Ostatni wpis kończyłem opisując jak to wsiadałem do autobusu z El Chalten jadącego do Bariloche (pełna nazwa to San Carlos de Bariloche, ale prawie wszyscy używają nazwy skróconej, łącznie z Google Maps). Mimo, że obie te miejscowości leżą w Patagonii, to podróż wcale nie zapowiadała się na szybką, jako że najkrótsza trasa liczy sobie prawie 1400 km. Dodatkowo słyszeliśmy coś o konieczności jakiegoś objazdu, ze względu na zamknięty odcinek jednej z dróg. Myślałem sobie - w sumie co za różnica, przy tak długiej trasie te dodatkowe kilometry będą bez znaczenia. No bo ile ich może być. Gdy rankiem, po jakichś 10 godzinach jazdy otworzyłem oczy, nawigacja wskazała, że jesteśmy w Rio Gallegos - jakieś 500 kilometrów na południe od El Chalten. A Bariloche jest na północy. Dlaczego do chuja jedziemy w drugą stronę!
Miałem lekkie palpitacje serca jak to zobaczyłem, bo przerazilem się, że wsiadłem do złego autobusu. Ale nie - chwila konsultacji ze współtowarzyszami podróży, wszyscy też jadą do Bariloche i ktoś w końcu tłumaczy, że to jest ten objazd niezbędny ze względu na wspomniane wcześniej zamknięcie jednego z odcinków standardowej trasy. Niech to wam uświadomi jak gęsta inaczej jest sieć dróg na patagońskim południu. Ojej, zamknięty odcinek? Nic nie szkodzi, zrobimy lekki objazd na 1000 km
Niestety nie był to jeden z tych super wygodnych autokarów, charakteryzujących się ultra szerokimi fotelami, rozkładającymi się prawie na płasko. No, było na dolnym pokładzie kilka nieco szerszych foteli, ale mi udało się dostać bilet jedynie na miejsca ekonomiczne. I tak dobrze, że się udało, bo wszystkie miejsca w tym ostatnim autobusie w sezonie były wyprzedane, więc nikt nie miał szczęścia by rozłożyć się nieco wygodniej na dwóch fotelach, nad czym ubolewał przede wszystkim dwumetrowy Tajwańczyk, którego dwa dni wcześniej poznałem na wschodzie słońca pod Fitz Roy, a teraz siedział wciśnięty o jeden rząd za mną.
Na brak komfortu podróży wpływał jeszcze jeden element - nie było praktycznie żadnych dłuższych postojów oprócz tych na tankowanie autokaru. Była toaleta w autokarze (z tradycyjnym zakazem walenia dwójek), ale to tyle z udogodnień. Raz chyba tylko zatrzymaliśmy się na 30 minut by ludzie mogli skorzystać z normalnych kibli i kupić coś do jedzenia, ale w praktyce nie każda z kilkudziesięciu osób jadących autokarem dała radę zmieścić się w tym limicie. Cierpiąc więc czekali kresu podróży.
O tym, że trzeba zaopatrzyć się w jakieś jedzenie i picie wszyscy wiedzieli wcześniej, więc ja też w El Chalten kupiłem tuż przed wejściem na pokład jakieś sucharki, banany, 2 wina i litr wody. Po kilkunastu godzinach jazdy miałem ochotę na coś normalnego i ostatecznie cieszyłem się jak głupi z możliwości kupienia niezbyt smacznej, ale za to gorącej empanady na tym dłuższym postoju.
