#mojezdjecie

15
785
Wystarczyło trochę ponarzekać, że poprzednio dostałem mało grzmotów i nagle jak nie obrodziło w pioruny pod moim ostatnim wpisem Właściwie to nie był on jakiś super ciekawy ani moim zdaniem nie miał specjalnie dobrych zdjęć, a mimo tego zdobył ponad 300 grzmotów Dziękuję Wam pięknie, to bardzo miłe Idę za ciosem - skoro nastał czas na krótsze wpisy, to udało mi się dość szybko spłodzić kolejny.
-----
Dzień po tym, jak odwiedziłem park Llao Llao byłem umówiony na wyprawę samochodem, wiodącą przez Camino de los Siete Lagos, czyli innymi słowy drogę siedmiu jezior. Wszyscy dookoła mówili, że jest to taki must see w okolicy, bo w ciągu ponad 100 km trasy w jedną stronę można podziwiać super widoki jezior i natury w ogóle. Brzmiało dobrze. Na dodatek ta jedna wycieczka sprawiała, że wyrobienie przeze mnie międzynarodowego prawa jazdy tuż przed wyjazdem nie okazało się bezcelowe.
Na wycieczkę umówiłem się z dwiema dziewczynami poznanymi jeszcze w poprzednim hostelu. Wynajęcie samochodu solo było stanowczo za dużym wydatkiem. Jedna z dziewczyn też miała prawo jazdy, ale wolała nie prowadzić, gdyby nie było to naprawdę niezbędne. Bycie kierowcą przez cały czas nie przeszkadzało mi nic a nic. W sumie bardzo lubię prowadzić samochód w malowniczych sceneriach i wręcz uwielbiam górskie serpentyny. Mam też wrażenie, że mimo konieczności skupiania się na drodze i tak oglądam oraz widzę więcej, niż będąc pasażerem, gdy wzrok mimowolnie ląduje w telefonie.
Po zrobieniu krótkiego rekonesansu dzień wcześniej zdecydowaliśmy się wypożyczyć Nissana Micrę z Hertza. Różnic cenowych pomiędzy globalnymi i lokalnymi wypożyczalniami nie było zbyt dużych, więc postanowiliśmy postawić na znaną firmę. Marka i moc samochodu była dla nas bez znaczenia - ani nie potrzebowaliśmy osiągów ani dużej przestrzeni w samochodzie - po prostu miał nas przewieźć z miejsca A do B i z powrotem.
Wyruszyliśmy chyba około 10, więc nieco później niż zakładaliśmy, ale wydanie samochodu i dopięcie formalności się nam nieco przedłużyło. Cała wycieczka była planowana na ok. 10 godzin, więc wiedzieliśmy, że będziemy wracać po zmroku. Szkoda, że nie pamiętałem o tym mniej więcej po 60 minutach jazdy, gdy kątem oka widziałem świetny krajobraz, ale nie chciałem się zatrzymywać, "bo przecież tyle pięknych widoków przed nami, a zresztą będziemy wracać tą samą trasą, więc najwyżej wtedy zrobimy mały przystanek".
Cóż mogę powiedzieć o samej trasie. No było ładnie, ale dupy nie urywało. Znalazło się kilka naprawdę uroczych widoków, ale oczekiwałem jakiejś totalnej petardy. Znów padłem ofiarą własnych oczekiwań, wyniesionych na wyżyny po spędzeniu ponad tygodnia w El Chalten.
Z historii, które pamiętam - po kilku godzinach jazdy zatrzymaliśmy się już konkretnie głodni w jakiejś klimatycznej knajpce w stylu starej wiejskej gospody (może nie było to aż tak super wystylizowane miejsce, ale pierwsze, gdzie dało się coś zjeść, więc z automatu dawałem więcej punktów wszystkiemu czego tam doznawałem). Zamówiliśmy sobie żarcie, ja oraz jedna z dziewczyn wzięliśmy sobie coś do picia, ale ta druga stała krucho z kasą i wzięła jedynie coś małego do jedzenia, nie decydując się na żaden napój. Warto jeszcze w tym miejscu wspomnieć, że z twarzy wyglądała baaardzo młodo. Gdy skończyliśmy składać zamówienie, właściciel z troską w głosie spytał mnie coś w stylu:
- Nada de beber para la niña?
W wolnym tłumaczeniu oznaczało to: czy dziewczynka nie chce niczego do picia? Gość najwyraźniej założył, że jesteśmy rodziną, a laska jest moją córką
Jako wzorowy ojciec nie mogłem nie zapewnić mojemu dziecku napoju, więc leciutko krztusząc się ze śmiechu domówiłem Fantę, puszczając do dziewczyny oko, że ja stawiam.
Dziewczyna nie była zachwycona faktem, że facet wziął ją za dziecko, bo najpierw zaczęła wściekle tupać, a potem rzuciła się z płaczem na podłogę. No dobra, żartowałem - raczej wzięła to na spokojnie, trochę ze śmiechem, ale chyba też trochę ją to zasmuciło, bo najwyraźniej nie był to pierwszy raz.
Właściwie to chyba tyle opowieści z tego dnia. A nie! Jeszcze jedna historia! Gdy już wracaliśmy po ciemku, będąc jakieś 15 minut od celu, na rogatkach miasta zatrzymała nas policja. Był to taki punkt kontrolny, przy którym wszystkie samochody musiały zwolnić i policjanci ruchem ręki pokazywali, czy można jechać dalej czy trzeba zjechać na bok. Nam kazali się zatrzymać.
