Zdjęcie w tle
George_Stark

George_Stark

Fenomen
  • 399wpisy
  • 2491komentarzy
A, jeszcze jeden. Krzywdzący stereotyp, kiepski rym i zupełny brak miary – wszystkie moje znaki firmowe w jednym wytworze. Proszę bardzo:

***

Płody rolne
czyli Tradycyjna gościnność

Winogron puszcza już pierwsze soki,
już samogony po szopach pędzą,
kiełbasy też już powoli wędzą:
Dożynki! Zabawa! Jak w zeszłe roki!

Scenę już postawili w rynku chłopoki,
już przeczekali przemowę księżą,
wójt ze sołtysem jeszcze coś ględzą,
my – zaczynamy! Do dna weź dopij!

Zjechało się do wsi szacownych gości
z miastową próbują narzucać się modą.
Że kulturalni. No a my – prości.
My ich żegnamy. Co? Nie odchodzą?

Z rolniczych płodów, darów prawdziwych,
każdy pod okiem doczekał się śliwy.

***

#nasonety
#zafirewallem
#tworczoscwlasna

I sonet di proposta .

Zaloguj się aby komentować

Skandalem moim zdaniem jest formatowanie teksu na tej stronie. Chcąc zrobić wcięcie muszę się do jakichś dziwnych sztuczek uciekać!

Skandalem są również prowokacje. Szczególnie te wymierzone we mnie. Bo te wymierzone przeze mnie to już nie. Niemniej wywołany w zasadach do tablicy , podporządkowuję się tym zasadom. Bo przecież zasady to zasady!

***

I bez pomocy szewczyka smok owcę połyka

Wiadomo: owcami żywią się smoki.
Cóż z egzystencją bowiem tak nędzną
zwierzę to marne, pokryte przędzą,
zrobić by mogło? Jakie widoki
mieć może wełną zakrytooki?

O bojowym nastawieniu co prawda coś ględzą
lecz w owczym swym pędzie wprost w paszcze pędzą
smocze. A to, co zostanie, rozdziobią sroki.
Bo przecież nie kruki. Nie wrony. Litości!
Te ptaki szlachetne go nie podziobią!
Już wolą głód znosić swoich wnętrzności.

Takie to plotki po hejto chodzą
że moderator jest pamiętliwy.
Chciałeś sonetu? To proszę.
------------------------- Życzliwy.

***

#nasonety
#zafirewallem
#tworczoscwlasna
Wrzoo

@George_Stark

Albo wnętrzności Szkoci rozdziobią

Co owcze jelito nadzieją wątrobą

Wrzoo

Mógłby być smokiem, a nawet Francuzem

Bo Francuz nie puściłby owcy luzem

Byle nie sięgał po owcze pachy:

Stamtąd niezbyt apetyczne zapachy…

splash545

@George_Stark szanuję za poszanowanie zasad

Zaloguj się aby komentować

673 + 1 = 674

Tytuł: Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego. Pogląd na genezę religii ze szczególnym uwzględnieniem totemizmu; O zasadzie ekonomii myślenia.
Autor: Bronisław Malinowski
Kategoria: nauki społeczne

#bookmeter

Wiedza o człowieku nigdy nie uniknęła tego okresu surowego racjonalizmu i w zawiązku każdej gałęzi socjologii i etnologii spotykamy zawsze teorie starające się wytłumaczyć „początki” danego wierzenia czy instytucji społecznej przez hipotezę „człowieka pierwotnego” tak pedantycznie logicznego i racjonalnego jak sam uczony, który snuje te teorie.

Jeszcze na początku XX wieku antropologię (lub, szerzej: etnologię) uprawiało się zza biurek. Opierano się wówczas na relacjach, opisach, ale również i przedmiotach dostarczanych do cywilizowanego świata z dzikich rejonów przez tych, którzy te rejony odwiedzali: kupców, urzędników kolonialnych, misjonarzy – nie byli to jednak naukowcy. Naukowcy zaś, na podstawie dostarczonych im – materialnych lub nie – elementów wywodzących się z obcych, pierwotnych kultur w zaciszach swoich gabinetów wywodzili rozmaite teorie. Zdarzało się nader często również i tak, że z szerokiego zbioru dostępnych im przesłanek wybierali sobie te, które ułożoną teorię uprawomocniały ignorując jednocześnie te, które jej przeczyły. Trochę jak w wypaczonym słynnym zdaniu Hegla: „Jeśli fakty przeczą teorii, tym gorzej dla faktów”.

W tej „zabiurkowej” antropologii dominowały wówczas dwa podejścia: podejście ewolucjonistyczne i dyfuzyjne. Pierwsze z nich zakładało, że etapy rozwoju życia społecznego przebiegają dla wszystkich kultur tak samo. Wniosek, jaki z tego założenia został wyciągnięty brzmiał tak, że badając pierwotne kultury (kultury dzikich) jesteśmy w stanie odtworzyć przeszłość naszej własnej społeczności, a w konsekwencji zrozumieć mechanizmy, jakie w niej zachodzą. Drugie podejście, podejście dyfuzyjne zakładało z kolei wspólny dla całej ludzkości początek kultury (z jakiegoś powodu upatrywano go w starożytnym Egipcie) i rozpowszechnianie się jej elementów w kolejnych regionach (dyfuzję tych elementów kultury). Zadaniem, przed jakim według tego podejścia stała nauka, było prześledzenie drogi, którą kultura z Egiptu rozprzestrzeniła się na cały świat. I voilà! – jesteśmy w domu! Czy, w tym przypadku bardziej pasowałoby może: poza domem.

Totemicznym (tu, w trochę jednak wypaczonym znaczeniu, jako „wielkim”) dziełem tamtego okresu było dzieło Złota gałąź Sir Jamesa Georga Frazera. To właśnie to dzieło wywarło na Bronisławie Malinowskim wrażenie tak silne, że zrozumiał, że antropologia jest wielką nauką, godną takiego samego oddania, jak którakolwiek ze starszych i bardziej od niej ścisłych dyscyplin.

W Wierzeniach pierwotnych i formach ustroju społecznego wówczas jeszcze doktor Malinowski (ta praca w zamyśle miała być jego rozprawą habilitacyjną) poddaje jednak dzieło Frazera (a także inne współczesne mu publikacje dotyczące podejmowanego tematu) krytyce – Wierzenia pierwotne… to jednak praca naukowa i, jako taka, rozpoczyna się przeglądem aktualnej wiedzy. Krytyka ta dotyczy wniosków oraz sposobu ich wyciągania (opisanego wyżej), jakie autorzy wyciągali z dostępnych im faktów. Pan Malinowski docenia jednak ogrom wiedzy (choć i tak niewystarczającej do nakreślenia pełnego obrazu) zgromadzonej w dostępnych mu dziełach. Decyduje się przeprowadzić własne rozumowanie, próbuje zrozumieć człowieka pierwotnego, który nie ma czasu na głęboką, czasami wręcz filozoficzną analizę zjawisk i „świadome” tworzenie systemu wierzeń. Źródeł religii upatruje raczej w codzienności – w emocjach, które towarzyszyły „dzikim” w życiu polegającym na ciągłej niemal walce o przetrwanie. Wyciąga stąd wniosek, że to właśnie w prozie życia i związanych z nią afektach – gniewie, strachu, rozpaczy; najsilniejszych elementach fizjologicznych niezbędnych do zachowania życia – głodzie i jego zaspokajaniu (jedzeniu) oraz popędzie seksualnym należy upatrywać źródeł religii. Dopiero później efekty tych swoich teoretycznych rozważań poddaje konfrontacji ze znanym wówczas efektami obserwacji dzikich plemion. Wyniki tego porównania wydają mu się zadowalające. Na koniec, na podstawie stworzonego poglądu na genezę religii i jej funkcje społeczne, rozpatruje ustrój społeczeństw totemicznych (a więc ustrój klanowy – w całym niemal świecie zorganizowany w zbliżony sposób) dowodząc, że, z wielu punktów widzenia, lecz szczególnie ze względów ekonomicznych (czy też technicznych) jest to jedyny możliwy w takich społeczeństwach ustrój.

Rozważania te prowadzone są w sposób niezmiernie ciekawy i interesujący, a jednocześnie przystępny. Doktor Malinowski podaje obrazowe przykłady odnosząc się nieraz do naszej, cywilizowanej codzienności. My sami przecież, na krótki choć moment, jeszcze dziś nadajemy cechy istoty żywej (animizujemy) choćby kamieniowi, o który się potkniemy, a któremu w ramach „zemsty” wymierzamy kopniak (bądź rzucamy w jego stronę „o motyla noga!”) .

Nie mam pojęcia jak na dziś wygląda wiedza o początkach religii, nie wiem też czy doktor Malinowski w tym roku 1915, kiedy pracę opublikował, miał rację (całkowicie albo częściowo), ale nie z chęci poznania prawdy obiektywnej po tę pozycję sięgnąłem. Sprawiło mi przyjemność samo zapoznanie się z traktem naukowy sprzed przeszło stu lat. Obcowanie z ciekawym (choć nie bardzo odbiegającym od dzisiejszego) językiem, poznanie myśli, jakie wtedy zajmowały naukowców, prześledzenie toku rozumowania człowieka uznanego za jednego z najwybitniejszych w swojej dziedzinie, który przyczynił się do przełomu w badaniach antropologicznych.

