Zdjęcie w tle
George_Stark

George_Stark

Fenomen
  • 399wpisy
  • 2491komentarzy
Czasy się zmieniają. Kiedyś były gitary i długie włosy, było sex, drugs & rock’n’roll, a później nadeszły szerokie spodnie i łyse łby. Podążając, choć lekko chyba spóźniony, za zmieniającymi się trendami ogłaszam oto mój hip-hopowy manifest:

***

Sleep, coffie, & hip-hop

By się przebudzić kawę muszę pić!
Pieprzę jajecznicę! Herbatą się brzydzę!
Spacer w okolicę? Ja nie jestem gidem!
Człowiek cierpi bidę, kiedy z buta idzie.

Yerba mate, dziecko? Z Paragwaju zielsko?
Raczej będzie ciężko by przez gardło przeszło.
Kumple? Prochy wzięto. To niebezpieczeństwo.
Ja tam widzę cienko nosem budzić cielsko.

MK, Jacobs, Tchibo, albo Nescafe.
gorzkością mi gardło, nos zapachem pieść!
Robusty albo arabiki fani. My, kawoholicy.

Kto kawę pierdzielnie tego nigdy więcej
popołudnia ciężkie nie zamęczą sennie.
I to był explicit.
--------------- My, kawoholicy!

***

#nasonety
#zafirewallem
#poezja
#tworczoscwlasna
Piechur

O cholera, George zaczął pisać, muszę się spiąć ze swoim pomysłem, bo zaraz podbierze temat

pingWIN

Piję kawę mocną

Czuję senność drobną

Toaleta wzywa

Zaraz usnę chyba

splash545

@George_Stark dobry kawałek napisałeś

Zaloguj się aby komentować

Inwazja mszyc

Żaden jest to pic! To inwazja mszyc!
Nasze okolice atakują mszyce!
Okupują ludzie schrony i piwnice:
atakuje szkorbut, cierpią na gruźlicę.

To z braku witamin nam zadziało się to.
Owocowe sady pochłonęło piekło,
przez uprawy jabłek jak szarańcza przeszło
to owadzie wojsko. Będzie z nami cienko!

I tak apokaliptyczna nam gruchnęła wieść:
w tym sezonie owoców nie będziemy jeść!
Rozwiązać problem próbowali farmaceutycy

i z takim zapałem pracowali dzielnie
że masy krytyczne przekroczyli wszelkie:
bum! – syntezy jądrowej żaden nie obliczył!

***

#nasonety
#zafirewallem
#poezja
#tworczoscwlasna
UmytaPacha

@George_Stark Jerzy wariacie nie nadążam piorunować xd

Zaloguj się aby komentować

Nie mam pojęcia czy ta historia przedstawiona poniżej jest romantyczna, czy wręcz przeciwnie, no ale proszę:

***

BL 98WAK

Kiedyś, jeszcze całkiem niedawno, byłoby jej zdecydowanie łatwiej. Kiedyś, przed 2022 rokiem, kiedy w Polsce obowiązywała jeszcze regionalizacja tablic rejestracyjnych, z dużo większą dozą prawdopodobieństwa mogłaby założyć, że mieszkał w Łomży. A dziś? Dziś mogło być tak, że samochód kupił w Łomży, a mieszkał na przykład w Koninie, Kraśniku albo Jeleniej Górze. Po prostu mógł nie zmienić numerów. A nie wiedziała gdzie mieszkał. Nie zaglądała mu przecież w dowód rejestracyjny.

Poznali się na biwaku. Do Grajwa przyjechała z koleżankami. Były zaraz po maturze i w czasie tych najdłuższych wakacji w życiu zatrudniły się jako obsługa pola namiotowego – Work & Travel na jakie mogą pozwolić sobie córki rodziców będących przedstawicielami augustowskiej klasy średniej. On od początku zwrócił jej uwagę. Był dojrzały, przystojny i wyjątkowy – żeby nie powiedzieć ekscentryczny. To ostatnie przeczuwała od razu, zanim nawet jeszcze zobaczyła jak wygląda.

Pewnego dnia na pole namiotowe wjechał samochód marki Trabant. Auto wyróżniało się. Nie tylko tym, że pojazdy tej marki rzadko już spotykało się na drogach, wyróżniało się nawet pośród innych Trabantów. Było pomalowane na liliowy kolor z zielonymi akcentami motywów roślinnych. Zwracało na siebie uwagę. Przez przednią szybę, od której odbijały się wściekle tego dnia palące promienie słoneczne dojrzała, że w środku jest tylko jedna osoba: mężczyzna, który zajmuje fotel kierowcy. Coś, jakiś wewnętrzny głos, powiedział jej, że warto poznać właściciela tego wehikułu. Czy pociągała ją bardziej jego tajemniczość, czy jego samochód? – tego do dziś nie potrafi stwierdzić. Fakt, że koleżanki czasami śmiały się z niej, mówiły, że jest blacharą. Cóż miała jednak poradzić, że pociągali ją mężczyźni, którzy kierowali nietypowymi samochodami? Poza tym to był Trabant, który z blachą nie miał przecież za wiele wspólnego.

– Ja pójdę – powiedziała do Wioli, która tego dnia pełniła dyżur na recepcji i to jej zadaniem było meldowanie przybyłych na kemping gości, a także pobieranie od nich opłat.
– Jeśli masz ochotę… – odpowiedziała Wiola, której najwyraźniej propozycja Martyny była na rękę i wróciła do piłowania paznokci.

– Michał – przedstawił się mężczyzna, który wysiadł zza kierownicy Trabanta. Zrobił na Martynie jeszcze większe wrażenie niż jego wyjątkowy samochód. Opalona twarz i klatka piersiowa, której bujne, ciemne owłosienie kusiło, wyglądając pomiędzy materiałem rozpiętej do połowy koszuli w ciemnozielone motywy rodem z dżungli. Złoty, szeroki łańcuch na szyi tak wspaniale komponujący się z brązem tej jeszcze szerszej szyi. Wąs, ciemniejszy niż włosy na klatce piersiowej, który wspaniale przyozdabiał uniesioną w uśmiechu ukazującym równe, białe lśniące zęby (czy odbijało się od nich światło słoneczne, czy błyszczały tak same z siebie?) górną wargę. Włosy, zawadiacko spływające na czoło spod słomkowego letniego kapelusza, przewiązanego brązową wstążką i nadające mężczyźnie tajemniczości okulary przeciwsłoneczne w złotej oprawie, spiętej u góry, nad noskiem dodatkową poprzeczką. Całości dopełniały jasne, lniane spodnie i jasnobrązowe mokasyny. Tak, ten mężczyzna wyglądał egzotycznie. Wyglądał nawet lepiej niż jego samochód.
– Martyna – powiedziała Martyna i już miała wypowiedzieć wymaganą przez właściciela kempingu standardową formułę biwakowej recepcjonistki zawierającą serdeczne przywitanie i zachętę do skorzystania z dodatkowych usług i udogodnień dostępnych na miejscu za dodatkową opłatą, kiedy, trochę jakby bez udziału woli, z ust wyrwało się jej: – Ładny samochód.
– Prawda? – odpowiedział Michał. – A Martyna to ładne imię. Chcesz się przejechać?
– A nie chce pan…
– Michał.
– No tak. A nie chcesz najpierw odpocząć po podróży? Zjeść czegoś? Napić się może? Trzeba by też się zameldować. – Martynie przypomniało się, że jest w pracy.
– Nie będzie dla mnie lepszego odpoczynku niż usiąść nad jeziorem z tak piękną kobietą. Tam też możemy coś zjeść i napić się. Wszystko co potrzebne mam ze sobą. – Michał poklepał bagażnik Trabanta. – A formalności możemy załatwić wieczorem. Szkoda marnować takiego pięknego dnia na siedzenie w biurze.

Na kemping wrócili późno w nocy, właściwie już nad ranem. Martyna nie wiedziała, która jest godzina, ale na wschodzie, nad polami horyzont zaczynał już jaśnieć. Pole namiotowe było już spokojne. Z niektórych namiotów dobiegało chrapanie.
– To ja pójdę po książkę meldunkową – powiedziała do Michała.
– Dobrze. Poczekam tu na ciebie. – Michał pocałował jeszcze dziewczynę na odchodne.

Kiedy tylko za Martyną zamknęły się drzwi domku, w którym mieściło się biuro i w którym mieszkała razem z koleżankami spokojny pomruk dwusuwowego silnika zmienił swój charakter. Stał się głośniejszy i bardziej dynamiczny. Dziewczyna wybiegła na zewnątrz, ale ujrzała już tylko znikające za zakrętem czerwone tylne światła samochodu.