Pierwsze co mi przyszło do głowy, to że zobaczyli turystów i chętnie się do byle czego dopierdolą, żeby przyjąć łapówkę. Policja w Argentynie ma bardzo słabą reputację i byłem ostrzegany przez wcześniej poznanych lokalsów, że takie wymuszanie pieniędzy to norma. Stwierdziłem jednak, niczym Pudzian, że tanio skóry nie sprzedam.
Po skrupulatnym sprawdzeniu dokumentów policjant zaczął gadać coś, czego za cholerę nie rozumiałem. Mój hiszpański wystarczał do zrozumienia wcześniejszego faux pas właściciela restauracji, ale nie doszedłem jeszcze do lekcji z zakresu prawa ruchu drogowego czy korupcji. Patrzyłem więc tępo lecz życzliwie na policjanta, wierząc że moja aparycja niegroźnego przygłupa przekona go do puszczenia nas wolno. Gdy zorientował się, że naprawdę nic nie rozumiemy, zaprosił mnie na zewnątrz samochodu. Wyglądało na to, że mamy kłopoty.
Szczęśliwie obyło się bez rzucenia na maskę i skucia kajdankami, ani też zderzaka samochodu nie pokrywała ludzka krew czy szczątki, ale zrozumiałem, że mieli realny powód by nas zatrzymać - nie działało jedno z przednich świateł. Niby takich samochodów-cyklopów mijaliśmy całe dziesiątki i wyglądało to na normę, ale my byliśmy turystami - zdecydowanie łatwiej było nas wydoić.
Zamiast pultać się, że oto właśnie przepuścili kilka innych samochodów z przepalonymi żarówkami, przyjąłem strategię bycia zaskoczonym (co w sumie było zgodne z prawdą) i tłumaczyłem po angielsku i ultra łamanym hiszpańskim, że rano gdy braliśmy samochód z wypożyczalni, wszystkie światła działały (co prawdą raczej nie było, ale tego nie weryfikowaliśmy w żaden sposób).
Policjant wydawał się rozumieć co do niego mówię, ale miał wyraźnie wyczekującą postawę. Ja natomiast prowadziłem narrację naiwnego, ale przyjaznego głupola, dziękując za ostrzeżenie i mówiąc, że za 10 minut oddajemy samochód do wypożyczalni i przypilnujemy, by żarówka została wymieniona. Powtórzyłem to kilkukrotnie, żeby zaszczepić w jego umyśle przekonanie, że dokładnie tak powinny potoczyć się dalsze wydarzenia. Brakowało jedynie, żebym przemówił do niego niczym Obi-Wan Kenobi, kreśląc tajemne znaki Jedi swoim palcem mocy w powietrzu:
- Nie wlepisz nam mandatu, ani nie weźmiesz łapówki. Puścisz nas dalej i będziesz życzył udanego wieczoru.
O dziwo zadziałało. Najwyraźniej uwierzył w to, że postrzegamy policję jako tych, co chronią i służą, a nasza znikoma znajomość hiszpańskiego nie pozwoliłaby mu zbyt szybko wyprowadzić nas z błędu. W końcu skrzywił się, przewrócił oczyma i kazał nam jechać.
Trzeba przyznać, że przyfuksiliśmy. Cieszyliśmy się, że się nam udało, ale z drugiej strony byliśmy trochę źli na Hertza, że dali nam samochód bez sprawnych świateł. Nie chciało mi się wierzyć, by żarówka przepaliła się właśnie dziś. Gdy grzecznie zwróciłem na to uwagę podczas oddawania samochodu i napomknąłem, że zatrzymała nas policja co było dość stresujące, kierownik oddziału odpowiedział beznamiętnie, że powinniśmy byli sami sprawdzić samochód przed ruszeniem w podróż. Zamurowało mnie. Spodziewałem się przeprosin i zapewnień, że zaraz wymienią tę żarówkę, może nawet jakiegoś rabatu ze względu na niedogodności, a tymczasem typ twierdził, że to nasz problem, a nie jego. Lekko już wkurwiony odpowiedziałem, że płacąc za wypożyczenie auta, zwłaszcza w tak znanej firmie, oczekuję że z samochodem będzie wszystko w porządku i to oni powinni być za to odpowiedzialni. Miałem może jeszcze sprawdzać poziom oleju i stan klocków hamulcowych? Kierownik w końcu odburknął bylejakie przeprosiny, bardziej po to, by już mógł iść do domu (właśnie wybiła godzina zamknięcia placówki), niż dlatego, że miałem rację. Mi też już nie chciało się z nim kłócić, więc po prostu wyszliśmy.
Gdy po kilkuset metrach dziewczyny skręciły w stronę swojego hostelu, pomyślałem "żegnaj córeczko, już nigdy cię nie zobaczę"
#polacorojo #podroze #argentyna #gory #mojezdjecie
4f3b68fc-9673-4952-a18a-4a97606ea125
8bd31c58-1cc7-4d8e-9e67-b3209389cb40
2adac9c0-b72e-4c62-92ea-0372c1d6c077
6bb38f10-ea4b-4f17-a2d5-081034b68333
1e6632fa-ba6e-4148-a4ca-9c9d94fd2d3d
enio

