Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki
Dziś będzie będzie o moich przygodach z sanepidem i roli rzeki Wisły w tym wszystkim
W jednym z wcześniejszych wpisów wspominałem o tym, jakie wymogi powinno spełniać gastroauto żeby przejść tzw. odbiór sanepidu. Pisałem też, że szukając pojazdu dla siebie zależało mi na tym, żeby ów odbiór był już zrobiony aby oszczędzić sobie roboty. W swojej dziecięcej naiwności założyłem sobie bowiem, że skoro wymagania wobec aut do gastro są jednolite, niezależnie od prowadzonej działalności - no to przecież po co miałbym wszystkie kwity wyrabiać drugi raz, nie? No nie xD Ale po kolei.
Gdy robiłem oględziny gastroaut (nie obejrzałem ich też swoją drogą zbyt wiele, bo kupiłem trzecie oglądane) za każdym razem pytałem, czy właściciel ma zrobiony odbiór sanepidu. Sanepid kojarzył mi się z organizacją do której przynosiło się próbkę kału na badania chcąc dorobić sobie jako studenciak pracą w knajpie; organizacją, którą straszyli się czasami właściciele przeróżnych gastrobiznesów, wreszcie organizacją zaludnioną przez stare, czepliwe ale i łase na drobne łapówki biurwy - stąd kontaktu z nimi chciałem za wszelką cenę uniknąć. Dlatego też pytanie "Odbiór sanepidu jest?" było istotnym punktem na mojej checkliście, powiedziałbym że na poziomie pytania czy "autko było bite?". Auto, które ostatecznie kupiłem owy odbiór niby miało, tylko jakby to powiedzieć... właściciel zgubił papiery. Swoją drogą za każdym razem mnie zastanawia, jak to jest, że ludzie nie mogą kupić sobie segregatora i wpinek za kilka złotych żeby trzymać te wszystkie, rozmaite papiery w jednym miejscu i potem nie gubić - ale z biegiem lat wydaje mi się, że oczywiste rozwiązania są najtrudniejsze do zaimplementowania. Tak więc kupiłem trochę auto Schroedigera, które jednocześnie odbiór miało i nie miało - a odpowiednikiem otwarcia pudełka byłby telefon do Sanepidu i ustalenie kolejnych kroków, które muszę wykonać. Dodam jeszcze, że nawet nie przyszło mi do głowy, że gość co do papierów mnie po prostu okłamuje tylko po to, żeby szybciej spieniężyć zawadzającą mu ruchomość. Na takie przemyslenie naszło mnie już jednak dopiero kilka dni po kupnie;)
No ale po kolei. Samochód przerejestrowałem na siebie jak w przypadku zwykłego auta, oddałem do wspomnianym parę wpisów wcześniej mechaniurów - i wziąłem się za sanepid. Najpierw postanowiłem sprawę załatwić telefonicznie:
"Sanepid, inspektor sanitarny Bogusław Łopacki, słucham?"
"Dzień dobry, yyy, no bo ja kupiłem auto z odbiorem sanepidu, ale te dokumenty zaginęły i chciałbym zawnioskować o wydanie ich duplikatu oraz zapytać, jak ogólnie mam to zrobić"
"A gdzie był robiony odbiór?"
"Yyyy, no, w Warszawie"
"Ale w którym Sanepidzie? Są dwa"
"Ale jak to dwa?"
"Jeden jest na prawobrzeżną Warszawę, drugi na lewobrzeżną"
"O, to nie wiem"
"No to proszę się dowiedzieć, a w ogóle to takie rzeczy to nie przez telefon, to trzeba przyjechać i złożyć podanie, do widzenia"
Informacja, że oto w Warszawie są dwa Sanepidy, trochę zbiła mnie z tropu. Pół biedy, że byłem w stanie ustalić, w którym (najprawdopodobniej) znajdują się rzeczone dokumenty, bo człowiek sprzedający mi auto mieszkał i zarejestrował go po prawej stronie Wisły. No ale co teraz, skoro ja zarejestruje go i prowadzę działalność po lewej stronie? Po paru godzinach uznałem, że niech martwi się o to sama organizacja, więc do sanepidu zadzwoniłem drugi raz. Tym razem jednak bogatszy o nową wiedzę i doświadczenia, wybrałem prawobrzeżny.
