#podroze

40
3330
Witajcie po długiej przerwie spowodowanej życiowym wykolejeniem. Może uda mi się dokończyć jakoś te wspomnienia z podróży po Ameryce Południowej, zanim kostucha zabierze mnie w tę ostatnią. A może nie. Dziś o kilkudniowym trekkingu Santa Cruz, w Peru, w rejonie Huaraz, w czerwcu 2022 roku. 

--

Po trekkingu nad Laguna 69 miałem ochotę zakosztować czegoś innego - wspinaczki skalnej. Nie po to bowiem targałem z Polski uprząż i buty, żeby tylko raz z nich skorzystać (no ok, buty przydały mi się już w kilku boulderowniach w Ameryce Południowej, ale na sztuczne ściany mogę sobie pójść w Poznaniu). Niestety moje poszukiwania partnera wspinaczkowego nie przebiegały pomyślnie i wyglądało na to, że nie mam planów na kolejny dzień. Przed bezproduktywnym spędzaniem czasu uratowała mnie jednak Nadège (którą opisywałem w poprzednim wpisie, ale jako że było to kilka miesięcy temu, to może warto przypomnieć ). 

- Nie chciałbyś zrobić trekkingu Santa Cruz? Planuję się wybrać, ale wolałabym nie iść sama. Mam namiot jakby co! 

No cóż, po co siedzieć na tyłku, skoro można połazić po górach. Na zrobienie najsłynniejszego trekkingu w okolicy, Huayhuash, nie starczyłoby mi już czasu zważywszy na planowaną datę opuszczenia rejonu Huaraz, ale prawie trzykrotnie krótszy Santa Cruz wydawał się bardzo ciekawą alternatywą. Blisko 45 km. marszu, 2400 m. łącznie pod górę i 3100 m. w dół - nie robi się pętli, tylko wędruje od wioski Vaqueria do Cashapampy (albo w drugą stronę, ale popularniejszym wariantem jest właśnie kończenie w niżej położonej i znacznie lepiej skomunikowanej Cashapampie). Najwyższym punktem na trasie jest przełęcz Punta Union, na wysokości, bagatela, 4750 m.n.p.m. Według niektórych poradników internetowych warto zakładać cztery noclegi na trasie, choć da się to zrobić spokojnie przy trzech, a jeśli cały trekking rozpoczynać rankiem lub w okolicach południa, to i dwa byłyby wystarczające, jeśli ktoś ma dobre tempo i lubi dużo chodzić. 

Na mapie było oznaczonych kilka kempingów, ale zgodnie z tym co czytaliśmy, nie oferowały nic więcej ponad przestrzeń na rozbicie namiotu - żadnej możliwości zakupu żywności, bieżącej wody, nic - typowe warunki polowe. Trzeba się więc było zaopatrzyć w żywność na kilka dni oraz brakujący sprzęt biwakowy i na tym spędziliśmy z Nadège pierwsze godziny przygody. Po wypożyczeniu grubych śpiwórów, zakupie kartusza gazowego i doopatrzenia się w żywność (miałem jeszcze kilka liofilizowanych obiadków, które przywiozłem z Polski) mogliśmy udać się na miejsce odjazdu colectivos w stronę Yungay. Stamtąd miały jeździć dwa razy dziennie inne busy w stronę wioski Vaqueria, na początek szlaku. Na pierwszy nie mieliśmy szansy zdążyć, ale drugi - jak najbardziej.

Już sama jazda do Yungay była pewnego rodzaju przeżyciem. Colectivos rządzą się swoimi prawami - nie mają jasnych rozkładów jazdy. Jak zbierze się wystarczająco dużo osob, to busik rusza, a po drodze i tak zwalnia przy niektórych skrzyżowaniach, trąbi, a "pilot" krzykiem oznajmia kierunek jazdy i zachęca do wejścia na pokład. I nieważne, że w 10 - osobowym busie jest już 15 osób, skoro da się upchnąć jeszcze spokojnie 5 lub 10 więcej - zwłaszcza dzieci jadące, lub wracające ze szkoły mogą się przecież tłoczyć w przejściu, podczas gdy kierowca popierdala 120 km/h rozklekotanym busem przez dziurawe drogi, na których raz po raz wyrasta brutalnie zaprojektowany, betonowy próg zwalniający, zmuszający do zredukowania prędkości do 5 kilometrów na godzinę. Inny świat.