Twoje zdjęcia robią piorunujące wrażenie!

camelowski

W Argentynie teraz jesień? Tak te drzewa na zdjęciach wyglądają. A btw zdjęcia super!

Zaloguj się aby komentować

Rumunia.
@Adonix " W Rumunii jeżdżą gorzej jak w Polsce i Albani." - dostałem taki komentarz
Jeździłem autem w wielu krajach, europie i na świecie, co mnie tutaj może zaskoczyć? Bo co gorzej jak w Gruzji, gorzej jak Pakistanie?
Rumunia to inny świat dla kierowców spoza tego rejonu, tutaj zasady nie... jakie zasady? Spędziłem na drogach jedynie 2 dni a czuje się jakbym miał tyle przypałów jak po 6 miesiącach jeżdżenia po polskich drogach. Jakkolwiek szybko zaadaptowałem się do sytuacji i zacząłem w pewnych aspektach powielać schemat, bo inaczej się tu po prostu nie da. Zasady ruchu drogowego są takie same jak w PL, tzn tylko na papierze.
- 50 km w terenie zabudowanym, to chyba tylko w dużych miastach ze względu na ilość aut, na wioskach jedziesz 70, najlepiej 80 albo 90, zwolnisz do 60, osoba siedząca na twoim zderzaku już cię namierzyła i zostałeś wyprzedzony, oczywiście wyprzedzanie na pasach no bo pasy dla pieszych są nieistotne,
- zakaz wyprzedzania, znaków takich tutaj są setki, jak i zakrętów zresztą, jednak te znaki mają inne znaczenie, znak ten u rumuńskiego kierowcy oznacza nakaz wyprzedzania, byle by wyprzedzić, na drugiego, trzeciego , na czwartego, Tutaj się wyprzedza dla zasady, aby zaraz skręcić, aby za 1km zjechać, a bo rejestracja może się twoja nie podoba. Gdy przed tobą jest sznurek aut, wyprzedzają się jak pionki w szachach. Kto kogo zaszachuje?
- wyprzedzający ciebie tir na zakręcie gdy masz przed sobą inne pojazdy? Looz da radę, albo i nie da, bo akurat z naprzeciwka ktoś się pojawił. Więc miałeś chwile strachu... a teraz masz 3 auta przed sobą, niestety jadące tylko 90 km/h po drodze krajowej, i tir siedzący jakieś 2 metry tobie na zderzaku....
- autostrada i 130km/h - 80km/h w deszczu - dobre - tu się zapierdala
- mniejsze, większe ciężarówki, małe z naczepami, auta z lawetami z autem, tu nie jeżdżą 80-90 to sa prędkości dla ślimaków... tu się zapierdala,
- oczywiście sytuacje ze ktoś z naprzeciwka wyprzedza, i ten kontakt wzrokowy, bo w zasadzie prawie się już widzicie, te lubię najbardziej adrenalina
-ilość furmanek na drogach krajowych - przez 2 dni widziałem już hmm 7, a jeden to tak zapierdalał jak na zawodach
-oczywiście oznakowania na drodze nie oznaczając nic, ktoś namalował tylko jakieś wyspy, linie, inne, to dla samolotów z góry widoczne oznaczenia
Nie dam rady wszystkiego opisać. Materiału wideo z rejestratora mam na kilka odcinków yt. Tutaj sie poprostu tak jeździ i nikogo to nie zaskakuje
Poza tym ze już się przyzwyczaiłem do sposobu jeżdżenia, to miasta i wsie są piękne...ale to innym razem
Starczy na taki tam wieczorny wysryw.
Sighisoara, Viscri, Biertan - zaliczone
Na dwa dni robi sie pochmurno według windy.com, wiec trasy górskie odpuszczam i jadę do Sibiu, Największe do tej pory miasto, a miałem zwiedzać tylko miasteczka, wiochy i gory, plany nigdy sie mnie nie trzymały.
Bez obróbki jakiejś... w zasadzie, bo jakoś nie mam weny, random photos. Wioski pachną Resident Evil Village, nawet spotkałem ekipę szukająca ocalałych..
#mojezdjecie #fotografia #podroze #rumunia
dd35b810-96a1-4a37-80b4-e2127a8b8969
d28724f5-e251-42f6-9c2a-02f7c8f47fa2
dff585ff-e1eb-41c1-8373-a36ce5f8d37b
751186bd-a3b1-41ca-8808-9e9557e9cc35
5393a061-6fd7-461c-865a-8191f1a19f4e
globalbus

