Przed Państwem Jego Wysokość Fitz Roy, ozłocony światłem wschodzącego słońca.
Czyli uprzedzając fakty, w końcu trzeci trekking do Laguna de Los Tres, punkt widokowy na Fitz Roy, zakończył się pełnym sukcesem. To taki TL;DR dla leniwych, bo dla wiernych czytelników (lub tych, którzy nie mają nic lepszego do roboty) przygotowałem szerszy opis jak do tego doszło.
Po absolutnie magicznym i bezchmurnym dniu spędzonym na szlaku do Loma del Pliegue Tumbado dzień kolejny zapowiadał się identycznie - bez jednej chmurki na niebie. Nie było więc innej możliwości, tylko planować wyjście na wschód słońca. Dokładnie tak jak dwa dni wcześniej. Tym razem jednak miało się udać.
Umówiłem się z moim argentyńskim kolegą pod moim nowym hostelem o 5:45 - na dokładnie 3 godziny przed wschodem słońca. Teoretycznie ulotka pokazuje 4h marszu w jedną stronę, ale wiedzieliśmy, że obaj jesteśmy dość szybcy, a ja pierwszego dnia machnąłem ten dystans w 2:45 i to idąc względnie na luzie.
Napisałem "pod moim nowym hostelem", bo zmieniłem hostel. W tym pierwotnym już prawie nikogo nie było, przez co, jak już wspominałem, raz stałem przez 10 minut w marznącym deszczu w koszulce, bo zapomnieli mi powiedzieć o zamknięciu części hostelu, z której kazali mi dzień wcześniej korzystać. Z gości została ta jedna miła Argentynka i dwóch profesjonalnych fotografów (swoją drogą wciąż polecam zwłaszcza profil @tylekki na Insta - same sztosy). Nowy hostel natomiast wciąż tętnił życiem, choć ostatecznie przenosiny do niego uważam za zbędne - i tak głównie łaziłem po szlakach lub siedziałem w pubie z moim argentyńskim kolegą.
Wróćmy do wątku głównego. Umówiliśmy się pod moim hostelem, czyli prawie na początku szlaku, o 5:45. Wstałem o 5:15 i napisałem do kolegi, by upewnić się, że już nie śpi - wszak piliśmy browarki do 1 w nocy, więc nie byłem pewien czy równie poważnie podchodził do planów eskapady o tak wczesnej porze. Kolega miał 15 minut z buta do mojej miejscówki - powinien więc od razu odpisać. Tak się jednak nie stało. O 5:30 zadzwoniłem - wciąż nic. O 5:45 stałem przed hostelem, ale wciąż w zasięgu Wi-Fi. Przez chwilę mignął mi jego status jako "aktywny", ale nic nie odpisał ani wciąż nie odbierał. Cofnąłem się troszeczkę w stronę centrum miasteczka, żeby z niewielkiej górki obserwować drogę, którą musiał iść. O 5:50 wciąż go nie widziałem, a to oznaczało, że nie dotarłby pod mój hostel przed 6:00. Postanowiłem więc ruszyć sam. Pod hostelem sprawdziłem znów wszelkie komunikatory, ale panowała w nich głucha cisza - trudno.
Ruszyłem bardzo szybkim tempem przed siebie. Nie chciałem ryzykować spóźnienia na wschód słońca. Wschód, do którego na pewno miało dojść, bo było przepiękne rozgwieżdżone niebo i żelazna prognoza na ten dzień. Niby wystarczyłoby powtórzyć tempo z mojej pierwszej próby, ale wiedziałem, że ostatni kilometr może by wyzwaniem - wieści zasłyszane w barze kazały sądzić, że finalny stromawy fragment prawdopodobnie będzie mocno oblodzony, a niestety nie miałem raczków.
Gdzieś na 3 kilometrze zobaczylem przed sobą kilka snopów światła pochodzących z czołówek.
- Oho, czyli też idą na wschód słońca - pomyślałem.
Po dosłownie chwili dogoniłem tę grupę - to było jakieś kilkanaście osób wyglądających, jakby byli jakąś poważną ekspedycją. Kijki trekkingowe, porządne plecaki, kurtki z membraną, czołówki, co niektórzy mieli raczki, a na czele grupy było chyba dwóch przewodników. Można by rzec, że konkretna ekipa. Tyle, że tempo pokonywania przez nich drewnianego mostka pokrytego śniegiem wskazywało, że celują raczej w zachód słońca. To była raptem 5-metrowa kładka z poręczą, ale oni szli po niej niczym po jednej z tych drabin, które Szerpowie kładą na krańcach szczelin lodowcowych w Khumbu Icefall pod Mount Everest. Brakowało tylko jakiejś dramatycznej muzyki w tle. Szczęśliwie mnie zauważyli i pozwolili wbić się w kolejkę, bo pewnie do tej pory bym tam stał. Trochę mi było szkoda tych młodszych osób z grupy, bo to raczej głównie ci już solidnie siwi uczestnicy wyprawy tak spowalniali marsz.
