KRLD, wzrost ruchu turystycznego, pełne uśmiechów spotkania z władzami Korei Południowej i USA - a teraz? Rezygnacja z idei pokojowego zjednoczenia Korei, budowanie kultu własnej osoby wręcz przyćmiewającego poprzedników i coraz większą brutalność władzy wobec jakichkolwiek przejawów sprzeciwu. Co ciekawe, zmiana kursu władz Białorusi i KRLD zbiegła się w czasie z pandemią koronawirusa. Władze KRLD wykorzystały ją nawet do całkowitego zamknięcia kraju. Czy pandemia miała też wpływ na politykę Rwandy i sposób sprawowania władzy przez Kagamego?
https://dzialzagraniczny.pl/2024/07/dlaczego-nba-koleguje-sie-z-dyktatorem-rwandy/
dodatkowo o NBA i Rwandzie
@smierdakow Ty to parafrazujesz jakoś czy to jest kopiuj-wklej z książki?
@Papiezak2137 kopiuj wklej, ale usuwam niektóre fragmenty, żeby skrócić
Zaloguj się aby komentować
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Było kilka minut po 6-ej, gdy od strony Kalisza rozległ się spodziewany przez nas huk wystrzałów armatnich. Artylerja pruska zaczęła bombardować miasto znowu. Tym razem bombardowanie było o wiele dłuższe niż we wtorek. Trwało ono niemal do godziny 9 1/2, przyczem strzały szły dość gęsto. Strzelano widocznie sekcjami, gdyż po dwuch strzałach następowała kilkuminutowa przerwa, dłuższą znów przerwę zaobserwować można było po ośmiu wystrzałach. Z balkonu willi doskonale mogliśmy obserwować pociski, padające na miasto, lub na okoliczne łęgi. Widoczne za dnia jako obłoczki szybko przesuwające się po niebie, w miarę nastąpienia ciemności stały się one możliwe do zaobserwowania tylko w chwili wybuchu — jaskrawym światłem białym, przypominającym trochę lampki elektryczne, nieosłonione mlecznym kloszem.
Nie wiem z jakiej racji, w obecnem bombardowaniu prusacy uwzględniają przeważnie park i północno-zachodnią część miasta, ulice Stawiszyńską i Skarszewską, oraz przestrzeń podmiejską, zawartą między szosami Konińską i Turecką — tu bowiem najgęściej widoczne są owe światła jaskrawe pękających pocisków. Obawiamy się, czy nie zacznie i nam grozić nie bezpieczeństwo, pękające bowiem pociski widzimy koło suszarni, odległej od nas o l l/2 kilometra nie spełna ale, jak się zdaje, były to już największe wysiłki armat pruskiej artylerji polowej, któremi ostrzeliwano miasto. W każdym bądź razie — świst — ostry i metaliczny zarazem — jakiś dziwacznie buczący — odgłosy przerzynającego powietrze, lecącego pocisku, słyszymy doskonale.
W połączeniu z łuną pożaru Ratusza i niesionym przez wiatr dymem i niemiłym zapachem spalenizny — bombardowanie sprawiało straszne wrażenie.
W trakcie bombardowania wpada na podwórze bryczka, z której wyskakuje jakiś jegomość z wyrazem okropnego przerażenia w oczach i na twarzy całej.
„Panowie — na miłość boską pozwólcie mi tu przeczekać do rana. Jadę do miasta, ale tam straszne rzeczy się dzieją... wstrzymano mnie przed rogatką... bom na śmierć pewną jechał... Aby do rana“...
Z rozmowy dowiadujemy się, że jedzie z pod Łęczycy do Kalisza, gdzie synek jego przygotowuje się do egzaminów wstępnych i że od kilku dni niema o dziecku żadnych wiadomości. Usłyszawszy o zajęciu Kalisza przez prusaków i o zajściach w mieście, jedzie ratować dziecko... Kto wie, czy nie zapóźno.