@ReheatedCutlet nie zauważyłem, żeby coś się wyróżniało w jeździe w Rumunii, a byłem tam zimą i było nawalone białego. Drogi prawie zawsze odśnieżone na bieżąco.


Co innego Bułgaria, ale też brakowało mi tam polskiego standardu, czyli jadę sobie 140 autostradą, a obok mija mnie wężyk samochodów jadacych tak ze 180-200. Przekraczanie prędkości jest sporadyczne, bo i mnóstwo policji suszy.

GrindFaterAnona

@ReheatedCutlet jezdzilem tez w Rumunii samochodem i nie bylo jakos nadzwyczajnie. Balkany to jednak jest inny swiat. Zarowno Albania jak i Serbia. A w Gruzji to nawet nie wsiadam za kierownicę

Adonix

@ReheatedCutlet objechałem motocyklem Rumunię przez tydzień podczas jednej z dwóch wypraw i tyłu dachowań i sytuacji na czołówkę nie miałem nigdzie indziej co ciekawe po rondzie jeżdżą tam po staremu wjeżdżają z kierunkiem lewym aż z niego zjadą i prawy kierunek.

Ok w albanii miałem golfa na czołówkę na csntrymetry na ich pseudo autostradzie. A koniec końców to wypadek spowodowany przez dziadka 84 letniego nie za granicą, a w Polsce i już podróże mi się skończyły.

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Zaczynam robić krótsze wpisy. I to nie dlatego, że ten ostatni, będący chyba najdłuższym ze wszystkich, zebrał ledwie nieco ponad 20 grzmotów, ginąc w tłumie memesów i wiadomości dotyczących buntu Pirożygina. Po prostu nie pamiętam zbyt wielu szczegółów z moich kolejnych dni, bo odbyte (he he) wycieczki nie były jakieś spektakularne. 
Co prawda w okolicy Bariloche znajdowały się wysokie szczyty i wymagające trasy trekkingowe, ale na tych naprawdę konkretnych panowały już mocno zimowe warunki, dlatego bez stosownego wyposażenia nie było sensu się tam wybierać. Zostały mi więc mało wymagające spacery po okolicznych punktach widokowych. Na pierwszy ogień wziąłem park Llao Llao znajdujący się 25 km od Bariloche.
Zanim jednak wsiadłem do autobusu jadącego w tamtą stronę, postanowiłem zmienić hostel. Selina, w której spędziłem dwie poprzednie noce była spoko, jednak jej problemem była odległość od centrum. 15 minut spaceru to może nie jest dużo dla kogoś, kto uwielbia chodzić po górach, ale jednak łażenie nudną trasą po kilka razy dziennie nie jest tym samym, co wejście na jakiś punkt widokowy. A skoro o punktach widokowych mowa, to mój nowy hostel właśnie takowy posiadał - z 10 piętra obiektu o wdzięcznej nazwie Penthouse 1004 rozpościerał się niesamowity widok na miasto, jezioro i odległe góry. Mimo, że nocleg tam kosztował więcej niż w Selinie, stojącej przecież na bardzo dobrym poziomie, ten widok był zdecydowanie wart dodatkowych pieniędzy. Co więcej, obsługa była bardzo miła - gdy pojawiłem się tam wcześnie rano, by spytać czy mogę już zostawić mój bagaż, stwierdzili że mogę nawet zjeść sobie bufetowe śniadanie, mimo że technicznie należało mi się ono dopiero od kolejnego dnia. 
Wróćmy do wypadu do parku Llao Llao. Wystarczyło wsiąść w autobus jadący tuż pod moim hostelem i gdzieś po godzinie docierał on na obrzeża parku. Zanim doszło się na szlak trzeba było jeszcze podejść kawałek poboczem drogi, ale nie stanowiło to problemu, bo ruch był niewielki.
Sam szlak wiodący naokoło parku był niestety dość rozczarowujący. Albo inaczej - był rozczarowujący dla kogoś kto właśnie przyjechał z El Chalten, gdzie zrobił ponad 100 km piechotą po jednych z najpiękniejszych zakątków tej części globu. Choć z drugiej strony po prostu trasa szału nie robiła. Ot spacer po lesie z 2 czy 3 zejściami nad jezioro z przyjemnym widokiem. No ok, jeszcze niektóre drzewa wyglądały ładnie.
Gdy już prawie kończyłem pętlę i miałem kierować się ku wyjściu, dostrzegłem jeszcze na mapie, że można podejść ze 150 w pionie na kolejny punkt widokowy, czyli gór(k)ę Llao Llao. Z jednej strony mi się nie chciało, bo poprzednie miejsca oznaczone jako punkty widokowe były takie sobie, ale z drugiej miałem jeszcze sporo czasu do autobusu powrotnego. Ruszyłem więc pod górę. Już po chwili uznałem to za dobrą decyzję, bo przynajmniej czułem przyjemne zmęczenie.
Na samym "szczycie" były ze dwa miejsca niezarośnięte krzakami, z których rozpościerał się w sumie bardzo ładny widok. Ostatecznie stwierdziłem, że warto było tu przyjechać choćby i dla niego. Klapnąłem sobie na tyłku, pogapiłem się w dal, włączyłem sobie nawet ze dwa utwory na słuchawkach i tak sobie chillowałem z pół godziny. Koniec końców trzeba było jednak wracać, żeby złapać kolejny autobus powrotny.
Gdy tak sobie szedłem bardzo szybkim tempem ku wyjściu z parku, dostrzegłem jakąś dziewczynę idącą dokładnie w tym samym kierunku. Gdy tylko mnie zauważyła, wyraźnie przyspieszyła kroku - wciąż jednak nie na tyle, żeby dystans między nami się nie zmniejszał. Gdy byłem z 10 metrów za nią, nagle zaczęła biec. Nie jakoś super szybko i w panice, ale ewidentnie się mnie obawiała, bidulka W sumie się nie dziwię - to był środek lasu i dookoła nie było już żywej duszy. Gdy mi uciekła poza zasięg wzroku zastanawiałem się, czy nie czai się gdzieś za drzewem z jakimś konarem w ręku, żeby mi w razie czego przydzwonić
Na autobus zdążyłem prawie w ostatniej chwili, ale ani razu nie przeszedłem w trucht, ślepo ufając, że nie odjedzie przed czasem. Może i było to lekko ryzykowne (a kolejny miał jechać jakieś 1.5h później), ale co tam. Pogoda była spoko, najwyżej bym sobie posiedział na trawie.
Niejako w ramach rekompensaty za szlak, który dupy nie urywał, wieczór zaserwował mi piękny zachód słońca, który podziwiałem sącząc lokalne craftowe na hostelowym tarasie. Co by nie mówić, to był przyjemny dzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
35b6a037-5763-4519-952c-4094f0e2468e
899d3880-03c8-4268-9e51-d5dd328358c2
b392ac88-0df3-48ad-8b49-4259f0f66cc3
e9229a2f-060f-457b-ac24-3d7cf4b99378
ac7c27e8-7489-4808-ae2f-e4ae7c113cc3
Corrosive_Dust