Ja dzięki samotnej wędrówce nie musiałem się martwić o żadnych maruderów. Będąc nieskromnym, szedłem jak burza. Raz na jakiś czas obracałem się patrząc czy przypadkiem w oddali nie dostrzegę światła czołówki mojego kolegi, ale nic nie widziałem. Najpewniej więc zaspał lub olał temat na kacorku.
Po niecałych 2 godzinach byłem przy wiacie, obok której widniała tabliczka oznaczająca 9 przebytych kilometrów. Do końca został odcinek długi na kilometr i wymagający podejścia 500 metrów w pionie. Czyli stromawo. Pod wiatą posilał się jakiś gość. Z zazdrością spojrzałem na jego termos z gorącą herbatą - ja nie miałem takiego luksusowego wyposażenia, a było naprawdę fest zimno. Na ten właśnie temat zamieniliśmy kilka słów, ziomek nawet zaoferował mi łyk herbaty, ale nie chciałem go opijać. Sam zjadłem batona i zacząłem szykować się do ruszenia dalej. Wtedy ziomek spytał, czy mogę chwilę zaczekać, bo byłoby mu raźniej iść tym ostatnim trudnym odcinkiem w towarzystwie. Zgodziłem się rzecz jasna, choć zaznaczyłem, że najdalej za 5 minut chcę wychodzić, by nie ryzykować spóźnienia się na wschód słońca. 2 minuty później rozpoczynaliśmy podejście.
Napisać, że bylo ślisko, to jak nic nie napisać. Pomyślicie sobie - no szok i niedowierzanie, że po opadach śniegu może być ślisko. No właśnie gdyby chodziło o śnieg, to byłby luz. Rzecz w tym, że ten śnieg dzień po opadach był mocno wytapiany przez ostre słońce i według zasłyszanych relacji po południu cały spływał wodą. A ta woda przepięknie zamarzła w nocy, tworząc w niektórych miejscach istne lodospady (dorzucę w komentarzach zdjęcie). Na przeważającej części szlaku nieoblodzone pozostawały jedynie pojedyncze fragmenty kamieni, więc trasa w górę wyglądała jak jakaś gra komputerowa, w której trzeba przeskakiwać z miejsca w miejsce. Na niektórych fragmentach , przypominających koryta lub inne half-pipe'y, szło się w dużym rozkroku, odbijając od ścian tych naturalnych wyżłobień. Zasadniczo sporo zastanawiania się nad kolejnym krokiem i gimnastyki, przez co cholernie mi się to podobało. Mój nowy towarzysz trekkingu chyba nie podzielał aż takiego entuzjazmu, ale dzielnie podążał po moich krokach, raz po raz ciesząc się na głos, że nie idzie sam.
Na punkt widokowy udało się dotrzeć na kilkanaście minut przed wschodem słońca. Na niebie nie było ani jednej chmurki i w końcu ujrzałem tego majestatycznego kolosa z bliska. Rozumiałem już, dlaczego Fitz Roy jest symbolem Patagonii - jego masywna pionowa ściana robiła niesamowite wrażenie. Pomyślałem o moim kumplu, który miał iść razem ze mną - skurczybyku, nawet nie wiesz co tracisz.
- Hey buddy! - słyszę nagle za plecami znajomy głos. Obracam się i widzę zmachaną, ale rozpromienioną postać mojego kolegi. Czyli jednak! Faktycznie trochę zaspał, ale nie na tyle, żeby nie podjąć próby zdążenia na wschód. No i udało mu się to idealnie - na 3 minuty przed godziną zero.
W punkcie widokowym było jakieś kilkanaście osób. Wszyscy niesamowicie podjarani, bo pogoda była idealna. No prawie, bo, nie bójmy się użyć tego stwierdzenia, było kurewsko zimno. Byłem ubrany całkiem nieźle - koszulka merino z długim rękawem, polar, podstawowa puchówka z Decathlonu i kurtka z membraną, ale czułem przenikliwy chłód. Nie miałem ze sobą śpiwora tak jak podczas wschodu słońca przy Torres del Paine w Chile, bo tym razem w ogóle nie brałem go z Polski. Pozostało mi więc rozgrzewać się ruchem. Podskoki, wymachiwanie rękoma jak paralityk - cokolwiek co dawało efekt. W sumie większość oczekujących na wschód słońca robiła dokładnie to samo, więc wyglądaliśmy z daleka jak uczestnicy jakiegoś silent disco (choć intensywność ruchów wskazywała raczej na jakiegoś rave'a).