W dalszej pogawędce od uspokojonego nieco przybysza dowiadujemy się rzeczy, które nas bardzo serjo zaniepokoiły.
Przejeżdżając przez Uniejów, widział ciągnące w stronę Kalisza wojsko rosyjskie. O sile i rodzaju broni nic nie umie powiedzieć. Pamięta tylko, że rozmawiał z dragonami pułku, konsystującego przed wojną w Kaliszu i że mówili mu, iż ciągną na Kalisz, aby odebrać miasto i że oczekują tylko w Uniejowie na większe siły. Nic więcej dowiedzieć się nie można. Na pytanie, czy widział armaty, przybysz odpowiada gorączkowo: „Ależ były, były i to sporo, ale najwięcej dragoni z Kalisza.
Rozlegające się co kilka minut a nawet od czasu do czasu i częściej strzały działowe, z których każdy mógł być śmiertelnym dla dziecka, nie mogły sprzyjać uspokojeniu się zupełnemu — biedaka — dążącego na jego ratunek mil kilkanaście... Wkrótce też pożegnaliśmy go, oddając do rozporządzenia do wyboru pokój w pustej willi, lub pomieszczenie w czworakach między ludźmi — i powracamy do domu.
Dobrze już po 9-ej rozległa się jednorazowa salwa z kilku armat — potężny huk wstrząsnął powietrze.
„No, to chyba już finał, a czas wielki po temu"... rzucam przypuszczenie.
Jakoż zgadłem. Na razie bombardowanie zakończyło się ową salwą. Szkód zrządziło ono stosunkowo niewiele. Pociski zniszczyły sporo drzew w parku, do którego z jakąś zajadłością, jak widzieliśmy, strzelano, popsuły nieco dachów na leżącej wyżej, niż reszta miasta, dzielnicy t. zw. Chmielniku, i porobiły nieco dziur w pojedynczych domach przy ulicy Babinej, gdzie między innemi uszkodzono dom Parczewskich. Ofiar w ludziach nie było, mieszkańcy bowiem, nauczeni już doświadczeniem, wraz z początkiem bombardowania pochowali się do piwnic i suteren. Wrażenie jednak było straszne, kto po został w mieście, ten myślał o ucieczce z tego piekła.
Tymczasem jednak należało nam pomyśleć o nowem niebezpieczeństwie, jakie wynikło ze zbliżenia się do Kalisza wojsk rosyjskich i zapowiadanej przez nie bitwy pod tem miastem. Wydawała się ona bardzo prawdopodobną. Siły niemieckie, wraz z temi, co nadciągnęły przy armatach, nie przenosiły kilku bataljonów piechoty i dwuch szwadronów, najwyżej ułanów — nie licząc oczywiście artylerji, którą obliczać można było na osiem dział i również kilkanaście kartaczownic. Wyprzeć więc prusaków z powrotem w granice Niemiec było dość łatwo, odebranie zaś Kalisza i zwycięstwo pod jego murami odniesione, odpowiednio skomentowane i ubarwione, echem rozgłośnem rozeszłoby się po świecie całym, jako dotkliwa klęska niemców. Lecz, w razie bitwy nasze Pólko bezwzględnie skazane było na zagładę. Leżąc na wyniosłości, tuż przy szosie Tureckiej, którą właśnie ciągnęli rosjanie, ze swemi ogrodami gęstemi i sporą ilością murowanych domów, tworzyło ono wyborną pozycję przeciw Kaliszowi, tem bardziej, że zajmujące ją wojsko oparte było prawem skrzydłem o drogę Skarszewską, panującą nad miastem, lewem zaś o rzeczkę Strędnię dość w tym czasie wskutek deszczów głęboką. Dworek nasz, murowany, piętrowy, ukryty w gąszczu drzew, mógł stać się zupełnie naturalnvm'kluczem pozycji rosyjskiej.