W sumie to zanim doszło do tego postoju (a kierowca zapowiadał, że będzie on miał miejsce tuż za miasteczkiem Perito Moreno), też zdarzyło się coś, co zapadło mi w pamięć. Otóż gdy już wjeżdżaliśmy do tego miasteczka i wszyscy zacierali ręce na możliwość rozprostowania kości i skorzystania z normalnego kibla, zauważyliśmy że autobus skręcił jakby nie tam gdzie powinien - na zachód, podczas gdy dalsza droga wiodła na wschód. I tak jechał i jechał, wyjechał z tego miasteczka, jechał dalej w stronę granicy z Chile i... po godzinie do niej dojechał. Na pokładzie znów konsternacja, bo o niczym takim wcześniej nie słyszeliśmy, ale kierowca mówi, że tu część osób wysiada. No i wysiadły 2 osoby. A gdy reszta autokaru próbowała chociaż się przewietrzyć, to kierowca zaganiał wszystkich do środka mówiąc, że jedziemy dalej i postój już za chwilę w okolicach miasteczka Perito Moreno. Tego samego, przez które przejeżdżaliśmy godzinę wcześniej. Tak więc nadrobiliśmy 2 godziny drogi, żeby dwie osoby mogły wysiąść
Z postoju pamiętam jeszcze jedną mikro historię. Rzuciła mi się w oczy taka lekko obszarpana, starsza, lokalna kobiecinka z nieodłącznym plecakiem na plecach, która jechała z nami, ale zdecydowanie odstawała od reszty towarzystwa. I tak patrzę na nią, a tu dziewczyna obok mówi, żebym na nią uważał, bo jest dziwna i prawdopodobnie podpierdoliła jej douszne słuchawki bezprzewodowe. Ja na to wielkie oczy, a dziewczyna opowiada dalej, że w nocy wypadły jej z uszu, szukała ich na podłodze, pytała rano naokoło czy nikt nie widział, a tu nagle ta starsza babka, która siedzi tuż przed nią, wkłada sobie identyczne słuchawki do uszu. Dziewczyna patrzy na babę, a ta ma stary telefon typu Nokia z fizyczną klawiaturą, więc ni chuja nie mogła podłączyć do niego takich słuchawek. No to dziewczyna mówi do niej:
- Przepraszam, ale to chyba moje słuchawki. Wypadły mi w nocy.
- Nie, to są moje.
Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi
No i dupa - podobno parę osób próbowało pogadać z babą, ale nic z tego - gadanie jak do ściany, a i udowodnić jej się nic nie da. Trzeba się było więc mieć na baczności przez resztę podróży. A ta trwała jeszcze długo.
Dotarcie do Bariloche zajęło nam ostatecznie 31 godzin zamiast zapowiadanych 24. No ale można się pomylić, prawda? W sumie jechaliśmy ledwie o 1/3 dłużej. Cóż, najważniejsze, że najgorsze za nami i można udać się na spanko, prawda? No prawie. Problem w tym, że nie miałem jeszcze zaklepanego noclegu, bo przed wyjazdem z El Chalten nie zdążyłem tego zrobić, a w trakcie podróży myślałem, że jakoś to będzie, bo przecież spokojnie ogarnę to sobie o tej 8 wieczorem po dotarciu. Z tym, że jechaliśmy o 7 godzin dłużej i była 3 w nocy. Zaklepanie noclegu na Booking było już niemożliwe - po północy system przyjmuje rezerwacje wyłącznie na kolejny dzień. Czemu nie zrobiłem tego przed północą, będąc w trasie? Od dwóch tygodni nie działał mi internet w telefonie. A nawet gdyby nominalnie działał, to reszta pasażerów autokaru narzekała na brak zasięgu. Tym samym, bez noclegu pozostawało jeszcze kilka innych osób, więc postanowiliśmy połączyć się w podgrupy i razem zmierzyć z wyzwaniem.
Teoretycznie wystarczyło przejść się po centrum Bariloche, gdzie hosteli było całkiem sporo. Najpierw jednak musieliśmy tam dotrzeć, bo dworzec autobusowy znajdował się jakieś 5 kilometrów dalej. Zadzwoniliśmy więc po taksówkę. W kilkadziesiąt osób. O 3 w nocy.
Pracowało już chyba tylko 3 taryfiarzy, więc zawiezienie wszystkich osób z bagażami trochę zajęło. Niestety moja grupa (ja + Francuzka i Holenderka) ustawiła się ostatnia w kolejce, więc w centrum wysiadaliśmy już po 4 nad ranem.