Druga część tego tomu, O zasadzie ekonomii myślenia, która decyzją wydawcy została włączona jego zakres (być może ze względu na ekonomię druku, tj. na optymalne wykorzystanie arkuszy wydawniczych?) to rozprawa doktorska Bronisława Malinowskiego z roku 1910. Dla mnie mniej zajmująca, dotycząca przede wszystkim problemu czy umysł nasz ma tendencję do szukania sposobów wymagających najmniejszego możliwego wysiłku (to w ogóle porównane jest do matematyki i mechaniki, ujęte w matematyczne terminy funkcji, co zwiastuje już przyszłe podejście Malinowskiego również do badań antropologicznych, wszak (współ)stworzona przez niego szkoła nazwana została szkołą funkcjonalną). Dla mnie była to część mniej zajmująca, mocno syntetyczna i dość niejasna. Przede wszystkim ze względu na odwoływanie się myśli innych uczonych (Avenariusa i Macha) ze skrótowym i pobieżnym ich omówieniem co dla mnie, tych myśli nieznającego, było mocnym utrudnieniem w odbiorze. Fakt, że też z tą pracą zapoznałem się raczej pobieżnie i nie szukałem rozwinięcia prezentowanych stanowisk, bo ten temat interesował mnie jednak mniej niż pogląd doktora Malinowskiego na genezę religii. Ze szczególnym uwzględnieniem totemizmu, rzecz jasna.
665919f3-dd5d-4dcf-bc55-4589beae8d96

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Drodzy!

Z powodu braku czasu i konieczności pisania na telefonie, za czym, jako człek w latach posunięty, nie bardzo przepadam, postaram się krótko.

Otóż przypadł mi niewątpliwy zaszczyt i wątpliwa radość otwarcia kolejnej, już VI edycji konkursu #naopowiesci , która to przez najbliższe dwa tygodnie będzie odbywać się w naszej wspaniałej kawiarni #zafirewallem .

W tym czasie chciałbym żebyście napisali opowiadanie obyczajowe (cokolwiek to dla Was nie oznacza) o długości 900 do 2000 słów

Temat opowiadanie pozostawiam Wam dowolny, natomiast, ponieważ dla mnie sensem opowiadania historii jest (między innymi) znajdywanie odpowiedzi na dwa pytania: “dlaczego?” oraz “i co z tego?” chciałbym (pomysł jest zaczerpnięty z książki pani Katarzyny Bondy Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania, a także zainspirowany wspaniałym Wierszem o kozach koleżanki @moll ) żebyście zaczęli od tego samego wydarzenia i - być może odpowiadając w swoim tekście na wyżej postawione pytania - przedstawili własną wersję związanych z nim wydarzeń. Czy to przeszłych, czy przyszłych, nie ma to w zasadzie większego znaczenia.

Żeby łatwiej było nam (mi?) Wasze teksty porównać podaję cztery warianty zdania, którym, w zależności od rodzaju narracji oraz płci bohatera (lub bohaterki) chciałbym żebyście swoją opowieść rozpoczęli:

Mijając wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę.

lub

Mijając wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłam przywiązaną do ich klamki kozę.

lub

Kiedy [imię bohatera] mijał wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczył przywiązaną do ich klamki kozę.

lub

Kiedy [imię bohaterki] mijała wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyła przywiązaną do ich klamki kozę.

***

Dopuszczam oczywiście narrację z perspektywy innych płci lub narrację drugoosobową, choć taki wybór, w mojej ocenie na tyle utrudnia zadanie, że osoba decydująca się na taki krok będzie musiała sobie już samodzielnie poradzić z przeredagowaniem pierwszego zdania. Niech ma za swoje!

***

ZASADY OCENIANIA wymyślę pisząc podsumowanie.

***

To tyle na początek. Miłej zabawy i liczę na Waszą kreatywność!
Acrivec

@George_Stark

Drodzy!

Serdecznie!

moll

@George_Stark a co z opowiadaniem z punktu widzenia kozy? XD

KatieWee

@George_Stark panie Żorżu, do której dzisiaj #naopowiesci ?

Zaloguj się aby komentować

Starzy górale na podstawie bólu w kościach potrafią podobno przepowiadać pogodę. Nie wiem, czy znaczenie ma to, że (być może – oby!) nie jestem jeszcze taki całkiem stary, czy też może to, że pochodzę z Kielc (a jak mówi stare i znane przysłowie: kawa bezkofeinowa, piwo bezalkoholowe, Góry Świętokrzyskie), ale mój dzisiejszy ból w kościach podpowiada mi tyle, że kolega @m-q nie zada nam dziś zadania. Zrobię to zatem ja:

temat: kiedy góral umiera
rymy: sine – synem – bukową – drogą

Bawcie się wyśmienicie!

***

Zasady:

- Układamy cztery wersy, lub wielokrotność jeśli ktoś ma ochotę.
- Każdy wers musi kończyć słowem zadanym przez OPa dokładnie w tej kolejności, która jest we wpisie.
- Rymowanka powinna, przynajmniej luźno, nawiązywać do tematu zadanego przez OPa.
- Zwycięża osoba, która kolejnego dnia do godziny 20 zdobędzie najwięcej piorunów.
- W nagrodę wymyśla nowe zadanie, czyli temat oraz rymy i publikuje do godz. 21 nowy wpis.
- Trzeba pamiętać w nowym wpisie o społeczności albo zawołać @bojowonastawionaowca , jeśli się o niej zapomni. A jeśli się o niej nie zapomni, to @bojowonastawionaowca MUSI wówczas napisać swój wierszyk.

#naczteryrymy #zafirewallem #poezja #tworczoscwlasna
Piechur

Ojca ciało sztywne, a usteczka sine

Jak ceprów naciągnąć myśli matka z synem

Wsadzili starego w trumnę bukową -

Zdjęcie z góralem za opłatą niedrogą

Kronos

Nad Giewontem chmury kłębią się sine,

Czas się pożegnać z żoną i synem.

Zaraz mnie złożą w skrzynię bukową,

Na zawsze odejdę ostatnią drogą.

PaczamTylko

Po w przeręblu kąpieli jajeczka sine

już góral nie połowi ryb z synem

idzie orszak z denatem ulicą Bukową

na szczęście nie po lodzie, a drogą

Zaloguj się aby komentować

Ponieważ koleżanka @Wrzoo , która wyprzedziła mnie niecnie w rozpoczęciu tej XXXVI edycji konkursu #nasonety w kawiarence #zafirewallem , zaszpanowała łaciną, to – choć drugi – nie mogę być przecież gorszy!:

***

Homo homini lupus est

Jak świat jest długi i jak szeroki
różni mądrale wszędzie coś ględzą:
do puenty jeden przed drugim pędzą,
za ogon łapią najbliższe sroki.

Gorzej kiedy opuszczą swoje otoki:
gdy jeden z drugim tak się rozsierdzą,
że aż ich kłykcie dłoni zaswędzą
i jeden z drugim: podbitooki.

Lecz o co idzie w sporach tych gości?
O nic! Za nos jedynie się wodzą
i jeden drugiego kąsa do kości.
A, niech się zagryzą! Co nas obchodzą?

A my? My: bądźmy wolni! Bądźmy szczęśliwi!
My bądźmy jak ptaki! Wszak kiwi kiwi kiwi.

***

#poezja
#tworczoscwlasna
#diriposta

I jeszcze wpis z wierszem di proposrta .
splash545

@George_Stark kiwi kiwi kiwi to jak zombie zombie zombie. No i jeszcze wpadł mi w oko podbotooki

Zaloguj się aby komentować

Kurde! Na ament zapomniałem, że miałem w planach napisać jeszcze coś ZGODNEGO Z REGULAMINEM w tej, kończącej się właśnie, XXXV edycji konkursu #nasonety !

Jest takie modne słowo, feedback i, choć od zorganizowanego przez wielkiego nieobecnego kolegę @bojowonastawionaowca spotkania minął tydzień, to fulfillmentu tego feedbacku ni widu ni słychu. Albo to ja jestem tak zorientowany.

***

I jak wrażenia?
czyli Luźne pytanie bez zobowiązań

Już tydzień temu opadły nam maski
loginów; stanęliśmy wówczas we własnej osobie
w Warszawie, przy Rybach – to z owczej łaski,
choć Owca obecny nie był sam w sobie.

Sceną spotkania były nam schody,
do rymu mieliśmy Wisłę i akcję.
Niektórzy noc przegadali gdzieś do połowy,
inni dopiero rozstali się brzaskiem.

Tydzień upłynął, jak rzeki prądem
niesiony; podzielcie się po nim swoim osądem:
dobrze– źle– było? Czy może tak sobie?

Wspominam sobotę, myślą zajęty:
raz spotkać się jeszcze, czy ktoś byłby chętny?
Na przykład w tej drugiej roku połowie?

***

#nasonety
#zafirewallem
#poezja
#tworczoscwlasna

No i sonet di proposta. Z ZASADAMI!
Wrzoo

@George_Stark


Ciężkie jest życie introwertyka

lękliwego, gdy z ludźmi się spotyka

I choć mnie nerwy zjadały do kości

Nasz "zjazd" przyniósł mi masę radości!