W Yungay czekała nas niespodzianka. Okazało się, że jednak jest ledwie jeden bus dziennie do Vaquerii i zdążył odjechać godzinę wcześniej. No to dupa - albo szukamy noclegu i ruszamy o blisko dobę później, albo ogarniamy prywatny transport. Cena podana przez napotkanego na dworcu kierowcę nie zachęca - 200 soli. To kilkukrotnie wiecej, niż gdybyśmy zdążyli na ten wcześniejszy autobus, ale tracenie całego dnia i wizja dodatkowego wydatku na nocleg sprawiają, że nie wydaje się to taka zła inwestycja - mówimy kierowcy, że chcemy się zastanowić. Ten odpowiada, że musi znać odpowiedź w ciągu 45 minut, bo droga jest długa, kręta i kiepskiej jakości, więc później niż o danej godzinie nie rusza. Myślimy - niby to tylko 60 km., ale niech mu będzie - w górach zawsze jedzie się wolniej. Obiecujemy wrócić z odpowiedzią, Nadège idzie coś zjeść, a ja postanawiam posiedzieć na dworcu (choć dworzec to dużo powiedziane - to po prostu pętla, na której zatrzymują się busiki, a jedynym miejscem siedzącym jest przybrudzony murek). Po chwili oczekiwania, bingo - dokładnie to na co liczyłem - zauważam parę turystów z plecakami. Podpytuję, czy zamierzają robić Santa Cruz - odpowiadają twierdząco. Też zaskoczyła ich informacja o braku drugiego colectivo, więc wyrazili chęć współdzielenia transportu prywatnego, choć również trochę kręcili nosami na cenę. Próbowałem jeszcze wytargować jakąś symboliczną kwotę od kierowcy, ale ten twardo obstawał przy swojej stawce, nieustannie powtarzając, że droga jest naprawdę kiepska. No nic, zgodziliśmy się na warunki i po kilku minutach pakowaliśmy się do białego, starego kombi. 

Pierwsze paręnaście kilometrów trasy było trochę gówniane, ale nie odbiegało aż tak od peruwiańskich standardów. Dopiero później zrozumieliśmy, co kierowca miał na myśli mówiąc, że dalej droga jest naprawdę kiepska. Gigantyczne dziury, między które bałbym się wjechać solidnym samochodem terenowym a co dopiero rozklekotanym kombi, wielkie kamienie rozsiane po całej szerokości, konkretne stromizny i mega ciasne zakręty. Kierowca znał każdą dziurę i głaz na pamięć, ale i tak lawirowanie między przeszkodami wymagało od niego niesamowitego skupienia i zwalniania niekiedy do zera - zwłaszcza po zmroku, bo przejechanie tego odcinka zajęło nam prawie 4 godziny. Gdy dojechaliśmy w końcu na miejsce, wysadził nas pod drzwiami gospodarza oferującego jedzenie i nocleg (informując go przy okazji, że pojawili się klienci) i ruszył z powrotem w stronę przełęczy - w domu miał być grubo po północy. I nagle kwota, którą od nas skasował za tę eskapadę wydała się całej naszej czwórce bardzo atrakcyjna jak na włożony przez niego wysiłek i negatywny wpływ na zawieszenie samochodu. 

W "gospodzie" nie było luksusów. Ciemna izba, oświetlana lichą żarówką, kurz, zimno, wychodek na zewnątrz. Zamówiliśmy do jedzenia to co było, czyli jakąś zupę i sam już nie pamiętam co. Obie rzeczy były raczej niezbyt smaczne, ale gorące i tanie. Tego nam było trzeba przed dalszym marszem po zmroku - tak, planowaliśmy przejść jeszcze kilka kilometrów i nocować już na trasie trekkingu. Gospodarz był bardzo zdziwiony i odradzał ten pomysł, przestrzegając przed wioskowymi psami. Na tamten moment myślałem, że to tylko taka zagrywka, żebyśmy zostali i zapłacili za nocleg. Podobnego zdania byli moi współtowarzysze marszu, więc grzecznie podziękowaliśmy i po posileniu się, zebraliśmy się w drogę.

Było całkowicie ciemno, ale światła czołówek i aplikacja z mapą wystarczały do odnalezienia początku szlaku. Planowaliśmy przejść jedynie jakieś 7 km. po w miarę płaskim terenie i rozbijać namioty na jednym zdjęciu pierwszych miejsc oznaczonych jako kemping. Po drodze zaczął padać deszcz, więc w tych jakże uroczych warunkach szło nam wędrować, zastanawiając się raz po raz, czy jednak nie lepiej było zostać w wiosce, tym bardziej, że co rusz z mijanych wciąż pojedyńczych zabudowań wypadały ujadające psy. Staraliśmy się nimi nie przejmować, mimo że podbiegały prawie pod nogi i wydawały się nawet nieco agresywne - zupełnie inaczej niż inne psy napotkane przeze mnie w Ameryce Południowej. Dopiero w kolejnych dniach zrozumiałem, że wioskowe psy bardzo różnią się usposobieniem od tych błąkających się po miastach i trzeba faktycznie na nie uważać. Ale o tym kiedy indziej. 

Pół godziny po minięciu ostatnich zabudowań aplikacja wskazywała, że teoretycznie jesteśmy już na polu biwakowym. Problem w tym, że nie widzieliśmy absolutnie niczego, co by na to wskazywało. Żadnej tabliczki, żadnej polowej toalety, żadnych śladów po poprzednich namiotach - nic. Po chwili zauważyliśmy jakiś kamienny krąg, na którym spoczywały pojedyncze deski, ale to wszystko. Połaziliśmy trochę to w lewo, to w prawo i zdecydowaliśmy w końcu, że rozbijemy się na dziko w jakimś w miarę płaskim terenie. Poszukiwania odpowiedniego miejsca też trochę zajęły, bo cały teren był upstrzony końskimi odchodami - głównie już starszymi i wyschniętymi, ale i tak woleliśmy poszukać kilku względnie czystych metrów kwadratowych. Gdy to się udało, w końcu położyliśmy się spać. 