"Dzień dobry, no tak, bo ja kupiłem samochód, który miał u Państwa robiony odbiór i chciałem poprosić o wydanie duplikatu dokumentów, tylko w tym celu chciałem złożyć podanie i teraz się zastanawiam - czy mam składać u Państwa, bo tu są te dokumenty - czy w tym drugim, bo ja mam działalność po drugiej stronie Wisły?"
"Uuuu, no, dobre pytanie, zapytam koleżankę (...) Uuu, wie pan co, bo koleżanka w sumie to nie wie, dziwny przypadek, ale niech pan składa tam gdzie ma pan działalność, tak będzie najlepiej"
"Ok, to dziękuję, do widzenia"
Zadowolony z siebie parę dni później z pięknym, wydrukowanym i podpisanym podaniem pojechałem na ulicę Kochanowskiego w Warszawie. Tam przeżyłem kilka kolejnych etapów zdziwienia xD Pierwszym było to, że punktem składania podań było takie cieć-okienko xD Jak się jednak okazało, urzędujący tam pan ochroniarz był dużo bardziej zorientowany od reszty urzędniczej zgrai. Na moje pytanie, czy z uwagi na proceduralny galimatias dobrze wybrałem miejsce złożenia podania pan podrapał się w głowę, a potem gestem wskazał mi abym poszedł za nim do pokoju na górze. Tam urzędnicy zaczęli się głowić. Jedna Bożenka powie tak, druga Grażynka inaczej. Chaos, który w krótkim czasie zapanował przypominał ten z kreskówki Dwanaście prac Asterixa. Ostatecznie stanęło na tym, że o ile miejsce złożenia podania ich zdaniem się nie zgadza, to już w drodze wyjątku dziś pismo przyjmą - ale samo podanie muszę przepisać na nowo w formie którą mi podyktują. Podobno moje pismo nie spełniało pewnych wymogów formalnych, stąd potrzeba pracowitego - i ręcznego - przepisania na kartce pod czujnym okiem Pani Sanepidowej XD
Dwa tygodnie czekania później dostałem telefon. Okazało się, że sanepidowe dokumenty to nie jest jakiś tam dowód rejestracyjny, że po prostu wpisuje się nowego właściciela i elo. Przez fakt, że mój bus sprzedawał w przeszłości jedną rzecz, a teraz będzie sprzedawał inną cały proces wyrabiania dokumentów będę musiał przejść od zera. Na pytanie, czemu mam ponownie robić odbiór, skoro wymagania są dokładnie takie same w obu przypadkach, a samo auto nic się nie zmieniło od momentu wyrabiania poprzednich papierów uzyskałem odpowiedź - takie są przepisy. Jak to w PL zwykle bywa uznałem, że pewnie chodzi po prostu o proces prowadzony dla samego procesu. Sprawdzenie, pieczątka - i wszystko będzie na legalu. Zanim to jednak nastąpi, musiałem znów pokwapić się z kolejnym podaniem, rzecz jasna osobiście xD
Parę tygodni później znów dostałem telefon. Dzwoniła pani z sanepidu, co ciekawe prawobrzeżnego - z informacją, że termin odbioru został wyznaczony na jutro i mam podjechać. Znów trochę zbiło mnie to z tropu, bo przecież nie składałem podania w prawobrzeżnym sanepidzie xD Pani jednak powiedziała, że procedura jest taka, że tam gdzie auto miało robiony pierwszy odbiór, tam ma mieć robiony zawsze. Trochę było to dziwne, bo wcześniej powiedzieli mi co innego no i trochę strachłem, co by było gdybym auto kupił np w Szczecinie xD ale już nie chciało mi się dyskutować.