Skoro to było widoczne dla nas - nie mogliśmy przypuszczać, żeby nie było wyraźnem i dla prusaków, tymbardziej, że w ciągu dni ostatnich, przejeżdżające patrole ułańskie hacznie oglądały wieś całą wraz z dworkiem i zapowiadały chłopom, że w razie zbliżenia się rosjan, całą wieś będą musieli spalić dla oczyszczenia sobie pozycji. Po krótkiej więc naradzie zdecydowaliśmy się opuścić Pólko na drugi dzień rano, tymczasem zaś poszliśmy spać, aby sił zaczerpnąć do nowej wędrówki, której pierwszym etapem miał być odległy o jakieś wiorst 12, piaszczystą drogą, na uboczu od szos Tureckiej i Łódzkiej — Koźminek — ongi słynne Wielkopolskie Ateny — siedlisko Braci Polskich — dziś uboga, zapadła mieścina, zachowująca tradycje rożnowiercze, jedynie przez olbrzymi od setek żydów, w których ręku znalazł się tam cały handel.
JA nawet — gdyby i pogłoska o nadciąganiu rosjan nie sprawdziła się, to i tak nerwy pań i dzieci nie były w stanie wytrzymać dłużej straszliwego napięcia. Dzień piątkowy — morderstwa uliczne, których odgłosów w postaci ustawicznych strzałów karabinowych, tępego huku salw i denerwującego trzasku kartaczownic, słuchaliśmy przeszło godzinę, dwugodzinne bombardowanie i owe błyskające na przyległych polach pociski, ciągły ich świst w powietrzu i wreszcie pożar miasta, na tle wciąż uciekających w strachu obłąkania ludzi, mogłyby najmocniejsze nerwy rozstroić. Widzieliśmy to jak najdobitniej na chłopach — gospodarzach. W ciągu dnia tego biedacy kilkakrotnie uciekali i wracali, pomimo naszego uspokajania i zapewnień, że przecież, o ileby tylko rzetelne niebezpieczeństwo groziło, my byśmy nie pozostali napewno.
Bombardowanie wieczorowe wreszcie przechyliło szalę. Gdy koło godziny 11-ej wyszedłem na drogę dla zasiągnięcia języka, wieś zastałem niemal zupełnie pustą. Podsypawszy karmu wszelkiej „gadzinie" i zamknąwszy chałupy, poczciwi kmiecie uciekli co żywo do wsi sąsiednich, głównie zaś do leżącej za górą Kolonji Tłokińskiej. Straszne i złowrogie wrażenie robił wieczór tego okropnego dla Kalisza dnia 7 sierpnia. Nad miastem zwisała olbrzymia czarna chmura dymu, na której czerwonem zarzewiem odbijała się łuna dogasającego Ratusza. Ujadanie psów w całej okolicy, daleki pogwar uciekających mimo ciemnej — bo chmury zbierające się na niebie zasłaniały księżyc — nocy mieszkańców, przerywały posępną ciszę nocną. Gdzieś daleko na szosie rozlegał się tentent koni jakiegoś zapóźnionego patrolu, ówdzie znów skrzyp woza napakowanego wysoko i z wysiłkiem ciągnionego przez zbiedzone szkapy, wrywał się w złowrogą ciszę, jaka powoli obejmowała Kalisz i okolice... Koło 12-ej w nocy, gdy już spokojnie zasnąłem, rzetelnie zmordowany wrażeniami dnia ubiegłego, znów rozległ się huk złowrogi, budząc mnie ze snu.
Prusakom jeszcze było mało dokonanej zemsty! Ropoczynało się nowe bombardowanie.
Wkręciłem się serjo.
Zaloguj się aby komentować
Naszywka na dole to flaga Rodezji, państwa które już nie istnieje. Roof określał się jako "ostatni Rodezyjczyk".
Jakieś trzydzieści lat przed przyjściem Dylanna na świat brytyjscy kolonialiści przyjęli do wiadomości nieuchronność niepodległości całej Afryki. Lecz jedna kolonialna administracja w południowej Afryce nie chciała ustąpić.