Lecz jedną rzecz powiem bez złości

Że brak mi było tych ważnych gości

@moll , @UmytaPacha i @ErwinoRommelo

Następnym razem przybądźcie! No, to... elo?

splash545

@George_Stark Spotkanie wyszło bardzo dobrze i z chęcią bym powtórzył. Bo tylko czasu było mało, żeby pogadać z każdym tyle ile by się chciało

Ja to wręcz liczę na powtórkę i już zacząłem ćwiczyć do kolejnego kawiarenkowego slamu, żeby tym razem lepiej wypaść! Jak mnie nie było to brałem udział w międzynarodowych występach i nawet mam nagrane i może wrzucę nawet ale to zobaczę czy mnie jednak cykady za bardzo nie zagłuszyły

Zaloguj się aby komentować

644 + 1 = 645

Tytuł: Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie
Autor: Grzegorz Łyś
Kategoria: biografia
Ocena: 6/10

#bookmeter

W tym mniej więcej czasie Bronisław Malinowski, student i wykładowca London School of Economics, zwierzył się ze swych zamiarów profesorowej Seligman, żonie swego patrona i protektora: „będę Conradem antropologii”. I cel ten, uwzględniając różnice w sile oddziaływania poczytnej literatury i pracy naukowej, osiągnął. Dla obu, Conrada i Malinowskiego, punktem wyjścia dla wielkiej kariery były laboratoria tropików.

--- DYWAGACJE WSTĘPNE ---

Tak jak zapewne trudno pisze się biografie, a już zwłaszcza biografie ludzi, którzy jawią się dość niejednoznacznie, jak na przykład profesor Bronisław Malinowski, tak samo trudno, przynajmniej mnie, pisze się o biografiach. Bo do czego się w tym wpisie odnieść? Do człowieka, którego życiorys właśnie skończyłem czytać, a w zasadzie to do obrazu tego człowieka, który na podstawie lektury ułożyłem sobie w głowie? Do prawdziwości (proszę nie mylić z wiarygodnością!) tego co przeczytałem? W jaki sposób? Nie mam przecież porównania. Profesora Malinowskiego nie znałem, nie miałem fizycznej możliwości go poznać, nawet nie znałem nikogo, kto by go znał. Innych dotyczących tego człowieka źródeł też nie znam – wszak sięgnąłem po Dzikie żądze po to, żeby czegoś się o tej postaci dowiedzieć. A może, jak w przypadku literatury pięknej, odłożyć gdzieś na bok chęć poznania prawdy obiektywnej (tej dostępnej, jakakolwiek by ona nie była), a skupić się wyłącznie na chłonięciu wrażeń? Czy to z historii, czy też ze sposobu jej opowiadania.

Takie pytania przychodziły mi do głowy już w czasie lektury, bo już w czasie lektury uświadomiłem sobie (iście archimedesowska _Eureka!_), że po książki sięga się w jakimś celu. Sięga się po nie po coś. Po co w takim wypadku ja sięgnąłem po Dzikie żądze? Chciałem zapoznać się z sylwetką człowieka, który z jednej strony w początkach XX wieku zburzył „stary ład” w dziedzinie antropologii wychodząc zza biurka i, jako jeden z pierwszych, prowadząc badania w terenie, z drugiej zaś, co okazało się mniej więcej ćwierć wieku po jego śmierci, po publikacji jego nieprzeznaczonych do wydania, osobistych dzienników, wydał się egocentrykiem, bufonem i cynikiem, co trochę przeczy głoszonym i stosowanym przez niego metodom badawczym. Czy panu Łysiowi udało się spełnić moje oczekiwania? Niestety, ale uważam, że nie.

Życie człowieka to mnóstwo obszarów składowych rozciągniętych w czasie, więc – tak mi się wydaje – do pisania biografii można podejść dwojako. Można albo podążać zgodnie ze strzałką czasu, co ma tę wadę, że wydarzenia z przeszłości zdarza się, że wracają po kilku lub kilkunastu latach i w ten sposób trudno czasami utrzymać porządek i jasność przekazu. Można też próbować pogrupować wydarzenia, dzieląc niejako obszary życia człowieka na coś w rodzaju bloków tematycznych. Ma to ten minus, że bez silnego rygoru narracyjnego, a czasem wręcz bez powtarzania pewnych informacji, czytelnik może czuć się zagubiony. Ideałem wydawałoby się stworzenie czegoś w rodzaju „literatury przestawnej”, na wzór znanych z Excela tabel przestawnych, gdzie, w zależności od potrzeb, czytelnik sam mógłby sobie dopasowywać to, pod jakim kątem i w jakiej kolejności chce spojrzeć na życie opisywanej osoby. Póki co jednak jest to chyba coś w rodzaju literary-fiction i, jeśli chce się dotrzeć i poukładać sobie informacje o – jak w tym przypadku – profesorze Malinowskim, trzeba zrobić to samemu. Najlepiej na podstawie kilku źródeł.

--- O KSIĄŻCE ---

Pan Łyś wykonał karkołomną próbę napisania czegoś pomiędzy porządkiem chronologicznym a porządkiem tematycznym i podał ten życiorys pana Bronisława Malinowskiego w formie bloków (rozdziałów), rozdziały te jednak uporządkowane są mniej więcej, na ile – tak mi się wydaje – zgodnie z kolejnością wydarzeń w życiu bohatera. Co dostajemy w tej książce? Stosunkowo mało – być może niestety – jest o samym profesorze Malinowskim. Już od początku Dzikich żądz autor stara się przedstawić tło i kontekst wydarzeń, a nawet spojrzeć na nie z szerszej perspektywy. Okiem badacza, można powiedzieć, próbując czytelnikowi ułatwić spojrzenie i zrozumienie tego, co miało miejsce w okolicach stu lat temu. Dostajemy więc dość bogaty obraz Krakowa i Zakopanego z przełomu XIX i XX wieku, wcale nie cukierkowy, a z obnażoną „dulszczyzną”, szczególnie jeśli idzie o powierzchowną pruderię w strefie seksualności. Nic dziwnego, że ten akurat aspekt mocno jest naświetlony w podanym przeglądzie, bowiem pan Malinowski zasłynął przede wszystkim opublikowaną w 1929 roku pracą _Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji_. (Od razu, na wszelki wypadek napiszę to, czego się z Dzikich żądz dowiedziałem: otóż najbardziej kontrowersyjną obserwacją zawartą w tym dziele jest ta, że społeczność zamieszkująca Wyspy Trobrianda, nie znała czegoś, co my nazywamy „biologicznym ojcostwem”; egzotycznej pornografii literackiej w tym dziele ponoć nie ma, choć tę informację jeszcze być może potwierdzę, bo pracę zamierzam przeczytać.) Kolejną sprawą jest znajomość przyszłego badacza tropików z przyszłym twórcą teorii czystej formy, czy też (również przyszłym) demonem z Krupówek, a więc Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, który, jeśli chodzi o erotykę i seksualność też miałby sporo do powiedzenia.

Po macoszemu, moim zdaniem, natomiast potraktowana jest pozostała – dla mnie chyba na dziś ważniejsza – część życia pana Bronisława Malinowskiego. Chodzi o jego krótki pobyt w Lipsku, później w Londynie, aż wreszcie, największa wyprawa życia, która przyniosła badaczowi światowy rozgłos, czyli pobyt w Melanzji. Późniejsza kariera akademicka i błyskawiczne pięcie się po szczeblach kariery naukowej zostało natomiast przedstawione w telegraficznym wręcz skrócie.

Czyta się tę książkę lekko, narracja prowadzona jest zgrabnie, beletrystycznie nawet można wręcz powiedzieć. Autor często oddaje głos opisywanym w niej osobom, stąd mnóstwo cytatów (i pokaźna bibliografia) – zdziwiłem się, jak dobrze momentami potrafił pisać pan Malinowski. Ja nie dostałem od niej, co prawda, tego co oczekiwałem – być może książce pomogłoby dodanie do niej jakiegoś kalendarium pozwalającego czytelnikowi odnajdywać się nie tylko we wrażeniach, ale i czasie, kiedy te miały miejsce? Z drugiej strony rozumiem, że Dzikie żądze to nie jest opracowanie naukowe i w zamyśle pewnie miało być książką z gatunku „popularnych”, mającą trafić do czytelnika, który niekoniecznie chce otrzymać suche informacje albo – jeszcze chyba gorzej – zagłębiać się w naukowe meandry antropologii. I to jeszcze jej dwóch, przestarzałych już dziś, szkół. Traktuję ją jednak jako ciekawy wstęp do poznania postaci jej bohatera, a nawet doceniam za dość zgrabne poprowadzenie mnie po łebkach – tak po łebku profesora Malinowskiego, jak i innych pojawiających się w niej naukowców, literatów, malarzy, polityków. I kobiet. Mnóstwa kobiet.
4ea187a8-4456-4f69-bd79-331e304abe0c
Wrzoo

@George_Stark Ale że w kawiarence bookmeter?