Michał – tak się przynajmniej Martynie wydawało, bo w dowód osobisty też nie miała okazji mu zajrzeć – zostawił jej nie tylko wakacyjne wspomnienia, ale, co odkryła po kilku tygodniach, również rozwijającą się w niej żywą pamiątkę tego letniego wieczoru. I gdyby nie ta pamiątka, być może zagryzła by zęby i pogodziła się z tym, że i tym razem również się jej nie udało. Nie udawało się jej już przecież wiele razy. Nie udało jej się z Kamilem, który miał wściekłofioletowe, błyszczące E36, nie udało jej się z Marcinem, który jeździł srebrnym E300 w cabrio, nie udało jej się z Kamilem, który na bokach swojego czarnego Subaru miał wymalowane płomienie. Układało jej się co prawda całkiem nieźle z Robertem, który jeździł czarno-żółtą Corvettą, ale życie – to znaczy wydmuchana uszczelka pod głowicą – zmusiło go do wyjazdu za granicę, gdzie miał zamiar odłożyć na remont silnika i jakoś tak się to wszystko wtedy rozeszło. Tym razem, ze względu na sytuację, postanowiła, że nie odpuści.

Wśród wspomnień Martyny zachował się między innymi numer rejestracyjny Trabanta domniemanego Michała: BL 98WAK. Z tą informacją swoje poszukiwania rozpoczęła na augustowskim posterunku, gdzie opisała dyżurnemu sytuację, w jakiej się znalazła.
– Nie wiem czy bez zgody sądu mógłbym udzielić pani informacji o właścicielu – powiedział policjant – ale taki numeru, jaki pani podała nie istnieje. A tyle to na pewno mogę pani powiedzieć.
Martyna zrobiła wielkie oczy, a usta otworzyła jeszcze szerzej.
– Przykro mi – dodał policjant.

A teraz siedziała w autobusie jadącym do Białegostoku, gdzie miała przesiąść się w kolejny, jadący już do docelowej Łomży. Co miała zrobić? Postąpiła zgodnie z wolą jej wiernych tradycji rodziców, którzy zakomunikowali jej, że dopóki ciąża nie jest jeszcze widoczna Martyna może zostać w domu, ale później ma się wyprowadzić do męża, kimkolwiek by ten mąż nie był, bo oni pod swoim dachem nie będą trzymać panny z dzieckiem. Co powiedzieliby sąsiedzi? Jak tu przyjąć księdza po kolędzie? Ta podróż, te poszukiwania to był odruch rozpaczy, ale to było jedyne, co przyszło jej do głowy. Spróbować przecież nie zaszkodzi.

Kiedy wysiadła na dworcu w Białymstoku udała się do toalety. W czasie podróży zrobiło jej się trochę niedobrze. Czy to z powodu lekkiej choroby lokomocyjnej, czy też ze względu na jej stan – nie wiedziała.
– „Jak nie rzygnę, to się przynajmniej wysikam” – pomyślała. Zostawiła dwa złote w miseczce przed wejściem i zamknęła się w pierwszej wolnej kabinie. Nie zdążyła jeszcze rozpiąć spodni, kiedy przez uchylone okno wraz z chłodnym już, jesiennym wiatrem wpadł tak znajomy, charakterystyczny dźwięk dwusuwowego silnika.
– „Może?” – pomyślała natychmiast i wybiegła z toalety. Wybiegła z dworca. Okrążyła budynek i na parkingu ujrzała tego samego liliowo-zielonego Trabanta. Przez chwilę nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Uszczypnęła się nawet w przedramię, ale auto nie zniknęło, dalej stało tam gdzie stało. Coś jednak jej się nie zgadzało. Przez dłuższą chwilę przypatrywała się samochodowi aż w końcu doszła do wniosku co jest nie tak, kiedy jej wzrok spoczął na tablicy rejestracyjnej. BI 98WAK. Martyna podeszła i ukucnęła przed przed przednim zderzakiem samochodu. Na dole, po prawej stronie litery „I” można było odróżnić jaśniejszy pasek, czystszy niż reszta tablicy. Tak, jakby kiedyś było tam coś naklejone.

***

1211 słów.

***

Tak: nie mam pojęcia czy napisana przeze mnie historia jest romantyczna czy też nie, ale jeśli dzieje się coś, co zadziało się we wpisie otwierającym tę edycję, a czego ślady pozostały w tym komentarzu, to aż żal tego nie wykorzystać. Niewykorzystane okazje lubią się przecież mścić, jak to powtarzał pan Dariusz Szpakowski.

#naopowiesci
#zafirewallem
#tworczoscwlasna
splash545

@George_Stark całkiem zabawna, lekka opowiastka. Dobrze się czytało

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
757 + 1 = 758

Tytuł: Mała apokalipsa
Autor: Tadeusz Konwicki
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10

#bookmeter

Więc odsłoniło się znowu niebo, tak niewinne i czyste jak kiedyś, kiedy było naprawdę niewinne i czyste. Dziś niebo to zasmrodziły rakiety, zadeptali skwapliwi filozofowie w poszukiwaniu prawy, której, być może, nie ma.

22 lipca roku… No właśnie, na skutek przekraczania tudzież nie wykonywania opracowanych planów i związanych z tym manipulacji czasowych – żeby w papierach, a może w przekazie albo w propagandzie(?), wyglądało, że wszystko jest w porządku; wszak władza w końcu nie może się mylić – nie do końca wiadomo którego. W każdym razie 22 lipca czyli kolejna rocznica powstania Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Tylko że akurat ten 22 lipca roku nie wiadomo którego jest wyjątkowy. Jest wyjątkowy jeśli idzie o skalę narodową, do Warszawy przyjeżdża bowiem radziecki wódz (o nieco azjatyckich rysach) ażeby to dołączyć Polskę do Związku Radzieckiego jako wolną, niezawisłą Polską Republikę Radziecką. Ale jest też wyjątkowy jeśli idzie o skalę osobistą, bo do Tadeusza K., narratora tej opowieści, przybywa w osobie dwóch jego kolegów-literatów delegacja opozycji. Składają mu oni propozycję żeby w akcie protestu dokonał o godzinie ósmej wieczorem aktu samospalenia. Tadeusz K. został bowiem wytypowany jako osoba, która najlepiej będzie się do tego nadawać.

Tadeusz K. to człowiek o usposobieniu melancholijnym, depresyjnym wręcz. Jeszcze zanim złożono mu propozycję często zdarzało mu się rozmyślać o śmierci. Otrzymawszy jednak taką propozycję, kiedy to myśli te mają okazję się urzeczywistnić, waha się. Podejmuje jednak działania i, choć niepewny jeszcze swojej decyzji, wybiera się pod wskazany przez delegatów adres gdzie ma zostać zapoznany z częścią techniczną swojego zadania. Ta pierwsza część książki była dla mnie dużo lepszą ilustracją powiedzenia „umieramy samotni” niż Śmierć Iwana Iljicza, która to pozycja podobno ilustruje to hasło wyjątkowo dobrze. Niesamowita była obojętność osób zaangażowanych w organizację mającego nadejść wydarzenia, ich skupienie się na zadaniu z całkowitym pominięciem człowieka, który zadanie miał wykonać.

Później Tadeusz K. spaceruje po Warszawie w towarzystwie Tadzia Skórko, jego wielbiciela, który przy okazji nosi kanister z benzyną mającą być jednym z rekwizytów wieczornego spektaklu. Drugim mają być zapałki. Porządne, szwedzkie. Kupione za dewizy. Tadeusz K. przez cały dzień spotyka rozmaitych ludzi i obserwuje rozmaite sytuacje, a wniosek z tego wszystkiego jest jeden: świat się rozpada. W tym rozpadającym się świecie absurd goni absurd, a ludzie, z wielkimi hasłami na ustach zajęci są głównie swoją wygodą – najlepszy przykład: opozycjoniści, którzy, za zgodą chyba władzy, z opozycyjności uczynili sobie sposób na życie.

