Siema,
W dzisiejszym #piechurwedruje
będzie o tym, czemu warto dokładniej przyjrzeć się trasie, którą się planuje. Zapraszam!
---------
Szczyty: Luboń Wielki (Beskid Wyspowy)
Data: 24 lipca 2022 (niedziela)
Staty: 8.5km, 5h45, 600m przewyżyszeń
Kilka dni przed tą wyprawą byłem w Tatrach, więc czułem się w obowiązku dać trochę wytchnienia żonie, która w tym czasie zajmowała się Myszą. Rzecz jasna wymyśliłem, że wezmę Gryzonia w góry, dzięki czemu małżonka miałaby część dnia tylko dla siebie. Zacząłem szukać trasy, która nie byłaby przesadnie długa ani wymagająca - raz, że młoda spędzała jeszcze wtedy takie wycieczki w nosidle; dwa, że udało się namówić babcię do wspólnego wyjścia.
Robiąc różne pętlę prowadzące przez szczyty znajdujące się blisko Krakowa trafiłem na Luboń Wielki, na którym jak się okazało babcia jeszcze nie była, mimo że pochodzi z okolic Mszany. Zerknąłem tylko szybko na ilość kilometrów i przewyższeń, szacowany czas przejścia, i stwierdziłem, że damy radę.
Niedzielnym porankiem wyruszyliśmy w drogę do Rabki-Zdrój. Pogoda zapowiadała się pięknie, więc byliśmy nastawieni optymistycznie. Zostawiliśmy samochód na parkingu przeznaczonym dla turystów, który znajdował się pod Lewiatanem (płatny 10 zł), zapakowałem Myszora w nosidło i ruszyliśmy w trasę.
Wejście zaplanowałem niebieskim szlakiem. Krótki kawałek szliśmy asfaltem, który nagle się skończył, a zastąpiła go bardzo błotnista, rozjeżdżona traktorami droga. Staraliśmy się iść poboczem, ale i tak buty mieliśmy załatwione. W końcu weszliśmy do lasu, gdzie było trochę lepiej, i tam młodej coś strzeliło. Zaczęła się drzeć, płakać, wrzeszczeć, że chce do domu. Uspokajanie jej trwało dobre 15 minut, a może i więcej, ale w końcu udało się ją okiełznać - wróciła bez problemu do nosidła i rozpoczęliśmy wspinaczkę. Nie mam pojęcia o co jej chodziło, był to pierwszy i ostatni raz, gdy miała taki atak szału (w górach oczywiście, nie w ogóle).
Trasa nie była jakoś specjalnie ciekawa. Szliśmy dość kamienistą ścieżką otoczoną wysokimi drzewami, spomiędzy których nie było wydać żadnych widoków. Minęliśmy leśną kapliczkę i kontynuowaliśmy wchodzenie. Babcia tradycyjnie buszowała po krzakach w poszukiwaniu malin, które dawała Myszy. W taki sposób, dość spokojnym tempem, doszliśmy na szczyt.
Z Lubnia rozpościerał się ładny widok na północny-wschód: widać było z niego sąsiadujący Szczebel, a także Lubogoszcz Zachodni. Na górze zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, której głównym celem było to, aby młoda rozprostowała trochę nogi i pobrykała dookoła. Spędziliśmy tam dobre 40 minut, wykorzystując ten czas na posiłek i skorzystanie z drewnianego wychodka. W końcu uznaliśmy, że czas wracać, także wziąłem Mysz na plecy i skierowaliśmy się na żółty szlak.
Początkowo trasa była spokojna i spodziewałem się takiej samej nudy, jak przy wchodzeniu. Wkrótce miałem się przekonać, w jakim błędzie byłem. Zejście stało się nagle bardzo strome, poprzecinane wystającymi korzeniami drzew. Popatrzyłem na babcię i zapytałem, czy wracamy, ale hardo odpowiedziała, że idziemy dalej. Schodzenie wyglądało tak, że asekurując się kijkami robiłem kilka kroków, po czym podawałem babci rękę, żeby przypadkiem się nie potknęła. Młoda na szczęście się nie wierciła, a odcinek był stosunkowo krótki, więc operacja zakończyła się sukcesem.
Podczas naszego schodzenia minęło nas jednak kilka osób, które oprócz tego, że wyrażały wielki podziw dla babci (88 lat w dniu wycieczki) i gratulowały jej kondycji, to jednak ostrzegały nas przed kolejnym odcinkiem. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale zacząłem się mocno niepokoić. Szliśmy jednak dalej pięknym lasem, podziwiając wznoszące się obok skały. Musieliśmy dobrze patrzeć pod nogi, bo ścieżka była usiana głazami. Szlak skręcił nagle w lewo i doszliśmy do miejsca, o którym mówili mijani wcześniej turyści.
Naszym oczom ukazało się duże gołoborze, usiane ogromnymi głazami, a trasa prowadziła właśnie przez nie i to dość stromo w dół. Zacząłem namawiać babcię, żebyśmy jednak wrócili do schroniska, ale nie chciała o tym słyszeć. Oceniłem nasze możliwości i postanowiłem, że zaryzykujemy - czy było to mądre, nie muszę chyba pisać.
Znowu, krok po kroku, bardzo ostrożnie i uważając pod nogi, zaczęliśmy schodzenie po głazach. Całe szczęście, większość była solidnie osadzona, ale i tak sprawdzałem każdy zanim ostatecznie decydowałem się stanąć na nim całym ciężarem. Stawiałem kilka kroków, po czym asekurowałem babcię trzymając ją za rękę. Mysz na tym etapie chyba zasnęła, co ułatwiało sprawę, bo nie wierciła się w nosidle. Ostatecznie nie poszło nam to nawet najgorzej, ale nie wyobrażam sobie schodzenia tamtędy, gdyby było wilgotno. Podsumowując, przejście około 400 metrów - od schodzenia po zboczu usianym korzeniami po opuszczenie gołoborza - zajęło nam jakieś 50 minut.
Udało się jednak, więc odetchnąłem z ulgą. Nieco bardziej rozluźnieni kontynuowaliśmy marsz po w dalszym ciągu nachylonym terenie pełnym wystających z ziemi skał i głazów. I wtedy stało się to, czego obawiałem się najbardziej - babcia potknęła się i wywróciła na duży blok skalny. Trwało to dosłownie chwilę, ale czas jakby się zatrzymał. Szybko podbiegłem, bojąc się, że babci stało się coś złego. Na całe szczęście skończyło się tylko na otarciu dłoni i kolana - ale przecież mogło być o wiele, wiele gorzej.
Od tamtego momentu zwolniliśmy jeszcze bardziej tempo, a ja nie odstawiałem już babci na krok. Niebawem na ścieżce nie było już tylu kamieni, nachylenie zmniejszyło się i szło się bardziej komfortowo. Wyszliśmy z lasu i naszym oczom ukazał się ładny widoczek. Reszta trasy minęła już bez niespodzianek i przykrych sytuacji - było ładnie, znacznie ładniej niż na równoległym niebieskim szlaku.
Dotarliśmy do ulicy, poszliśmy do auta; daliśmy jeszcze Myszy chwilę na rozprostowanie nóżek i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po ponownym, dokładniejszym obejrzeniu trasy w domu okazało się, że schodziliśmy Percią Borkowskiego - informacja na jej temat była podana na mapach, wystarczyło je przybliżyć...
Babcia przez jakiś czas po tej wyprawie miała ranę na kolanie, ale zapewniała, że jej nie boli - ile w tym było prawdy, nie wiem. Wiem natomiast, że gdybym lepiej sprawdził tę trasę, na pewno byśmy nią nie poszli. Zrobiłem tego dnia wiele głupich rzeczy: od źle dobranego miejsca, po brak wycofania się w momencie, gdy była ku temu możliwość. Wyprawa mogła skończyć się na prawdę tragicznie i do dziś ciąży mi na sumieniu.
Mimo wszystko samą trasę polecam, jednak nie w deszczową pogodę, nie z bardzo małymi dziećmi (na pewno nie w nosidle), i nie osobom z ograniczeniami ruchowymi. Dodatkowo według mnie zdecydowanie lepiej wchodzić żółtym, a schodzić niebieskim szlakiem - taki wariant wybrałem, gdy w zeszłym roku wchodziłem ponownie na Luboń Wielki z tatą i Myszą (tym razem nie w nosidle) i było znacznie przyjemniej. Zainteresowanych odsyłam do jednego moich poprzednich wpisów (link niżej).
Trasa dla zainteresowanych.
Luboń Wielki - wejście żółtym szlakiem.
#gory #podroze #wedrujzhejto #beskidwyspowy #fotografia