Zaloguj się aby komentować

Bez zbędnych wstępów, tyle może tylko, że to znów lekko tylko wygładzony za pomocą zgrubnej redakcji autorskiej szkic. Jeśli by jednak ktoś z Szanownych Czytelników znalazł jakieś błędy, nieścisłości, niezgrabności lub zwyczajnie chciałby się czepić, to jestem mocno otwarty na krytykę. Przede wszystkim na konstruktywną, ale przyjmę każdą. Z góry za nią dziękuję i zapraszam do lektury, z której to życzę czerpania przyjemności:

-----

Grzyb Wzrostu

Na Skrzyżowaniu Mrocznej Czaszki miał jeszcze wybór. Mógł wybrać drogę na zachód. Mógł podążyć przez Krainę Stalowych Byków, które, choć potrafią wydawać donośne, groźne ryki, a rozpędzone są w stanie zadawać śmiertelne obrażenia obuchowe, pozbawione jednak talizmanu, który zwykle ich pan zabiera ze sobą, znajdują się w stanie uśpienia i wówczas są zupełnie niegroźne. Właśnie w takim stanie uśpienia zwykle zastawał stalowe byki mieszkające przy Zachodnim Trakcie. Mógł również wybrać drogę na północ. Mógł ruszyć Traktem Północnym, bezpiecznym gościńcem, szlakiem handlowym, który prowadził z zamku wprost ku targowiskom, którym codziennie poruszało się setki wędrowców, a którym i on, choć dotychczas zawsze w towarzystwie – bądź to pod czujnym okiem niezwyciężonej Królowej, bądź potężnego Króla, a w dawnych czasach, w czasach, w których konflikt Królowej z wszechmocną Czarodziejką, która później okazała się być złośliwą Wiedźmą dopiero miał nadejść, czasami również otoczony jej opieką – wyprawiał się wówczas, kiedy zachodziła potrzeba uzupełnienia ingrediencji do podtrzymujących życie mieszkańców Królestwa mikstur i wyrobów.

Takie myśli przychodziły mu do głowy, kiedy było już za późno. Kiedy nie było już odwrotu. Kiedy decyzja już zapadła i nie było od niej odwołania. Ruszył bowiem na azymut. Wybrał najkrótszą, choć najbardziej niebezpieczną drogę. Skierował się na północny zachód, niewytyczoną trasą, biegnącą pomiędzy dwoma bezpiecznymi szlakami, na której to przyszło mu przedzierać się przez Dzikie Krainy. Królowa jasno dała mu jednak do zrozumienia jaka wielka jest waga jego zadania i jak bardzo liczy się w nim czas. Nie chciał zawieść Królowej.

– … i absolutnie nie wolno ci zabrać ze sobą miecza! – rzuciła Królowa na koniec, czyniąc trudne już samo w sobie zadanie jeszcze trudniejszym. A przecież był rycerzem! Jak miał poradzić sobie z niebezpieczeństwami Dzikich Krain pozbawiony swojego oręża? To właśnie wówczas zrozumiał, że zadanie, jakie postawiła przed nim Królowa jest próbą. Próbą trudną. Próbą niebezpieczną. Próbą, z której musiał wyjść zwycięsko. Zadanie to było próbą, od której zależała nie tylko jego przyszłość, ale zależało też zażegnanie konfliktu Królowej z wszechmocną Czarodziejką, która okazała się złośliwą Wiedźmą. Przyszłość nie tylko Królowej, ale całego Królestwa leżała w jego rękach. Nie mógł zawieść Królowej.

Kiedy stanął na progu Ognistego Stepu, pierwszej spośród Dzikich Krain, poczuł niepewność. Poczuł pot pojawiający się na wnętrzach dłoni, które odruchowo próbował zaciskać na rękojeści miecza. Chwytał jednak powietrze. Ujrzał wtedy leżący nieopodal kij. Wiedział, że tego rodzaju broni używają druidzi, nie potrafił jednak zaklinać potęgi żywiołów. Wiedział też, że niektórzy magowie używają kosturów, ale zaklęcia to również nie był jego żywioł.
– „Cóż, postąpię sposobem barbarzyńców” – pomyślał. Ujął kij w rękę, wykonał kilka próbnych uderzeń w powietrze posługując się kijem jak pałką. Jego ciało, wyćwiczone do miecza, nie było przyzwyczajone do tego rodzaju ruchów. Wychodziły mu niezgrabnie. Po barbarzyńsku. Spoglądając na rozpościerający się przed nim widok, na roślinność, która była od niego wyższa, doszedł również do wniosku, że taki sposób użycia tej przygodnej broni nie sprawdzi się w tym przypadku zupełnie. Spróbował innego sposobu. Wykonał próbne cięcie. Nisko, przy samej ziemi: atak na nogi przeciwnika. Wyszło zgrabnie. Sukces podniósł go na duchu, ruszył więc do przodu. Podszedł bliżej Parzących Roślin. Wykonał kolejne cięcie. Rośliny, nisko ścięte, kładły się na ziemi, tak jak hordy plugawych bestii padających pod toporami. I, tak jak te plugawe bestie, które umierając broczą ziemię krwi strumieniem, tak obrzydliwe zielsko puszczało soki, których część trysnęła na jego ciało i ubranie, pozostawiając po sobie zielone ślady. Przez chwilę bał się oparzeń od jadu, który mógł być zawarty w ich sokach, ale nic takiego nie nastąpiło. Zrozumiał wtedy, że tylko dotyk żywej rośliny może wyrządzić mu krzywdę. Że martwe, ścięte rośliny nie są już w stanie uczynić mu krzywdy. Zadowolony ze zdobycia nowej wiedzy ruszył więc dalej.

Kiedy utorował sobie drogę, którą przedarł się przez Ognisty Step oczom jego ukazała się mokra, brązowa ziemia. To były Błotniste Pustkowia. Znał legendy o tych, którzy w tej krainie zaginęli. Słyszał je zarówno od Królowej, od Czarodziejki, zanim ta jeszcze okazała się być Wiedźmą, ale też od przygodnie spotkanych podróżnych, a przede wszystkim od innych rycerzy zamieszkujących okolicę, z którymi spotykał się na turniejach i pojedynkach. Czy śmiałkowie ci, którzy zapuszczali się na Błotniste Pustkowia zostali wciągnięci przez ziemię i zostali pochowani żywcem, czy też może mieszkały tu jakieś złowrogie istoty, które czaiły się na życie śmiałków odważających się zapuszczać w te zakazane rejony, tego nie był pewien. Opowieści wyjaśniały te zaginięcia na różne sposoby. Jedno było pewne: mało kto z tych, którzy rozpoczęli drogę przez tę krainę, drogę tę kończył. On jednak musiał. Miał zadanie.

Mokra ziemia kleiła się od butów, szło się ciężko. Wszystko jednak było w porządku, było bezpiecznie, aż do momentu, gdy szerokim łukiem omijał ukrytą w ziemi nieckę, z trzech stron osłoniętą drzewami i krzakami. Poczuł dochodzący stamtąd zapach dymu, usłyszał charczące, gardłowe dźwięki – coś jakby rozmowa w groźnym, nieznanym języku, w której mógł rozróżnić co najmniej cztery głosy. Zwiększył promień łuku, licząc na to że stwory – kimkolwiek lub czymkolwiek by nie były – nie dostrzegą go. Wiedział, że najlepszym sposobem walki jest jej unikanie i uznał, że właśnie teraz ta taktyka będzie najskuteczniejszą z możliwych.

– Ej! Młody! – usłyszał za sobą. A więc stwory jednak go dostrzegły! Wszystkie myśli, cała wiedza, jaką do tej pory posiadł, w jednej chwili pojawiły się w jego głowie. Wśród całego tego zamętu dominujące były dwie. Pierwsza z nich to uciekać! Uciekać jak najszybciej. Cel już był blisko, widział już targowisko i zmierzający ku niemu gościńcem tłum kupujących. Uświadomił sobie, że wśród ludzi powinien być bezpieczny. A przynajmniej bezpieczniejszy niż tutaj, na tym pustkowiu. Drugą z kolei myślą była historia, którą opowiedziała mu Czarodziejka zanim jeszcze okazała się być Wiedźmą. Mówiła mu wtedy o kobiecie, która uciekała przed niebezpieczeństwem i miała zabronione oglądać się za siebie. Złamała jednak ten zakaz, spojrzała w tył i zamieniła się w słup soli. Kto wie jakie moce mają te stworzenia za jego plecami? Na wszelki wypadek postanowił, że lepiej się jednak nie oglądać, choć słyszał za sobą kroki. Nie był pewien, czy są one rzeczywiste, czy tylko mu się wydaje. Wolał tego jednak nie sprawdzać.

– Patrz do przodu! Patrz do przodu! – powtarzał sobie wlepiając wzrok w ciągle zbliżające się targowisko. Przyspieszył również kroku. Nie zauważył zatopionego w błocie kamienia i potknął się o niego. Runął na ziemię, zaraz jednak wstał. Nie sprawdził, czy coś mu się przy tym upadku stało, podniósł tylko swój kij, przetarł twarz z błota i puścił się biegiem w kierunku bezpiecznego, jak mu się wydawało, celu.

Udało się. Dotarł do wrót targowiska. Wrota z delikatnym sykiem rozstąpiły się przed nim, ale stojący za nimi Strażnik obrzucił go zdziwionym spojrzeniem.
– Co to jest? – zapytał Strażnik wskazując na kij.
– To… To mój miecz – odpowiedział.
– Nie możesz wejść tutaj uzbrojonym – powiedział kpiącym głosem strażnik.
Ten zakaz to było coś nowego. Do tej pory, kiedy wybierał się na targowisko w towarzystwie czy to Królowej, czy Króla a nawet Czarodziejki, zanim ta jeszcze okazała się być wiedźmą, nikt mu wstrentów z powodu miecza nie czynił. Fakt, że wtedy był to jego prawdziwy miecz. Przez chwilę bił się z myślami. Rozważył jednak sytuację, nie znalazł żadnego niebezpieczeństwa i zgodził się zostawić broń pod opieką Strażnika.