@Sniffer Stary, ni chuja nie czytam, co napisałeś, ale foty wyjebały mnie z kapci xD

Piękna to planeta... Póki co...

Sniffer

@Corrosive_Dust dzięki! Zgadzam się, mamy przepiękne miejsca na tej planecie i właśnie dlatego uważam że warto ruszyć dupę i ich poszukać. A wcale nie trzeba lecieć na drugi koniec świata

michalnaszlaku

Widoczki jak na trasę bez szału to petarda

Zaloguj się aby komentować

Fajne dronowanko dzisiej i wczorej miałem.
Wstawiam pare nieobrobionych fotek (bo się nie znam, ja amator) ale i tak mi się podobają bo moje.
Muszę poćwiczyć ustawienia aparatu XD niemniej coraz bardziej mi się podobie ten sport.
Jak sklepie coś z tego co kręcę z jakąś muzyczką to też tu wstawię, bo filmiki mi wychodzą lepsze (chyba XD).
#drony #mojezdjecie #fotografia
6eddcda4-558d-43c1-bbc2-95f3e156da8e
1b5d22b4-aa68-4f69-a205-7b9f403b7b19
8cef4fc7-50ab-43f7-9c10-c7e1e44aef35

Zaloguj się aby komentować

Ostatni wpis kończyłem opisując jak to wsiadałem do autobusu z El Chalten jadącego do Bariloche (pełna nazwa to San Carlos de Bariloche, ale prawie wszyscy używają nazwy skróconej, łącznie z Google Maps). Mimo, że obie te miejscowości leżą w Patagonii, to podróż wcale nie zapowiadała się na szybką, jako że najkrótsza trasa liczy sobie prawie 1400 km. Dodatkowo słyszeliśmy coś o konieczności jakiegoś objazdu, ze względu na zamknięty odcinek jednej z dróg. Myślałem sobie - w sumie co za różnica, przy tak długiej trasie te dodatkowe kilometry będą bez znaczenia. No bo ile ich może być. Gdy rankiem, po jakichś 10 godzinach jazdy otworzyłem oczy, nawigacja wskazała, że jesteśmy w Rio Gallegos - jakieś 500 kilometrów na południe od El Chalten. A Bariloche jest na północy. Dlaczego do chuja jedziemy w drugą stronę!
Miałem lekkie palpitacje serca jak to zobaczyłem, bo przerazilem się, że wsiadłem do złego autobusu. Ale nie - chwila konsultacji ze współtowarzyszami podróży, wszyscy też jadą do Bariloche i ktoś w końcu tłumaczy, że to jest ten objazd niezbędny ze względu na wspomniane wcześniej zamknięcie jednego z odcinków standardowej trasy. Niech to wam uświadomi jak gęsta inaczej jest sieć dróg na patagońskim południu. Ojej, zamknięty odcinek? Nic nie szkodzi, zrobimy lekki objazd na 1000 km
Niestety nie był to jeden z tych super wygodnych autokarów, charakteryzujących się ultra szerokimi fotelami, rozkładającymi się prawie na płasko. No, było na dolnym pokładzie kilka nieco szerszych foteli, ale mi udało się dostać bilet jedynie na miejsca ekonomiczne. I tak dobrze, że się udało, bo wszystkie miejsca w tym ostatnim autobusie w sezonie były wyprzedane, więc nikt nie miał szczęścia by rozłożyć się nieco wygodniej na dwóch fotelach, nad czym ubolewał przede wszystkim dwumetrowy Tajwańczyk, którego dwa dni wcześniej poznałem na wschodzie słońca pod Fitz Roy, a teraz siedział wciśnięty o jeden rząd za mną.
Na brak komfortu podróży wpływał jeszcze jeden element - nie było praktycznie żadnych dłuższych postojów oprócz tych na tankowanie autokaru. Była toaleta w autokarze (z tradycyjnym zakazem walenia dwójek), ale to tyle z udogodnień. Raz chyba tylko zatrzymaliśmy się na 30 minut by ludzie mogli skorzystać z normalnych kibli i kupić coś do jedzenia, ale w praktyce nie każda z kilkudziesięciu osób jadących autokarem dała radę zmieścić się w tym limicie. Cierpiąc więc czekali kresu podróży. 
O tym, że trzeba zaopatrzyć się w jakieś jedzenie i picie wszyscy wiedzieli wcześniej, więc ja też w El Chalten kupiłem tuż przed wejściem na pokład jakieś sucharki, banany, 2 wina i litr wody. Po kilkunastu godzinach jazdy miałem ochotę na coś normalnego i ostatecznie cieszyłem się jak głupi z możliwości kupienia niezbyt smacznej, ale za to gorącej empanady na tym dłuższym postoju.
W sumie to zanim doszło do tego postoju (a kierowca zapowiadał, że będzie on miał miejsce tuż za miasteczkiem Perito Moreno), też zdarzyło się coś, co zapadło mi w pamięć. Otóż gdy już wjeżdżaliśmy do tego miasteczka i wszyscy zacierali ręce na możliwość rozprostowania kości i skorzystania z normalnego kibla, zauważyliśmy że autobus skręcił jakby nie tam gdzie powinien - na zachód, podczas gdy dalsza droga wiodła na wschód. I tak jechał i jechał, wyjechał z tego miasteczka, jechał dalej w stronę granicy z Chile i... po godzinie do niej dojechał. Na pokładzie znów konsternacja, bo o niczym takim wcześniej nie słyszeliśmy, ale kierowca mówi, że tu część osób wysiada. No i wysiadły 2 osoby. A gdy reszta autokaru próbowała chociaż się przewietrzyć, to kierowca zaganiał wszystkich do środka mówiąc, że jedziemy dalej i postój już za chwilę w okolicach miasteczka Perito Moreno. Tego samego, przez które przejeżdżaliśmy godzinę wcześniej. Tak więc nadrobiliśmy 2 godziny drogi, żeby dwie osoby mogły wysiąść
Z postoju pamiętam jeszcze jedną mikro historię. Rzuciła mi się w oczy taka lekko obszarpana, starsza, lokalna kobiecinka z nieodłącznym plecakiem na plecach, która jechała z nami, ale zdecydowanie odstawała od reszty towarzystwa. I tak patrzę na nią, a tu dziewczyna obok mówi, żebym na nią uważał, bo jest dziwna i prawdopodobnie podpierdoliła jej douszne słuchawki bezprzewodowe. Ja na to wielkie oczy, a dziewczyna opowiada dalej, że w nocy wypadły jej z uszu, szukała ich na podłodze, pytała rano naokoło czy nikt nie widział, a tu nagle ta starsza babka, która siedzi tuż przed nią, wkłada sobie identyczne słuchawki do uszu. Dziewczyna patrzy na babę, a ta ma stary telefon typu Nokia z fizyczną klawiaturą, więc ni chuja nie mogła podłączyć do niego takich słuchawek. No to dziewczyna mówi do niej:
 - Przepraszam, ale to chyba moje słuchawki. Wypadły mi w nocy.
- Nie, to są moje.
Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi
No i dupa - podobno parę osób próbowało pogadać z babą, ale nic z tego - gadanie jak do ściany, a i udowodnić jej się nic nie da. Trzeba się było więc mieć na baczności przez resztę podróży. A ta trwała jeszcze długo. 