To chyba jedna z najgłośniejszych cichych książek. Cichych, bo początkowo wydawanych w podziemnym obiegu. Głośnych, bo ponoć nikt wcześniej przed panem Konwickim nie mówił tak wprost o rzeczywistości. Nie nazywało się wówczas w literaturze (przynajmniej krytycznej) Związku Radzieckiego Związkiem Radzieckim. Ale dla mnie nie tylko w tym tkwi jej siła, choć zdaję sobie sprawę, że przez to prawdopodobnie Mała apokalipsa zdobyła swój rozgłos. Ta książka jest po prostu świetnie napisana. Malowniczy, momentami poetycki język, którym narrator opisuje obserwowaną przez siebie rzeczywistość, obrazowość tego, co kreśli sprawiają wyjątkową przyjemność w czasie czytania. A dodatkowo ta tak wspaniale opisana rzeczywistość zderzona z racjonalno-melancholijnym spojrzeniem na nią, jakim cechuje się ta opowieść powoduje, że czułem przy lekturze Małej apokalipsy to, co niektórzy twierdzą, że czują przy czytaniu Procesu pana Kafki: jakiś rodzaj niepokoju. Ja przy Procesie niczego takiego nie czułem. Może Mała apokalipsa trafia do mnie bardziej dlatego, że, choć równie absurdalna, to jednak ten jej absurd mocniej wrośnięty jest w rzeczywistość jaką znam.
921e555b-a63c-419c-b5a9-71482c512595

Zaloguj się aby komentować

756 + 1 = 757

Tytuł: Człowiek, który znał mowę węży
Autor: Andrus Kivirähk
Kategoria: fantasy, science fiction
Ocena: 8/10

#bookmeter

Żmije nie mieszały się w nieswoje sprawy, jak długo nie wchodziło im się w drogę. Uważały, że każdy, jeśli ma takie życzenie, ma prawo żyć tak głupio, jak tego pragnie.

Ponownie, w niedługim odstępie czasowym, zrobiłem sobie wycieczkę do Estonii w towarzystwie pana Andrusa Kivirähka. I ponownie była to ogromna przyjemność, choć ta Estonia z jednej strony była inna niż Listopadowych porzeczkach, to z drugiej tak bardzo była podobna.

Człowiek, który znał mowę węży nie wydaje się w żaden sposób, może poza osobą autora, związany z Listopadowymi porzeczkami. A jednak teraz, kiedy piszę te słowa, przychodzi mi do głowy, że można doszukiwać się – trochę na siłę – jakiegoś ciągu logiczno-historycznego między tymi dwoma utworami. Bo ile późniejsze Listopadowe porzeczki opowiadają o życiu w estońskiej wsi a „antagonistą” jest dwór, tak wcześniejszy Człowiek, który znał mowę węży opowiada o życiu w lesie, a „antagonistą” jest wieś. Człowiek, który znał mowę węży opowiada z jednej strony o postępie, przyniesionym z zewnątrz, a z drugiej strony o tradycji i przywiązaniu do niej, którą ten przyniesiony z zewnątrz postęp wypiera. Albo zabija czy niszczy. I opowiada chyba też o tym, że obojętnie jakich wartości człowiek sobie w życiu nie wybierze, to schematy jego zachowań i tak pozostaną takie same, choć mogą wynikać z innych przyczyn.

Świetne jest zestawienie wiejskiego sołtysa (pastora?) Johannesa z leśnym szamanem Ulgäsem. Bezkrytyczny zachwyt tego pierwszego nad wszystkim co nowe i przyniesione „zza morza”, albo w ogóle ze świętego miasta Rzymu, jego chęć naśladowania i wiara (albo nadzieja), że pracą i poświęceniem uda się dogonić ludy postępowe kontra wiara w leśne duchy tego drugiego (albo jego cynizm, bo nawet po zakończonej lekturze nie do końca wiem co o tej postaci sądzić; ale to dobrze, ja to poczytuję za plus) zostały wyśmienicie przedstawione jako coś w rodzaju kolejnych stadiów ewolucji społecznej. Fantastyczne jest przedstawienie tego, jak szybko można w zachwycie nad nowością zapomnieć o swoich korzeniach, co uosabia Peetrus (wcześniej Pärt) – „_Zostałem ochrzczony i od teraz jestem Peetrus. Bóg nie lubi tych, którzy noszą imię Pärt. Ale Peetrusów kocha i gdy go o coś poproszę, to mi to da._” No i właśnie, jeszcze przy tym ostatnim cytacie – kapitalne przedstawienie „chłopskiego rozumu” mieszkańców wsi i takie jakieś swojskie rozumienie nowoprzyniesionej religii, w czym zresztą (to już mój domysł) przybywający z nią „misjonarze” musieli mieć swój udział. Bo przecież żeby zdobyć nowych wyznawców trzeba ich czymś skusić. A że ludzie to nieświatli, tacy, którzy dopiero co (i to dosłownie) wyszli z lasu, to i swój, jak byśmy dziś powiedzieli: marketing musieli dostosować do, jak byśmy dziś powiedzieli: targetu.

To, co opisałem wyżej, to oczywiście nie wszystko co w tej wciągającej powieści (wciągnąłem za jednym posiedzeniem) można znaleźć, ale to rzeczy które szczególnie z niej zapamiętałem. I zapamiętałem z niej jeszcze osadzenie tych wszystkich problemów – do czego pan Kivirähk już w Listopadowych porzeczkach mnie przyzwyczaił i czym rozpieścił – w fantastycznym świecie. Tym razem nie ma w nim magii, jak przy tworzeniu kratów. Jest za to coś w rodzaju druidyzmu, bo to siły natury, nie ujarzmione przez człowieka, ale przez tego człowieka poznane, pozwalają mu funkcjonować w lesie i żyć w zgodzie z przyrodą. Przyjaźń ze żmijami, niedźwiedzie łase na ludzkie kobiety, udomowione wilki – to wszystko oferuje ten wspaniały, barwny, opisany przez pana Kivirähka w Człowieku, który znał mowę węży świat.

W tym wydaniu, które czytałem, na końcu zamieszczone jest jeszcze posłowie napisane przez tłumacza, panią Annę Michalczuk-Podlecki. W nim jest kilka informacji o tym czym ta powieść jest (albo czym może być), ale najciekawszą dla mnie rzeczą była informacja o tym, jak pani podeszła do przekładu. Otóż okazało się, że starała się unikać w wypowiedziach mieszkańców lasu słów pochodzenia łacińskiego. Ciekawy pomysł na zwiększenie wiarygodności tekstu i fantastyczne (chyba) wyzwanie, jakie postawiła sobie w czasie pracy.
edb1e129-d04b-403d-83fc-ceb5b42071b3

Zaloguj się aby komentować

Szybko! Ratować sytuację, kiedy inni zawalają:

Temat: Alarm!
rymy: działa - służka - chwała - gruszka

#naczteryrymy
#zafirewallem
#poezja
#tworczoscwlasna
RogerThat

co jest kurwa, nic nie działa

bij na alarm moja służka

bijesz mocno aż ci chwałą

oto jest dla ciebie gruszka


jednak chyba dałaś ciała

niekt nie jedzie, pusta dróżka

całą noc syrena grała

nic nie dali, pusta puszka


dwie rymowanki, nie powtarzałem rymów, bo jak to tak, dalem bardzo podobne

pingWIN

Budzik rano za rzadko działa

Znowu potrzebna była służka

Stoi nade mną, stoi zuchwała

Znowu to samo, znowu ta gruszka..

PaczamTylko

Budzik na 4:45


W Gdańskim porcie grzmią działa

obudzony wcześniej, zanim zrobi to służka

na Westerplatte wykuwa się wieczna chwała

szkoła odwołana, z tornistra wyjęta już gruszka

Zaloguj się aby komentować

748 + 1 = 749

Tytuł: Starość aksolotla. Hardware dreams
Autor: Jacek Dukaj
Kategoria: fantasy, science fiction
Ocena: 4/10

#bookmeter

Wódeczki jeszcze?
A poproszę.
Stalowe paluchy z chirurgiczną precyzją obejmują delikatne szkło. Są do tego specjalne programy wspomagające motorykę, do picia wódki. Oczywiście nie piją wódki, te trunki to atrapy. Niczego nie piją, niczego nie jedzą, ćwierćtonowe mechy w barze Chūō Akachōchin, mogę tylko odgrywać te gesty życia, z mozołem powtarzać przyzwyczajenia przebrzmiałej biologii.

Przez Ziemię przetoczyła się śmiercionośna fala. Czy był to skutek wyrzutu neutronów przez jakąś gwiazdę, czy było to atak (kto atakował?) – tego nie wiadomo. Wiadomo na to, że fala przesuwa się ze wschodu na zachód. Względem Ziemi. Bo można też przyjąć, że stoi w miejscu, a to Ziemia, obracając się, przesuwa swoją powierzchnię względem nieruchomej bariery, która zabija wszelkie życie. Wszelkie. To znaczy w tej książce nie ginie tylko ludzkość, jak w niektórych innych z gatunku postapo, które z większą bądź mniejszą (choć raczej mniejszą) przyjemnością zdarzało mi się czytać. Giną również zwierzęta, giną rośliny, bakterie. Ginie życie biologiczne – czy jest jakieś inne?