Nazajutrz przyjechałem 15 minut przed czasem i czekając na swoją kolej starałem się mieć wygląd możliwie lichy i durnowaty, żeby sanepidowe grażynki poczuły litość i nie próbowały mnie przypadkiem uwalić za jakąś pierdołę xD Sam odbiór poszedł gładko - pani obejrzała samochód, weszła do środka, przejrzała podpisane umowy na odbiór śmieci, na najem miejsca, wynajem toalety dla pracowników i powiedziała że wszystko jest ok. Ja przyjąłem standardową taktykę, jaką obierałem kiedy musiałem podjechać zrobić przegląd techniczny jakiegoś gruza albo załatwić coś w dziekanacie za czasów studenckich. Na wypowiadane uwagi robiłem smutne oczy i przejętą minę i mówiłem, że tak tak, ja nie wiedziałem, ja to ogarnę. Ale tak naprawdę nie było się do czego doczepić. Jedynym elementem, który musiałem uzyskać, a którego nie miałem była dokumentacja HACCAP. Pani powiedziała, żebym dokument taki przygotował i wysłał mailem. Jak się okazało, była to czysta formalność - po wpisaniu w wyszukiwarce "haccap dokumentacja" dostałem całe mnóstwo wyników ze stronami firm, które zajmują się przygotowaniem takowej. Jeden telefon, pani po drugiej stronie poprosiła o krótki opis tego, czym buda będzie handlować i dwie godziny później dostałem 60 stronicowego gotowca, z którym w świetle przepisów powinien zapoznawać się każdy pracownik i który dokumentuje każdy pojedyńczy krok wymagany przed przygotowaniem posiłku dla klienta. Nie przestaje mnie to dziwić - zamiast trzymać się prostych, łatwych do wpojenia reguł - tworzy się grubą księgę, z której nikt nie skorzysta i której jedynym zadaniem jest odhaczenie checkboxa "Haccap" na liście. Cyrk na kółkach, no ale co zrobić. Byłem z siebie bardzo zadowolony, bo oto udało mi się ukończyć kolejny etap na mojej ścieżce i mogłem zacząć już na legalu rozpoczynać sprzedaż. Ruszyłem tak naprawdę dwa dni później, ale o tym napiszę jeszcze w kolejnym poście, bo jak się okazało - nie był to koniec historii z Sanepidem xD
Kilka dni po rozpoczęciu handlu dostałem telefon. Dzwonił lewobrzeżny Sanepid xD
"Dzień dobry, proszę jutro przyjechać samochodem zrobić odbiór"
"Yyyy, ale ja już robiłem odbiór. W zeszłym tygodniu. W tym drugim Sanepidzie"
"COOOO?! Jaki prawem, kto panu tam odbiór zrobił? U NAS MUSI PAN ZROBIĆ! Proszę przyjechać jutro o 7:00, KONIECZNIE! Bez tego nie będzie wydana dokumentacja!"
Wychodziło na to, że nie bardzo miałem jakiś wybór. Z samego rana musiałem pojechać autem na drugi koniec Warszawy (działałem na Mordorze na Domaniewskiej, sanepid był na Bielanach), załatwić formalności, potem auto odstawić z powrotem na Mordor i wreszcie pojechać do centrum do swojej "normalnej" pracy, która startowała o 9. To wszystko w godzinach porannego szczytu i za czasów, gdy Mordor faktycznie był Mordorem - ogromne korki, tysiące samochodów, dziesiątki tysięcy ludzi i wąskie, zapchane uliczki. Kolejny dzień zapowiadał się naprawdę wspaniale.