Zapukaliśmy do wypatrzonej wcześniej miejscówki. Tak jak na otwarcie drzwi trochę przyszło nam czekać, to dość szybko się zamknęły, bo nie było już miejsc. Trudno - idziemy do kolejnego. Ta sama sytuacja. W trzecim widzimy współtowarzyszy autobusowej podróży, dyskutujących z recepcją. Podpytujemy ich czy są jeszcze miejsca, a ci zdenerwowani odpowiadają, że nie ma miejsc nawet dla nich, mimo że mieli opłaconą rezerwację. Ta jednak przepadła późnym wieczorem i w międzyczasie pojawili się inni potrzebujący turyści. Z dwojga złego wolałem już chyba odbić się od drzwi hostelu, w którym nie miałem rezerwacji niż myśleć, że oto wystarczy pójść spać do opłaconego wcześniej łóżka i zostać na lodzie.
W międzyczasie dziewczyny dowiedziały się od znajomych z hostelu Selina, że są u nich jeszcze wolne łóżka. Hostel ten jednak jednak znajdował się 15 minut marszu od centrum i to wiodąc pod górę. Stwierdziliśmy, że spróbujemy jeszcze w dwóch miejscach, bo nie chciało się nam łazić tak daleko, gdy jednak kolejne 2 razy odbiliśmy się od drzwi, zdecydowaliśmy się już nie szukać i podejść do tej Seliny.
Do hostelu dotarliśmy gdzieś o 4:30. Przy recepcji meldowało się jeszcze kilka osób poznanych w autokarze, więc trochę złapaliśmy stresa, że może jesteśmy odrobinę za późno. Szczęśliwie jednak były jeszcze miejsca. A więc sukces. Jeszcze tylko się zameldować i można iść spać.
- Ależ bym się piwa napił - wbrew pozorom głos ten nie pochodził z moich ust, choć dźwięczał również w moich myślach.
- Ooo, dobra myśl - dodał drugi - bardziej zmęczeni już i tak nie będziemy. Tylko gdzie tu coś znajdziemy i tej porze?
- Ja was zaprowadzę - rzuciłem do nich, kończąc formalności meldunkowe.
Tak się składa, że szukając hostelu w centrum rzuciło mi się w oczy coś, co z daleka wyglądało na klub z muzyką, bo przed nim stał rozbawiony, głośny i podpity kilkunastoosobowy tłum. Tylko czy po 31 godzinach jazdy niewygodnym autokarem i blisko 2 kolejnych spędzonych na docieraniu do hostelu, był jakikolwiek sens wychodzić o 4:40 nad ranem do oddalonego o 15 minut marszu klubu, który zgodnie uzyskanymi w recepcji informacjami miał się zamykać o 5:00? Wraz z holenderskim i brazylijskim kolegą stwierdziliśmy, że oczywiście
Okazało się, że Holendra spotkałem kilka dni wcześniej. To on był jednym z dwóch śmiałków, którzy próbowali zdobyć ośnieżony szczyt Loma del Pliegue Tumbado i to jego odwrót niedaleko kopuły szczytowej natchnął mnie do podjęcia własnej, udanej, choć bardzo lekkomyślnej próby, o czym opowiadałem kilka wpisów temu.
Ruszyliśmy raźnym krokiem ku centrum. O 4:55 dotarliśmy pod klub - jeszcze grała głośna muzyka, ale tłum osób na zewnątrz mógł oznaczać, że może faktycznie wszyscy już wychodzą. Podeszliśmy do ochroniarzy, pytając, czy można jeszcze wejść.
- Tak, ale wejście jest płatne.
- A do której jest otwarte?
- Do 7 rano.
Ideolo Wstęp kosztował jakieś 20 zł, ale w ramach tego dostawało się też dwa kupony, a każdy z nich można było wymienić na piwo lub shota. Byliśmy w siódmym niebie. No dobra, przesada, ale szliśmy tam z oczekiwaniami, że ta eskapada zakończy się totalnym fiaskiem, a tymczasem mogliśmy, nie spiesząc się nic a nic, wypić 2 piwka, poprzyglądać się bawiącym lokalsom i samemu potutpać w rytm reggaetonu. Klub był troszkę obskurny, podłoga lepiła się od rozlanych drinków, panował zaduch i tłok, ale nam to nie przeszkadzało. Byliśmy jedynymi turystami w środku i trochę przyciągaliśmy ciekawskie spojrzenia miejscowych, ale wbrew moim minimalnym obawom, nikt nie patrzył na nas spode łba. Imprezę opuszczaliśmy w momencie zamknięcia lokalu i w końcu udaliśmy na nocleg do hostelu.
