#naopowiesci
Jak opowiadanie obyczajowe, to romans. Jak koza, to szatan. Jasne? Jasne.
***
Przepychacze i podgrzewacze
Mijając wczoraj drzwi do mieszkania sąsiadki zobaczyłem przywiązaną do ich klamki kozę. Może zdziwiłoby mnie to, gdyby nie to, że ledwie półtora miesiąca temu przeżyłem porwanie, ukartowane przez czczące piekielne siły norweskie nastolatki. Od tamtej pory zacząłem jednak bardziej szanować zwierzęta (R.I.P., łosiu), dlatego choć wczorajszego wieczoru śpiąca koza wywołała we mnie wyłącznie rozczulenie, to zobaczywszy ją dziś rano, przyjrzałem się jej nieco dokładniej.
Tak, zdecydowanie koza była zadbana i należycie zabezpieczona. Nie była przywiązana byle jakim jutowym sznurkiem czy łańcuchem: z klamką łączyła ją markowa skórzana smycz ze złotymi okuciami. U jej szyi, na pasującej do smyczy obróżki, dyndała adresówka z numerem telefonu i imieniem - Józefina - która cicho pobrzękiwała, gdy kózka ruszała głową. Jej białe futerko było zadbane i błyszczące, a prostokątne źrenice patrzyły wprost na mnie ze zwierzęcą mądrością.
Sąsiadki nie udało mi się, co prawda, jeszcze poznać; sprowadziła się niedawno, i widziałem wyłącznie zarys jej sylwetki, gdy tydzień temu wieczorem rozładowywała swoje klamoty z paki Traficara. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy jej nie pomóc w ramach nawiązywania dobrych relacji sąsiedzkich, jednak dopiero co sam wróciłem do domu i wymagałem solidnej dezynfekcji po zleceniu (pan Zenek zawsze mi oddawał zatkane szamba mówiąc, że on już się w życiu nanurkował w Baj-kale).
Gdy wracałem z roboty popołudniu (to była ostatnia z 12 prac, które pan Zenek zlecił mi w ramach odpracowania grzechu wzięcia nieplanowanego wolnego z uwagi na sytuację norweską i zniechęcenia klienta, do którego nie zdążyłem dotrzeć na zaplanowane odtykanie kanalizy) i zobaczyłem, że koza dalej stoi, nie wytrzymałem i postanowiłem zapukać do sąsiadki. Jasne, mogłem pójść do siebie, ogarnąć się trochę, zostawić przepychacze i dopiero wtedy wrócić do sąsiadki, ale ta sytuacja trwała już trochę za długo. W końcu trzymanie kozy na klatce bez choćby miseczki wody przez tak długi czas podchodziło pod znęcanie się nad zwierzętami!
Po chwili usłyszałem człapanie kapci za drzwiami, a następnie ciche przesunięcie klapki na wizjerze. Stanąłem prosto, żeby jak najlepiej się zaprezentować.
- Kto tam? - usłyszałem przytłumione pytanie zza drzwi.
- Dzień dobry, hydr… to znaczy, sąsiad z góry! - wyrzuciłem niepewnie. Sąsiadka widać równie niepewnie odebrała moje przywitanie, ale po chwili otworzyła drzwi.
Przed moimi oczami stanęła drobna dziewczyna mniej-więcej w moim wieku z farbowanymi czarnymi włosami, przypominającymi nieco hełm. Albo kask. Ewidentnie nie była gotowa na przyjęcie kogokolwiek, bo pod oczami miała przyklejone te takie śmieszne żelowe plasterki, które wyglądają z daleka jak limo, a na piżamę w batmana zarzuciła błękitny pluszowy szlafrok.
- Dzień doo..OOOOO! Co, do cholery?! CO TU ROBI TA KOZA?! - wrzasnęła sąsiadka, gdy tylko jej wzrok padł na Józefinę. - Skąd ją masz i dlaczego ją tu przyprowadziłeś?!
Zatkało mnie. Odsunąłem się nieco od drzwi i wskazałem palcem na smycz.
- A to nie jest pani koza? Od wczoraj siedzi tu, biedna, przywiązana do pani klamki… Nikt jej nie dał wody, siana… Nie wiedziała pani o niej?