W odróżnieniu od Afryki Zachodniej w południowej Afryce panował klimat, w którym kolonialiści mogli czuć się komfortowo. Eksploatowali surowce naturalne i zaanektowali całą ziemię – wprowadzając formę białego supremacjonizmu, która wytworzyła system kastowy, brutalnie uciskający czarną społeczność. Był to terroryzm.
Pod koniec XIX wieku ta forma rządów została wprowadzona przez Brytyjczyków kolonizujących skrawek południowej Afryki nazwany przez nich Rodezją Północną i Rodezją Południową. Potem nastały lata sześćdziesiąte, kiedy ruchy czarnych nacjonalistów w regionie żądały wolności – pokojowo i na inne sposoby – od rządów białej mniejszości. Władze Rodezji Północnej w końcu uległy, zgadzając się na niepodległość w 1964 roku. Nacjonaliści zmienili nazwę kraju na Zambia.
Biali z Rodezji Południowej jednakowoż odmówili oddania władzy – niewzruszeni w swej wierze, że czarni nie są w stanie rządzić się sami, że jest im lepiej pod władzą białych. A skoro nie musiało się już odróżniać od swoich północnych sąsiadów, państwo odrzuciło niepotrzebny przymiotnik i przyjęło nazwę Rodezja. Brytyjski rząd zażądał, aby rodezyjski rząd zrzekł się władzy na rzecz rządów większości. Lecz biali osadnicy twardo odmawiali. Rasistowskiemu ruchowi przewodzili polityk Ian Smith i jego biała nacjonalistyczna partia Front Rodezyjski. Premier Smith przysiągł, że tak długo, jak będzie żył, i jeszcze setki lat po jego śmierci, Afrykańczycy nigdy nie przejmą Rodezji.
Smith był niezwykle przywiązany do tego kredo białych rodowitych Rodezyjczyków. Do tego stopnia, że w 1965 roku Front Rodezyjski proklamował niezależność od Zjednoczonego Królestwa tylko po to, żeby móc kontynuować rasistowską politykę bez kontroli Londynu. Zadziałało. Brytyjski rząd był wściekły, ale niewiele mógł zrobić.
Opór ze strony społeczności międzynarodowej słabł, więc Smith mógł się skupić na tłumieniu wszelkich czarnych powstań w Rodezji. Czarne partie narodowe zostały zakazane, a ich liderów aresztowano i osadzono w więzieniach na dekady. Dziewięćdziesięciu procentom czarnej populacji odebrano prawo do głosowania w wyborach. Najbardziej opresyjne i brutalne – jako forma przemocy sankcjonowana przez państwo – były działania Selous Scouts, regimentu rodezyjskiej armii specjalizującego się w wyłapywaniu buntowników. „Biały jest panem w Rodezji – oświadczył Smith. – On ją zbudował i zamierza ją utrzymać w swoich rękach”.
Międzynarodowa społeczność mogła jedynie potępić rodezyjską administrację. Sankcje nie przynosiły skutku przez całe lata sześćdziesiąte, podobnie jak próby negocjowania z reżimem. Tymczasem rasistowskie nieposłuszeństwo Smitha zapewniało mu coraz większą popularność pośród białych supremacjonistów i neonazistów w USA – grup, które faktycznie wiodły prym, jeśli chodzi o propagowanie idei rasowego podporządkowania swoich współobywateli. Fanatyków, których zachwycało to, jak daleko chce się posunąć Rodezja, żeby utrzymać rządy białych.
Czarni działacze narodowi walczyli o godność. W 1972 roku wypowiedzieli wojnę partyzancką rodezyjskiemu rządowi. Dwa lata później w celu stłumienia buntowniczego ferworu rząd zgodził się uwolnić kilku więźniów politycznych zamkniętych od ponad dekady. Pośród uwolnionych znajdował się Robert Mugabe - twarz ruchu rewolucyjnego, pięćdziesięciojednoletni były nauczyciel, który lącznie spędził za kratami jedenaście lat.