To właśnie to pytanie jest jednym z problemów stawianych przez autora w Starości aksolotla. Bo niektórym udaje się „przeżyć” – a może bardziej „przetrwać”? – poprzez zmapowanie swoich mózgów za pomocą prototypowego urządzenia, przygotowanego z myślą o graczach. Tylko tak: po pierwsze to nikt nie wie na ile te mapy mózgów, ta przeniesiona świadomość, jest skopiowana dokładnie. No i po drugie, czy taki plik (który można skopiować, wykasować, albo modyfikować – w tym przypadku za pomocą malware zwanego Zarazą) zainstalowany w jakimś sprzęcie wchodzącym w skład Internetu Rzeczy albo w humanoidalnym (lub niehumanoidalnym) robocie to dalej jest życie? Bez zmysłów, bez snu. Bez biologii.

Książka przedstawia świat na chwilę przed Zagładą (tak nazywane jest to zdarzenie w książce) i to jest ciekawe – szczególnie prezentacja rozmaitych zachowań ludzi w obliczu nieuniknionego. To jest faktycznie wypunktowane interesująco, ale pan Dukaj prześlizgnął się tylko po temacie. Chętnie przeczytałbym coś (byle było dobrze napisane), gdzie byłyby zaprezentowane właśnie rozmaite postawy na kilka godzin przed pewną zagładą.

Później są kolejne części, logarytmicznie przesunięte w czasie, a więc obejmujące okres tysiąca, dziesięciu tysięcy i stu tysięcy dni po Zagładzie. W tych punktach autor przedstawia jak ci, którzy „przetrwali”, przystosowują się do nowego świata. I ta początkowa część, ta związana z tęsknotą za biologiczną powłoką (tutaj pozwolę sobie przypomnieć opowiadanie kolegi @splash545 w naszej zabawie #naopowiesci ), zachowania będące skutkiem przyzwyczajenia do posiadania ciała, sprawiła mi trochę przyjemności i skłoniła do przemyśleń. Ale później już – z mojej perspektywy – było tylko gorzej.

Wydaje mi się, że w zbyt małej objętości autor chciał zmieścić zbyt dużo. Ogrom rozmaitych koalicji, które tworzą się po katastrofie, które wchodzą ze sobą w alianse ale też konflikty, które rywalizują o zasoby – bo przecież jeśli nie musimy już walczyć o żywność czy bogactwo, to robotom potrzebny jest prąd elektryczny a także możliwość magazynowania danych – jest przedstawiony bardzo skrótowo. O ile dobrym i realistycznym pomysłem wydaje mi się podzielenie „nowego świata” na tyle frakcji, o tyle nie ma w tej książce miejsca na to, żeby się ten geopolityczny wątek rozpędził. Dla mnie w tym temacie to było skakanie od jednej grupy do drugiej. Ot, wymienianie ich po kolei. Z bardziej zajmujących rzeczy wymieniłbym jeszcze skutki ekologiczne zniknięcia z powierzchni Ziemi życia, choć to też zostało tylko wspomnianie.

W ogóle im dalej w las tym dla mnie było mniej ciekawie – „bez serc, bez ducha, to robotów ludy”, chciałoby się wręcz powiedzieć. Ale to może dlatego, że nie jestem fanem sf (a hard sf to już w ogóle) i jest to wynik moich osobistych preferencji. A może dlatego, że później wszystko w tej powieści było tak mało plastyczne a bardzo techniczne? Albo za mało ludzkie? Problemy i aspiracje globalne zdominowały tak narrację jak i zdeterminowały działania bohaterów. Mało w tym wszystkim było człowieka. I nawet jeśli był to celowy zabieg autora, coś co chciał pokazać – a tak mi się wydaje – to mimo że z wnioskami się zgadzam, tak sposób ich przedstawienia i doprowadznia do nich zupełnie do mnie nie trafił.

***

EDIT: Jeszcze jeden zarzut do autora. Panu Dukajowi zdarzyło się zapomnieć, że w takim świecie nie byłoby komarów, co ja uważam za jego zdecydowany plus, bo książkę czytałem wieczorem w pobliżu rzeki.

No i jeszcze jedna rzecz, którą tej lekturze zaliczam z osobistych powodów na plus: zawsze myślałem, że to zwierzę nazywa się "aksolot". A tu jeszcze jedno "l", jak larwa, na końcu jest mu potrzebne, jak się okazuje.
ff58e5b2-8e6c-430c-9ef8-d0ea3006518f
opinia-rowna-sie-polityka

Ciężko mi się to czytało. Za to Lód zajebisty.

bishop

Nie przebrnąłem przez tę książkę głównie przez ciężki język.

BajerOp

@George_Stark to jest najsłabsze co napisał Dukaj

Zaloguj się aby komentować

747 + 1 = 748

Tytuł: Imperium. Jak Wielka Brytania zbudowała nowoczesny świat
Autor: Niall Ferguson
Kategoria: historia
Ocena: 8/10

#bookmeter
\
Takie nieprawdopodobne opowieści utwierdzały łatwowiernych ludzi w kraju w przekonaniu, że powstanie było walką między dobrem a złem, białymi a czarnymi, chrześcijanami a poganami. I jeśli klęskę powstania próbowano interpretować jako przejaw boskiego gniewu, to ukazała ona tylko, że nawrócenie Indii rozpoczęło się za późno, aby mogło to się spodobać Bogu.

To była dla mnie książka z gatunku „nie tego wprawdzie szukałem, ale jest na tyle ciekawie, że szkoda byłoby jej nie skończyć”. Bo faktycznie, szukałem pozycji, która opowie mi o codziennym życiu w koloniach brytyjskich (szczególnie na Zachodnim Pacyfiku) na początku XX wieku. Jasne, nie spodziewałem się, że cały ten tom będzie o tym, aż tak to nawet mnie nieczęsto zdarza się pomylić. Liczyłem jednak, że choć jakieś fragmenty uda mi się na ten interesujący mnie temat znaleźć.

Hańba. Wstyd. Kompromitacja. To tyle, jeśli chodzi o mnie. A właściwie nie o mnie całego, ale o moją ignorancję. Bo owszem, zdawałem sobie sprawę, że Wielka Brytania była kiedyś potęgą kolonialną, ale nie wiedziałem, że aż do tego stopnia. Że jedna czwarta mapy świata była kiedyś pomalowana imperialną czerwienią, jak to z upodobaniem przez całą książkę pan Ferguson powtarzał. No ale przeczytałem i teraz już wiem.

Wiem nawet trochę więcej. Dowiedziałem się bowiem z tej lektury również wielu innych rzeczy. I tak, zachowując porządek zaproponowany przez autora, dowiedziałem się dlaczego to właśnie Wielka Brytania, która do wyścigu kolonialnego przystąpiła dość późno, stała się z upływem czasu tego wyścigu liderem. Dowiedziałem się o sposobach jakimi tworzące się Imperium zdobywało nowe ziemie i o sposobach jakimi te ziemie utrzymywało. I o tym, że sposoby te w różnych częściach świata były pod pewnymi względami różne. Dowiedziałem się o problemach, jakie Brytyjczycy napotykali w rozmaitych częściach podległego sobie świata i sposobach którymi próbowali sobie – skutecznie bądź mniej skutecznie – z nimi radzić. Poznałem mnóstwo postaci, które w mniejszym bądź większym stopniu wpłynęły na kształt i kierunek brytyjskiego imperium. Dowiedziałem się jak „doktryny” i cele były adaptowane zależnie od napotykanych okoliczności i jak elastyczna momentami była imperialna postawa i moralność. I dowiedziałem się o tym dlaczego i jak imperium „upadło”. Oraz o tym, że – z perspektywy – ten „upadek” to była najsłuszniejsza i najwłaściwsza wówczas droga.