O poranku obudziło nas rżenie. Wyjrzałem na zewnątrz i ujrzałem stado dzikich koni, pasących się ledwie kilka metrów od namiotu. Było pięknie, choć zimno i dość wilgotno. Po szybkim śniadaniu rozejrzeliśmy się dokładniej po okolicy w poszukiwaniu przeoczonego pola namiotowego, ale okazało się po prostu, że tym polem był fragment polany, niczym nie różniący się od reszty otoczenia. Poznaliśmy też przeznaczenie kamiennego kręgu - to była... toaleta. Dwumetrowy dół obmurowany kamieniami, parę desek tworzących platformę do kucnięcia i tyle. Wszystko na widoku.

Zwinęliśmy z Nadège nasz namiot i przygotowaliśmy się do drogi. Parka, z którą dotarliśmy tu z Yungay planowała ruszyć trochę później, bo całość trasy rozkładali na cztery noclegi, a więc nie musieli aż tak się spinać. My mieliśmy do przejścia jakieś 16 km. - niby niedużo, ale czekało nas pokonanie Punta Union, czyli wspomnianej przełęczy na wysokości 4750 m.n.p.m. Pożegnaliśmy się i w końcu ruszyliśmy. 

Marsz przebiegał bardzo sprawnie i w miłych okolicznościach przyrody. Na jednej ze ścieżek musieliśmy ustąpić pierwszeństwa stadku osłów i koni idących z naprzeciwka. Nasza obecność na szlaku trochę je skonfundowała, bo momentalnie się zatrzymały i dopiero, gdy ustąpiliśmy im drogi, ruszyły powoli dalej. 

Przed podejściem pod przełęcz zrobiliśmy sobie mały biwak - trzeba się było posilić przed intensywniejszym wysiłkiem. Zanim to jednak nastąpiło, zlokalizowałem źródło wody pitnej. Niby od jakiegoś czasu szliśmy tuż obok strumyka, ale moja mapa wskazywała konkretne miejsce, z którego czerpanie wody miało być bezpieczniejsze. I faktycznie - już idąc w stronę tego pewniejszego źródła zauważyłem, że kuszący swoją dostępnością strumień obok był w górnym biegu zanieczyszczony końskim łajnem. Warto więc było się przejść tych kilka minut i czerpać wodę wypływającą wprost spomiędzy skał. Wciąż jednak dla bezpieczeństwa należało ją przegotować przed spożyciem.

Podejście pod przełęcz było dość męczące, ale pogoda i widoki dopisywały, więc parliśmy przed siebie. Po dotarciu na górę oczom naszym ukazało się przepiękne jeziorko Taullicocha i górujące nad nim szczyty, piętrzące się na wysokość ponad 6000 m. Zatrzymaliśmy się na dłuższy moment, by popodziwiać widoki i pokontemplować, każde na swój sposób. 

Dzień powoli chylił się ku końcowi, więc w końcu musieliśmy ruszać dalej. Od najbliższego kempingu dzieliły nas dwie godziny schodzenia, a my na dodatek mieliśmy plan iść jeszcze trochę dalej, tak by kolejnego dnia móc jeszcze odbić od głównego szlaku i zaliczyć jezioro Arhuaycocha z widokiem na górę Alpamayo. Po pewnym czasie jasne stało się, że nie dotrzemy przed zmrokiem na pole biwakowe pod Alpamayo i będziemy musieli rozbić się na dziko. Problem w tym, że przez dłuższy czas nie widzieliśmy ani kawałka względnie płaskiej powierzchni. W końcu jednak udało się - tuż obok ścieżki natrafiliśmy na idealne miejsce - równe, porośnięte trawą, nieobsrane, mimo że nieopodal pasły się ciekawskie osiołki, które od razu podeszły bliżej, by sprawdzić co kombinujemy. Sielanka - niczego więcej nie było nam trzeba. Rozbiliśmy namiot i zagotowaliśmy wodę na obiad. Jedliśmy już w świetle naszych czołówek i przy wyraźnie spadającej temperaturze. 

Po posiłku zdecydowałem się jeszcze poszukać jakiegoś źródła wody, jako że zużyliśmy wszystkie nasze zapasy. Widziałem na mapie i słyszałem duży potok w dole, ale prawdopodobnie straciłbym ponad godzinę zanim dotarłbym z powrotem do namiotu. Postanowiłem więc pójść dalej ścieżką pod górę licząc na obecność jakiegoś mniejszego źródełka. Nadège próbowała mnie odwieść od zamiaru wychodzenia samemu po zmroku, ale chciałem zrobić chociaż jakieś rozeznanie w sytuacji. Na szczęście źródełko znalazłem już po 10 minutach marszu, więc po napełnieniu bidonów wróciłem do obozu, zagotowałem wodę, żeby mieć już zdatną do picia wodę na rano i poszedłem spać. 

W nocy obudził mnie dziwny hałas. Słyszałem deszcz kapiący na dach namiotu, ale oprócz tego coś jeszcze - jakieś duże zwierzę tuż przy wejściu! Zamarłem w bezruchu zastanawiając się co to może być. Po chwili wszystko stało się jasne - osły dobrały się do resztek jedzenia, ktore Nadège zostawiła w worku na śmieci. Wyskoczyłem ze śpiwora i wypełzłem na zewnątrz. Było ledwie kilka stopni Celsjusza i padało, tymczasem ja w samych bokserkach przeganiałem osły spod namiotu, zbierałem porozrzucane śmieci i zawiesiłem je w zabezpieczonym worku na drzewie, poza zasięgiem osłów. Po tej krótkiej interwencji mogłem znów położyć się spać. 