Nieuzbrojony czuł się niepewnie, ale ruszył w głąb targowiska przeszukując wzrokiem kolejne kramy, aż w końcu znalazł to, po co wysłała go Królowa: Grzyb Wzrostu. Magiczny grzyb, którego działanie wytłumaczyła mu Czarodziejka, zanim jeszcze okazała się być Wiedźmą. Zapłacił za towar i udał się w drogę powrotną. Tym razem postanowił obrać bezpieczną drogę. Postanowił wrócić bezpiecznym, Północnym Traktem. Był już tą przygodą zmęczony. Był tak zmęczony, że zapomniał nawet o swoim orężu, który zostawił pod opieką Strażnika.

***

– Mój Boże! – wykrzyknęła na jego widok Królowa. – Gdzie żeś ty się tyle czasu podziewał?! I czym żeś się tak upaprał?! Marsz do łazienki! Masz natychmiast się umyć i przebrać w coś czystego! A w ogóle to kupiłeś te drożdże? Babcia pewnie już za chwilę będzie, a ciasto już dawno powinno siedzieć w piekarniku. Znowu mi ta wiedźma zrobi awanturę, że niby nie jestem punktualna!

-----

1311 słów

#naopowiesci
#zafirewallem
#tworczoscwlasna
splash545

@George_Stark

nikt nie robił mu wstrentów z powodu miecza.

Chyba literówka

splash545

Bardzo fajny pomysł i wykonanie, świetne opisy budujące klimat

Zastanawiam się tylko, czy ślady, które starałem się zostawiać po drodze okazały się być dla czytającego w miarę jasne.

Ślady są jasne jak słońce bo od momentu walki kijem z pokrzywami już wiadomo o co chodzi

Wrzoo

@George_Stark Kolejne zauważonka pisałam na bieżąco:

Podszedł bliżej Parzących Roślin. 


I see what you did there ( ͡° ͜ʖ ͡°)


gdy szerokim łukiem omijał ukrytą w ziemi nieckę, z trzech stron osłoniętą drzewami i krzakami. 


I see what you did there - again!


Mówiła mu wtedy o kobiecie, która uciekała przed niebezpieczeństwem i miała zabronione oglądać się za siebie. Złamała jednak ten zakaz, spojrzała w tył i zamieniła się w słup soli. 


Och, lubię takie wzmianki. Jak przy średniowiecznych (albo średniowieczyzujących) opowieściach o rycerzach, w których takie religijne dydaktyczne uwagi były na porządku dziennym. Dyskretny zabieg, ale dodaje kolorku.


– Nie możesz wejść tutaj uzbrojonym – powiedział kpiącym głosem strażnik.


AWWW (ʘ‿ʘ)


Do końca myślałam, że wiedźmą będzie siostra Świetne, cudne, uwielbiam!

Zaloguj się aby komentować

635 + 1 = 636

Tytuł: Korowód
Autor: Jakub Małecki
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 7/10

#bookmeter

Teraz byliśmy my, a po nas – kto wie? Ale czy to możliwe, że wszystko, co nas otacza, i my również, jest w jakiś sposób jednym?

Jeśli chodzi o twórczość pana Małeckiego, to jakiś – dłuższy już raczej – czas temu czytałem Dygot jego autorstwa. Już miałem pisać, że książka zrobiła na mnie takie wrażenie, że więcej do twórczości autora nie sięgnąłem, ale zajrzałem do moich starych notatek i, jak się okazało, oceniłem ją wtedy maksymalną możliwą notą. Dziś wydaje mi się, że zrobiłem to mocno na wyrost, bo prawie nic z Dygotu nie pamiętam, a i do twórczości pana Małeckiego nie ciągnęło mnie w zasadzie wcale. Za powieść Korowód zabrałem się za sprawą człowieka, który powieści raczej nie czyta (albo przynajmniej nie kończy), to jest pana Mariusza Szczygła, którego post na Facebooku sprawił, że „też chciałem poczuć tę przyjemność”. Albo może zapoznać się z nietypową formą tej powieści, którą w tym wpisie opisywał? Nie do końca jestem w stanie stwierdzić co tak naprawdę mną wtedy kierowało, ale fakt jest taki, że Korowód przeczytałem. I nie żałuję.

Korowód to sześć części, z których każda to osobna historia. Każda z tych kolejnych historii dzieje się po zakończeniu poprzedniej. Czasami długo po jej zakończeniu, bo pan Małecki zaczyna w połowie XVI wieku, kiedy to Bałtyk zamarzał tak, że zimą docierano po jego powierzchni do Szwecji a kończy… No właśnie. Kiedy się kończy? Współcześnie? W przyszłości? To już chyba czytelnik musi dopowiedzieć sobie sam po lekturze części VI, która podobała mi się wyjątkowo. Nie tylko ze względu na – tak to nazwijmy – pozostawienie otwartego zakończenia, ale i przez moją fascynację formą, którą ostatnimi czasy przeżywam. Tutaj rzeczywiście forma była bardzo nietypowa.

Zanim jednak ta szósta część, to jest jeszcze pozostałych pięć. Każda z nich opowiedziana jest inaczej. Bo w Korowodzie znajdziemy i opowiadanie, i listy (powieść epistolarna?), i dziennik, i „książkę w książce” i coś w rodzaju pamiętnika albo wspomnień. Każdą kolejną część z poprzednimi łączy coś metafizycznego, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo nigdzie nie jest to powiedziane wprost. Bo to, że w każdej kolejnej części obecne są materialne ślady przeszłości, pochodzące z części wcześniejszych, to akurat podane jest na tacy. I chyba właśnie to jest problem, jaki autor postanowił w tej książce rozważyć: czy przeszłość wpływa na nas również w jakiś pozamaterialny sposób, przy czym nie mam tutaj na myśli ani kultury, ani cywilizacji – tego całego niematerialnego, ale w jakiś sposób zauważalnego dziedzictwa wypracowanego przez tych, którzy żyli przed nami. Chodzi mi raczej o coś – bo ja wiem?; sam nie umiem tego nazwać – duchowego? Właśnie: „chodzi mi”. Bo nawet jeśli autor nie chciał tego w Korowodzie rozważyć, to teraz, po lekturze, robię to ja. Bo to w tej książce znalazłem i właśnie do tego mnie ona skłoniła. I właśnie dlatego Korowód był dla mnie wartościową lekturą.
51a455f2-7cdc-489b-9577-92496f9f7086

Zaloguj się aby komentować

634 + 1 = 635

Tytuł: Listopadowe porzeczki
Autor: Andrus Kivirähk
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10

#bookmeter

Przychodzisz ze służby u diabła i chcesz się przyjąć do kościoła?
No i co z tego? – Ott wzruszył ramionami – Praca to praca, a pan to pan. Stary Piekielnik kazał mi co prawda każdego ranka przed pracą splunąć na krzyż…
I spluwałeś?
Spluwałem. I czy jestem gorszym chrześcijaninem? To jeszcze ze mnie diabła nie czyni. Gdyby na przykład pastor kazał mi splunąć na obraz diabła, proszę bardzo, bez zwlekania! Najważniejsze, by służba była zacna.

Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!” – te wspaniałe słowa pana Gogola zawsze przychodzą mi do głowy, kiedy mam okazję i przyjemność czytać dobrą komedię. „Dobrą” w moim rozumieniu znaczy tyle co taką, w której sam mogę odnaleźć swoje wady i przywary. Dobrą, to znaczy taką, w której te wady i przywary przedstawione są w sposób sympatyczny; taką, gdzie autor nie wchodzi w rolę moralisty; taką, gdzie to właśnie te wady i przywary nie tylko budują bohaterów, ale i, powodując u nich pewne zachowania, które wywołują konsekwencje, pchają akcję do przodu. Dobrą, to znaczy na przykład taką jak Listopadowe porzeczki pana Kivirähka, bo w Listopadowych porzeczkach tych moich wad i przywar jest mnóstwo. Różnica jest taka, że u mnie objawiają się te wady i przywary raczej w sposobie myślenia, w pomysłach, które przychodzą mi do głowy, a które potrafię na szczęście w jakiś sposób powstrzymać przed wcieleniem ich w życie. Choć może spowodowane jest to nie tyle moją umiejętnością samokontroli a po prostu tym, że nie umiem stworzyć własnego krata?

No właśnie. Krat. Albo bieruch. Istota wywodząca się z estońskiego folkloru, tworzona przez człowieka z tego, co akurat ma pod ręką i obdarzana duszą, którą tworzący ją człowiek „wypożyczał” niejako od Starego Piekielnika, jak czasami Estończycy nazywają diabła. Miała za zadanie pomagać w gospodarstwie, wykonując polecenia tego, który ją stworzył. Mogła na przykład pilnować ognia, ale mogła też – do czego często i chętnie mieszkańcy nienazwanej przez autora wsi swoje kraty wykorzystywali – zajrzeć do spichlerza. Czy to do spichlerza sąsiada, czy też mieszkającego we dworze niemieckiego barona, nie miało to większego znaczenia. Znaczenie za to miało to, że krat mógł z tego spichlerza zabrać coś – czy to szynkę, czy zboże, albo nawet i mydło – co gospodarzowi mogło się akurat przydać. Kłopot tylko w tym, że sąsiad też miał swojego krata, którego mógł wysłać po „moje”. A „mojego” należy przecież bronić. Drugi kłopot z kolei polegał na tym, że Stary Piekielnik jest jednak istotą interesowną. W związku z tym nie „wypożyczał” tych dusz dla kratów za darmo, co to to nie! Ceną była dusza „najemcy”, co należało w piekielnych dokumentach odpowiednio pokwitować. Ale czy cwany człowiek i na to nie znajdzie sposobu?