W końcu na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca, które nieśmiało zabarwiały Fitz Roy'a na pomarańczowo-różowawy kolor, począwszy od szczytu po podstawę. To jednak wciąż nie było to na co czekałem. Z poprzedniego dnia pamiętałem ten szczyt lśniący w oddali szczerym złotem, więc ten moment wciąż miał dopiero nadejść. I nadszedł. Ochów i achów płynących zewsząd nie było końca. Zazwyczaj wkurzają mnie głosy innych ludzi, ale musiałem im oddać, że zachwyty wyrażane paszczą były w pełni zasłużone. To był jeden z takich momentów, w których człowiek cieszy się, że żyje i ma szczęście oglądać takie cuda.
Spektakl trwał w najlepsze, ale mimo, że słońce wznosiło się coraz wyżej nad horyzont, wciąż jeszcze nie ogrzewało dostatecznie. Traciłem już czucie w palcach, które trzymały telefon robiąc zdjęcia. Zastosowałem więc sprawdzony sposób na ich ogrzanie, na który wpadłem kiedyś zupełnym przypadkiem, ale który był raczej stosowany od tysięcy lat. Przynajmniej przez mężczyzn. No nie ma to jak chwycić się za jajca Brzmi może trochę obleśnie, ale działa niesamowicie skutecznie. Te jakże cenne części ciała zawsze zachowują optymalną temperaturę, więc doskonale spełniają rolę naturalnych ogrzewaczy. Co ciekawe, tak jak wchodząc do chłodnej wody ten fragment ciała jest cholernie newralgiczny jeśli chodzi o nagłą zmianę temperatury, tak w zetknięciu z lodowatymi palcami czuje się raczej ulgę Ale dość już o tym, bo zaraz mi wyjdzie z tego powieść erotyczna
Spędziliśmy na górze ponad dwie godziny. Mimo chłodu nie chciało się stamtąd schodzić. W końcu jednak uznaliśmy, że chyba się już napatrzyliśmy. A przynajmniej zaczęliśmy stawiać komfort cieplny ponad kolejne minuty oglądania tej wspaniałej góry. Kolega wdał się jeszcze w pogawędkę z grupką ludzi, i tak sobie stoimy, trzęsiemy się z zimna, oni gadają, mi wiatr zaraz przemrozi ostatnie komórki ciała, więc idę 10 metrów dalej schować się za sporym głazem. Pozostali kopiują mój ruch, więc po chwili tłoczymy się kilkuosobową grupką za kamieniem, ciesząc się ze znalezionej ochrony przed wiatrem.
- Hej! To wy! Znam was! - słyszymy nagle. Patrzymy z argentyńskim kolegą na postać, która wypowiedziała te słowa, potem na siebie i znów pytająco na postać, której spomiędzy cienkiej szczeliny czapkowo-szalikowej wystają jedynie oczy. Postać się zreflektowała, zsunęła szalik z nosa, a po chwili spod czapki wystrzeliła burza kędzierzawych włosów.
- Z boulderingu! Parę dni temu! - faktycznie, był to Izraelczyk, którego poznaliśmy wcześniej i pogadaliśmy przez chwilę. Chciałoby się napisać, że świat jest mały, ale w sumie przypominam, że w El Chalten było już naprawdę niewielu turystów, więc w sumie takie spotkanie nie powinno dziwić. W autokarze do Bariloche następnego dnia widziałem 3/4 ekipy z Laguna de Los Tres. Ale nie uprzedzajmy faktów.
W końcu zaczęliśmy schodzić. Razem z argentyńskim kolegą byliśmy w ultra dobrych nastrojach. Schodziliśmy szybciej niż pozostali, skacząc zwinnie z kamienia na kamień lub zsuwając się kontrolowanie po lodzie. Słońce świeciło na tyle ostro, że lód powoli zaczynał topnieć i widać było strugi wody sączące się pod spodem, ale wciąż było bardzo ślisko.
Mijani przez nas ludzie zmierzający na górę wyglądali, jakby walczyli o życie. Robili dwa kroki do przodu, żeby o trzy zjechać w dół. Dostrzegliśmy, że idzie z nimi wielki, czarny, gruby pitbull - bez smyczy czy obroży.
- To wasz? - pytamy.
- Nie, lezie po prostu za nami od jakiegoś czasu.