W więzieniu Mugabe wraz z innymi liderami rewolucyjnymi spiskował na rzecz wyzwolenia swojego kraju – ośmioletnia wojna partyzancka rozpoczęła się w 1972 roku. Przełom nastąpił w 1975 roku, kiedy Portugalczycy utracili kontrolę nad Mozambikiem. Bojownicy o wolność, w tym Mugabe, zdołali przedostać się z Rodezji do Mozambiku, aby stamtąd koordynować ruch wyzwoleńczy. Smith i Front Rodezyjski byli więc atakowani z różnych stron.
W połowie lat siedemdziesiątych Smith już tylko opóźniał to, co było nieuniknione. Rodezja utraciła poparcie wielu swoich sąsiadów, szczególnie RPA, a USA zaczynały coraz mocniej naciskać. Lecz Smith nie miał zamiaru łatwo rezygnować. Przez lata starał się negocjować w kwestii podzielenia się władzą, co zapewniłoby białym Rodezyjczykom utrzymanie większości instytucji. Byli skłonni zrobić krok w tył, jednocześnie nie ruszając się z miejsca.
W wyniku trwającego konfliktu trzydzieści tysięcy ludzi straciło życie. Rząd brytyjski starał się doprowadzić do zawieszenia broni i w 1979 roku zaprosił wszystkie zainteresowane strony do Londynu. Spotkanie wypracowało Porozumienie w Lancaster House, które ostatecznie wytyczyło drogę do niepodległości dla nowego rządu wybranego przez większość, dzięki nadaniu prawa wyborczego czarnym. W zamian biali mogli utrzymać dwudziestoprocentową reprezentację w parlamencie. Smith nienawidził tego porozumienia, niemniej jego pole manewru zostało bardzo ograniczone.
Cztery miesiące później czarna większość została ostatecznie uwolniona od ucisku mniejszościowego rządu. Nazwę kraju zmieniono na Zimbabwe.
Robert Mugabe był postrzegany jako bohater ruchu wolnościowego. Walczył, żeby przynieść ulgę narodowi, który bardzo długo czekał na wyzwolenie od fanatycznej doktryny Smitha. W pierwszych wyborach legislacyjnych partia Mugabego zdobyła większość miejsc w parlamencie. Robert Mugabe został pierwszym czarnym premierem. Został nawet uhonorowany tytułem szlacheckim przez królową brytyjską Elżbietę II w 1994 roku.
Mugabe doprowadził kraj do ruiny, a świat go później potępił, ale to już inna historia.
Mugabe patrzył sfrustrowany, jak świat zakochuje się w innym wcześniej uwięzionym bojowniku o wolność, który został okrzyknięty – tak jak on kiedyś – symbolem postkolonialnego przywództwa, a jego imię stawało się synonimem wielkości.
Ponad flagą Rodezji na kurtce Dylanna Roofa widniała flaga innego głęboko rasistowskiego kraju: apartheidu Republiki Południowej Afryki.
W 1948 roku RPA przyjęła swój osławiony, trwający czterdzieści sześć lat system apartheidu, zinstytucjonalizowanej segregacji rasowej.
Ruchowi działającemu na rzecz zrównania praw czarnoskórych mieszkańców przewodził Afrykański Kongres Narodowy (ANC). Jego walka o sprawiedliwość rasową sprawiła, że Nelsona Mandelę i innych działaczy ANC uznano na Zachodzie za terrorystów i rząd uwięził ich w kolonii karnej. Dopiero po ich wypuszczeniu po dwudziestu siedmiu latach, kiedy Mandela odrzucił zemstę, został okrzyknięty międzynarodowym symbolem.