Mój sen nie trwał wystarczająco długo, by dobrze wypocząć, ale nie przeciągałem pobytu pod kołdrą, bo byłem głodny no i chciałem ogarnąć kilka spraw za dnia. Pierwszą była wizyta w Western Union, bo moja gotówka była już na całkowitym wyczerpaniu. Szczęśliwie obyło się bez żadnych problemów - nie było kolejek i wciąż mieli gotówkę na stanie. Jedyny mankament, to że zostały im jedynie niskie nominały banknotów, więc wychodziłem stamtąd iz kilkoma grubymi plikami pieniędzy. Najważniejsze jednak, że znów byłem "bogaty" i nie musiałem liczyć się z każdym wydatkiem (tzn. wcześniej też mogłem po prostu płacić kartą, ale jak już wielokrotnie wspominałem - było to całkowicie nieopłacalne).
Została mi jeszcze jedna rzecz do załatwienia, która dopełniłaby obrazu silnego, niezależnego i nieustraszonego podróżnika, a mianowicie działający internet w telefonie.
Gdy tylko przybyłem do Argentyny, jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłem było zaopatrzenie się w lokalną kartę SIM i wykupienie pakietu internetu. Rzecz w tym, że w momencie aktywowania go akurat trwała jakaś globalna awaria sieci, więc mój pakiet niby się aktywował, ale jednak nie do końca. Pech chciał, że rozpoczynał się właśnie weekend wielkanocny, więc punkt obsługi klienta miał być zamknięty przez kolejne 3 dni. Udało mi się połączyć przez WiFi z obsługą klienta na ichniejszym czacie i jeden pomocny gość jakimś cudem coś tam aktywował, ale też nie w pełni - w panelu ich appki widziałem, że mam ileś tam GB danych do zużycia, ale z jakichś przyczyn telefon nie łączył z netem. Albo inaczej - łączył, ale tylko z Facebookiem i WhatsAppem. Nielimitowany dostęp do tych usług miał być bonusowym elementem mojego pakietu, tak więc część bonusowa działała, a część główna nie. W dniu wylotu z Buenos Aires udało mi się jeszcze wejść do placówki Claro (mojego operatora) i wyjaśnić problem, ale coś tam pogrzebali, powpisywali mi jakieś kody i nagle nawet ten darmowy internet od social media przestał działać. Gość twierdził, że "pewnie trzeba jeszcze raz zrestartować telefon, odczekać 30 minut i powinno być ok", ale pewnie nawet sam w to nie wierzył. Nie miałem czasu się przekomarzać ani udowadniać, że się myli - musiałem pędzić na lotnisko. Oczywiście zgodnie z przewidywaniami internetu ani widu ani słychu.
W El Calafate nie było placówki Claro, ale wielokrotnie kontaktowałem się z obsługą klienta przez ten ich nieszczęsny czat. Pisałem do nich tak często, że miałem już zapisane i gotowe do wklejenia całe akapity przetłumaczonego tekstu opisującego moją sytuację, żeby nie tracić czasu na mozolne klepanie i wyłuszczanie tego samego. Raz nawet, gdy pisałem sobie z jakimś konsultantem, nagle do rozmowy włączył się ten sam gość, który za pierwszym razem magicznie ogarnął mi chociaż ten darmowy internet social media - przedstawił się, napisał że mnie pamięta i spróbuje raz jeszcze tego samego. Nie udało mu się niestety, nad czym wydawał się ubolewać bardziej ode mnie, ale ogólnie było to bardzo miłe.
Z El Calafate wyjeżdżałem więc bez internetu, a w El Chalten poza wifi nie miał go nikt, bo po prostu nie było tam zasięgu. Prowadzenie dalszych rozmów z obsługą klienta mijało się z celem, bo telefon w ogóle nie logował się do sieci, a więc wiedziałem, że najwcześniejsza okazja do odzyskania dostępu do neta mobilnego będzie w Bariloche.