Dotarcie do Bariloche zajęło nam ostatecznie 31 godzin zamiast zapowiadanych 24. No ale można się pomylić, prawda? W sumie jechaliśmy ledwie o 1/3 dłużej. Cóż, najważniejsze, że najgorsze za nami i można udać się na spanko, prawda? No prawie. Problem w tym, że nie miałem jeszcze zaklepanego noclegu, bo przed wyjazdem z El Chalten nie zdążyłem tego zrobić, a w trakcie podróży myślałem, że jakoś to będzie, bo przecież spokojnie ogarnę to sobie o tej 8 wieczorem po dotarciu. Z tym, że jechaliśmy o 7 godzin dłużej i była 3 w nocy. Zaklepanie noclegu na Booking było już niemożliwe - po północy system przyjmuje rezerwacje wyłącznie na kolejny dzień. Czemu nie zrobiłem tego przed północą, będąc w trasie? Od dwóch tygodni nie działał mi internet w telefonie. A nawet gdyby nominalnie działał, to reszta pasażerów autokaru narzekała na brak zasięgu. Tym samym, bez noclegu pozostawało jeszcze kilka innych osób, więc postanowiliśmy połączyć się w podgrupy i razem zmierzyć z wyzwaniem.
Teoretycznie wystarczyło przejść się po centrum Bariloche, gdzie hosteli było całkiem sporo. Najpierw jednak musieliśmy tam dotrzeć, bo dworzec autobusowy znajdował się jakieś 5 kilometrów dalej. Zadzwoniliśmy więc po taksówkę. W kilkadziesiąt osób. O 3 w nocy. 
Pracowało już chyba tylko 3 taryfiarzy, więc zawiezienie wszystkich osób z bagażami trochę zajęło. Niestety moja grupa (ja + Francuzka i Holenderka) ustawiła się ostatnia w kolejce, więc w centrum wysiadaliśmy już po 4 nad ranem. 
Zapukaliśmy do wypatrzonej wcześniej miejscówki. Tak jak na otwarcie drzwi trochę przyszło nam czekać, to dość szybko się zamknęły, bo nie było już miejsc. Trudno - idziemy do kolejnego. Ta sama sytuacja. W trzecim widzimy współtowarzyszy autobusowej podróży, dyskutujących z recepcją. Podpytujemy ich czy są jeszcze miejsca, a ci zdenerwowani odpowiadają, że nie ma miejsc nawet dla nich, mimo że mieli opłaconą rezerwację. Ta jednak przepadła późnym wieczorem i w międzyczasie pojawili się inni potrzebujący turyści. Z dwojga złego wolałem już chyba odbić się od drzwi hostelu, w którym nie miałem rezerwacji niż myśleć, że oto wystarczy pójść spać do opłaconego wcześniej łóżka i zostać na lodzie. 
W międzyczasie dziewczyny dowiedziały się od znajomych z hostelu Selina, że są u nich jeszcze wolne łóżka. Hostel ten jednak jednak znajdował się 15 minut marszu od centrum i to wiodąc pod górę. Stwierdziliśmy, że spróbujemy jeszcze w dwóch miejscach, bo nie chciało się nam łazić tak daleko, gdy jednak kolejne 2 razy odbiliśmy się od drzwi, zdecydowaliśmy się już nie szukać i podejść do tej Seliny.
Do hostelu dotarliśmy gdzieś o 4:30. Przy recepcji meldowało się jeszcze kilka osób poznanych w autokarze, więc trochę złapaliśmy stresa, że może jesteśmy odrobinę za późno. Szczęśliwie jednak były jeszcze miejsca. A więc sukces. Jeszcze tylko się zameldować i można iść spać.
- Ależ bym się piwa napił - wbrew pozorom głos ten nie pochodził z moich ust, choć dźwięczał również w moich myślach.
- Ooo, dobra myśl - dodał drugi - bardziej zmęczeni już i tak nie będziemy. Tylko gdzie tu coś znajdziemy i tej porze? 
- Ja was zaprowadzę - rzuciłem do nich, kończąc formalności meldunkowe. 
Tak się składa, że szukając hostelu w centrum rzuciło mi się w oczy coś, co z daleka wyglądało na klub z muzyką, bo przed nim stał rozbawiony, głośny i podpity kilkunastoosobowy tłum. Tylko czy po 31 godzinach jazdy niewygodnym autokarem i blisko 2 kolejnych spędzonych na docieraniu do hostelu, był jakikolwiek sens wychodzić o 4:40 nad ranem do oddalonego o 15 minut marszu klubu, który zgodnie uzyskanymi w recepcji informacjami miał się zamykać o 5:00? Wraz z holenderskim i brazylijskim kolegą stwierdziliśmy, że oczywiście  
Okazało się, że Holendra spotkałem kilka dni wcześniej. To on był jednym z dwóch śmiałków, którzy próbowali zdobyć ośnieżony szczyt Loma del Pliegue Tumbado i to jego odwrót niedaleko kopuły szczytowej natchnął mnie do podjęcia własnej, udanej, choć bardzo lekkomyślnej próby, o czym opowiadałem kilka wpisów temu. 
Ruszyliśmy raźnym krokiem ku centrum. O 4:55 dotarliśmy pod klub - jeszcze grała głośna muzyka, ale tłum osób na zewnątrz mógł oznaczać, że może faktycznie wszyscy już wychodzą. Podeszliśmy do ochroniarzy, pytając, czy można jeszcze wejść.
- Tak, ale wejście jest płatne.
- A do której jest otwarte?
- Do 7 rano.
Ideolo Wstęp kosztował jakieś 20 zł, ale w ramach tego dostawało się też dwa kupony, a każdy z nich można było wymienić na piwo lub shota. Byliśmy w siódmym niebie. No dobra, przesada, ale szliśmy tam z oczekiwaniami, że ta eskapada zakończy się totalnym fiaskiem, a tymczasem mogliśmy, nie spiesząc się nic a nic, wypić 2 piwka, poprzyglądać się bawiącym lokalsom i samemu potutpać w rytm reggaetonu. Klub był troszkę obskurny, podłoga lepiła się od rozlanych drinków, panował zaduch i tłok, ale nam to nie przeszkadzało. Byliśmy jedynymi turystami w środku i trochę przyciągaliśmy ciekawskie spojrzenia miejscowych, ale wbrew moim minimalnym obawom, nikt nie patrzył na nas spode łba. Imprezę opuszczaliśmy w momencie zamknięcia lokalu i w końcu udaliśmy na nocleg do hostelu. 
Mój sen nie trwał wystarczająco długo, by dobrze wypocząć, ale nie przeciągałem pobytu pod kołdrą, bo byłem głodny no i chciałem ogarnąć kilka spraw za dnia. Pierwszą była wizyta w Western Union, bo moja gotówka była już na całkowitym wyczerpaniu. Szczęśliwie obyło się bez żadnych problemów - nie było kolejek i wciąż mieli gotówkę na stanie. Jedyny mankament, to że zostały im jedynie niskie nominały banknotów, więc wychodziłem stamtąd iz kilkoma grubymi plikami pieniędzy. Najważniejsze jednak, że znów byłem "bogaty" i nie musiałem liczyć się z każdym wydatkiem (tzn. wcześniej też mogłem po prostu płacić kartą, ale jak już wielokrotnie wspominałem - było to całkowicie nieopłacalne). 
Została mi jeszcze jedna rzecz do załatwienia, która dopełniłaby obrazu silnego, niezależnego i nieustraszonego podróżnika, a mianowicie działający internet w telefonie. 