Tak jak Mugabe w Rodezji, Mandela został wybrany prezydentem w pierwszych powszechnych wyborach w RPA. Lecz podobieństwa na tym się kończą, bowiem obaj obrali bardzo różne sposoby rządzenia swoimi państwami i złagodzenia zaduchu fanatyzmu. Mandela wybrał prawdę i pojednanie, pokazując, że istnieje inna droga, i odszedł ze stanowiska po jednej kadencji. Mugabe wybrał przemoc. Choć tak różne były te podejścia, żadne z nich nie zdołało w pełni rozwikłać mocno splątanych nici segregacji na siłę wplecionych w tkaninę ich narodów.
Ian Smith twierdził, że czarni nigdy nie będą rządzić w Rodezji. Jednak zarówno on, jak i inni kolonialiści z czasów apartheidu zapomnieli dodać, że celowo rozsypali potłuczone szkło, które utrudni chodzenie, bez względu na to, czy wybierzesz pokój, czy zemstę – że wysłali przekaz tak rasistowski, że nawet dekady później i w oddalonych o tysiące kilometrów częściach świata wciąż będzie wzbudzać przemoc przeciwko czarnym, spokojnie skłaniającym głowy w modlitwie.
Z książki Afryka to nie państwo.
#czytajzhejto #historia #afryka #ciekawostki
Na wstępie disclaimer - nie jestem rasistą, a to co za chwilę przeczytasz, jest tylko skrótowym i odartym z moralnych rozważań podsumowaniem europejskich działań kolonialnych.
Afryka jest niewątpliwie kolonialną porażką Europejczyków. Gdy porównamy to jak dziś wygląda Ameryka Północna, Australia i w większości Ameryka Południowa do Afryki - to widzimy, że to w zasadzie jedyny kontynent, w którym utrzymała się rdzenna ludność. Czynników które do tego doprowadziły jest kilka: czas, wielkość terytoriów i bariery geograficzne. Ameryka została silnie spenetrowana, gdy jeszcze nie było lekarstw i szczepionek - miejscowa ludność w dużej mierze wymarła z nieznanych wcześniej chorób przywiezionych przez Hiszpanów. Ci co przetrwali zostali bezlitośnie dobici przez osadników. Tak było w USA - gdzie cały XIX w. to czystka etniczna na Indianach. Była możliwa do zrealizowania, bo kontynent jest dużo mniejszy niż Afryka i do tego nieźle ułożony pod względem barier geograficznych - dwa oceany od wschodu i zachodu, pustynia od południa, tundra od północy. Do tego góry i duże rzeki idące na linii północ-południe - można było Indian rugować kawałek po kawałku bez groźby zewnętrznej interwencji i bez dopływu ludów z innych rejonów. Jeszcze łatwiej było w Australii, w której lokalsów było dużo mniej, a teren było totalnie odcięty od innych części świata.
A Afryka - zupełnie inna historia. Duży teren bliski geograficznie wielu graczom - późno XIX-wieczny wyścig o Afrykę nie ma nic wspólnego z Objawionym Przeznaczeniem (Manifest Destiny) w imię, którego dokonano czystki etnicznej w Ameryce Północnej i na dobre skolonizowano USA. Po pierwsze za późno, po drugie za duży teren ze zbyt dużą populacją, po trzecie za wielu chętnych... Rezultat to zupełnie inny model kolonizacji - niewielkie znaczenie osadników (dla osadników liczy się pokój), a duże znaczenie eksploatacji lokalnej ludności i zasobów naturalnych...
Atrakcyjne klimatycznie dla Europejczyków tereny Afryki Południowej przyciągały co prawda osadników, ale nie możliwe było dokonanie takiej czystki, jak w USA. Zbyt dużo lokalnych ludzi i bliskość zarówno obcych mocarstw (brytyjska rywalizacja z Niemcami i Francją oraz w mniejszym stopniu z Portugalią), a także bliskość innych kolonii, z których bez problemu mogli napływać ludzie...
To wszystko sprawiło, że biali są skazani w Afryce na wyginięcie albo emigrację. System apartheidu spowolnił proces, do dziś w RPA żyją biali - ale ich udział maleje i jakoś nie wierzę w to, że akurat tam uda się stworzyć wieloetniczne, multikulturowe państwo demokratyczne. To kwestia czasu, kiedy biali stamtąd wyjadą - sami lub zostaną wypędzeni tak jak w Zimbabwe.
