Fena: Pirate Princess
Piraci, samuraje oraz dziewica.
Zaczniemy od dziewicy. Dziewica jest trzymana w burdelu, aż zjawi się odpowiednio bogaty biznesmen i za odpowiednio wysoką opłatą dostanie zezwolenie na zdjęcie simlocka. Potem są piraci, którzy ratują ją z opresji, by oddać w ręce samurajów, którzy wyruszą z nią w podróż. Dziwne nie? A to dopiero początek.
Przez pierwsze, powiedzmy sześć, odcinków zabawa jest przednia. Bajka jest prześliczna, animowana przepięknie. Production IG utrzymuje poprzeczkę bardzo wysoko. W kadrach dzieje się bardzo dużo, czasem nawet nie wiadomo czy lepiej oglądać pierwszy czy drugi plan, jest czym nacieszyć oczy. Tematycznie - mary sue i banda kawalerów (i jedna pannica) jej broniąca. Takie Akatsuki no Yona, ale bohaterka nie jest płaczliwą pizdą. Biega, skacze, krzyczy, machą rączkami i doskonale sprawdza się jako comic relief. Można nawet powiedzieć, że jest sympatyczna. Ma tam jakiś treasure hunt przed sobą, w których pomaga jej banda zabijaków. Gdyby tak zostało, to pewnie baja byłaby 8-9/10. No ale tak nie jest.
Bajka niestety ma potężne problemy konstrukcyjne. Zaczyna się niewinne od drobnostek typu bohaterowie płyną po morzu łódką bez żagla ani wioseł. Potem podróżują drewnianą łodzią podwodną, a akcja, pragnę wspomnieć dzieje się gdzieś w okolicach 18 wieku. No spoko, pewnie zostanie to jakoś wyjaśnione. Nie jest. Za czerwoną linię można uznać moment, kiedy pojawia się ładna Niemka. W to, to już zupełnie nikt nie uwierzy. Seria raz co raz serwuje rzeczy nawet nie tyle co niewiarygodne, ale po prostu sprzeczne z logiką i nie myśli w jakikolwiek sposób ich wyjaśniać ani uzasadniać. Na ekranie pojawiają się kolejne wydarzenia, ja oglądam co się dzieje i pytam się sam siebie "ale jak to? ale dlaczego?"
Kulminacją narastających problemów fabularnych jest ostatni odcinek. W tym miejscu scenarzysta dosłownie się poddał i rzewnie zapłakał nad skryptem tej bajki:
"Nie wiem... nie umiem... nie mam pojęcia jak to skończyć..." - powiedział do siebie. "No dotarli do celu... to co teraz? Pierdole, przepiszę zakończenie z Evangeliona".
Jak pomyślał, tak zrobił. Nie żartuje. Bohaterowie przez jedenaście odcinków sobie podróżowali po świecie by w dwunastym podczas narkotycznego transu ekwiwalent stwórcy w piętnastominutowym monologu tłumaczył im sens istnienia wszechświata. To jest tak z dupy, że nawet nie uważam tego za spoiler...
Ocena końcowa - co do kurwy/10. Podejrzewam, ze scenarzysta umarł w połowie produkcji, a bajkę kończyła pani co w studio sprząta kible. Reszta studia odwaliła kawał solidnej dobrej roboty, którą zmarnowała prawdopodobnie jedna osoba. W sumie to minimum dwie lub trzy, bo reżyser albo producent powinni zainterweniować.
https://streamable.com/44icc3
@kinasato dzięki, nie oglądam
Zaloguj się aby komentować