A więc identycznie jak w naszym przypadku dwa dni wcześniej - miejscowy pies, który znalazł sobie człowieków do towarzyszenia mu na spacerze. Tyle że nasz był ładniejszy i zdecydowanie lepiej sobie radził na szlaku. Gruby czarny pitbull ślizgał się jeszcze bardziej niż ci ludzie I gdy już dwunogim wędrowcom udało się w końcu zrobić 5 kroków do przodu bez zsunięcia się, to pitbul, który wysforował się na prowadzenie nagle wpadł w poślizg i zaczął zjeżdżać dupą w dół, zabierając ze sobą pozostałych To bydlę miało z 60 kilo i zadziałało jak kula kręgielna Myśleliśmy że się tam poszczamy ze śmiechu
Byliśmy w tak dobrych nastrojach, że kolega wpadł na jakże debilny/wybitny pomysł, aby udawać ślepych. Tak, ślepych. Dał mi jeden ze swoich kijów trekkingowych i tak sobie szliśmy w dół w okularach przeciwsłonecznych "badając" teren przed nami kijami. Wyobraźcie sobie, że idziecie w górę, po stromiźnie pokrytej lodem i walczycie o każdy krok, zastanawiając się po chuja się pchacie w taki teren, a tu z góry schodzi dwóch ślepych typów, również ślizgających się jak pojebani, ale zachowujących śmiertelną powagę na twarzach Najlepsze jest to, że co najmniej dwie osoby się nabrały Gdy już w końcu wybuchnęliśmy gromkim śmiechem na widok opadniętych szczęk, przyznali, że całkowicie zwątpili w swoje umiejętności, widząc że nawet ślepcy najwyraźniej poradzili sobie wcześniej z tym podejściem, a teraz popierdalają zgrabnie w dół oblodzonego zbocza
Wybaczcie, wciąż wydaje mi się to śmieszne Muszę kiedyś odgrzebać filmiki nagrane przez kumpla lekko ukrytą kamerką, bo chyba parę reakcji ludzi się nagrało.
Cała droga w dół upływała w doskonałych nastrojach. Robiliśmy trochę przerw by jeszcze pogapić się na rozmaite widoki. Robiło się coraz cieplej. Jedyne co nam doskwierało, to głód. Żaden z nas nie jadł śniadania, a jedynie batony zbożowe. Z jednej strony nie spieszyliśmy się, a z drugiej bardzo chcieliśmy opierdolić coś dobrego. Gdy dotarliśmy do miasteczka, była 15:30. Z przerażeniem spostrzegliśmy, że knajpa, w której zawsze jedliśmy obiad miała już zamknięte drzwi dla ludzi z zewnątrz, mimo ludzi jeszcze kończących posiłek w środku. Nasze wygłodniałe twarze i gadka kolegi przekonały właściciela do warunkowego wpuszczenia nas do środka (ten przywilej nie spotkał innych wędrowców zaledwie 5 minut później). W każdym razie potężny kawał wołowiny wjechał do brzuszka jak do siebie, zwłaszcza że podlewałem go piwkiem raz po raz. Jeżu, jakie to było dobre.
A wieczorem tradycyjnie - Fresco bar (chyba już jako jedyny otwarty) i parę piwek oraz pogawędki. Usłyszeliśmy, że ktoś prawdopodobnie zaginął na szlaku. Jedna z dziewczyn cholernie zestresowana mówiła, że schodziła z Laguna de Los Tres z koleżanką, ale tamta postanowiła zostać trochę dłużej w bezpiecznym już miejscu i pogapić się w samotności na krajobrazy przez pół godziny lub godzinę. Tymczasem od kilku godzin nie pojawiła się w hostelu, a jej telefon był wciąż poza zasięgiem. Kiepska sprawa, bo już od 2 godzin było już ciemno i nie wiadomo co dalej. No nic, my sami raczej nic nie mogliśmy zrobić. Koleżanka zaginionej zaczęła już gadać z jakimiś ratownikami górskimi, gdy nagle okazało się, że zguba się odnalazła. Faktycznie podziwiałała widoki max godzinę, ale później poznała jakąś ekipę, z którą po zejściu z gór poszła od razu na piwo (do jeszcze jednak innego otwartego baru) i zapomniała włączyć Wi-Fi, żeby sprawdzić wiadomości czy dać znać koleżance (a jej komórka nie miała regularnego zasięgu nawet w mieście) Innymi słowy obyło się bez trupa, choć wściekła koleżanka zaginionej chciała to jeszcze zmienić
Ahhhh, był to dzień pełen wrażeń. Dzień niezapomniany. Taki, który wspominam z wypiekami twarzy do dziś, mimo że minął już ponad rok od tej przygody. I takiego właśnie dnia wszystkim wam życzę.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie