614 + 1 = 615
Tytuł: Księga jesiennych demonów
Autor: Jarosław Grzędowicz
Kategoria: horror
Ocena: 7/10
#bookmeter
Łatwo trafić na szczyt. Po prostu trzeba iść pod górę. Cały czas pod górę. Kiedy nie ma już żadnego „pod górę”, to jest się na szczycie.
Ta książka to był taki mój sentymentalny powrót do twórczości autora, za sprawą którego odżyła we mnie miłość (czasami wręcz obsesyjna) do czytania. Fundowałem sobie już powroty do lektur z czasów dzieciństwa – czy to do
Przygód Trzech Detektywów firmowanych nazwiskiem pana Hitchcocka, czy na przykład do
Sposobu na Alcybiadesa pana Edmunda Niziurskiego. W tych przypadkach te sentymentalne powroty w wieku późnomłodzieńczym były fantastyczne i, mimo kilku rozczarowań, dalej lubię wracać do książek, które w czasach moich wczesnomłodzieńczych silnie wryły mi się w pamięć. Chciałem zobaczyć jak to będzie z powrotem do fascynacji średniomłodzieńczych. Było trochę gorzej.
Było trochę gorzej zarówno względem powrotu do tych pierwszych książek, jakie pamiętam – może za mało czasu minęło? – jak i względem zapamiętanych przeze mnie wrażeń z pierwszego czytania
Księgi jesiennych demonów – może za mało czasu minęło? Ale nie było źle. A może nawet było dobrze?
Księga jesiennych demonów to pięć (albo sześć, jeśli liczyć stanowiące pewną – choć raczej słabą i trochę naciąganą – klamrę
Prolog i
Epilog) opowiadań. O czym? O słabościach. O lękach. O wewnętrznych demonach, które nas zjadają. Jest opowieść o biedzie (i związanych z nią skutkach, jak pogarda otoczenia, w tym przede wszystkim najbliższych) i pieniądzach, które spadają z „nieba”. I o tym jak to się kończy – to w
Klubie Absolutnej Karty Kredytowej. Jest opowieść o utracie pamięci i zagubieniu – to w
Opowieści terapeuty. Jest opowieść o pożądaniu i silnej potrzebie miłości z jednej strony, a silnej, naturalnej potrzebie wolności z drugiej – to w
Wiedźmie i wilku. Jest opowieść o zazdrościach i utraconych miłościach, na które nie da się nic poradzić – to w
Piorunie. Jest wreszcie opowieść o samotności i byciu wykorzystanym – to w
Czarnych motylach. A wszystko to ubrane – raz lepiej, raz gorzej – w szatę fantastyki (może magii?; na pewno jakiejś tajemniczości i ponadnormalności) choć to szata raczej w ciemnym odcieniu. Czasami brzmi to wszystko dość naiwnie, ale czy nie taki jest w końcu urok fantastyki?
Za co cenię
Księgę jesiennych demonów pana Grzędowicza po tej ponownej lekturze po kilku (bo chyba mniej niż dziesięciu) latach? Chyba za to samo co po tej lekturze przed laty. Cenię go za pomysły. Bo wybór bohatera do
Opowieści terapeuty nie mógł być lepszy. Bo końcówka
Wiedźmy i wilka to klasa sama w sobie. Zdziwiło mnie to, że po tylu latach od pierwszego czytania, w pewnym momentach przypominały mi się ważne wątki tych opowiadań albo ich zakończenia. Cenię go za umiejętności narracyjne. Bo sposób w jaki w
Czarnych motylach opowiada Roman tak mocno pozwalała w tę postać uwierzyć; tak bardzo pozwalała czuć razem z nim. Bo niespodziewanie czasami wtrącone, choć spójne z treścią, zdania-spostrzeżenia nawet w literaturze rozrywkowej pozwalają zwrócić na coś uwagę i coś z tej lektury wynieść, przemyśleć i być może nawet sobie zostawić. Bo umiejętność łączenia rzeczywistego z nierzeczywistym daje niesamowity efekt i nie szokuje, ale ogromnie zaciekawia. Bo malowniczość porównań pozwala poczuć jakby się tam, w środku tej opowieści było. Nie mówiąc już o tym, że zwalnia z obowiązku czytania nudnych, rozwleczonych opisów.
I właśnie w związku z tymi ostatnimi zdaniami pozwolę sobie pofolgować i wrzucić na koniec garstkę cytatów wybranych z większej garści, jaką w trakcie lektury sobie pozaznaczałem. Proszę smakować:
Wszedł do sklepu z magią głównie dlatego, że padało.
Szaman miejski. To moja wizytówka. Jeśli wiesz, co dalej robić, idź. Jeśli nie wiesz, zrób to, co się w takich razach robi od wieków. Usiądź i zapytaj szamana. Będę na zapleczu. Za kasą w prawo.
wszystko to osiągali mniej więcej połową tego wysiłku, który Zięba wkładał w stanie w miejscu.
Samotność z wyboru to zupełnie co innego niż z konieczności. Różnica jest mniej więcej taka, jak między pustelnią a karcerem.
Całej reszcie mówi się, że walka polega na skutecznym błaganiu. O pracę, o zapłatę, o miłość, o cokolwiek. Nazywają to – cywilizacją.
Budzik wyrwał ją do jawy niczym cios w twarz. Po omacku zgłuszyła jego elektroniczny skowyt i leżała w ciemności, pogrążona w błogiej amnezji przebudzenia.
Człowiek to nie człowieczeństwo. Człowiek to dokumenty. I jakaś przeszłość.