851 + 1 = 852
Tytuł: Król
Autor: Szczepan Twardoch
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10
#bookmeter
Nie ma w tym żadnego sensu, tak po prostu było.
Rzecz się stała niesłychana. Serial obejrzałem. Ja, który ostatnie co widziałem w całości, choć nie po kolei, to chyba
Czterej pancerni i pies. To oczywiście hiperbola, bo coś tam w międzyczasie jednak obejrzałem, ale naprawdę niezbyt wiele i zwykle z mniejszą przyjemnością niż ta, którą sprawia mi czytanie – żaden w końcu reżyser nie ma lepszej wyobraźni od mojej, przynajmniej z mojego punktu widzenia, a w dodatku reżyserów tych, o skromniejszej niż moja wyobraźni, ograniczają jeszcze rzeczy tak przyziemne, jak budżet czy technika, którymi dysponują.
No ale kiedy dowiedziałem się, że na VOD TVP jest dostępny
Król (już go zdejmują powoli, w chwili, kiedy to piszę, pierwsze dwa odcinki już zostały usunięte), to obejrzałem. Pamiętałem, że
kilka lat temu czytałem Króla . Pamiętałem, że zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Pamiętałem zarys fabuły, pamiętałem z grubsza bohaterów. Szczegółów nie pamiętałem.
A jednak, choć serial mi się podobał (scenę płaczących w burdelu kurew – powodu płaczu nie podam – byłby spoiler, pewnie zapamiętam na długo) w czasie oglądania pewne rzeczy mi nie pasowały. Coś mi się nie zgadało. Miałem takie wrażenie, graniczące niemal z pewnością, że w książce coś było inaczej. No i obudziła się we mnie ciekawość i postanowiłem sobie tę lekturę odświeżyć.
Rzeczywiście, sporo rzeczy było inaczej. Niektóre wątki, sporo tych wątków nawet, poprowadzone były trochę inaczej. Niektóre postaci – tutaj przede wszystkim Munja Weber, ale też i sam Jakub Szapiro – różniły się od swoich książkowych pierwowzorów. Munja Weber, moim zdaniem, różnił się fundamentalnie, Jakub Szapiro różnił się w szczegółach, ale te szczegóły sprawiały, że, moim zdaniem, był zupełnie inną postacią. W serialu pojawiła się postać Stanisławy Tabaczyńskiej, której w książce nie było, bardzo mocno rozbudowano też wątek doktora Janusza Radziwiłka (tutaj akurat, ta serialowa wersja tej postaci, wydała mi się znacznie ciekawsza niż jej wersja książkowa, ale może to po prostu ze względu na więcej miejsca, które w związku z tym rozbudowaniem jego wątku zajął i związaną z tym lepszą możliwość ekspozycji czy eksploatacji tego bohatera). Być może, tak mi się przynajmniej wydaje, te zmiany w wątkach wynikały ze zmian w charakterach postaci? A może te rzeczy były wzajemnie od siebie zależne? Nie wiem tego, nie mam wglądu w warsztat autorów, tak książki, jak i scenariusza. Mogę sobie tylko przypuszczać i zastanawiać się nad tym, a sprawia mi to przyjemność. Tak jak i przyjemność sprawia mi próba zrozumienia tego, że przy innym przedstawieniu postaci i przy innym poprowadzeniu wątków punkty zwrotne, tak w poszczególnych wątkach, jak i w całej opowieści, pozostały te same. To są dwie różne historie czy może jest to jedna historia w dwóch różnych wersjach? – takie pytanie, również przyjemne w roztrząsaniu, pojawiło mi się w głowie. Nie silę się na znalezienie odpowiedzi, nie bardzo zresztą mi na niej w zasadzie też zależy. Czasami samo roztrząsanie zagadnienia bywa przyjemniejsze niż satysfakcja z tego zadania roztrząśnięcia.
***
Co do samej książki zaś, to lektura sprawiła mi teraz, taki mi się wydaje, jeszcze więcej przyjemności niż wtedy.
W nowej Polsce, dobry człowieku, to się może tak zdarzyć, że o tym, kto jest Żyd, a kto nie jest, decydował będę ja.
– Pierdolone, zasrane Żydy – dodał jeszcze Zieliński i splunął i pod nogi.
– A tu się mylisz, bo ja jestem Polak – powiedział radośnie Kum i kopnął jeńca w usta.
Jest rok 1937. Jest Warszawa. Trwa idealizowane dziś przez niektórych dwudziestolecie międzywojenne (tutaj na chwilę wrócę do serialu, gdzie ten klimat został oddany fantastycznie, choćby przez wspaniałe wnętrza czy wszechobecny w tle
utwór Rebeka; w ogóle jeszcze, tak na marginesie, zwiększając chaos tego wpisu, w serialu podobało mi się też to, jak wiele, o wiele więcej niż w książce, było w nim języka jidysz) i ono rzeczywiście jest w książce obecne. W części Śródmieścia na przykład. W tej części Śródmieścia, po której pan Adolf Dymsza jeździł swoją lancią fariną (uwielbiam to zamiłowanie do szczegółu u pana Twardocha!). Ale jest też i inna część Śródmieścia. Ta bez wyasfaltowanych ulic, za to ze starymi kamienicami, których
lokatorzy wpadali do mieszkań na dole przez zmurszałe stropy (cytuję z pamięci). Są więc te dwie różne Warszawy, składające się na jedną Warszawę targaną konfliktami na tle etnicznym i politycznym. W Niemczech władzę sprawuje już Hitler, w Polsce też antysemityzm ma się dobrze, choć nie jest jeszcze prawnie usankcjonowany. Trwają o to starania. Z drugiej strony trwają też starania żeby do tego nie dopuścić. Za tymi staraniami dokonywanymi w tych dwóch przeciwstawnych sobie kierunkach kryją się też motywacje starających się. Zadziwiające, jak do siebie podobne.
Tak, Ryfka. Nie każdemu można wpierdolić i urżnąć chuja, niestety.
W tym wszystkim jest i Jakub Szapiro. Żydowskiego pochodzenia bokser, członek żydowskiego klubu Makabi. A przy okazji bandyta i rekieter, jak raczył o nim napisać redaktor jednej z narodowych gazet, zwanych w kręgach PPS-u, zorganizowanych wokół Kuma Kaplicy, w których to kręgach Jakub Szapiro się obracał „antysemickimi szmatami”. Ciekawa to postać ten Szapiro, zaprezentowana fantastycznie. Szczegóły w scenach, które tak mocno go budują, takie jak na przykład sposób na przełamanie swojego wahania przed uderzeniem weterana wojny bolszewickiej, czy potraktowanie Blocha i Madame de Poniatowski, którzy byli mu potrzebni do realizacji zadania, a później już nie byli mu potrzebni, to, moim zdaniem, mistrzostwo narracyjne pozwalające uzyskać niejednoznaczność i złożoność postaci.
Kazimierz Bobiński zaczął myśleć intensywnie o smaku ust pewnego chłopca, z którym spędził upojne dwa tygodnie w Rzymie zeszłego lata, smaku wina i makaronu w małej restauracyjce na Trastevere, o widoku Alp z okien samolotu i o miękkości dłoni matki Kazimierza Bobińskiego, Aurelii Bobińskiej, z domu Rataj, potem bardzo cierpiał, a potem umarł, a potem jego ciało spoczęło w Wiśle i tam już pozostało.
Zagipsują mu potem te ręce poskręcają prawą śrubami i przez osiem tygodni tyłek będzie mu musiała podcierać matka, jak za dawnych lat.
Tak są zresztą zbudowane chyba wszystkie chyba postaci w
Królu. Nie ma tutaj sensu się nad nimi tutaj rozwodzić, jedna tylko uwaga, którą chciałem się podzielić, to wspomniane wcześniej zamiłowanie do szczegółu. Nie dotyczy ono tylko broni czy aut, gdzie jest mocno widoczne, ale też bohaterów. Każdy chyba, kto w książce pojawia się choćby na chwilę ma jakąś swoją historię, choćby przedstawioną w kilku zdaniach, jak te przytoczone wyżej. Nie ma przy lekturze
Króla uczucia pustki związanej z niedokończonym, choćby najmniejszym, wątkiem.
Nazywam się Mojsze Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie istnieję.
Sama konstrukcja tej opowieści, sam jej bohater-narrator ,napisany przez pana Twardocha już zasługują na uwagę. Ten powyższy cytat to zdanie otwierające książkę, gdzie, już od samego początku, wiadomo, że coś jest nie tak, przykuwa uwagę. Można się zdziwić, albo można się domyślić o co chodzi, gdyż autor zostawia ślady pozwalające wpaść na rozwiązanie zagadki, zanim sam ją wyjaśni. Ale ta konstrukcja, ten pomysł, sprawia, moim zdaniem, że
Król jest książką, którą warto przeczytać co najmniej dwa razy. Za pierwszym razem można zachwycić się samą opowieścią i dać porwać tej wykreowanej (a może bardziej „odtworzonej”?) przez autora Warszawie, za drugim natomiast, wiedząc już o co w tym wszystkim chodzi, można docenić jego kunszt narracyjny.
Jest jeszcze kilka rzeczy, na które chciałem zwrócić uwagę, mam w oknie obok kilka jeszcze wynotowanych cytatów, które chciałem rozwinąć i, odnosząc się do nich, poruszyć kilka innych rzeczy, które uważam w tej powieści za niezwykle interesujące, ale mi się ten wpis niebezpiecznie rozrasta. Przechodząc więc już do jego zakończenia, wrócę jeszcze na chwilę do serialu. Współautorem scenariusza jest autor powieści, pan Szczepan Twardoch. To jeden z dwóch pisarzy, obok pana Andrzeja Stasiuka (przynajmniej z pisarzy żyjących, bo tak to spotkałby się chętnie i z panem Hugo, i z panem Pilchem na przykład) z którymi chciałbym się spotkać, pójść na jakieś spotkanie autorskie, co zdarza mi się równie często jak oglądanie seriali. Zapytałbym wówczas na takim spotkaniu pana Twardocha o te różnice między książką a scenariuszem. Nie po to, żeby je wyjaśnić, wypunktować czy przedyskutować – że dlaczego tu jest tak, a tu jest tak?, że gdzie, tutaj czy tutaj, jest lepiej?, ale po to, żeby zapytać o stosunek autora do opowiedzianej przez niego przed laty historii. Zapytałbym, czy zdarza mu się wracać myślą do poprzednich powieści, czy zastanawia się – a może takie myśli same przychodzą mu do głowy? – że można było , może nie lepiej, ale inaczej?
***
Aha, bo zawsze zapominam o tym. Ogromnie podoba mi się też okładka pierwszego wydania, ta ilustrująca ten wpis. Tak mi się podoba, że jak już będę duży i będę miał własny dom, to kupię sobie papierowe wydanie
Króla tylko po to, żeby postawić je sobie na półce. Choć, pewnie do tego czasu minie kilka lat, to może wtedy przeczytam
Króla jeszcze raz?