- Nie, do diabła, nie wiedziałam! - sąsiadka wciąż była zdenerwowana, choć pierwszy szok już ewidentnie opadł. Wyglądała nawet trochę uroczo z tymi wybałuszonymi oczami i ciemnoczerwonymi plamami na policzkach. - Przecież… przecież miało jej już nie być!
- Nie do końca rozumiem. To w końcu jest pani opiekunką tej kozy, czy nie? Bo ja nie mogę pozwolić na takie znęcanie się nad zwierzęciem, żeby stało ciągle…
- Nie! To znaczy… nie, to nie jest moja koza! Nie chcę jej! Mam już dość! Niech już zniknie, niech mi da spokój! - sąsiadka rozkleiła się, a łzy jak grochy popłynęły z jej oczu. Żelowe paski zaczęły spływać po policzkach, ale zdawała się tego nie zauważać. - Rytuał się znowu nie udał…
Usłyszawszy słowo rytuał, serce zaczęło mi walić. “Oooooo nie, znowu!”, krzyczało wszystko we mnie. Miałem po dziurki w nosie alternatywek kombinujących z nieczystymi siłami, które ściągają grzecznych polskich hydraulików w środek mroźnego lasu i przeprowadzają czary przy pomocy zwierząt.
- To ja może panią zostawię z tą kozą, bo to w sumie nie moja sprawa, jaką pani ma z nią relację… - wydukałem i zacząłem się wycofywać, jednak sąsiadka w jednej chwili przypadła mi do nóg i zakwiliła:
- Proszę… proszę mnie nie zostawiać z nią samej! Proszę mi pomóc!
Serce zabiło mi szybciej, jednak tym razem nie z lęku przed powtórką z Norwegii, a z dziwnego, nieopisanego współczucia dla dziewczyny. Wydawała się być naprawdę zdesperowana, nie mogłem jej tak po prostu zostawić na pastwę rogatej bestii. Nawet, jeśli bestia nazywała się Józefina i była naprawdę uroczą kózką.
Sąsiadka otarła łzy widząc, że nie zamierzam uciec, i wstając z kolan, bezgłośnie zaprosiła mnie do mieszkania. Miało ono bliźniaczy układ do mojego - dwupokojowa klitka w PRL-owskim bloku, typowe kopiuj-wklej. Nosiło ono ślady świeżej wprowadzki: gdzieniegdzie stały kartony z rzeczami, ubrania leżały złożone w kosteczkę pod ścianą, obok nich na podłodze stały roślinki pokojowe, których nazw kompletnie nie pamiętałem, choć matka próbowała mi wpoić tę wiedzę latami (no, kojarzyłem paprotkę, gdy matka po powrocie z wczasów krzyczała: “Znowu mi paprotkę zabiłeś, łachudro!”). Barłóg z koca na kanapie z towarzyszącym mu laptopem i miską zupki chińskiej informował, że to z tego miejsca wyrwałem sąsiadkę swoją wizytą.
Rozłożyła stojące w kącie składane krzesło i zaprosiła mnie gestem, żebym usiadł. Bez słowa poszła wstawić wodę w kuchni i po chwili wróciła z dwoma kubkami herbaty. Widząc jej podłamanie nie miałem serca mówić, że piję tylko słodzoną, więc z pokerową miną przełknąłem pierwsze łyki ewidentnie Sagi przeznaczanej zwykle dla gości. Pewnie została w tym mieszkaniu jeszcze po poprzednich lokatorach.
- Przepraszam pana strasznie. Może od tego zacznijmy. - powiedziała, wzdychając, gdy już usadowiła się w swoim gnieździe na kanapie. - mam na imię Mariola.
- Grzechu jestem, miło mi. - kiwnąłem głową, niepewny, czy powinienem wyciągnąć rękę, ale stwierdziłem, że wtedy na bank rozleję herbatę, której sąsiadka nalała po góralsku.
- To naprawdę nie jest moja koza. - zaczęła Mariola, zarzucając sobie na ramiona poły koca. Wyglądała przy tym trochę jak baby Yoda. - To znaczy… Może tak: to ja ją sprowadziłam na świat. …W sensie, nie urodziłam jej! Sprowadziłam ją chyba do naszego świata.
- Domyślam się, że rytuałem?