A wracając do artykułu - z jego przekazem generalnie się zgadzam, poza jednym elementem. Jako pokazuje przykład Mugabe i Zimbabwe rasizm to nie jest wyłączna domena białych. Lokalna ludność wcale nie składa się wyłącznie z osób "spokojnie skłaniającym głowy w modlitwie". Wydaje mi się nawet, że gdyby przeprowadzić badania na ten temat - to pewnie okazałoby się, że poglądy rasistowskie w Zimbabwe ma dużo większy odsetek ludzi niż gdziekolwiek w Europie, czy też w USA.
Obrzydliwy manipulujący post. Po chuj info o jakimś mordercy? Taki obraz manipulacji lewackiej.
@dildo-vaggins widzę, że w internecie już wszystko jest lewackie i prawackie, może przerwa od internetu dobrze zrobi?
@smierdakow Nawet jak człowiek sobie zablokuje tag polityka to się przedzierają prawakolewaki i lewakoprawaki
Wojna w Rodezji zawszę będzie mi się kojarzyła z jednym. Super krótkimi szortami taktycznymi.
Zaloguj się aby komentować
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #Kalisz1914
Poprzednie części pod tagiem #Kalisz1914
Widok ulic Kalisza po strzałach był straszny. Bruk niemal wszędzie zasłany trupami i pełzającymi rannymi, zlany krwią, a w ogromnej ilości miejsc formalnie pokryty mnóstwem gilz od ładunków — szczególniej tam, gdzie stały kartaczownice. Wśród trupów byli i sasi.
Na Rynku leżał trup ułana z koniem i walało się coś z ośm karabinów niemieckich i kilka tornistrów. Czy były to rzeczy porzucone przez uciekających w popłochu sasów, nie mogłem oczywiście stwierdzić; plamy krwi jednak obok nich świadczyły o tragicznym losie ich właścicieli. Trup żołnierza saskiego leżał w parku, tamże na wale między mostem więziennym a wodospadem w kałuży krwi walał się tornister żołnierski. Jakiekolwiek ustalenie liczby rannych i zabitych żołnierzy jest absolutnie niemożliwe, wobec szybkiego uprzątnięcia ich przez towarzyszy. Odezwa komendanta saskiego Hellera, podaje dość prawdopodobną choć ogólnikową liczbę „kilku zabitych i kilku rannych żołnierzy“ — „jeden oficer ranny“. Kilkanaście furmanek z rannymi, jak stwierdzono, jechało w stronę Skalmierzyc.
Również niemożliwem wydaje się ustalenie cyfry ofiar z pośród ludności kaliskiej. Zginęło sporo przybyłych dnia tego do miasta mieszkańców okolicznych, a następnie zbieranie i kontrolę trupów i rannych uniemożliwiali sasi — rzuciwszy się do rabunku, strzelając do pojedynczych osób i dobijając rannych, przez co liczba zabitych dnia tego — z górą sto osób—wyższą chyba będzie od przypuszczalnej cyfry rannych. Z tych ostatnich ocaleli ci tylko, co będąc lżej ranni, sami uratowali się ucieczką. Ciężej ranni w olbrzymiej większości umarli bez ratunku, lub zostali bestjalsko dobici.
Szczęśliwym trafem ocalał z dobijanych — popularny w Kaliszu właściciel sklepu p. Jan Kindler. Raniony kulą na wylot w szyję—upadł, po jakimś czasie gdy chciał ruszyć się — zauważyli go przechodzący niemcy i dali doń salwę — z zamiarem dobicia — jedna kula zsunęła się po żebrach, druga przeszła na wylot rękę i trzecia zadała ciężką ranę w ramię. K. upadł i został dopiero po wyjściu niemców z miasta odnaleziony i przeniesiony do szpitala, gdzie poprawił się wkrótce. Dobijania tego zresztą niemcy bynajmniej się nie wypierali — „A po co mieli się męczyć?“ — oświadczył D-rowi S., jeden z oficerów, na robione sobie wyrzuty z tego powodu.