Wspaniała to była książka, bo to nie tylko satyra na egoizm, chciwość, zapalczywość i na jeszcze kilka innych jakże ludzkich cech, ale też świetnie oddany na wpół magiczny świat, w którym ta opowieść została osadzona. Świat, w którym po niebie latają kraty, Stary Piekielnik przechadza się lasem a ludzie za pomocą magicznych maści przemieniają się w wilki i pod postacią tych wilków zakradają się żeby oglądać to, co chcą oglądać albo zdobywać to, co chcą zdobyć. To też opowieść o miłości, a nawet kilku miłościach, które jednak nie kończą się dobrze. I jeszcze opowieść o „chłopskim rozumie”, bo takim często kierują się bohaterowie, co szczególnie podobało mi się u Insta, estońskiego zarządcy na niemieckim dworze oraz u Otta, tego z cytatu na początku wpisu. Nie wiem czy potrafiłbym znaleźć jakąś główną oś fabularną tej opowieści, bo w istocie Listopadowe porzeczki wyglądały dla mnie jak zbiór następujących po sobie historii, które łączy miejsce, gdzie one się wydarzają i bohaterowie, którzy biorą w nich udział. Ale nic to! To wcale nie szkodzi, bo każda z tych historii, mimo że często oparta na powtarzającym się schemacie, była nie tylko zabawna, ale i prowokowała do zastanowienia się. Nad sobą. Albo może lepiej nad innymi, jeśli dla wygody przyjąć mentalność mieszkańców tej estońskiej wioski i, choć na chwilę, zapomnieć o panu Gogolu.
91c491c1-df08-403e-a7ac-c97440bece03

Zaloguj się aby komentować

Nadajemy z kawiarenkowego zjazdu, głosem wszystkich dwunastu osób - liczone metodą @moll . Ja robię tylko za medium, tak mnie wrobili.

temat: rzeka
rymy: akcja - Wisła - sensacja - zmysłach

Miłej zabawy tym, którzy są i tym których nie ma.

#naczteryrymy
#zafirewallem
#poezja
#tworczoscwlasna

I widoczek spędowy:
8d77ecab-1358-4866-90f8-2ae5c35895e1
DiscoKhan

Cóż to jest za niesamowita akcja

Nic Sekwana, nic Tamiza tylko Wisła

Jest grupowa zbereźna sensacja

Aromat rzeczny wali nas po zmysłach!

sireplama

@George_Stark


Nadchodzi ten czas, zbliża się akcja,

Nie ustąpimy o krok, granicą będzie Wisła,

Głosimy nasze rację, niech będzie sensacja!

Na sped kawiarenkowiczow przybędzie KAŻDY o zdrowych zmysłach!


beeeee

ed11c0f6-be1b-4a3f-8981-d965034e5c95
UmytaPacha

@George_Stark halo chyba nie wszyscy uczestnicy zamieścili wierszyk, proszę pogonić towarzystwo

Zaloguj się aby komentować

Jakiś mam taki okres buntowniczy, co objawia się w mojej twórczości. Po (post)modernistycznym opowiadaniu, przedstawiam teraz wiersz złośliwy. Choć nie przeciw organizatorce on przecież, a tylko przeciw zasadom:

***

Od poety
czyli Najwyżej zostanę zdyskwalifikowany

Nie chciała @Wrzoo udzielić mi łaski
ani dyspensy dać, choć jednodniowej.
Co teraz będzie? Karanie czy wrzaski?
Ja w swym zamiarze zostanę surowy.

Wyrzucam słowa z wnętrza mej głowy,
początki wersów rozświetlam ich blaskiem.
A każdy z tych wersów, choć całkiem jest nowy,
tak samo się kończy. Jak koncert oklaskiem.

I co teraz? Postawisz mnie może za to przed sądem?
Za to, żem zasady rozpatrzył swym własnym poglądem?
Czy wobec poety można być srogiem?

Owszem, jestem w przekorze swojej zawzięty.
Złośliwy, buntownik, nie żaden tam święty.

Tylko, cholera, co zrobić z "trójnogiem"?

***

#nasonety
#zafirewallem
#poezja
#tworczoscwlasna

A tutaj utwór di proposta i ZASADY .
Wrzoo

@George_Stark Okres buntowniczy wjechał na dobre jak sturm und drang na niemieckie salony!

Sonet cudny, przed sądem nie postawię. Chyba, że pochwalnym.

Zaloguj się aby komentować

630 + 1 = 631

Tytuł: Polowanie na małego szczupaka
Autor: Juhani Karila
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 7/10

#bookmeter

Te wase kłopoty som takie pociescne! – zagrzmiał Olli Dzięcioł. Po chwili spojrzał na wschód, a potem na zachód. – Chyba se te kraine we władanie wezne.

Od dawna czytałem o zachwytach nad tą książką i, kiedy tak sobie przewijałem co tam mam ściągnięte na czytnik, kiedy mignął mi ten tytuł, zdecydowałem się w końcu za niego zabrać. Zachwytów nie podzielam, przynajmniej jeśli chodzi o zachwyty nad całością, ale, jako całość, książka mi się podobała.

Zacznę od dobrych rzeczy, to jest od zachwytów. Język, język, język! Tłumacz, pan Sebastian Musielak, o czym zresztą pisał w słowie od tłumacza, na potrzeby tej książki stworzył własną gwarę. Nie wiem jak to brzmiało w oryginale – nie mówię o treści, bo przecież nie tylko tekst po fińsku byłby dla mnie mniej więcej tak samo przystępny jak po chińsku, nie mówiąc już o dialekcie z fińskiej północy, ale o samym brzmieniu – ale to, jak wspaniale ten język – nieskomplikowany i nie bardzo udziwniony, a wręcz uproszczony – brzmiał w mojej głowie kiedy chłonąłem tę historię. Gdzieś spotkałem się z komentarzami, że ta gwara jest sztuczna (prawda, została wymyślona na potrzeby przekładu) i brzmi koślawo (dla mnie nieprawda, ale to kwestia gustu) i czasami zgrzyta. No cóż. Nie jestem specjalistą od języków, gwar i dialektów. Jestem czytelnikiem, dość – tak mi się wydaje – wrażliwym na brzmienie tekstu. I dla mnie było super.

Druga rzecz to klimat. Daleka północ, gdzie nie sięga nawet ubezpieczenie zdrowotne i żyjący tam ludzie. Oraz żyjące (?) obok tych ludzi baśniowe stwory: wszelkiej maści chyłki, paskudy i inne stwory pochodzące ze skandynawskich podań a być może i z fantazji autora. A już w ogóle rozwiązanie fabularne pozwalające bohaterom (i przy okazji czytelnikowi) spojrzeć w przeszłość, dotrzeć do źródła tej historii, było tak proste i nieoczekiwane, trochę jak deus ex machina, ale tak wspaniale pasujące do stworzonej rzeczywistości, że jeśli gdzie indziej pewnie wzbudziałoby mój niesmak, tak tutaj spowodowało zachwyt; tak wspaniale do tego świata pasowało. Spójnie i całkiem ciekawie było to wszystko przedstawione. Można było autorowi uwierzyć, że taki świat gdzieś mógłby istnieć i do tego udało mu się mnie przekonać. Nie udało mu się jednak – niestety – sprawić, żebym ten jego świat poczuł. Ale to może wynikać z moich osobistych preferencji czucia.

Sama zaś historia nieszczególnie mnie zachwyciła. To znaczy była logiczna, była ciekawa, była wiarygodna. Postaci wyraźne, kontrastowe – szczególnie podobało mi się zderzenie policjantki Janatuinen żyjącej poza kołem podbiegunowym z tym fantastycznym światem, który pan Karila stworzył za sześćdziesiątym szóstym równoleżnikiem oraz historia miłości(?) głównej bohaterki, Eliny i Jousii, razem z tą dziwną decyzją, którą podjęli i wszelkimi wynikającymi z niej konsekwencjami. Konsekwencjami, które są przecież osią tej historii.

Tak jak pisałem: książka nie zachwyciła mnie jakoś szczególnie, ale absolutnie nie uważam czasu na nią poświęconego za stracony. Przede wszystkim z racji wrażeń językowych. Być może – zupełnie niepotrzebnie – nastawiłem się do niej zbyt pozytywnie już przed lekturą. Być może po prostu porusza ona temat (albo tematy), które nie są dla mnie szczególnie interesujące. Albo może chodzi o coś jeszcze innego? Na przykład, że jestem maruda?
dbbccaaf-c068-448c-ae7b-5239d864a66f

Zaloguj się aby komentować

Być może uda mi się napisać i opublikować w przyszłym tygodniu jeszcze coś innego, a tymczasem dodaję moją propozycję w V edycji konkursu #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem (to oczywiście #tworczoscwlasna ).