Poranek wyglądał podobnie do poprzedniego. Zmęczeni, z podkrążonymi oczyma, ubrani najcieplej jak się da, zjedliśmy śniadanie. Potem zwinęliśmy mokry namiot - nie było sensu czekać aż wyschnie na słońcu, bo zanim to pojawiłoby się ponad otaczającymi nas zewsząd szczytami, minęłyby jeszcze ze dwie godziny. W teorii moglibyśmy zostawić go rozbitego i pójść nad wspomniane jezioro, ale Nadège nie chciała ryzykować, bo namiot kosztował ją ponad 500 euro - cena spora, ale i namiot był faktycznie ultra lekki. Postanowiliśmy sobie jednak nieco ułatwić - zamiast targać ze sobą wszystkie bagaże w górę i potem w dół w to samo miejsce, postanowiliśmy ukryć część rzeczy w jakichś krzakach i pójść nad jezioro na lekko. Okazało się to trochę bardziej wymagające niż myślałem, bo chciałem ukryć bagaże zarówno przed ludźmi, jak i zwierzętami. W końcu znalazłem wielki głaz, na który zwierzę by nie wlazło, a jednocześnie wystarczająco na uboczu, by naszych bagaży nie znalazł i nie przywłaszczył żaden człowiek. Niby w górach nie spodziewaliśmy się kradzieży, zwłaszcza przy tak niewielkim ruchu na szlaku, ale woleliśmy dmuchać na zimne. 

Droga nad jezioro zajęła nam jakieś dwie godziny. Na górze rozłożyliśmy płachtę namiotu, żeby wysechł, a sami podziwialiśmy w spokoju widoki. Gdy już się wystarczająco nasiedzieliśmy, zwinęliśmy suchy już ekwipunek i wróciliśmy po nasze bagaże, czekające w stanie nietkniętym tam, gdzie je zostawiliśmy. Mogliśmy iść dalej. Po drodze przechodziliśmy jeszcze przez pole wielkich głazów i oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie postanowił wleźć na jeden z nich. Tradycyjnie też zejście okazało się znacznie trudniejsze niż wejście, więc Nadège musiała mi delikatnie pomóc, żebym się nie połamał. Nigdy się nie nauczę, żeby odpuszczać takie pomysły. Zrobiliśmy jeszcze selfie z kolejną gromadką osłów i ruszaliśmy w stronę głównego szlaku. Teren powoli się wypłaszczał - szliśmy doliną najpierw wzdłuż brzegu jeziora, a później wypływającego z niego potoku, w stronę kolejnego, ostatniego już przystanku na nocleg. W międzyczasie zjedliśmy jeszcze obiad, popędzani przez rozpadujący się deszcz. 

Po paru godzinach dotarliśmy do pola namiotowego, innego od wszystkich dotychczasowych - miejsca do rozbijania się wciąż były takie sobie, ale na terenie kempingu znajdował się zadaszony kibelek, a nawet sklepik! Co prawda był to tylko szałas z produktami typu coca cola, chipsy i krakersy, ale i tak byłem pod wrażeniem (jednocześnie zastanawiając się, czy gościowi w ogóle opłaca się tam przychodzić, skoro szlakiem wędrowało może kilkanaście osób dziennie, a od najbliższej cywilizacji dzieliło nas kilka godzin marszu).

Nie skorzystałem z oferty sklepu, ale żywo zainteresowałem się polowym sanitariatem. Od mojej ostatniej poważniejszej potrzeby minęło już ponad 50 godzin. Zwyczajowo mam znacznie krótsze interwały, ale dotychczasowy brak odpowiednich warunków spowodował, że moje ciało samo wstrzymało pewne procesy trawienne - może to przez to, że wciąż miałem traumę po przymusowym pójściu w krzaki w drodze na Kilimandżaro w 2018 r. Mój zachwyt zadaszonymi kibelkami trwał krótko. Wszystkie 4 szalety miały po prostu niewielką dziurę w betonowej pokrywie stanowiącej podłogę, a na dodatek otwory te były prawie całkowicie zatkane kamieniami, co jednak nie przeszkodziło poprzednim odwiedzającym próbować wcelować w liche szczeliny, jak się domyślacie - bezskutecznie. Wyparowałem z tych toalet szybciej niż się dało, ale wcześniejsza nadzieja na spokojne posiedzenie zainicjowała ruchy perystaltyczne jelit, których czułem, że długo nie powstrzymam. Podpytałem sklepikarza o toalety, a ten wskazał tylko na piętrzące się nieopodal rumowisko skalne i rzekł - piedras. No cóż, chcąc nie chcąc poszedłem we wskazanym kierunku, pieczołowicie wybierając skały odpowiadające moim wyrafinowanym potrzebom. Dalszych szczegółów oszczędzę.

Postanowiliśmy nie zostawać na tym kempingu, tylko kontynuować marsz przez jakieś półtorej godziny, zbliżając się już dość mocno do końca szlaku. Nie bylibyśmy w stanie ukończyć go przed zmrokiem, zresztą woleliśmy spędzić kolejną noc wśród natury, a nie w jakiejś wiosce, więc tuż przed zachodem słońca rozbiliśmy nasz ostatni obóz, w bardzo urokliwym miejscu nad samym potokiem. Kawałek dalej swój namiot ustawiła wyprzedzona przez nas wcześniej parka - dobrze się złożyło, bo gdy gotowałem wodę na herbatę, skończył nam się gaz w kartuszu, więc dobrze było mieć sąsiadów z zapasem paliwa. 

Po spokojnej nocy przyszedł czas na ostatnie kilka kilometrów trasy - tu już raczej nie było spektakularnych widoków - ot końcówka szlaku prowadząca do punktu końcowego, czyli wioski Cashapampa. Gdy dotarliśmy na miejsce, skierowaliśmy nasze kroki do sklepiku w celu kupienia czegoś zimnego do picia i zorientowana się, jak wydostać się do cywilizacji. To okazało się dość proste, bo jak spod ziemi wyrósł Peruwiańczyk pokazujący swojego busika i komunikującego, że ruszymy jak tylko pojawią się jeszcze choćby dwie osoby, a że nasi sąsiedzi z poprzedniego noclegu wyruszali niedługo po nas, czekaliśmy jedynie około pół godziny. 

Tak oto mój trekking Santa Cruz dobiegł końca. Czy było trudno? Moim zdaniem nie. Byłem już dobrze zaaklimatyzowany, więc wysokość nie stanowiła problemu, dzienny dystans do pokonania nie był wyzwaniem, trudności technicznych szlak nie posiada, więc głównym dyskomfortem pozostawał dla mnie brak toalet na trasie. No, dodam jeszcze do tego zdradliwe kamienie na szlaku, z których wiele nie było stabilnie osadzonych, a przez to w najmniej oczekiwanych momentach potrafiły się solidnie zakołysać pod stopą grożąc piechurowi wywrotką. I faktycznie - na jednym z takich kamieni straciłem równowagę i poleciałem na tyłek - niby w miarę kontrolowany sposób, ale tak nieszczęśliwie, że jeden z kijów trekkingowych, którymi się asekurowałem, wygiął się po zaklinowaniu w szczelinie między kamieniami, a na przytroczonej do plecaka kamerce gopro pojawiło się pęknięcie na ekranie (jak się później okazało - odejmujące wodoszczelność z listy jej właściwości). Kij udało mi się jakoś naprostować i wyklepać tak, że prawie nie było sladu, a kamerkę wymieniłem po kilku tygodniach w ramach opłaconej subskrypcji. Czy miło wspominam? Tak, to był bardzo przyjemny trekking z pięknymi widokami, a spanie praktycznie na dziko dodawało taką nutkę podróżniczej przygody. 

To by było na tyle. Czy na kolejny wpis przyjdzie czekać znów ponad 2,5 miesiąca? Czas pokaże. 

#polacorojo #podroze #peru #santacruz
e143d2da-ff88-4b82-97e7-fa75e740ed6a
4bdcf056-f46e-48dc-ba54-b605f1a3c1c1
5f23992c-3adf-4496-9137-880a82308112
88a93a3d-e88f-4b70-81de-9d283c354060
571f1aab-bfc0-4e17-8df2-4e67c27c9fad
Sniffer
  1. Miejsce rozbicia namiotu na ostatni nocleg - idylla.

  2. Po prawej w tle góra Artesonraju, która zainspirowała do stworzenia logotypy Paramount Pictures

  3. Ostatnie metry przed dotarciem na przełęcz Punta Union

649c8a0a-6071-48ff-8c22-4bb674550d28
e3875a91-dbfb-4835-bd1e-de9294c29e63
8c235746-6e31-421b-8045-2b3ebfc286fa
conradowl

Będę miał co czytać w pracy, ostatni dzień przed wolnym.

I zdrowia życzę, nie wiem co się dzieje, ale oby było lepiej.

Ramirezvaca

@Sniffer dzięki za inspirację

Zaloguj się aby komentować

Jako że pogoda jest piękna to pojechałem nad „morze”. I można narzekać, że drogo, że brzydko, że zimno, że śmierdzi czasami a woda jest jaka jest. Ale kocham ten nasz kawałek wody. Nawet jakieś tak zimno jak dziś i na szybko musiałem kupić coś przeciw wiatrowego żeby nie zamarznąć.
I kocham łazić po tym piasku, słuchać szumu tej wody i w ogóle jest, k***a pięknie!

#podroze #podrozujzhejto #trojmiasto
e83e27c5-d52b-41c6-911b-490d46870cc5
Jaszczomp

@Astro typowy objaw syndromu sztokholmskiego

Michumi

@Astro nie ma co słuchać elyt i ich tekstów o Bałtyku. Bałtyk jest piękny, zwłaszcza wiosna i jesienią

zjadacz_cebuli

@Astro nie jest drogo jeżeli chcesz, wszędzie może być drogo. 3 lata temu w Gdyni w knajpie płaciłem 7 złotych za piwo. No ale ja jestem pojebany i lubię chodzić po typowych spelunach. Lubię ten folklor xD

Zaloguj się aby komentować

Wczorajsza wycieczka do Fulufjällets i Nipfjället. 10 maj przypominam.