Gdy tylko przybyłem do Argentyny, jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłem było zaopatrzenie się w lokalną kartę SIM i wykupienie pakietu internetu. Rzecz w tym, że w momencie aktywowania go akurat trwała jakaś globalna awaria sieci, więc mój pakiet niby się aktywował, ale jednak nie do końca. Pech chciał, że rozpoczynał się właśnie weekend wielkanocny, więc punkt obsługi klienta miał być zamknięty przez kolejne 3 dni. Udało mi się połączyć przez WiFi z obsługą klienta na ichniejszym czacie i jeden pomocny gość jakimś cudem coś tam aktywował, ale też nie w pełni - w panelu ich appki widziałem, że mam ileś tam GB danych do zużycia, ale z jakichś przyczyn telefon nie łączył z netem. Albo inaczej - łączył, ale tylko z Facebookiem i WhatsAppem. Nielimitowany dostęp do tych usług miał być bonusowym elementem mojego pakietu, tak więc część bonusowa działała, a część główna nie. W dniu wylotu z Buenos Aires udało mi się jeszcze wejść do placówki Claro (mojego operatora) i wyjaśnić problem, ale coś tam pogrzebali, powpisywali mi jakieś kody i nagle nawet ten darmowy internet od social media przestał działać. Gość twierdził, że "pewnie trzeba jeszcze raz zrestartować telefon, odczekać 30 minut i powinno być ok", ale pewnie nawet sam w to nie wierzył. Nie miałem czasu się przekomarzać ani udowadniać, że się myli - musiałem pędzić na lotnisko. Oczywiście zgodnie z przewidywaniami internetu ani widu ani słychu.
W El Calafate nie było placówki Claro, ale wielokrotnie kontaktowałem się z obsługą klienta przez ten ich nieszczęsny czat. Pisałem do nich tak często, że miałem już zapisane i gotowe do wklejenia całe akapity przetłumaczonego tekstu opisującego moją sytuację, żeby nie tracić czasu na mozolne klepanie i wyłuszczanie tego samego. Raz nawet, gdy pisałem sobie z jakimś konsultantem, nagle do rozmowy włączył się ten sam gość, który za pierwszym razem magicznie ogarnął mi chociaż ten darmowy internet social media - przedstawił się, napisał że mnie pamięta i spróbuje raz jeszcze tego samego. Nie udało mu się niestety, nad czym wydawał się ubolewać bardziej ode mnie, ale ogólnie było to bardzo miłe.
Z El Calafate wyjeżdżałem więc bez internetu, a w El Chalten poza wifi nie miał go nikt, bo po prostu nie było tam zasięgu. Prowadzenie dalszych rozmów z obsługą klienta mijało się z celem, bo telefon w ogóle nie logował się do sieci, a więc wiedziałem, że najwcześniejsza okazja do odzyskania dostępu do neta mobilnego będzie w Bariloche.
Wybaczcie długą retrospekcję, zapędziłem się. W każdym razie pierwszego dnia w Bariloche, gdy tylko zaopatrzyłem się w gotówkę, poszedłem do placówki Claro. Pokazałem im na telefonie zapisane wcześniej i przetłumaczone na hiszpański obszerne wyjaśnienie sytuacji i spytałem czy mogą mi wymienić kartę SIM na jakąś inną i przetransferować mój pakiet danych, nawet gdyby wiązało się to ze zmianą numeru telefonu (który w sumie miałem w dupie). Babka zapoznała się z wiadomościami i zasygnalizowała, że to jednak powinno zadziałać na obecnej karcie SIM, tylko trzeba skonfigurować odpowiednie ustawienia telefonu, wklepać kod, wyłączyć i włączyć telefon i gotowe. Czyli wszystko to, co już robiłem wcześniej wielokrotnie, spędzając godziny na czacie z obsługą klienta. Pozostawała jednak niewzruszona.
Sama wykonała wszystkie kroki, ale telefon uparcie nie chciał się łączyć z internetem. Znów spytałem o możliwość otrzymania innej karty SIM. W odpowiedzi zdecydowała się zadzwonić do działu technicznego, który polecił zrobić dokładnie to samo, co zrobiła wcześniej, ale w minimalnie zmienionej kolejności. Dalej nic. W końcu dział techniczny połączył rozmowę z działem technicznym od spraw specjalnych, ale i ich magia na nic się zdawała. Minęło już prawie 40 minut, a ja wciąż siedziałem w placówce z pracownicą, która chyba za punkt honoru postawila sobie aktywację tego pakietu zgodnie ze sztuką. Moje wpierw ciche, a później głośniejsze sugestie, że może ta globalna awaria z dnia pierwszego wykluczyła działanie mojej karty SIM na wieki, pozostały bez reakcji. Tak samo pytania, czy możemy spróbować z inną kartą SIM. 
Babka nie dawała za wygraną i chyba dzwoniła już do samego prezesa Claro, żeby mi włączył ten cholerny internet. Ja tymczasem kątem oka obserwowałem, jak do okienka obok podszedł brazylijski turysta z paszportem i telefonem w ręku, podpytując o dostępne pakiety neta dla przyjezdnych i po niecałych 5 minutach wychodził zadowolony z działającym internetem na nowiuśkiej, argentyńskiej karcie SIM. 
Tego już było za wiele. Żyła na czole wyskoczyła mi pewnie na metr do przodu. Spojrzałem pytającym i pełnym wkurwienia wzrokiem na moją konsultantkę, ale ta zajęta była tłumaczeniem mojej sprawy prezesowi Claro. Wstałem, żeby zasygnalizować chęć wcięcia się w rozmowę - dalej nic. Zacząłem jej machać łapami przed twarzą - obróciła się na krześle, żeby lepiej słyszeć rozmówcę w telefonie. W końcu zacząłem głośno gadać, zagłuszając jej rozmowę i raczyła zwrócić na mnie uwagę. Zdenerwowany powiedziałem jej, że od ponad 40 minut chcę dostać dokładnie to, co ten gość co właśnie wyszedł - nową kartę SIM, z nowym numerem i aktywnym pakietem neta. 
- Mogłabym dać nową kartę i nowy pakiet, ale musiałby pan zapłacić. 
- Przecież już raz za to zapłaciłem i sama pani widzi, że nie zużyłem nawet kilobajta danych, bo się nie da! 
Spojrzała na mnie obrażonym wzrokiem, wyciągnęła z szuflady nową kartę SIM, włożyła w telefon, aktywowała mi pakiet internetu i nagle to co było tak długo niemożliwe, stało się rzeczywistością w ciągu niespełna 3 minut. Miałem internet w telefonie. 
Z uczuciem spełnienia poszedłem obejrzeć centrum miasta i zszedłem nad jezioro Nahuel Huapi, nad którym położone jest Bariloche. Zostałem tam do zachodu słońca i miałem szczęście uwiecznić na zdjęciu grupę tradycyjnie ubranych lokalsów (chyba), którzy robili sobie sesję zdjęciową przy literach ułożonych w nazwę miasta (pic rel). Fotki zrobione przez ich profesjonalnego fotografa na pewno wyszły o niebo lepiej, ale ja tam cieszę się i z takiej pamiątki machniętej moim telefonem.
I tak oto zakończył się ten długaśny wpis oraz mój pierwszy pełny dzień w Bariloche, które miało być moim domem przez kolejny tydzień. 
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
46dd7c06-8384-4f23-9bd9-c80c3715fda4
458a12b2-53ed-4164-b293-5e995e300bb3
327de7c7-df03-48bf-a80a-54fff549cd7a
2edeb57f-f111-4e3b-9976-52797cccc632
de964cf6-c7ad-49ee-8e49-dd24583ebf6a
Sniffer