Podczas rabunku, jaki nastąpił po strzelaniu, rabowano przedewszystkiem konie. Bez ceremonji zabierano je od przybyłych do miasta furmanów, rozstrzeliwując właścicieli w razie najmniejszego oporu, lub choćby protestu. Nie poprzestając na tem — rzucono się później na sklepy w Głównym Rynku.
Na zakończenie rabunku niemcy podpalili Ratusz. Po oblaniu naftą wnętrza, żołnierze rzucili tam ogień i sami wybiegli na Rynek, gdzie stał większy oddział. Po mieście tymczasem wciąż jeszcze tu i owdzie, lecz bardzo gęsto, rozbrzmiewały pojedyńcze salwy. Dobijano rannych, pełzających we krwi i rozpaczliwie szukających ratunku. Gdy gryzący dym wypełnił już wnętrze Ratusza, nagle w oknach ukazały się przerażone twarze pozostałych tam jeszcze kilku urzędników i woźnych. Słychać okrzyki trwogi kobiet i dzieci, którym groziło spalenie żywcem. Widząc wyglądających w strachu śmiertelnym z okien, niemcy wołają, aby się ratowali... Wkrótce też przez główne wejście, niemal już z pośród szalejącego ognia, wybiega kilku woźnych, radny magistratu Jormuński oraz sekwestrator Paszkiewicz... Reszta widocznie uratowała się bocznem wejściem przez sąsiedni dom p. Masło... Nagle dzieje się coś niesłychanego — żołdacy rzucają się na wybiegające ofiary... Pierwszemu z biegnących, żołdak roztrzaskuje głowę siekierą, innych stawiają pod murami i rozstrzeliwują momentalnie
(* Niemcy, chcąc wytłomaczyć się z tej niemożliwej wręcz do uwierzenia zbrodni — ogłaszali, że spalono Ratusz dlatego, że stamtąd padł strzał, który rzekomo zabił oficera. Jest to fałsz. Jak widzieliśmy powodem morderstw piątkowych był spłoszony koń ułański, który wybiegł galopem naprzeciwko wracających sasów i wywołał popłoch. Do konia zas tego umyślnie czy przypadkiem strzelił ułan. Widział to na własne oczy ocalony urzędnik magistratu J. który, prowadzony na rozstrzelanie, wyrwał się i pod gradem kul uciekł szczęśliwie.*)
Szczęśliwym trafem — cudem można powiedzieć — ocalał wówczas podobno radny Jormuński. Postawiony pod mur — widocznie na jakąś część sekundy przed salwą — omdlał i upadł wraz w towarzyszami, pławiąc się w ich krwi, lecz nie draśnięty nawet żadną kulą. Po kilku godzinach został znaleziony i odniesiony w bezpieczne miejsce podczas zbierania trupów i rannych — co ocaleli przed bestjalstwem prusaków, przez p. J. Zaborowskiego, na którego opowieści opieram zaznaczenia tego faktu. Wieści o podanych tu już po sprawdzeniu naocznych lub też przez wiarogodne osoby faktach, przedostawały się na Pólko w przesadzonej do niemożliwości postaci. Wraz też z widokiem przerażonych do ostateczności osób, rannych lżej, których wieziono, pokaleczonych koni — odgłosem salw i pojedynczych wystrzałów, które dochodziły wyraźnie, wywoływało to nastrój niemożliwego zdenerwowania, zwłaszcza, że niektóre osoby z letniska bawiły w samem mieście, narażone na śmierć niechybną z rąk rozwścieczonego żołdactwa.
Wreszcie — koło godz. 5 1/2 usunęli się z miasta niemcy — zapowiadało to nowe bombardowanie.
Zaloguj się aby komentować