Najpierw polazłem na wodospad Njupeskär. Ostatnia część trasy niby zamknięta, ale kto mi zabroni Udało się podejść na tarasik widokowy pod wodospadem, robi wrażenie - nawet zamarznięty w połowie. Śniegu miejscami tak na oko po pół metra, ale ubity i nie zapada się.

Potem stwierdziłem że zrobię kółko i wrócę do auta na około, nad wodospadem. Problemy zaczęły się już na samym podejściu, gdzie trzeba było włazić na czworaka i wybijać sobie miejsca na buty w śniegu. No ale dobra, wlazłem. Swoją drogą oznaczenia szlaków tam to jest jakaś kpina - „Björn, piźnij trochę pomarańczowego szpreju na kamienie” „A jak spadnie śnieg?” „Jak spadnie śnieg to nie będzie to nasza wina”. Idzie się po omacku z gps, próbując trafić w szlak. No ale dobra, jestem nad wodospadem, przechodzę mostkiem nad potokiem, i lezę dalej (oczywiście na płaskowyżu śniegu po pół metra, i często ląduje się nogami po kolana w nim). Problem zaczął się przy złażeniu niżej, gdzie na zboczach zalegało jeszcze więcej śniegu, a szlak szedł trawersem. W pewnym momencie stwierdziłem że nie ma żadnego sensu dalsze uparte parcie w przemoczonych już i tak butach, skoro nie mam pewności że dalej teren nie będzie jeszcze bardziej stromy i zasypany. Zdecydowałem się więc na taktyczny zjazd na dupie w żlebie, gdzie płynął jakiś strumień. Dalej już błądząc między drzewami odnalazłem szlak (oczywiście również zajebany śniegiem, miejscami wpadałem nogą nawet po pas), upadłem raz na poważnie uderzając rzepką w rant kamienia ukrytego pod śniegiem (ała), i dotarłem na parking.

Bilans wg stravy to niecałe 7km i 251m przewyższeń. Zdjęć z zejścia niestety nie mam, bo nie myślałem o niczym innym jak tylko zejściu na dół płaskowyżu.

#podroze #szwecja #mojezdjecie
ba55c61d-2b01-4614-a931-30f075e52e8e
9c384d49-646d-4e0f-8b6f-162eacd7c9f0
8d3a6ec8-e955-46db-bd7c-83d5815baf18
3e8dde97-2f4f-42b0-81cf-0d9e0624007e
0c621902-26d0-49b8-b024-dbee726beed2
maciekawski

Na sam koniec pojechałem jeszcze na granicę z Norwegią (bo czemu niby nie - teraz mogę mówić że byłem w Norwegi!), i na tym kończąc wróciłem do siebie.


Minus? Nie zobaczyłem żadnego łosia czy innego renifera. Nawet głupiego zająca

cdf60e1b-5d50-4e8d-a651-7d1086e10420
89c23ba6-1eff-415c-bbe7-39404dcb1e11
bojowonastawionaowca

@maciekawski ładne widoczki i śnieg

golden-skull

@maciekawski Miałem okazję być tam latem. Pozdro!

8639e94e-d14d-4e90-80f9-15facebf8caf

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Mamy tu jakiegoś specjalistę od #wlochy ? Mieliśmy jechać na wakacje do Iranu, odwołali bo zagrożenie. Mieliśmy jechać do Kazachstanu - nie ma już miejsc. Ch... bombki strzelił nasze plany.
Byliśmy 2 razy z rzędu we Włoszech, raz Como, Mediolan, Genua i potem uderzyliśmy na lazurowe wybrzeże, drugi raz - Garda, Wenecja. Zastanawiamy się nad tym, czy nie strzelić włoskiego hattricka i nie jechać znów do Włoch.
Plan: kilka dni aktywnie (gdzie obskoczymy miasta typu Rzym czy Neapol czy cokolwiek innego gdzie są zabytki i muzea robiąc po 25km dziennie na nogach), reszta leżenie plackiem. Zawsze jeździmy samochodem wiec transport nie jest problemem.
Może ktoś zna jakieś ciekawe miasteczka lub wsie położone nad morzem lub jeziorem, gdzie jest w miarę blisko do cywilizacji (market, knajpy w zasięgu 20km), nie będzie tam tłumów turystów we wrześniu, a plaża i widoki są wyjątkowo urokliwe? Tak zwane Dupowo Dolne poszukiwane, wiocha do typowego odpoczynku na plaży, spacerowania, leżenia.
W trakcie naszej pierwszej podróży trafiliśmy na takie miejsce i w Genui, i nad Como, jakby ktoś szukał, mogę się podzielić.
#podroze #podrozujzhejto
Rmbajlo

Alberobello piękne miasteczko

Tropea nad samym morze urokliwe miasto

Matera tam gdzie nagrywali Jamesa Bonda niżej urywek z filmu 🙂

https://www.youtube.com/watch?v=pr3NuJ04LWk

Rejon Toskanii - Montepulciano, Montalcino miasta winem płynące

Wszędzie równie byłem autem 🙂

cweliat

@MoralneSalto ze swojej strony proponuje toskanie i jezdzenie od regionu do regionu, spanie na agroturystykach, ktore sa tak piekne, ze styki przepala, urzadzanie sobie calodziennych wycieczek od winnicy do winnicy, gdzie sprobujesz lokalknej oliwy, szynek, serow i oczywiscie wina, a w miedzyczasie miasta “gminne”, ktore wygladaja jak zywcem wyjete z filmu

AndrzejZupa

Apulia, prowincja Lecce…zadupie, duże przestrzenie, morze i ludzie serdeczni. Praktycznie każda miejscowość jest super, luźno we wrześniu i nadal cieplo - ja byłem rok temu w Cassalabate. W tym roku też ten rejon.