Dowiedziałem się też, ale to już po zakończonej lekturze, dlaczego sporo jednak czasu zdecydowałem się poświęcić na czytanie książki, w której – już na początku – wiedziałem, że nie znajdę tego, czego szukam. To chyba przede wszystkim zasługa sposobu, w jaki pan Ferguson opowiedział mi tę historię Imperium Brytyjskiego. Płynna, interesująca narracja, zgrabnie przechodząca z perspektywy globalnej – od opisów warunków ekonomicznych i stosunków pomiędzy ówczesnymi mocarstwami kolonialnymi – do perspektywy lokalnej – przedstawienia i analizy wydarzeń z życia pojedynczych ludzi, którzy tę historię tworzyli: ich celów, motywacji, sukcesów i porażek. I tak się zastanawiam: dlaczego podręczniki historii nie są (a przynajmniej „za moich czasów” nie były) pisane w taki sposób jak Imperium – z jednej strony kompleksowo, pokazując liczne i skomplikowane powiązania pomiędzy poszczególnymi obszarami życia społecznego, a z drugiej po prostu ciekawie. Może było to celowe? Może było już wiadomo, że potrzeba nam mniej historyków, a więcej inżynierów i był to sprytny sposób Imperium Polskiego na zniechęcenie młodzieży do zainteresowania się tą dziedziną wiedzy?

A tak zupełnie serio, to po lekturze Imperium, z którego dowiedziałem się ogromnie wiele i moja ignorancja wydaje się jakby ciut mniejsza, pozostały mi dwa pytania. Być może ktoś z szanownych użytkowników tagu będzie w stanie mi choć na jedno z nich odpowiedzieć?
1. Czy po tej książce warto brać się jeszcze za Brzemię białego człowieka pana Kazimierza Dziewanowskiego? Czy ktoś czytał obie i mógłby je porównać?
2. Czy ktoś znam może jakąś pozycję, która opisywałaby życie Brytyjczyków w koloniach na Zachodnim Pacyfiku na początku XX wieku?

EDIT: A, no i okładka ładna. Taka imperialna.
b46161d0-c06b-4b7e-bd76-d1f88cd7fad5
Trypsyna

Zachęciłeś, dodane do półki „Chcę przeczytać” 😁

Zaloguj się aby komentować

746 + 1 = 747

Tytuł: Opowieść o dwóch miastach
Autor: Charles Dickens
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10

#bookmeter

Muszkieterowie plądrowali w St. Giles, szukając bandytów, a tłum strzelał do muszkieterów, zaś muszkieterowie strzelali do tłumu, i nikomu nie przyszło na myśl że jest w tych zdarzeniach coś niepokojącego.

To może być rodzaj jakiejś (lekkiej – przynajmniej taką mam nadzieję) perwersji, ale uwielbiam te kobyły ogromne, te tomiszcza opasłe, te długie i nudne dziewiętnastowieczne powieści. Uwielbiam ten staroczesny, jak mawia – on akurat o sobie, ale dlaczego nie poszerzyć znaczenia tego (o ironio!) neologizmu i nie objąć nim również literatury? – pan Marek Niedźwiedzki, styl narracji. Uwielbiam te przerysowane dialogi i interakcje między postaciami, odznaczające się przesadą i jakąś wręcz teatralnością. Uwielbiam te barwne porównania i przydługie opisy, a także te przydługie, barwne opisy porównawcze, jak choćby, akurat w przypadku Opowieści o dwóch miastach, kilkustronicowy opis wina, które rozlało się z pękniętej beczki, a które w wizji autora miało być zapowiedzią nadchodzącego rozlewu krwi w czasie Rewolucji Francuskiej. Rewolucji Francuskiej, w czasie której wielu straciło głowy na rzecz tego, żeby głową państwa został lud. W ten sposób powstała Republika Wolności, Braterstwa i Równości lub Śmierci, którą pan Dickens opisał z błyskotliwą uszczypliwością, którą nota bene, również uwielbiam.

Ale dostało się nie tylko Francji. W tej powieści historycznej, drugiej, po Barnabie Rudge, w dorobku autora dostaje się również i Anglii końca XVIII wieku – w powieści zawarty jest szeroki i o dużej rozpiętości katalog występków, za który karano tam i wówczas śmiercią. To wszystko jednak o czym pisałem do tej pory to jedynie szczegóły, dodatki do opowieści, która przecież jest istotą tej pozycji.

A opowieści tworzone przez wielkich tamtych czasów, to trzeba im przyznać, mają rozmach (to zresztą w nich również uwielbiam!). Nie będę tutaj pisał o samej historii – nie chcę spoilerować, poza tym można to sobie znaleźć na Wikipedii , ale napiszę o motywach, które w Opowieści o dwóch miastach są obecne. I to obecne silnie, a –mało tego! – wyeksploatowane w sposób fantastyczny. Mamy w tej powieści i miłość (jakże by inaczej?) i poświęcenie (dla miłości – jakże by inaczej?) i mamy śmierć, i mamy też zemstę. To właśnie zemsta wydaje mi się motywem głównym całej historii, choć pojawia się dość późno (przynajmniej ta, o której piszę, bo zemst jest tutaj więcej – jak choćby zemsta powzięta prze lud Francji na tego ludu wrogach). Ta zemsta jest pokazana nie tylko w sposób fantastyczny, stawiający samego mszczącego się w sytuacji nie dość że niekomfortowej, to i dość zaskakującej. Niech się schowa pan Dumas ze swoim Edmundem Dantesem! – ja wiem, to stwierdzenie odważne i kontrowersyjne być może, ale nigdy nie ukrywałem, że, jeśli chodzi o ligę francuską, to jestem chuliganem z obozu pana Hugo i z panem Dumasem mam – no nie ma co ukrywać – jednak kosę.

Czytałem wydanie opublikowane przez Wydawnictwo Psychoskok (dokładnie to z tą okładką ilustrującą wpis) i wspaniałe jest w nim to, że zostało opracowane na podstawie pierwszego polskiego (anonimowego) przekładu (nie mam pojęcia, czy istnieje jakiś innym) z roku 1936 opublikowanego wówczas nakładem Wydawnictwa J. Przeworskiego. Chwała Psychoskokowi (choć pewnie podyktowane to było raczej względami ekonomicznymi niż literacko-ideowymi) za to, że nie wpadli na pomysł uwspółcześnienia tego tekstu! Obcowanie z tym pięknym, archaicznym, przedwojennym językiem polskim (bronzowy, paznogcie, nie mówiąc już o składni i długich, melodyjnych, pięknie złożonych zdaniach) naprawdę sprawiło mi już od pierwszych stron mnóstwo frajdy. Bo to też jest coś, co w tych długich, nudnych dziewiętnastowiecznych powieściach uwielbiam.

Na koniec jeszcze ciekawostka. Największym książkowym bestsellerem jest biblia. Szacuje się, że sprzedała się w ponad pięciu miliardach egzemplarzy. Szacuje się, bo – z różnych przyczyn – nie da się ustalić konkretnej liczby. Wysoko jest również koran (~ 800 milionów) a także Czerwona książeczka Mao Tse-tunga (wg różnych źródeł pomiędzy 800 milionów a 6,5 miliarda). Pomijając jednak teksty religijne i polityczne to właśnie Opowieść o dwóch miastach przedstawiana jest jako najlepiej sprzedająca się książka wszech czasów – źródła podają 200 milionów kopii. Ogromnie się cieszę, że mogłem (o ile przeczytanie na Legimi wlicza się do statystyk) dodać do tej liczby i swój wkład. Bo zdecydowanie było warto.
7dfc4642-891b-4eb9-9cc4-7d2cf7632e06
HolenderskiWafel

Uwielbiam te przerysowane dialogi i interakcje między postaciami, odznaczające się przesadą i jakąś wręcz teatralnością. Uwielbiam te barwne porównania i przydługie opisy, a także te przydługie, barwne opisy porównawcze


To przykre, ale nie martw się, każdy ma jakieś psychiczne skrzywienia xD


Ja też probowalem to przeczytać jak się właśnie dowiedziałem o popularności tej książki, ale odbiłem się po 50 stronach

Zaloguj się aby komentować

Sześć:

***

Syreny

Nic pan nie może, panie armatorze.
Bo od działania istoty nadprzyrodzonej
statek, niestety, jest nieubezpieczony.
Jeśli pan życzy, to OWU przedłożę.

Tak, gdyby na mieliznę był okręt zniesiony
mielibyśmy prawne ku temu podłoże
ażeby sumę wypłacić co skorzej.
Należy fakt przyjąć jednostki straconej.

I pocieszenia w murach kościołów
a później w tawernach, w pijackim znoju,
armator szukał. A słabł na rozumie.

Ubezpieczyciel zaś, posłyszawszy syrenie pieśni
kolejne zadanie im pobiegł obwieścić:
– Bo tam jeszcze jeden stoi na cumie.