Wybaczcie długą retrospekcję, zapędziłem się. W każdym razie pierwszego dnia w Bariloche, gdy tylko zaopatrzyłem się w gotówkę, poszedłem do placówki Claro. Pokazałem im na telefonie zapisane wcześniej i przetłumaczone na hiszpański obszerne wyjaśnienie sytuacji i spytałem czy mogą mi wymienić kartę SIM na jakąś inną i przetransferować mój pakiet danych, nawet gdyby wiązało się to ze zmianą numeru telefonu (który w sumie miałem w dupie). Babka zapoznała się z wiadomościami i zasygnalizowała, że to jednak powinno zadziałać na obecnej karcie SIM, tylko trzeba skonfigurować odpowiednie ustawienia telefonu, wklepać kod, wyłączyć i włączyć telefon i gotowe. Czyli wszystko to, co już robiłem wcześniej wielokrotnie, spędzając godziny na czacie z obsługą klienta. Pozostawała jednak niewzruszona.
Sama wykonała wszystkie kroki, ale telefon uparcie nie chciał się łączyć z internetem. Znów spytałem o możliwość otrzymania innej karty SIM. W odpowiedzi zdecydowała się zadzwonić do działu technicznego, który polecił zrobić dokładnie to samo, co zrobiła wcześniej, ale w minimalnie zmienionej kolejności. Dalej nic. W końcu dział techniczny połączył rozmowę z działem technicznym od spraw specjalnych, ale i ich magia na nic się zdawała. Minęło już prawie 40 minut, a ja wciąż siedziałem w placówce z pracownicą, która chyba za punkt honoru postawila sobie aktywację tego pakietu zgodnie ze sztuką. Moje wpierw ciche, a później głośniejsze sugestie, że może ta globalna awaria z dnia pierwszego wykluczyła działanie mojej karty SIM na wieki, pozostały bez reakcji. Tak samo pytania, czy możemy spróbować z inną kartą SIM.
Babka nie dawała za wygraną i chyba dzwoniła już do samego prezesa Claro, żeby mi włączył ten cholerny internet. Ja tymczasem kątem oka obserwowałem, jak do okienka obok podszedł brazylijski turysta z paszportem i telefonem w ręku, podpytując o dostępne pakiety neta dla przyjezdnych i po niecałych 5 minutach wychodził zadowolony z działającym internetem na nowiuśkiej, argentyńskiej karcie SIM.
Tego już było za wiele. Żyła na czole wyskoczyła mi pewnie na metr do przodu. Spojrzałem pytającym i pełnym wkurwienia wzrokiem na moją konsultantkę, ale ta zajęta była tłumaczeniem mojej sprawy prezesowi Claro. Wstałem, żeby zasygnalizować chęć wcięcia się w rozmowę - dalej nic. Zacząłem jej machać łapami przed twarzą - obróciła się na krześle, żeby lepiej słyszeć rozmówcę w telefonie. W końcu zacząłem głośno gadać, zagłuszając jej rozmowę i raczyła zwrócić na mnie uwagę. Zdenerwowany powiedziałem jej, że od ponad 40 minut chcę dostać dokładnie to, co ten gość co właśnie wyszedł - nową kartę SIM, z nowym numerem i aktywnym pakietem neta.
- Mogłabym dać nową kartę i nowy pakiet, ale musiałby pan zapłacić.
- Przecież już raz za to zapłaciłem i sama pani widzi, że nie zużyłem nawet kilobajta danych, bo się nie da!
Spojrzała na mnie obrażonym wzrokiem, wyciągnęła z szuflady nową kartę SIM, włożyła w telefon, aktywowała mi pakiet internetu i nagle to co było tak długo niemożliwe, stało się rzeczywistością w ciągu niespełna 3 minut. Miałem internet w telefonie.
Z uczuciem spełnienia poszedłem obejrzeć centrum miasta i zszedłem nad jezioro Nahuel Huapi, nad którym położone jest Bariloche. Zostałem tam do zachodu słońca i miałem szczęście uwiecznić na zdjęciu grupę tradycyjnie ubranych lokalsów (chyba), którzy robili sobie sesję zdjęciową przy literach ułożonych w nazwę miasta (pic rel). Fotki zrobione przez ich profesjonalnego fotografa na pewno wyszły o niebo lepiej, ale ja tam cieszę się i z takiej pamiątki machniętej moim telefonem.
I tak oto zakończył się ten długaśny wpis oraz mój pierwszy pełny dzień w Bariloche, które miało być moim domem przez kolejny tydzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie