284 + 1 = 285
Tytuł: Ulisses
Autor: James Joyce
Kategoria: literatura piękna
Wydawnictwo: Officyna
Format: książka papierowa
ISBN: 9788366511958
Liczba stron: 784
Ocena: 5/10
Od kiedy pierwszy raz zobaczyłem “Ulissesa” na półce mojego taty, była to dla mnie książka w pewien sposób intrygująca. Wiedziałem o niej tylko tyle, że opisuje wydarzenia z jednego dnia, co w połączenia z kosmiczną (zwłaszcza dla małego dziecka) grubością tego dzieła, wydawało się co najmniej zadziwiające. Później dotarły do mnie też słuchy o rzekomej trudności tej książki; nie mogłem więc oprzeć się pokusie, by w końcu po największy twór Jamesa Joyce’a sięgnąć.
“Ulisses” to jeden wielki eksperyment, trudno więc nie potraktować go inaczej niż jako czytelnicze wyzwanie. Można zadać sobie pytanie, czy jest ono w ogóle warte podjęcia - ja uznałem, że tak, chociażby ze względu na odniesienia do tej książki w innych dziełach. Jak zatem rozpoczęć tę przygodę? Otóż okazuje się, że jest to lektura, które wymaga od czytelnika pewnego przygotowania, o ile oczywiście chce on uniknąć nerwów i frustracji. To niemal całkowicie afabularna książka, do której najlepiej nie podchodzić samodzielnie, ale ostrożnie zbliżyć się wraz z przewodnikiem.
Na szczęście w XXI wieku mamy do nich dość łatwy dostęp. Jest na przykład świetna strona Ulysses Guide, która dokładnie streszcza każdy z rozdziałów. W języku angielskim zostało już opublikowanych kilka przewodników po “Ulissesie”, a na naszym polskim podwórku, na którym od niedawna mamy już dwa tłumaczenia tego dzieła (Maciej Słomczyńskiego, z roku 1969 oraz nowe - Macieja Świerkockiego z roku 2021), istnieje między innymi taka książka jak “Łódź Ulissesa”, w której autor najnowszego polskiego przekładu opisuje swoje zmagania z Joycem oraz tłumaczy czytelnikowi niektóre zawiłości tej powieści.
Istnieje też coś takiego jak schematy - Gilberta oraz Linatiego - które zostały przygotowane przez samego Joyce’a i które rzucają nieco światła na zawartość poszczególnych rozdziałów. Jest to jednak dość niewielki zbiór wskazówek (dla każdego rozdziału określony został jego kolor, symbole, postacie, czas i miejsce wydarzeń, część ciała itd.), przez to dla przeciętnego czytelnika raczej nie będzie to wystarczająco pomoc.
Największa trudność “Ulissesa” polega najczęściej na tym, by w ogóle zorientować się co właśnie czytamy - czy jest to czyjaś wypowiedź (czyja?), czyjeś myśli (czyje?), a może wtrącenie narratora. Zmiana od jednej formy przekazu do drugiej jest tutaj bardzo płynna i na ogół niczym nie wyróżniona (mamy tu często do czynienia z tzw. mową pozornie zależną).
Osobiście próbowałem dwóch podejść - najpierw samodzielne czytanie rozdziału, a później zapoznawanie się ze streszczeniem (m.in. ze wspomnianej już “Łodzi Ulissesa”), jak też odwrotnej kolejności. Wydaje mi się, że zwłaszcza przy końcowych, a więc najdłuższych, fragmentach powieści, lepiej sprawdził się u mnie ten drugi sposób.
Do lektury wybrałem nowy przekład i wydaje mi się, że jest to nieco trudniejsza w odbiorze (choć może za to bogatsza znaczeniowo) wersja niż ta autorstwa Słomczyńskiego. Tłumacz starał się oddać jak najwięcej gier słownych, aluzji i nawiązań, które Joyce ukrył w swoim tekście, podczas gdy Słomczyński w analogicznych sytuacjach zdaje się stawiać na bardziej zrozumiałe i dosłowne tłumaczenie. W rezultacie są miejsca, które wydają mi się niepotrzebnie skomplikowane, choć muszę przyznać, że istnieją też takie fragmenty, gdzie Świerkocki rzeczywiście wydaje sobie radzić lepiej z tłumaczeniem pewnych joyce’owskich dwuznaczności.
Żeby nie być gołosłownym, posłużę się kilkoma przykładami, o których sam Maciej Świerkocki wspomina w swojej książce “Łódź Ulissesa”.
-
Joyce: My will: his will that fronts me. Seas between
-
Słomczyński: Moja wola: jego wola przeciwna mojej. Pomiędzy nimi oceany
-
Świerkocki: Mój Will, moja wola; jego Will, jego wola w konfrontacji z moją. Dzieli nas morze.
I drugi przykład:
-
Joyce: as they drank in jocoserious silence Epps’ massproduct, the creature cocoa
-
Słomczyński: gdy pili w żartobliwie-poważnym milczeniu masowy produkt Eppsa, owo kakao stworzenia
-
Świerkocki: kiedy w żartopoważnym milczeniu popijali niczym wino mszalne dostępny tak powszechnie jak święty Kościół produkt Eppsa, kakao krzepiące duszę i ciało
Nowe tłumaczenie zatem w wielu miejscach opisowo wręcz przekłada owe dwuznaczności i aluzje obecne w oryginale, co z jednej strony może i bardziej przybliża czytelnika do tego, co siedziało w umyśle Joyce’a, a z drugiej czyni lekturę jeszcze bardziej wymagającą.
W każdym razie, dobrze, że obecnie mamy już dwa polskojęzyczne tłumaczenia “Ulissesa” - tak naprawdę żadne z nich w pełni nie oddaje tego, co oryginał (zwłaszcza, że jest to książka, w której bardziej niż o fabułę chodzi właśnie o formę, język), więc w pewien sposób mogą się uzupełniać (zakładając istnienie szaleńców, sięgających po obie wersje).
Przejdźmy jednak co samej książki. Fabuła? Opowieść o “zwyczajnym dniu” trojga bohaterów (Leopolda Blooma - Ulissesa, Stephena Dedalusa - Telemacha, Molly Bloom - Penelopy) oraz miasta, w którym żyją (Dublin). Innymi słowy, rozgrywająca się codziennie na nowo odyseja, sprowadzona do przyziemnych spraw. Nawiązań do Homera jest tutaj sporo, ale większość z nich to szczegóły i subtelności (często przy tym ironiczne), bynajmniej nie będące łatwymi do spostrzeżenia. Na przykład: nieokrzesany irlandzki nacjonalista, to odpowiednik cyklopa Polifema, a kiedy Bloom uderza się o kredens po wejściu do domu, może to nasunąć czytelnikowi skojarzenie z Odyseuszem trafionym przez Antinoosa podnóżkiem w bark.
Jeśli chodzi o zawartość poszczególnych rozdziałów (oczywiście, zapewne dla utrudnienia, Joyce usunął z ostatecznej wersji “Ulissesa” nazwy rozdziałów, chociaż wszyscy komentatorzy ich wciąż używają, więc trzeba je sobie samodzielnie odnaleźć i pozaznaczać, gdyż nie tylko nie mają one tytułów, ale nie są nawet obecne w spisie treści), oto te bardziej nietypowe na tle pozostałych:
-
Eol - szereg scen, które razem wzięte generują filmowe skojarzenia. Obserwujemy różne krótkie wydarzenia, dziejące się w redakcji gazet, dla których pracuje Bloom. Nie podążamy jednak za głównym bohaterem, tylko zostajemy w miejscu, natomiast Bloom opuszcza redakcję i wraca do niej dopiero po jakimś czasie. Przyznam, że spodobał mi się ten zabieg narracyjny.
-
Woły Słońca - dość trudna lektura, ale całkiem interesująca. Styl narracji zmienia się, obrazując rozwój angielskiej literatury. Tutaj zatem przeczytamy zdanie takie jak “A u drzwi domu onego z nadejściem nocy wraz wędrowiec jakowyś stanął“, by kilka akapitów później natknąć się na zupełnie już inny styl: “Powróćmy jednak do pana Blooma, który po swoim pierwszym wejściu zainkasował kilka zuchwałych drwin”.
-
Kirke - jeden rozdział, który ma długość porównywalną z łączną długością pierwszych ośmiu rozdziałów - bo dlaczego by nie? I na dodatek formę dramatu. Ten rozdział doprowadza absurd w “Ulissesie” do ostatecznych granic. Występują tu prawie wszystkie postacie. które pojawiły się we wcześniejszych fragmentach, głos mają również przedmioty, a dzieją się rzeczy prawdziwie niestworzone - Bloom zostaje matką i rodzi kilkoro chłopców, zmienia płeć (i to nie raz), czyni cuda w stylu “chodzi po pajęczynie, zakrywa sobie lewe oko lewym uchem, przechodzi przez kilka ścian”. Ten rozdział ma taki faustowski vibe, czyli absolutny chaos i nonsens. Chociaż wielu joycologów potrafi się w tych obrazach doszukiwać czegoś sensownego, to ja bynajmniej nie zostałem oczarowany przez Kirke.
-
Itaka - to z kolei mój ulubiony rozdział, zbudowany w stylu pytań i odpowiedzi (narracja nazywana “matematycznym katechizmem”). Dużo liczb i całkiem dużo humoru zbieżnego z moim jego poczuciem.
-
Penelopa - słynny monolog (strumień świadomości) Molly Bloom. Na pewno kontrowersyjny i nowatorski w swoich czasach, obecnie już tak oczywiście nie szokuje. Rekordowe długie zdania (ok. 2500 słów), brak znaków interpunkcyjnych, ale mimo to całkiem prosty do zrozumienia. Treść? Cóż… po tym jak przeczytałem co nieco o prywatnej korespondencji Joyce’a, to nie pozostaje nic innego niż skwitować to krótkim stwierdzeniem - jaki autor, taka treść.
Pozostałe rozdziały też oczywiście mają swoje dziwactwa i mało mają wspólnego z typową narracją, jaką spotkamy w większości książek. “Ulisses” jest labiryntem, gąszczem, przez który trzeba się przedzierać i w którym mnóstwo jest detali, które łatwo pominąć. Gdyby nie równoległa lektura “Łodzi Ulissesa”, z pewnością nie miałbym pojęcia nawet o nikłym ich procencie (bo kto normalny sam wywnioskuje np. ów niesamowity zamysł autora, polegający na tym, że brakująca litera w jednym słowie na stronie X ma związek z inną celową literówką na stronie X+500).
Ten ostatni przykład jest też chyba dobrym zobrazowaniem tego, że Joyce, tworząc “Ulissesa”, aspirował do napisania wielkiego dzieła, irlandzkiego eposu, który przez stulecia będzie analizowany przez innych. Nie da się ukryć, że ego tego pisarza, było ponadprzeciętnych rozmiarów. Przyszłość pokazała, że choć książka doczekała się pewnego grona oddanych zwolenników, to posiada też niemałą grupę zatwardziałych krytyków. Osobiście całkiem spodobał mi się fragment korzystnego dla Joyce’a wyroku, w którym sędzia pozwolił na rozprowadzanie “Ulissesa”, gdyż “przy całej swojej nieobyczajności, plugastwie i sprośności, nie może on posłużyć jako środek pobudzający erotycznie - przeciwnie, wywołuje raczej odruchy wymiotne” (cyt. za “Łódź Ulissesa”).
Kończąc już tę przydługawą opinię (chyba nieco udzielił mi się klimat lektury), muszę stwierdzić, że jest to książka, którą bardzo mi ocenić. Czy czytało się ją przyjemnie? Nie, ale nawet tego nie oczekiwałem. Czy jest tu ciekawa fabuła? Nie. Czy zgadzam się z upstrzonym licznymi bluźnierstwami religijnymi wydźwiękiem powieści? Nie, zdecydowanie nie. Czy jest to ciekawy literacki eksperyment? Tak, z całą pewnością. Czy była nowatorska jak na swoje czasy? Jak najbardziej. Czy powieść jest skomplikowanie utkanym tworem, na który autor poświęcił mnóstwo czasu (całe siedem lat)? Tak, zdecydowanie, ale ilość włożonej pracy nie świadczy przecież o jakości.
Rozdzielając zatem ocenę, na dwie części i w pierwszej z nich oceniając wartości moralne i etyczne propagowane w “Ulissesie”, przyznaję tej książce 2/10.
Natomiast jeśli. chodzi o formę literacką, nowatorskość i eksperymentalność, to tutaj daję 8/10. Pod tym względem miałem tu niekiedy skojarzenia z pomysłowością Borgesa, która zrobiła na mnie spore wrażenie.
W literaturze zdecydowanie bardziej wolę zachwycać się treścią, aniżeli formą i chyba jakoś nie po drodze mi z modernizmem (ani Virginia Woolf, ani William Faulkner, żeby wymienić tu tych ostatnio czytanych, też mnie nie zauroczyli swoimi dziełami), więc fanem Joyce’a nie zostałem. Koniec i kropka, kurdebloom.
Nie możemy zmienić tego kraju. Zmieńmy temat.
Powitało Stephena świeże powietrze, grając na jego rozdygotanych nerwach jak na harfie, powiew rozdygotanego powietrza pełnego nasionek jasności.
#bookmeter #ksiazki #czytajzhejto #literatura