Zanim jednak historia, to trochę się z niej wytłumaczę. Coś takiego przyszło mi do głowy, kiedy przypomniałem sobie alfabetyczny spis liczb od jednego do tysiąca, o którym w swojej książce W oparach absurdu pisał pan Antoni Słonimski. Mocną inspiracją była też jedna z tradycyjnych czeskich bajek ludowych opowiadanych dzieciom na dobranoc, a która to miała za zadanie te dzieci uśpić. Zastanawiałem się, czy dodać to opowiadanie, ale w sumie to czemu nie? – tak w końcu pomyślałem. Przecież koleżanka @UmytaPacha wyrwała z kontekstu moje zdanie "Mnie to się marzy, żeby ona była miejscem wszelkich swawoli słownych", a traktuję je trochę jako właśnie taką zabawę. Zapraszam więc do lektury minimalistycznego (dokładnie 900 słów! – bez tytułu) – choć spełniającego wszelkie formalne założenia (bo i mag jest, a więc fantasy, i podróż też jest) – modernistycznego (bądź postmodernistycznego – dla mnie granica jest bardzo płynna) opowiadania, które to zamieszczam poniżej.

Miłej lektury!

***

Długa podróż maga

Mag wyruszył.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
I szedł.
Aż dotarł.
Yes_Man

Dodaję streszczenie opowieści @George_Stark :

Mag zrobił 500 kroków zanim dotarł na miejsce.

Moja ocena 21/37 punktów, głównie za kreatywność. Na wyróżnienie zasługuje doskonała symetryka oraz wspaniałe justowanie.

Dziękuję za uwagę.

moll

Emocje prawie jak na grzybach

Piechur

Fajne, najbardziej podobało mi się jak mag szedł

Zaloguj się aby komentować

624 + 1 = 625

Tytuł: Stacja Europa Centralna
Autor: Jaroslav Rudiš
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 3/10

#bookmeter

Lubię przyjeżdżać do Frankonii. Raz zrobiłem sobie piwno-kolejową wycieczkę przez Szwajcarię Frankońską. Jeden dworzec, jeden browar, jedno piwo. A potem w drogę kolejnym pociągiem do kolejnego browaru na kolejne piwo.

Kiedy w katalogu Legimi szukałem jakiejś lekkiej pozycji, którą mógłbym przeczytać wyłącznie dla odprężenia, zauważyłem Stację Europa Centralna. Już sam początek jej opisu, wzmianka o tym, że to „okularnictwo” – problemy ze wzrokiem były przyczyną tego, że autor nie został kolejarzem przywołało gdzieś z odmętów mojej pamięci utwór , który kiedyś uwielbiałem (a teraz, kiedy o nim sobie przypomniałem, dalej ogromnie mi się podoba). No i tak sobie pomyślałem, że skoro skojarzenie jest tak wyraźne, jasne, natychmiastowe i przyjemne, skoro autor jest Czechem – a więc można spodziewać się po nim czeskiego humoru oraz skoro, jak mówi opis książki, „_Z pasją opowiada…_” to ta książka będzie dobrym wyborem. Pomyliłem się. Nie była.

Dla mnie cała ta książka wygląda mniej więcej tak jak ten cytat otwierający wpis. Dostajemy garść informacji że „jechałem”, że „byłem”, że „widziałem”. Że ten czy inny dworzec „podobał mi się”, że „jest jak katedra”. Że „lubię patrzeć na rozkłady jazdy” i że „czasami prowadzę wyimaginowane podróże”. Do tego dochodzi garść kilkuzdaniowych informacji technicznych albo historycznych związanych z koleją i przegląd motywów kolejowych w literaturze europejskiej, ze szczególnym uwzględnieniem literatury czeskiej. I to w zasadzie tyle.

Nie wiem czym w zamyśle miała być ta książka, bo ni to reportaż, ni to pamiętnik, ni to literatura piękna, ni literatura techniczna czy popularno-naukowa. Stacja Europa Centralna wyglądła dla mnie jak zestaw jakichś osobistych notatek, spisanych być może w pociągu, podanych w zupełnie chaotyczny sposób. Wątki są wymieszane, informacje nie są rozwijane, jest trochę o tym i trochę o tamtym ale tak naprawdę to konkretnie nie ma w niej o niczym. Autor kilkukrotnie wspomina o setkach spotkań w pociągach, przywołuje nawet (rzadko jednak) fragmenty rozmów z tymi spotkanymi osobami, ale to wszystko jest w stylu gazetowej notatki: „powiedział, że mu się podoba”. Zero w tym emocji, multum suchych informacji, ale co z tego? Jeśli jakaś informacja już jest zero do niej kontekstu, zero analizy. To po prostu fakt, a później dalej, jedziemy do następnego faktu, tak jak pociąg ekspresowy pędzi do kolejnej stacji. Mimo że przecież pan Rudiš sam twierdzi, że od ekspresów woli wolniejsze pociągi lokalne, bo pozwalają się bardziej skupić, mocniej zgłębić i lepiej poczuć podróż. I tak, wierzę, że dla autora kolejnictwo jest pasją, ale tej swojej pasji nie potrafił w Stacji Europa Centralna – moim zdaniem – z pasją przekazać. Bo ja zupełnie tej jego pasji w czasie lektury nie poczułem. A być może szkoda.

***

EDIT: A, i jeszcze jedna rzecz. Mało w tej książce fotografii, szczególnie przy tak skąpych opisach. Nie ma też żadnych map, rozkładów jazdy, nic. Ta książka, choć uważam, że pomysł na nią był dobry, wygląda jak zupełnie nieprzemyślana i pisana bez planu.
fcb5b6fc-840c-4c4e-9a4e-79ad41f8c8ca

Zaloguj się aby komentować

Patrząc na liczbę ostatnich wpisów, wydaje mi się że, zupełnie jednak niecelowo, przejąłem kawiarenkę. Dziś więc oddaję Wam do dyspozycji zadanie, a sam milczę jak dziecko albo ryba – bo one przecież głosu nie mają.

temat: wędkarstwo
rymy: jaśniej – leci – właśnie – kabarecik

Wesołej zabawy w ten sobotni wieczór tym, którzy, jak i ja, marnują go przed komputerem!

***

Zasady:

- Układamy cztery wersy, lub wielokrotność jeśli ktoś ma ochotę.
- Każdy wers musi kończyć słowem zadanym przez OPa dokładnie w tej kolejności, która jest we wpisie.
- Rymowanka powinna, przynajmniej luźno, nawiązywać do tematu zadanego przez OPa.
- Zwycięża osoba, która kolejnego dnia do godziny 20 zdobędzie najwięcej piorunów.
- W nagrodę wymyśla nowe zadanie, czyli temat oraz rymy i publikuje do godz. 21 nowy wpis.
- Trzeba pamiętać w nowym wpisie o społeczności albo zawołać @bojowonastawionaowca , jeśli się o niej zapomni.

#naczteryrymy #zafirewallem #poezja #tworczoscwlasna
Wrzoo

Wstanę co świt, nie musi być jaśniej

Przy wędce dzień oraz wieczór mi zleci

Co żona mówiła? Ach, przecież, no właśnie!

„Nie musisz wracać”. Istny kabarecik!

sireplama

W głowie się klaruje, myślę coraz jaśniej,

Dokąd zmierzam ze sobą, gdzie czas tak leci?

Zmienię coś w swym życiu, to ten moment właśnie!

Spławik drga, popijam wódkę, a...! Walić kabarecik.

crs333

Sobie świecisz? Zrób że jaśniej!

Co?! Latarka z rąk ci leci?!

Tu na spławik świeć! O właśnie!

Z synem ryby… Kabarecik.

Zaloguj się aby komentować

622 + 1 = 623

Tytuł: Internat
Autor: Serhij Żadan
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10

#bookmeter

Cywile też odważali się, rwali do miasta po rozwalonym asfalcie. Wojskowi starali się ich od tego odwieść. Wojskowym nikt tu jednak szczególnie nie dowierzał, każdy uważał się za najmądrzejszego. No i pchał się pod moździerze po jakieś tam zaświadczenie z funduszu emerytalnego.

Sprawa wydaje się prosta: trzeba odebrać dziecko z internatu. Czyli udać się tam, zabrać je i wrócić. Tyle, że trwa wojna, a internat znalazł się po drugiej stronie frontu. Zresztą, w ogóle to, że wojna trwa jest powodem, że dziecko trzeba odebrać. W innym przypadku nikt nie byłby tym zainteresowany. Bo ten tytułowy internat to nie jest przyszkolna placówka mieszkaniowa. To raczej coś w rodzaju sierocińca. Miejsce dla dzieci porzuconych i niechcianych.

Najlepiej czuł się na tym odcinku pięciuset metrów, który który musiał przejść z domu do budynku szkoły.

Dziecko, nastoletni Sasza, wychowywało się bez ojca. Matka, która zdecydowała o oddaniu syna pod opiekę, nie bardzo jest nim zainteresowana. W domu trwa dyskusja, bo po dziecko trzeba jedank pójść. Tylko kto ma to zrobić?

Decyduje się na to Pasza, brat matki Sasz. I to właśnie Pasza jest głównym bohaterem tej historii. Pasza, który nie bardzo radzi sobie w życiu. Owszem, pracuje jako nauczyciel, owszem, jakoś żyje w rodzinnym domu, w miasteczku kolejowym, które po rozpadzie Związku Radzieckiego i uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości też niejako się rozpadło, bo nie ma w nim pracy, nie ma perspektyw i włąściwie to nie ma w nim nic. No, jest w nim może apatia i beznadzieja. Tak samo zresztą jak i u Paszy, który nie tylko ma zniszczone życie osobiste, nie tylko cierpi z powodu kompleksów, ale też nie bardzo chce w tym świecie, w którym przyszło mu żyć, zajmować jakieś miejsce. Pasza chce po prostu zrobić swoje i mieć spokój.