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry,
Zainspirowany którymś wpisem @antekwpodrozy na majówce odwiedziłem Chełmno w kujawsko-pomorskim. Bardzo ładne nieduże miasteczko z niesamowitymi zabytkami.

#podroze #architektura #ciekawostki #podrozujzhejto
84101b4e-3ed9-416f-8553-66e82e1a7c4c
55fb691f-ff0f-403b-99c7-9c7beb705729
f0b75094-a0b8-4e79-bd8f-2a4505ca4377
519ba762-6e16-441a-b319-6be9241e0460
ef7fcbe1-f2fc-4159-8404-cd54aec1ef63
AdelbertVonBimberstein

@Rzeznik i z ciekawostek: Chełmno posiada najdłuższe zachowane średniowieczne mury miejskie.

antekwpodrozy

Mega fotki i pogoda :). Cieszę się, że mogłem zaisnpirować

Paczos

Fajne miejsce. Moja dziewczyna jest z Chełmna. Planty spoko na spacer i czuć klimat krzyżacki po kościołach i murach. Z ciekawostek to reklamują się jako miasto zakochanych i robią jakieś akcje zawsze na walentynki.

Zaloguj się aby komentować

#podroze #turystyka #pytanie #laptopy
Pytanie do podróżujących po świecie, zabieracie mały laptop ? co byście polecili ? max 14" lekki, cena do 4k ? z góry dzięki za pomoc
micin3

@bimberman Zawsze - zabieramy Surface, bo zarówno Windowsa ma wbudowanego (a nawet przy byciu gejem nie jestem aż tak spedalony, by używać Apple). My daliśmy za niego trochę więcej, niż 4K, ale widzę na necie, że da się już kupić Surface Pro 9 13 calowy za 4k (ale bez klawiatury).

Odczuwam_Dysonans

@bimberman Surface Pro jak kolega wyżej wrzucił, albo Lenovo Yoga tego typu:

https://allegro.pl/oferta/laptop-uniwersalny-lenovo-yoga-slim-6-14-i5-13500h-16gb-512ssd-win11-15214203270

Zależy czy ma być bardziej tabletowy, czy bardziej laptopowy w sumie stare modele, ale mam zarówno Surface 2 Pro jak i Yogę 14", ten akurat jako służbowy. I jeszcze jedną Yogę którą pewnie dzisiaj będę próbował naprawić xD oba mają swoje zalety, Surface jest rewelacyjny jako przenośny sprzęcik żeby coś obejrzeć, poprzeglądać neta itp, ale do pracy taka Yoga z normalną klawiaturą jest wygodniejsza.

deafone

@bimberman jak nie chcesz grać to M1,2,3 Pro 14 cali do podróży jest idealny.

Zaloguj się aby komentować

Zapro do następnego urbexowego arta. Dla przypomnienia, robię wpisy reklamujące artykuł, bo artykuły giną w gąszczu polityki i gównowpisów (° ͜ʖ °)
Dziś opuszczona Ustrońska piramida.
https://www.hejto.pl/wpis/piramida-w-gorach
#urbex #ciekawostki #tworczoscwlasna #slask #podroze
47d15838-b241-46ed-a059-d00093e46b11

Zaloguj się aby komentować

Walia jest niesamowitym miejscem, a zwiedzając ją koniecznie trzeba zajrzeć do Snowdonia National Park, na terenie którego znajduje się najwyższy szczyt Walii Snowdon o wysokości 1085 m n.p.m. Teoretycznie nie jest to wysoko, ale wystarczy wybrać najtrudniejszy możliwy szlak przez grań Crib Goch, która jest bardzo wąska i już robi się bardzo ciekawie.

Zapraszam do tekstu na blogu

  • Na najwyższy szczyt Walii Snowdon wszedłem dwukrotnie. Pierwszy raz miało to miejsce w 2018 roku podczas podróży do Walii, a drugi raz w październiku 2023 roku, gdy z grupą przyjaciół odwiedzałem angielskie Chester. Podczas pierwszej wizyty wszedłem najtrudniejszym szlakiem Crib Goch, natomiast podczas drugiej wędrówki pogoda była bardzo kapryśna, padał deszcz i ze względów bezpieczeństwa zdecydowałem się na łatwiejszy Pyg Track.
  • Przełęcz Pen-y-Pass (300 metrów n.p.m.) jest miejscem, w którym zaczyna się kilka szlaków na Snowdon. Możecie zaparkować tam samochód i rozpocząć swoją wędrówkę, należy jednak wziąć pod uwagę, że znajdujący się tam parking jest mały i trzeba go wcześniej zarezerwować.
  • Crib Goch jest granią, przez którą prowadzi najtrudniejszy szlak na Snowdon. Idąc w górę postanowiłem, że pójdę właśnie nim. Mimo iż wiedzie on na wysokości zaledwie 900 metrów to jest bardzo eksponowany. Osoby z lękiem wysokości lub przestrzeni mogą mieć w tym miejscu spory problem. Początkowo ścieżka pnie się bardzo ostro w górę, właściwie można powiedzieć, że mamy do czynienia ze wspinaczką. Szlak wymaga angażu nie tylko nóg, ale również rąk. Gdy osiągniemy grań to dopiero zaczyna się zabawa. Grań ma mniej niż kilometr długości, ale jest tak eksponowana, że momentami musimy przejść po jej grzbiecie bardzo wąską ścieżką mając po obu stronach głęboką przepaść. Widziałem ludzi, którzy widząc to szli na czworakach, bo w wielu miejscach nie ma się czego złapać.