***

#nasonety
#zafirewallem

No i sonet di proposta
MrGerwant

na cumie

z angielskiego cum, czyli sperma

Zaloguj się aby komentować

Piąty proszę:

***

Syrenka

W moim garażu, albo też „norze” –
jak pada z ust małżonki wkurzonej –
ostatni projekt mam już ukończony,
choć trudno było mi zgryźć ten orzech.

Tak było wcześniej, że dowożony
nad brzeg na prom czekałem w pokorze.
A teraz nie straszne mi nawet i morze! –
to dzięki śrubie w tył przykręconej.

Moją Syreną, jak Krzysztof Kolumb,
mogę wypłynąć, ale nie że „to łódź”;
bo mam amfibię – powód ku dumie!

Rozglądam się teraz pośród rupieci
aż nagle – jakby mnie ktoś oświecił –
że „jak dodać jej skrzydła, to może pofrunie?”

***

#nasonety
#zafirewallem

No i wpis z utworem di proposta
moderacja_sie_nie_myje

Bardzo mi się podoba, takie brutalne

George_Stark

@moderacja_sie_nie_myje


takie brutalne


O! A w którym miejscu?

moderacja_sie_nie_myje

@George_Stark To co zrobiłeś z Syrenką.. I te skrzydełka?

Zaloguj się aby komentować

No to jeszcze jeden:

***

Syrenka

Tak uradziliśmy z naszym farorzem,
że tej przy Wiśle kobiety z ogonem
biust ma natychmiast być zasłoniony!
Bo od golizny – uchowaj nas, Boże.

A konserwator zabytków wzburzony
brak zgody na nasze działania orzekł
i coś tam bąknął o prokuratorze
i że to symbol tradycji jest. Czy obrony?

– Proboszczu! Synod czym prędzej ty zwołuj!
Nie będą tutaj czcić nam chochołów
ni cycka kłaść nam na naszej dumie!

I konserwator ze stołka leci
chociaż wciąż jeszcze krzyczy że „sprzeciw!”.
No ale Syrenkę mamy w kostiumie.

***

#nasonety
#zafirewallem

I sonet di proposta
bojowonastawionaowca

@George_Stark no i dziękuję za wyrobienie mojej normy

George_Stark

@bojowonastawionaowca A miałeś cztery do napisania?

bojowonastawionaowca

@George_Stark nieee, 3, jeden jest Twój

Wrzoo

@George_Stark No i wszystkie rymy zabrał, ja się tak nie bawię

George_Stark

@Wrzoo Ja mam plan sprawdzić czy mi się dziś uda do dziesięciu dobić.

splash545

@George_Stark naprawdę fajne Ci te syrenowe sonety wychodzą

Zaloguj się aby komentować

Wielkości produkcji sonetów na poziomie założeń FSO z roku 1953 dotyczących produkcji Syreny raczej nie osiągnę, ale choć tę końcóweczkę, czyli trzy sztuki, to opublikować mi się udało:

***

Syrena

A na Żeraniu, tam za Żoliborzem,
w dzielnicy silnie uprzemysłowionej,
projekt najnowszy został wdrożony.
W ruch poszły frezy i tokarskie noże.

A plan przyjęty był przekroczony:
bo trzy tysiące sztuk – no, cztery, być może –
rocznej produkcji i miało być dobrze.
Hej, przodownicy! W podzięce – ukłony!

To dwusuw – więc razem z olejem pospołu
benzynę spalał, i napęd dalej, wałem ku kołu… –
ach, całe dwadzieścia dwa kunie!

A wczoraj widziałem model sto trzeci
jak na złomowisko, czyli do śmieci,
gnał. Przy śpiewie klaksonu, przy wiatru szumie.

***

#nasonety
#zafirewallem

Wiersz di proposta
splash545

@George_Stark ciekawe czy wyczerpiesz ilość znaczeń syreny jak to zrobiłeś w opowiadaniu o kozie

George_Stark

@splash545 A jest jeszcze jakieś?

splash545

@George_Stark nie wiem ¯\_( ͡° ͜ʖ ͡°)_/¯

Zaloguj się aby komentować

A, jeszcze jeden proszę:

***

Syrena

To najdziwniejsze jest z morskich stworzeń:
przy tej istocie, w pół z ryby złożonej,
marynarz staje wyborem zdumiony:
z kwiatami do niej podejść czy z nożem?

Bo chce mu się – daleko jest przecież od żony –
jednako dzielić z kobietą łoże
jako i strawy na swym jęzorze
smak innej poczuć, niż tej przez koka warzonej.

Więc marzy mu się rozkosz cudzołóstw
lub rozkosz może świeżego rosołu? –
decyzję próbuje podjąć w zadumie.

Bo, jak by nie liczyć, to już rok trzeci
gnany wiatrami po morzach leci:
a tu i zjeść, i ruchać ją można. Po rumie.

***

#nasonety
#zafirewallem

I wpis z utworem di proposta.
George_Stark

@moderacja_sie_nie_myje Dziękuję.

splash545

@George_Stark

a tu i zjeść, i ruchać ją można. Po rumie.

Ten wers oczywiście najlepszy. xd Czyli jednak jest bardzo wszechstronny pożytek z takiej syreny.

George_Stark

@splash545


Tylko trzeba do niej podejść z ikrą!

splash545

@George_Stark albo może to z niej idzie wycisnąć jeszcze jakąś ikrę ( ͡° ͜ʖ ͡°)

splash545

@bartek555 jak to jest z Wami i syrenami? Bardziej się je je czy rucha? A może jedno i drugie ale w jakiej kolejności? Prosimy o wypowiedź eksperta

bartek555

@splash545 klasycznie, najpierw rucha, potem smazy

splash545

@bartek555 tak myślałem

Zaloguj się aby komentować

Otwieram więc XXXIX edycję zabawy #nasonety w kawiarni #zafirewallem publikując swój pierwszy wytwór-odpowiedź na zadany sonet di proposta . A jak syrena, no to

***

Syrena

Po cichym, spokojnym letnim wieczorze
niebo nabrzmiało: złe, zachmurzone.
I deszcz spadł. I blaski nastały. I gromy.
Trafiło stodołę. I płonie. O Boże!

Już sąsiad z sąsiadem, ledwo przebudzony,
z wiadrem tam biegnie, pomaga jak może,
lecz cóż dadzą wiadra, gdy jest coraz gorzej?
Stodole przyglądam się, na wpół spalonej.

I wtedy rozległ się, jak śpiew aniołów,
z remizy sygnał, co wzywał do boju,
a był on głośniejszy niż ty, piorunie.

I przyjechali w blasku, jak święci,
ogień stodołę zżarł, lecz oszczędził
dom – ocalił go wody strumień.
splash545

@George_Stark chyba tego rodzaju syreny są bardziej pożyteczne od tych morskich

Świetny sonet!

Zaloguj się aby komentować

725 + 1 = 726

Tytuł: Wczoraj
Autor: Juan Emar
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 4/10

#bookmeter

Zegar w poczekalni wybił godzinę, odliczając stracony czas.

Nie mam pojęcia jak to jest, ale jest tak, że o ile lubię surrealizm w malarstwie, tak w literaturze zupełnie mi ten gatunek nie podchodzi. Po co za tę książkę się więc zabrałem? Ano nie wiem. Chyba nie miałem co czytać, a akurat była na czytniku (skąd?!). Albo może dlatego, że od czasu do czasu zabieram się za autorów rodem z Ameryki Południowej. I zwykle kończy się to źle. Tak było i tym razem.

A zaczęło się świetnie. Zaczęło się od ścięcia. Absurdalny opis procesu Rudecindo Malleco rozbudził mój apetyt na tę lekturę. Epizodyczna postać brata Canuto Co Wie Wszystko (a właściwie samo tylko jego imię) spowodowała, że wciągnąłem się w lekturę. Mój zapał został jednak szybko ścięty, niemal tak jak skazany Malleco.

Ta książka to opis spaceru z żoną w czasie którego narrator odwiedza kilka miejsc w Sam Agustin de Tango. W każdym z tych miejsc dzieje się coś surrealistycznego a on – taką ma widać naturę – analizuje zdarzenia (ale i obiekty, niekoniecznie prawdziwe, a też i ludzi) poprzez prowadzenie niekończących się niemal wywodów opartych na skojarzeniach, analogiach czy pytaniach. Ta opowieść snuta jest z jakąś wewnętrzną logiką i w zgodzie z charakterem narratora, tutaj nie mogę nic autorowi zarzucić. Chciałbym go tylko zapytać: – „Po co to wszystko?”.