Podwórko jest wyasfaltowane, w asfalt rudą gliną wklejony jest ślad ciężarówki – pewnie wywozili rzeczy. Własne albo cudze. 

I to właśnie Pasza wyrusza w podróż, bo ta książka to trochę powieść drogi, żeby Saszę z internatu odebrać. Po drodze mija wojskowe posterunki („nasze” czy „wasze”? – czasami ciężko rozpoznać, bo ludzie podobni, mówią też w podobnym lub takim samym języku), napotyka ludzi – jednych, którzy mu pomagają bezinteresownie; innych, którzy mu pomagają interesownie; takich którzy, zajęci własnym przetrwaniem, zupełnie się Paszą nie interesują; takich, którzy znalazłszy się w obliczu wojny czują się tak zagrożeni, że pierwszą ich reakcją jest nieufność lub wrogość wobec każdego napotkanego człowieka. Pasza zresztą sam prezentuje cały wachlarz tych wymienionych wyżej postaw.

Stara się mówić srogo, głos ma jednak zmęczony, jak żona, która która całą noc czekała na męża, doczekała się i należałoby się pokłócić, ale za bardzo chce się jej spać.

Ta książka opisuje trzy dni, które Pasza spędził na wyprawie do internatu. Internat jest książką krótką, a którą czytałem wyjątkowo długo. Spowodowane to było tym, jak ona jest napisana. Dawno, bardzo dawno nie czytałem nic tak przytłaczającego, z tak ogromnym ładunkiem emocjonalnym i jeszcze dodatkowo w tak trudnym i obciążązjącym temacie. Wszechobecny i ogarniający jest w niej nastrój niepewności, nieufności, zagubienia, braku poczucia bezpieczeństwa i ciągłego napięcia. Męczyło mnie to, nieraz miałem dość i ją odkładałem, a jednak po jakimś czasie brnąłem w tę historię dalej. Niekoniecznie żeby ją poznać, ale po to żeby ją poczuć. Takie emocje, obciążające jednak, to jest coś, co zawsze przyjmuję z podziwem. Nieustannie jestem pod wrażeniem tego, ile autor może wywołać jedynie za pomocą słowa, które czytam leżąc spokojnie w bezpiecznym miejscu, nie znając, na szczęście, okropieństw wojny.

Uważam też, że taka literatura jest wartościowa nie tylko artystycznie, choć z Internatu kunszt słowny wręcz się wylewa – pan Żadan oprócz pisania prozy jest również poetą – i mocno go doceniam, ale też dlatego, że w dobitny, lecz bezpieczny i nikogo niekrzywdzący sposób pokazuje czym jest wojna dla zwykłego człowieka. Liczę naiwnie, że być może kiedyś, być może za pomocą właśnie takich rzeczy jak Internat ludziom uda się opamiętać. I – tutaj nachodzi mnie ta sama refleksja, jak po lekturze Rzeźni numer pięć pana Vonneguta – liczę też, że nastaną takie czasy, kiedy taka literatura nie będzie już powstawać. Bo nie będzie ku temu ani potrzeby, ani inspiracji. Stratę artystyczną jestem w stanie w takim wypadku przeboleć, a pewnie bym się wręcz z takiej straty ucieszył.

***

Rzadko polecam książki, ale tutaj nie umiem się powstrzymać od napisania, że jeśli komuś podobała się gra This war of mine (która, co mnie zdziwiło, ponoć została lekturą szkolną?), to uważam, że – jeśli chce takie wrażenia odebrać ponownie – Internat będzie książką zdecydowanie w takim przypadku odpowiednią.

***

EDIT: Zapomniałem dodać, że książka (a przynajmniej polskie wydanie) jest z roku 2019, a więc przed pełnoskalową inwazją. Ona inspirowana jest, z tego co wyczytałem, sytuacją w Donbasie kiedy Rosja rozpoczęła ten konflikt w roku 2014. To w kwestii formalnej, bo dla samego utworu w zasadzie nie ma to żadnego znaczenia.
6a2e4dbf-9d2a-4a42-b594-a0e6e1f1a9f4
splash545

@George_Stark namówiłeś, ściągnięte i zapisane na Legimi

George_Stark

@splash545 Daj znać jak wrażenia. Ale serio, ta książka była okropnie ciężka. Przynajmniej dla mnie.

Zaloguj się aby komentować

Niezmiennie bawią mnie wspomnienia mojej „metalowej” młodości które to od czasu do czasu przychodzą mi do głowy:

***

Prawdziwy miłośnik najcięższej muzyki metalowej, twardy jak nosek w glanie

Chciałem kupić sobie glany
lecz za małe były na mnie.
W glanach byłoby mi fajnie
– jestem metal nieudany.

Chodzę teraz załamany.
Trampki noszę – chociaż czarne,
to się czuję w nich fatalnie.
Przy winie będę wyśmiany.

Choćbym złorzeczył
lub stopę kaleczył
nie zmieści się w glanie.

Od łez trampki mokre
gdy płaczę samotnie
i ukojenia szukam w Nirvanie.

***

#zafirewallem
#nasonety
#poezja
#tworczoscwlasna

I sonet di proposta
Wrzoo

@George_Stark tych nas rozbawionych metalową przeszłością jest więcej. Niby mama mówiła, że z tego wyrosnę, a ja jej nie wierzyłam. No i co? I dalej ubieram się na czarno, tylko glany w szafie leżą, czekając na odkupienie… 😅

George_Stark

@Wrzoo


To @KatieWee może odkupić! Tylko to glany bez futerka są, prawda?

Wrzoo

@George_Stark bez, zdecydowanie :D tylko ja mam kajaki, a nie stopy

KLH2

Ja to nie bardzo rozumiem te glany u metali. W sensie - nie nosiliśmy takich butów. Nie pierwszy raz to słyszę i czytam i zawsze tylko wzruszałem ramionami, ale dziś się najwyraźniej przebrała miarka


Proszę, tu jest chiński zespół (powstały w 2014) cosplayujący metal z czasów, kiedy metal był metalem i tekstylnie bardzo trafiają (chociaż większość powinna mieć jednak BUTY jak ten po prawej). Tak że ten.


Nazwy zespołu nie podam, bo chcielibyście wyszukać w google inne fotki i bardzo byście tego żałowali. Mam dobre serce

0309c0a9-193e-49b4-9fea-053e4e694eeb
splash545

@KLH2 a wcale nie musisz podawać nazwy, wystarczy nacisnąć na zdjęcie i szukaj z obiektywem google

KLH2

@splash545 To teraz powodzenia w szukaniu jak już znasz nazwę

DiscoKhan

@George_Stark mi glany palce u stopy uratowały po tym jak z pijatyki wróciłem i musiałem drzewo rąbać xD


@KatieWee ja miałem zwykłe glany, bez futerka a i tak w zimę były wystarczająco ciepłe, bo się jednak mikroklimat w nich robił xD

KatieWee

@DiscoKhan mikroklimat XD

Zaloguj się aby komentować

Cykl
lub Przemoc rodzi przemoc
lub Rany

– Ale jesteś pojebany!
– Weź ogarnij się, ty downie!
– Jesteś słaby, skończysz marnie!
– Jestem tobą załamany!

– Czuję się niewysłuchany.
– Cały świat się wali na mnie.
– Z sobą bywa mi fatalnie.
Rany.

Ktoś mnie skaleczył.
Przyglądam się cięciu.
Ranie.

Oddaję stukrotnie.
Wciąż mocniej i mocniej.
Ranię.

***

#zafirewallem
#nasonety
#poezja
#tworczoscwlasna

I sonet di proposta
splash545

@George_Stark mega oryginalne podejście. Widzę, że nadrabiasz swój brak występu w poprzednim konkursie

George_Stark

@splash545 Tylko się hamuję żeby przypadkiem nie wygrać. Dyskwalifikujesz takich z parciem na zwycięstwo, co to powyżej dwóch sonetów piszą, prawda?

splash545

@George_Stark być może Ale tak czy inaczej raczej sumowania punktów nie przewiduje, także możesz się rozpędzać

Heheszki

Szef wykrzyczał tacie

(że moze stracić prace)

Tata nagadał mamusi

(że "wcale być z nim nie musi")

Mama się darła na Kasie

(że ma się wziąć za pracę )

Siostra sie na mnie skupiła

(wyzwała od skurwysyna)

Długo kopałem psa próbując sobie to wszystko poukładać

(głupie bydlę niczego się nie uczy, jak nie ciągnie to się włóczy)

Potem zjedliśmy kolację

(i było całkiem miło , przecież "nic takiego się nie wydarzyło", "każdy ma trochę racji")

I tylko głupi pies głupio się patrzył...

George_Stark

@Heheszki O, to jest bardzo dobre. W sensie świetnie napisane.

Heheszki

@George_Stark dziękuję, zainspirowane Memem którego nie umiem już znaleźć :p życiowym

CzosnkowySmok

@George_Stark dobre podoba mi się

Zaloguj się aby komentować