#antekpodrozuje #walia #podroze #podrozujzhejto #wakacje #turystyka #ciekawostki #zainteresowania #wielkabrytania

-------------------------------------------
Jeśli chcesz być na bieżąco z moimi znaleziskami to zapraszam do śledzenia hashtagu #antekpodrozuje
Jeśli chcesz, żebym Cię wołał w przyszłości, to zostaw piorun pod odpowiednim komentarzem poniżej 
517679e7-1c2a-4b9f-a897-3a0e3e27a9b0
7c7c51f3-69db-424a-bed1-6bfc6f99ed24
52aed120-5834-40e4-b3c0-8f7ff5614f79
d50ee9ca-6e7d-49ee-b467-cb20fbbadfda
005469b0-4924-46e4-9df1-973688c78494
Mazski

Mój kumpel zginął na crib goch. Poślizgnął się i poleciał

Mazski

@antekwpodrozy  życie. Góry są niebezpieczne i trzeba o tym pamiętać

Nemrod

Dla nieznających UK warto dodać, że oznakowanie szlaków jest bardzo symboliczne lub wręcz znikome. Wchodziłem na Snowdon ciężko powiedzieć jakim szlakiem, raczej własną ścieżką, czasem się kogoś spotykało i szło za nim, a czasem ktoś mnie spotykał i szedł za mną, bo myślał, że wiem jak biegnie szlak. Schodzenie podobnie - wybrałem inną drogę, też trudno powiedzieć, czy to był właściwy szlak, może początkowo. Jak ktoś narzeka na oznakowanie szlaków w PL, to w UK po prostu może zapomnieć, że jakiekolwiek oznakowanie istnieje.

antekwpodrozy

@Nemrod idąc Crib Goch w poźniejszym etapie, gdzie już jest normalnie też zgubiłem i potem musiałem wracać na szlak

Jajco

@Nemrod ktokolwiek w polsce narzeka? W żadnym kraju nie widziałem tyle tabliczek i znaków, chyba że mówimy o szlakach rowerowych w czechach

Today

@antekwpodrozy ja niestety nie posiadam dobrego balansu i chodzenie po wąskim u mnie odpada. Dlatego nie wchodzę w ogóle na takie szlaki byłam na Snowdon w poniedziałek jak był pogrzeb Elżbiety 2. W weekend ciężko ten parking zarezerwować bo jest obłożenie na 2-3 tygodnie do przodu

antekwpodrozy

@Today i było wtedy pusto?

Zaloguj się aby komentować

Jakie marki/sklepy w Polsce gdzie kupię odzież (spodnie, koszulki, koszule) do podróżowania, która wygląda casual/business-casual? W Ameryce mają Lululemon, Outlier, Proof i masę innych. W Polsce znajduję głównie odzież, która wygląda jak na hardkorowy trekking (masa kieszeni i szwów w wielu miejscach). Wiem, że mogę zamówić. Problem leży w łatwych zwrotach, które na pewno będą nieuniknione przy kupowaniu odzieży.

#podroze #trekking #sport

Zaloguj się aby komentować

Po przejechaniu rowerem ok. 90 kilometrów rozbiłem obóz na nocleg po pierwszym dniu. Trasa z okolic Warszawy na Podkarpacie przebiega jak dotąd bez przeszkód. Muszę jeno telefon oszczędzać bardziej bo nie mam powerbanka (chociaż radzili).
Widziałem bażanta, jakieś żurawie czy czaple i pieski trykające się na środku gminnej drogi. Jadłem bułki z konserwą turystyczną przy szosie, robiłem po drodze zdjęcia moim analogowym Zenitem. Dwa razy się zgubiłem i jechałem chwilę po jakichś bagnach... Kondycyjnie nie jest źle, ale 2-3 razy miałem kryzys. Za to okolice bardzo urokliwe, piękne momentami. Serdecznie polecam wycieczki rowerowe
#rower #turystyka #podroze
20e8dd66-dbbc-4bfa-9375-87a4a8d27617
HRJvc0Dxobha

Będziesz publikować zapis trasy na mapie?

jedzczarnekoty

@burt jakbyś dotarł w okolice Rzeszowa dawaj znać, służę powerbankiem i kawą czy herbatką

burt

@jedzczarnekoty dziękuję, ale ja tylko do Stalowej Woli

ismenka

Mnie czeka 2 x 80 km w weekend - nie jest może to imponujące dla zatwardziałych pedalarzy, ale dla mnie to małe wyzwanie. Dzięki Twojemu poprzedniemu wpisowi (i temu też) wiem, co zabrać i na co się nastawiać. O konserwie też nie zapomnę ( ͡° ͜ʖ ͡°) Szerokości!

Zaloguj się aby komentować