Odpowiedź na to pytanie przychodzi pod koniec lektury i w jakiś sposób ją ratuje (i ratuje ją jeszcze, w mojej ocenie, oprócz opisu procesu z samego początku, podniesienie problemu witryn sklepowych). I tak się zastanawiam, bo zapytać autora nie mogę, jaki był cel powstania Wczoraj? Bo literacko nie ma w niej nic szczególnego (być może kwestia tłumaczenia), opisane sytuacje, poza tymi wymienionymi wyżej są czasami wręcz idiotyczne (jak cała scena w zoo). Miała pokazać – w jakimś szerszym ujęciu – bezsens codzienności? Wtedy może jej powstanie miałoby jakiś sens.

I, żeby nie było, ja nie twierdzę, że ta książka jest zła (może poza tą sceną w zoo). Mnóstwo myśli (a nie były to myśli z gatunku „a rzuć to w cholerę!”) i skojarzeń przychodziło mi w czasie lektury do głowy, a to zawsze plus. A jednak te myśli były tak rozproszone, że nie doprowadziły do żadnych, nawet najogólniejszych wniosków. Przeczytałem coś i nie jestem w stanie klarownie powiedzieć co i po co. Jeśli taki był zamysł autora, a być może był – to przecież surrealizm, to mu się udało. Nie doznałem też w czasie lektury nie tylko jakichś rozkoszy artystycznych, ale również zwykłej przyjemności. I właśnie dlatego, że nie do końca tę książkę rozumiem, nie twierdzę, że jest zła. Twierdzę tylko, że mnie nie bardzo się podobała.
b49934ca-8911-4b41-8a24-626b7ac4e086

Zaloguj się aby komentować

724 + 1 = 725

Tytuł: W kleszczach lęku
Autor: Henry James
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 6/10

#bookmeter

Jeśli dziecko tak potęguje atmosferę grozy, to cóż powiecie o dwójce dzieci…?

Jakiś czas temu została mi polecona książka Portret damy autorstwa pana Henryego Jamesa. Dowiedziałem się wtedy, że autor ten w ścianach tekstu, które tworzył, niesamowicie potrafi ukazać zawiłości psychiki – w przypadku Portretu damy psychiki kobiecej. Odkładałem tę książkę od dawna. Od tak dawna, że plik z nią gdzieś mi zaginął. Ostatnio, kiedy byłem na wyjeździe z błogosławieństwem ograniczonego dostępu do internetu, przeglądałem sobie czytnik i okazało się, że mam inną powieść tego autora. – „W zasadzie” – pomyślałem sobie – „to czemu by nie spróbować?”

W kleszczach lęku to powieść gotycka – gatunek dziś już chyba wymarły, a będący jednym z protoplastów współczesnego horroru. Wydana po raz pierwszy w 1898 roku, napisana jest zgodnie z panującą wówczas szeroko w literaturze modą, jako opowieść w opowieści. We wstępie czytelnik jest świadkiem rozmowy, z której wnioskuje, że zgromadzeni w jakimś zamku goście opowiadają sobie wieczorami przerażające historie. Jeden z nich, w reakcji na to, co usłyszał, posyła po będący w jego posiadaniu dziennik guwernantki, która pełniła służbę w posiadłości Bly. I to właśnie ten dziennik jest właściwą treścią tego utworu. A ja uwielbiam ten, zaniechany już chyba dziś, zabieg literacki!

Sama treść dziennika jest prowadzona w taki sposób, że niewiele się dzieje. Guwernantka zostaje przyjęta do pracy, przybywa do posiadłości, gdzie wuj dzieci, którymi ma się opiekować prosi tylko o jedną rzecz: żeby mu nie zawracała głowy i zajmowała się wszystkim sama. Następnie poznaje panią Grose – kogoś w rodzaju gospodyni w Bly a także Florę i Milesa – dzieci, którymi ma się zajmować. A później nie dzieje się niemal nic, choć to co się dzieje, jest niezwykłe.

Sprawdziło się to, co o tym autorze zostało mi powiedziane: ściany tekstu i dość głębokie wejście w postaci to zdecydowanie coś, co w tej książce można znaleźć. Rozbicie każdego zachowania i myśli na najdrobniejsze części buduje niesamowity klimat, ale też czyni tę książkę ciężko w odbiorze. A jednak, tak uważam, warto było. Choćby dla tego, że czułem w czasie lektury coś, czego dawno nie zdarzyło mi się czuć przy czytaniu: lekką nerwowość objawiającą się mrowieniem w dolnej części pleców, jakby wynikającą ze świadomości że „coś tam może w tej ciemności być, kiedy ja idę siku, a nie chce mi się światła zapalać”. A to, że wrażenia te zostały wywołane u mnie wyłącznie nastrojem lektury – bo, już pisałem, w niej w zasadzie nic się nie dzieje – w moim odbiorze wskazuje na kunszt autora. Bo to chyba najtrudniejszy sposób wywołania wrażeń u czytelnika. Coś jak to, co słyszałem o twórczości pana Lovecrafta, że u niego nie jest straszne to co widać, nawet nie to, co jest za rogiem, ale to co może być za rogiem. I choć akurat panu Lovecraftowi nie udało się przekonać mnie, że Cthulhu mógłby istnieć, tak pan James sprawił, że jeśli Bly istniałoby naprawdę, to za nic nie chciałbym zostać tam guwernantką. Już chyba wolałbym być przedstawicielem handlowym.
0c17b885-66ea-4ce3-b18c-079cd4a59ed4
Magnifice

@George_Stark dlaczego ocena 6/10 w takim razie?

George_Stark

@Magnifice Bo ta książka, jako całość podobała mi się na 6. Tak ją oceniam. Nie mam jakiegoś klucza w dawaniu tych numerków. Najchętniej w ogóle bym z nich zrezygnował.

Zaloguj się aby komentować

723 + 1 = 724

Tytuł: Wciąż o tobie śnię
Autor: Fannie Flagg
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 7/10

#bookmeter

Mogła zostać również stewardesą, ale w tamtych czasach byłe Miss Alabamy nie zostawały stewardesami, tylko wychodziły za mąż i rodziły dwa i pół dziecka.

Czasami mam tak że, mimo czekających stosów „poważnej literatury” – czy to traktującej o faktach czy też rozdrapującej człowieka tak mocno, że zostaje z niego tylko te dwadzieścia jeden gramów, które to podobno stanowią duszę, nachodzi mnie ochota na jakąś prostą, ciepłą opowieść. Czasami takie książki przychodzą do mnie same, trochę przez przypadek – tak zdarzyło się na przykład ze Spacerującym z książkami. Ale kiedy przez dłuższy czas nie chcą jakoś przyjść, sam się ku nim kieruję. Zabieram się wówczas do jednego z dwójki autorów: pana Fredrika Backmana albo do pani Fannie Flagg właśnie. Pana Backmana w ostatnim czasie naczytałem się tyle, że mam lekki przesyt, więc tym razem wybór dokonał się sam przez się.

Tak mi się wydaje, że są autorzy obdarzeni niezwykłą umiejętnością opowiadania i nie sama treść tego, co mi przekazują jest istotna, ale chodzi raczej o sposób w jaki to robią. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że z taką pasją czytałem o byłej Miss Alabamy (obecnie po menopauzie), która zajmuje się handlem nieruchomościami? Żaden przecież z wymienionych obszarów nie jest dla mnie interesujący! – no, może gdyby Maggie, bo tak na imię ma agentka, była jeszcze przed menopauzą, to może patrzyłbym na to wszystko inaczej. Z drugiej strony jak tu nie zapałać sympatią, jak nie utożsamić się z Maggie, która (trochę jak ja) do tej pory, po latach prób nie nauczyła się parkować równolegle a w dzieciństwie naoglądała się stanowczo za dużo filmów i niepotrzebnie spodziewała się szczęśliwego zakończenia? Tak, pani Flagg ma wyjątkową zdolność do tworzenia sobie właściwych wyraźnych, choć trochę pierdołowatych i przesłodzonych postaci. Ale na tym polega właśnie ich ciepło i urok.

Sama treść Wciąż o tobie śnię to zmagania opisanej wcześniej Maggie (i jej dwóch współpracownic-przyjaciółek) z… życiem, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Takim życiem przeciętnym, zwykłym, choć akurat przedstawionym w momencie życiowego dołka. I właśnie o tym pisałem w tym akapicie wcześniej. Bo to wszystko jest przedstawione w taki lekki, sympatyczny sposób, że aż chce się o tym czytać. Tej nocy, kiedy zabrałem się za tę książkę nie śniłem. Wciągnąłem ją na raz. A jeśli komuś jest mało albo nudno czytać o takim przeciętnym, zwykłym (choć kapitalnie przedstawionym) życiu, to i jakiś tam trup w szafie się znajdzie. Bo w książce jest i drugi ciekawy wątek – kryminalno-historyczno-przygodowy, powiedzmy.

I mógłbym tutaj narzekać, że to wszystko za słodkie (bo to prawda), że już w zasadzie od początku wiadomo, jak się problem głównej bohaterki rozwiąże (jeśli zna się twórczość pani Flagg), że przemiana głównej bohaterki zachodzi nagle i trochę za sprawą deus ex-machina (a tak w ogóle to nie jest tak do końca przemianą), że feministyczne, że kolejny raz w opowieści jest postać, która swoje problemy „zajada”, że wątki rasistowskie są wprowadzone w zasadzie niepotrzebnie. I na coś tam jeszcze pewnie mógłbym narzekać. No ale wiedziałem przecież na co się piszę sięgając po książkę autorstwa pani Flagg i to właśnie dostałem: noc z miłą, cukierkową bajeczką, ale bajeczką podnoszącą jednak na duchu, więc narzekać nie będę.

***

A z takich rzeczy, przy których uśmiechnąłem się mocniej, to dowiedziałem się, że Amerykanie (a przynajmniej niektórzy) również trzymają kosz na śmieci pod zlewem. Ciekawe czy zakładają też skarpetki do sandałów?
bd1fec80-d89c-495e-9a1d-e769f62313d3

Zaloguj się aby komentować

722 + 1 = 723

Tytuł: Joseph Conrad i narodziny globalnego świata
Autor: Maya Jasanoff
Kategoria: biografia
Ocena: 6/10

#bookmeter

Nie da się znaleźć źródła rzeki, stojąc w jej środku, ale można tam określić jej prąd.

Trochę przypadkiem sięgnęło mi się po tę książkę, bo szukałem informacji na temat życia codziennego w Londynie na przełomie XIX i XX wieku albo czegoś na temat codziennego życia w brytyjskich koloniach w tymże okresie. No i tak przeglądałem sobie tytuły z tagiem „kolonializm” aż tu w oczy wpadła mi ta pozycja. Kraj się z moimi wymaganiami zgadał, okres mniej więcej też, to pomyślałem: – „A, co mi tam. Spróbuję!”. No nie tego szukałem.

To znaczy książka nie jest zła, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę przyjemność z jej odbioru. Mój osobisty zarzut dotyczy tego, że nie znalazłem w niej tego czego akurat szukałem. No ale to akurat wynika głównie z mojej ignorancji i choć wygodnie byłoby mi zrzucić winę za to na panią Jasanoff, to jednak tego nie zrobię. Wytknę jej za to kilka innych rzeczy.

Po pierwsze zastanawiam się do kogo ta książka była adresowana. Bo jeśli wziąć pod uwagę jej wartość merytoryczną, to nie będzie to kompletna biografia opowiadająca o pisarzu. Na to jest w niej za mało faktóe. Owszem, autorka dotarła do mnóstwa rozmaitych źródeł (książka zawiera 934 przypisy, z których większość to cytaty pochodzące z dzieł pana Conrada, z jego korespondencji czy rozmaitych dokumentów). Owszem, przedstawiła wydarzenia w porządku chronologicznym: od narodzin Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego w Berdyczowie na dzisiejszej Ukrainie (niech o szerokości jej researchu świadczy fakt, że przytoczyła w tekście przysłowie „pisz do mnie na Berdyczów”), przez jego kariery: żeglarską i pisarską aż do śmierci autora. Owszem, na końcu książki znajdujemy kalendarium (tak bardzo mi go brakowało w biografii profesora Bronisława Malinowskiego!). Zrobiła to jednak (moim zdaniem) trochę po łebkach.

Nie będzie to też opowieść o człowieku. Bo jako człowieka za mało pana Conrada udało mi się poznać. Owszem, jest w książce kilka fragmentów demaskujących bzdury, jakie panu Conradowi zdarzało się o sobie opowiadać i wypisywać. Zostały one skonfrontowane z relacjami świadków dotyczących tych samych zdarzeń i wychodzi na to, że autor Jądra ciemności był nie tylko powieścio- ale i bajkopisarzem. Przynajmniej jeśli chodzi o opis siebie. Z drugiej strony nie ukrywał tego, że pewne rzeczy ubarwia. Ale, tak czy tak, za mało dostałem opisów tej ludzkiej strony pana Josepha Conrada żeby uważać, że jest to coś w rodzaju fabularyzowanej biografii.

Nie będzie to też, wbrew tytułowi, opowieść o narodzinach globalnego świata. Ani globalnego świata jako takiego ani też o tych narodzinach widzianych przez pryzmat (czy oczami) pana Conrada. Bo tego „świata” zwyczajnie też w tej książce jest za mało. Owszem, jest informacja o zastępowaniu żaglowców parowcami (i o niechęci pana Conrada do tych drugich). Owszem, jest trochę o koloniach (głównie o belgijskim Kongu Leopolda II) i metodach stosowanych przez kolonizatorów (ukrywanie w dłoni baterii przy podawaniu ręki miejscowym ażeby ci, porażeni prądem, byli w stanie uwierzyć w nadnaturalne moce białych! – a to jedna z najłagodniejszych). Ale też nie tyle, żebym mógł napisać, że to książka o kolonializmie. W ogóle dziwi mnie to jak mało miejsca (w tym, ale i również w innych opowieściach o tamtym okresie rozpatrywanym jako ten, który rozpoczął globalizację) poświęca się telegrafowi. No ale to już uwaga na marginesie.

Czym zatem jest ta książka, którą przeczytałem? Ująłbym to tak: jeśli biografie rozpatrywać jako opowieści przeszłości ludzi to można by wówczas znaleźć dla nich miejsce w gatunku „historia”. Jeśli zaś historię brać jako naukę, to ja Josepha Conrada i narodziny globalnego świata nazwałbym wówczas książką popularnonaukową. Owszem, napisaną ciekawie, wciągająco. Rzucającą światło nie tylko na postać, o której autorka zdecydowała się napisać, ale też na czasy w jakich tej postaci przyszło żyć. Tylko że to światło jest dość słabe – jakby z trochę przykręconej lampy naftowej. Jeśli ktoś byłby zainteresowany głębszym poznaniem czy to pana Conrada czy przełomu XIX I XX wieku to można potraktować ją jako wstęp do tego (raczej do tego pierwszego jednak niż drugiego). A jeśli ktoś chciałby sobie po prostu o jednym bądź drugim poczytać dla czystej przyjemności, to do tego nada się zdecydowanie jeszcze lepiej.
6ba49c89-0c8a-4fa5-9ab5-19a6fc57639a
Wrzoo

@George_Stark biografia pana Conrada na tym samym poziomie, co jego twórczość?

George_Stark

@Wrzoo


Ciekawsza. I napisana ciekawiej.


No i dowiedziałem się, skąd Kongo w Jądrze ciemności!

Wrzoo

@George_Stark Skąd?

Zaloguj się aby komentować

Literatura osiemnastowieczna:
było ich dwoje: piękna i bestia.
Tak to było w opowiadaniu
przez jakąś francuską napisanym panią.

Wieki nam jednak szybko mijają
i dziś zadanie Wam wspólnie zadają
piękna @moll
i brzydki troll:

rymy: najlepiej – szybko – sklepie – śliwką
temat: suszone pomidory

Wesołej zabawy!

#naczteryrymy #zafirewallem #poezja #tworczoscwlasna

A koledze @CzosnkowySmok przypominam, że przydałoby się podsumować nasz inny konkurs. Mówiłem, że z tym jest trochę roboty?
Dudleus

Suszone pomidory smakują najlepiej

Jednak na wiór mogą wyschnąć szybko

Więc uważnie trzeba je dobierać w sklepie

Jak się nie uda można uraczyć się śliwką

motokate

Żona kazała kupić suszone pomidory


Na roślin podziale znam ja się najlepiej,

do działu owoców podążam więc szybko,

Chcę z kierownikiem, bo nie ma na sklepie!

Skończyło się w domu pod okiem śliwką…

PaczamTylko

Wino z suszonych pomidorów smakuje najlepiej

jednak jeśli chcesz sponiewierać się szybko

lepiej poszukaj loga z owadem na sklepie

przejdź labirynt z palet, kup nalewką ze śliwką

Zaloguj się aby komentować