Jeszcze fota z klubu o godzinie 6 rano i przed lokalem o 7 - jak widać frekwencja dopisywała

552217c5-1b5b-458d-9844-9ea54162205a
02485bec-2c71-4207-82f0-06855b12664d
michalnaszlaku

31 h w autobusie na ciasnym fotelu

Wysiadtbym podczas pierwszego

tankowania i poszedł z buta licząc, że

jakaś Puma zakońcky ten koszmar

A tak bardziej serio to niezły obóz

prztrwania. Jestem w szoku jak wiele

osób tak podróżuje

Zaloguj się aby komentować

Właśnie rozpoczęłam wakacje, więc leje jak z cebra #wakacje #mojezdjecie
3fa9865e-8f25-4a67-b465-b7473bd3df8e
deafone

@KatieWee spokojnego wypoczynku! gdzie jesteś?

KatieWee

@deafone domek nad jeziorem. Cudnie, cisza i spokój.

toto-tomato

To nie dlatego, że rozpoczęłaś wakacje. To dlatego, że ja umyłem i zrobiłem detailing auta

pawlo1

🌧️super że pada😃

Zaloguj się aby komentować

Zacząłem w końcu przeglądać zdjęcia z aparatu z mojego wyjazdu do Australii. Na pierwszy ogień poszły takie trzy, wszystkie z Melbourne
#fotografia #mojezdjecie #australia #podroze #podrozujzhejto
012d272e-8812-4547-9502-a1861df429df
e8f20c7f-6c7a-41d1-8dd2-a71ae116db38
d5671a85-e043-4d58-b104-7af495db744b
Mojego ostatniego dnia w El Chalten poszedłem na trzeci z najdłuższych szlaków w okolicy - na punkt widokowy pod Cerro Torre. Ta charakterystyczna góra w kształcie iglicy jest jednym z najtrudniejszych do zdobycia szczytów na świecie. Mimo względnie niewielkiej wysokości nieco ponad 3100 metrów, jej kształt oraz bardzo częsty silny wiatr powodują, że na wierzchołku stają jedynie nieliczni spośród profesjonalnych wspinaczy.
Dlaczego był to mój ostatni dzień w tej pięknej okolicy? Poza faktem, że spędziłem tam już ponad tydzień, a na mapie Ameryki Południowej zostało jeszcze kilka punktów do obejrzenia, miałem jeszcze dwa prozaiczne powody. I akurat nie chodziło o coraz bardziej zimowe warunki czy postępujące wyludnienie miasteczka, skutkujące zamykaniem kolejnych hosteli i knajp. 
Pierwszy powód - kończyła mi się gotówka. Jak już nieraz wspominałem, cash is king w Argentynie, bo płatności kartą lub wypłaty z bankomatów odbywały się po dwukrotnie mniej korzystnym kursie. El Chalten było na tyle małe, że nie istniała tam filia Western Union, abym mógł zlecić transfer samemu sobie (choć jeden z niewielkich sklepików miał firmową naklejkę WU na szybie i robił nadzieję), a zabrane przeze mnie z Polski dolary i euro zdążyłem już wymienić i wydać. 
Drugim powodem był ostatni w tym sezonie autobus odjeżdżający do Bariloche, na północ Patagonii. Gdybym do niego nie wsiadł, pozostałby mi albo autostop (co było bardzo karkołomne po sezonie, a nawet jeśli, to nie miałem na to ochoty) albo powrót autobusem do el Calafate i łapanie samolotu, co znacząco zwiększało koszty podróży.
Zanim jednak wsiadłem do wieczornego autobusu do Bariloche, miałem jeszcze prawie cały dzień na ostatni trekking. Teoretycznie od Laguna Torre, dokąd zmierzała większość turystów, dzieliło mnie 3 godziny marszu. Do położonego jeszcze dalej Mirador Maestri szło się godzinę dłużej. Gdyby faktycznie całość miała zająć 8 godzin, mógłbym nie zdążyć na autobus, ale doświadczenie już pokazało, że chodzę wyraźnie szybciej. Kolega znów musiał popracować, więc na ten ostatni trekking szedłem w doborowym towarzystwie samego siebie.
Trasa była przyjemna, a warunki pogodowe znów sprzyjały doskonałym widokom. Gdy dotarłem do Laguna Torre, mój czas wyglądał na tyle dobrze, że spokojnie mogłem kontynuować marsz do tego bardziej wysuniętego punktu widokowego. Wiodła do niego jednak wąska, ośnieżona ścieżka położona w poprzek dość stromego zbocza góry, więc przez chwilę się zastanawiałem czy na pewno sensownie się tam pchać. Właściwie to ani przez chwilę nie myślałem o żadnym zagrożeniu lawinowym (śniegu wydawało się być zbyt mało), ale z daleka trasa wyglądała na totalnie nie uczęszczaną. Było więc ryzyko, że przez ewentualne blądzenie lub wzmożoną czujność podczas stawiania kroków na nieprzetartej ścieżce zejdzie mi znacznie więcej czasu niż zakładałem. Stwierdziłem jednak, że jeśli będzie szło topornie, to po prostu zawrócę.
Już po chwili okazało się, że szlak nie jest aż taki nieuczęszczany jak sądziłem. Moją uwagę przykuły zwłaszcza odciśnięte w śniegu ślady łap. Dużych łap. Większych niż dużego psa. Niewykluczone, że patrzyłem na ślady pumy. Rozejrzałem się po okolicy, ale oprócz grupy turystów znajdujących się kilkaset metrów poniżej, nikogo nie widziałem. Ślady łap też w końcu skręcały ze szlaku i niknęły gdzieś, gdzie śniegu było mało. Pumy polują raczej w nocy, więc nie spodziewałem się, żebym miał jakąś spotkać - kontynuowałem więc marsz podążając za zdecydowanie ludzkimi śladami.
Ślady urywały się dość logicznie w miejscu, w którym widniała tabliczka z napisem Mirador Maestri. Teoretycznie był to więc koniec trasy, ale aplikacja Maps.me pokazywała, że ścieżka prowadzi jeszcze kilkaset metrów dalej. Żądny przygód, podjąłem próbę jej odnalezienia w śniegu. Raz obrałem złą drogę i musiałem się cofnąć o kawałek, ale ostatecznie dotarłem do miejsca oznaczonego na mapie. Rozpościerał się stąd nielichy widok na Cerro Torre, lodowiec na sąsiadującej górze i polodowcowe jeziorko u jej stóp. Warto było tu zajść. 
Mimo świadomości, że od El Chalten dzieli mnie kilka godzin powrotnego spaceru, a wieczorem odjeżdża ostatni autobus do Bariloche, nie spieszyłem się ani będąc w punkcie widokowym ani w drodze powrotnej. Musiałbym mieć niesamowitego pecha, aby nie zdążyć. Docierając do obrzeży miasteczka wciąż miałem sensowny zapas czasu, więc chwilę pogapiłem się na wspinaczy łojących jakieś drogi w skale. Trochę zacząłem żałować, że mój wyjazd musi nastąpić za niecałe 2 godziny, bo chętnie bym do nich dołączył.
Ostatecznie lekko się przeliczyłem z czasem, bo samo dopakowywanie się w hostelu zajęło mi istotnie więcej niż się spodziewałem - nie mogłem nigdzie zlokalizować swojego "zapasowego telefonu", który wziąłem z Polski na wypadek wychodzenia gdzieś w niebezpieczniejsze rejony miast (żeby w razie napadu rabunkowego oddać ten gorszy telefon). W końcu musiałem już ruszać na dworzec. Właściwie to musiałem biec przez kwadrans z ciężkim dużym plecakiem na plecach i podręcznym w ręce. Ledwo udało mi się wskoczyć do sklepu po coś do żarcia i picia na drogę, a już wybijała godzina odjazdu. Można rzec, że zdążyłem w ostatniej chwili. Ale udało się i oto siedziałem w wypełnionym po brzegi autokarze do Bariloche. Udało mi się też znaleźć ten cholerny telefon, więc już ze znacznie spokojniejszą głową otworzyłem wino i sączyłem je, aż nie zmorzył mnie sen.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
21f26ac4-806e-4a85-bd4a-c2fe025da63b
c0074986-2323-4866-a35c-74beffc5ccde
1459251e-c1fb-4c2c-b264-b746d9464dd9
07656464-204b-4f7b-b615-2a31ba778f96
acaef696-8a71-441a-ba5f-a90c8d52af10
DerMirker

Piorun w ciemno i czytam.

Sniffer

@fidel @DerMirker dziękuję szanownym Panom!


@fidel zamierzam kontynuować pisanie, choć przy tej częstotliwości raz na tydzień, to na opisanie pozostałej części podróży zejdzie mi do końca roku, albo i dłużej

synergis

@Sniffer Pisz dalej, jak najdłużej i jak najczęściej!


Z przyjemnością śledziłem dotychczasową trasę, do tego podobało mi się że opowiadasz o miejscu w którym w miarę niedawno byłem i odświeżasz wspomnienia. Ale mój trip się skończył mniej więcej w tym miejscu, od teraz będę dzięki Tobie poznawał nowe miejsca

fidel

@Sniffer Świetnie się Ciebie czyta. Masz pióro, odwagę i pomysł. Oby więcej!

michalnaszlaku

Tak sobie wczoraj oglądałem kolejny odcinek serialu Nasza Planeta na Netflix i trafiły się Pumy hasające po Patagoni. I tak sobie pomyślałem o tej Twojej wyprawie. One polują też w dzień - taka ciekawostka

Zaloguj się aby komentować