- Tak, ale ja naprawdę nie chciałam! Chciałam Kozę, Józka Kozę. To mój były. Ja… chciałam, żeby ze mną został. Znalazłam takie norweskie forum w internecie, na którym jakaś dziewczyna opisywała rytuał uwiązania mężczyzny. - Mariola poprawiła się trochę w swoim gnieździe i wzięła łyk herbaty. Nie patrząc mi w oczy, kontynuowała. - Był cały po norwesku, ale przetłumaczyłam sobie przepis Tłumaczem Google. Wiesz, jakieś tam pentagramy na podłodze, świece, takie tam. Tylko tekst trzeba było powiedzieć po norwesku.
Pokiwałem głową, próbując nie okazywać po sobie, że sam mam złe doświadczenia z norweskimi forami okultystycznymi.
- Przepuściłam go sobie parę razy przez TTSa, żeby mniej-więcej ogarniać wymowę. Mówię Ci, norweski jest naprawdę dziwny w wymowie! I ponoć wystarczyło tylko podstawić imię i nazwisko faceta, no i chyba coś pomieszałam w tym wszystkim, bo pojawiła się ta koza. To było trzy miesiące temu. Ja już nawet nie chcę tego nieszczęsnego Józka!
- I… ona ma jakieś szatańskie moce?
- No… nie. Ale ciągle za mną chodzi.
- Okej, ale to nie dlatego, że to w sumie czujące zwierzę, które potrzebuje opiekuna, i dodatkowo powiązałaś je ze sobą jakimś rytuałem, więc po prostu cię lubi? - zapytałem ze zwątpieniem, drapiąc się po głowie.
- Nie, nie rozumiesz! Ona pojawia się wszędzie tam, gdzie jestem ja. Szłam na uczelnię, po chwili ona też tam była. Wychodzę z supermarketu - znowu ona. Nawet, gdy poszłam do kumpeli, to z balkonu widziałam tę przeklętą kozę na trawniku pod blokiem!
- I nic nie pomogło? Zawsze cię odnajdywała?
- Niestety. - Mariola zwiesiła głowę i objęła rękoma kolana. - tydzień temu przeprowadziłam rytuał odpędzający, który wrzuciła na forum ta sama wiedźma. Myślałam, że się udało, bo koza zniknęła… Postanowiłam się przeprowadzić, żeby tym razem na pewno mnie nie odnalazła. I tydzień temu sprowadziłam się tu ze Szczecina. Miałam nadzieję, że to wystarczy, i przez tydzień był spokój, aż do teraz.
Z oczu Marioli ciekły łzy, na widok których czułem dziwne drżenie serca. Chciałem pomóc tej uroczej dziewczynie, choć nie do końca wiedziałem jak.
- Masz gdzieś zapisany ten wątek z forum o rytuale odpędzenia? Może coś ci umknęło? - zapytałem, postanawiając zrobić to, co robił w takich sytuacjach pan Zenek - zacząć od źródła zatkania.
Mariola chwyciła laptopa i po kilku kliknięciach pokazała mi stronę. Zrobiło mi się trochę słabo, bo było to forum “Heksegummistøvler” - to samo, na którym szukałem gumiaków, a znalazłem traumazol.
Przełknąłem gulę w gardle i przerzuciłem tekst zarówno do Tłumacza Google, jak i do ChataGPT, by mieć porównanie.
- Bingo! - krzyknąłem i pokazałem palcem na linijkę, przetłumaczoną przez ChatGPT. - tu, zobacz! Jest napisane, by trzymać drugą osobę za rękę. Tłumacz przetłumaczył to jako “trzymać się za ręce”. Może to dlatego nie wyszło?
Mariola przysunęła się bliżej, a ja poczułem jej ciepły oddech z nutą krewetkowej tajskiej.
- O cholera, rzeczywiście. Wtedy, podczas rytuału, po prostu złapałam się za rękę i tak stałam jak sierota.
Wiedziałem, co trzeba było zrobić. Nie uśmiechało mi się branie udziału w jakimkolwiek norweskim rytuale, tym bardziej z kimś, kogo ledwo znałem… Ale z drugiej strony, Mariola wydawała się bardzo zdesperowana i poczułem, że potrzebuje mojej pomocy. Kto wie, może to będzie początek czegoś piękniejszego?
Sąsiadka patrzyła na mnie z pełną smutku nadzieją, a ja poczułem, jak klata mi rośnie. Wziąłem duży łyk zerujący herbatę i bez krzywienia się powiedziałem:
- To co, wypędzamy kozę?
***
Na łazienkowej podłodze wyłożonej folią malarską wdzięczył się pentagram, namalowany przy pomocy czerwonej farby Dekoral o nazwie “Płachta na byka” (wykończenie satynowe), którą znaleźliśmy w pawlaczu. Łazienka była trochę mała, ale w razie, gdyby coś poszło nie tak, łatwiej będzie ją umyć. Musieliśmy trochę rozszerzyć pentagram o ustęp i kawałek brodzika, ale ostatecznie się pomieściliśmy.
Na środku pentagramu leżał otwarty słoik, do którego - według przepisu rytuału - miała trafić koza, uwiązana obecnie do grzejnika.
Mariola, okryta teraz czarną peleryną, stanęła niepewnie obok mnie u brzegu pentagramu, i zapytała:
- Jesteś gotowy?
Nie chciałem jej mówić, że normalny człowiek w życiu nie powiedziałby, że jest gotowy odwalać jakiś szajs z dopiero co poznaną kobietą po to, by wypędzić stworzenie ewidentnie zajumane samemu belzebubowi, ale ugryzłem się w język i tylko pokiwałem głową.
Gdy Mariola wyciągnęła z kieszeni peleryny kartkę z fonetycznym zapisem słów rytuału i chwyciła mnie za rękę, poczułem motylki w brzuchu. To wtedy zrozumiałem, że zaczyna mi zależeć na tej dziewczynie. Gdy na nią spojrzałem, zobaczyłem jej wpatrzone we mnie sarnie oczy. Ona chyba też poczuła to, co ja. Usłyszałem jej przyspieszony oddech, gdy z lekko rozchylonymi wargami zbliżała twarz w moją stronę…
Koza zameczała, a my odsunęliśmy się od siebie, wychodząc z transu. Musieliśmy skupić się na swoim zadaniu. Najpierw rytuały, potem przyjemności.
Mariola odchrząknęła i zaczęła wymawiać słowa zaklęcia:
- Borte, mørk sjel, djevelen inkarnert!
Ścisnąłem ją za rękę, dodając otuchy.
- …Jeg, jomfruen, driver geiten din ut av dette badet…
Światło łazienki migało, przygasając co chwilę. Znikąd poczuliśmy chłodny powiew, który kręcił płomykami rozstawionych naokoło wierzchołków pentagramu podgrzewaczy.
- Gå bort, horndemon, forlat dette huset rent og geitfritt!
Z gardła kozy wydobył się piekielny ryk, gdy podniosła się w powietrze i kręciła w szumie wiatru. Naokoło niej wirowały ręczniki i papier toaletowy.
Ściskając się mocno za ręce, patrzyliśmy, jak koza przeobraża się powoli w brązową maź, i kręcąc się, schodzi w dół, w dół…
- Kieruje się do kibla! - krzyknęła Mariola.
I rzeczywiście, niczym gówniane tornado, kozie pozostałości skierowały się wprost na taflę wody w otwartej toalecie. Było jej jednak za dużo… Zdecydowanie za dużo…
Niewiele myśląc, wychyliłem się z łazienki do przedpokoju, w którym stała moja torba z narzędziami, i chwyciłem przepychacz. Wciąż trzymając Mariolę za rękę, rzuciłem się do kibla i zacząłem go przetykać.
Szatańskie dźwięki przybrały na sile, gdy gumowym kielichem przepychacza wypędzałem kozie ekskrementy. W końcu głośne bulgotanie zastąpiło głos piekła, i cały brąz zniknął. Nacisnąłem spłuczkę i patrzyłem, jak resztki kozy zastępowała świeża, czysta woda.
Wraz z Mariolą opadliśmy na podłogę łazienki. Dziewczyna wtuliła się we mnie, a ja odrzuciłem przepychacz na bok.
- Mój bohaterze… - wyszeptała, zbliżając swoje usta do moich.
***
Twór na licencji kawiarenki #zafirewallem , gdzie #tworczoscwlasna pisze najlepsze scenariusze