Znów planowałem użycia taktyki na biedaka, ale z uwagi na to, że buda zaczęła już działalność uznałem, że może mądrze było jeszcze podjechać do domu i wszystko bardzo dokładnie wyczyścić - ot, dla pewności. Tu mała dygresja. Pisałem jakiś czas temu, że jazda budą przypominała nieco pływanie żaglówką - przy gwałtownych manewrach wszystkie luźne lub źle umocowane przedmioty zaczynały latać po pace. Również z uwagi na to, że podczas przebudowy niespecjalnie brałem to pod uwagę, wszystkie dodane elementy wyposażenia były zabezpieczone w stylu Walaszka - jako tako, na 30%. No i co się dzieje. Jadę z Mordoru budą do domu, miałem dosłownie 8 minut jazdy. W pewnym momencie następuje klasyczny, polski manerw - na trzypasmowej drodze koleś jadący skrajnym, lewym pasem (ja jadę prawym) przypomina sobie, że za 50 metrów musi skręcić w boczną uliczkę. Przebija się przez dwa pasy na prawy jadąc jakieś 80km/h, ląduje 10 metrów przed moją maską i hamuje prawie do zera, bo za 5 metrów ma skręt. Ja w tym momencie odpalam tryb paniki, wciskam hamulec - przy czym buda bardziej spowalnia niż hamuje - i modlę się, by w niego nie uderzyć. Moje modlitwy chyba akurat tego dnia ktoś wysłuchał, bo cudem nie wjechałem w jego tył - natomiast u siebie z tyłu, na pace usłyszałem jakiś hałas i łomot - na ten moment jednak nie przywiązywałem jednak do tego większej uwagi. Parę minut później zaparkowałem auto pod domem i podstanowiłem zajrzeć na tył, żeby ocenić ewentualne straty. No i jest problem - drzwi są czymś zablokowane. Próbuję je przesunąć, a spod progu widzę wypływającą, żółtawą maź. Co się stało? Okazało się, że przy moim gwałtownym hamowaniu nie wytrzymało zabezpieczenie lodówki. Drzwi lodówki otworzyły się i wypadł z niej 18-litrowy, pełny pojemnik z ciastem naleśnikowym - składającym się klasycznie z mąki, mleka, jajek i dużej ilości masła. Pojemnik najpierw spadł z około pół metra, uderzył w stoliki (wiozłem na pace stoliki, przy których siadali klienci, bo nie miałem ich tego dnia akurat czym przypiąć na miejscu), przy uderzeniu pękł. Następnie reszki pojemnika przejechały z końca budy gdzie znajdowała się lodówka, po blatach stolików aż na początek paki - rozrzucając dookoła to co w nich było. Widok był masakryczny. Nie wiem nawet do czego mogłbym to porównać - wyobraźcie sobie, że w małym pokoju wkładacie granat do prawie dwudziestolitrowego pojemnika z ciastem na naleśniki a potem ten granat wybucha. Tak to mniej więcej wyglądało, nigdy wcześniej ani nigdy później (no... prawie xD O tym jeszcze napiszę) nie widziałem czegoś tak masakrycznego. Pierwszy raz od nie wiem kiedy po prostu opadły mi ręce i nie wiedziałem co robić. Po chwili wybuchłem. Przez kolejne minuty darłem mordę jak opętany, przeklinając wszystko co się da, kopiąc co się da, wywracając co się da i całkiem możliwe - ślizgając się i przewracając w żółtawej mazi. Pomogło. Ciśnienie ze mnie uleciało. Co też istotne, po moim wybuchu szału środek wcale nie wygladał tak znowu gorzej niż przed xD wytarłem na ile się dało buty i poszedłem do szoferki podumać. Była godzina 19:00, robiło się ciemno. Miałem 12 godzin żeby doprowadzić wnętrze do jako-takiego stanu i usunąć 18 litrów ciasta naleśnikowego, które było wszędzie.
Na start w ruch poszły ręczniki papierowe, jednak po godzinie i wyczerpaniu wszystkich rolek wyszło, że usunąłem może 20% bałaganu - i to tego najłatwiejszego w sprzątnięciu. Co gorsze, ciasto pomału zaczynało zasychać, co nie wróżyło najlepiej. Potrzebowałem pilnie pomocy - miałem jednak szczęście (w nieszczęściu). Dobry kumpel był akurat w okolicy i zadzwonił z pytaniem co robię - gdy powiedziałem mu o kilkunastu litrach ciasta i sprzątaniu tego zaoferował pomoc. Miałem dodatkową parę rąk i wyglądało to ciut lepiej, wciąż jednak roboty było mnóstwo. Na start pojechaliśmy do hipermarketu, nakupowaliśmy szmat i ręczników papierowych i stojąc na parkingu probowaliśmy jakoś ogarnąć zalegającą breję, szło to jednak bardzo powoli i opornie - po dwóch godzinach pracy udało się co prawda oczyścić niektóre miejsca, ale wciąż wnętrze wyglądało jak obraz nędzy i rozpaczy. Najgorsza była podłoga zalana na grubość palca masą naleśnikową. Potrzebowaliśmy zmienić podejście.
Po zastanowieniu się uznaliśmy, że nie ma innej opcji i podłogę trzeba po prostu wypłukać wodą. To również jednak nie było proste - ze względu na próg przy drzwiach od tylnej ściany, nalana do środka woda albo zostałaby w środku na stałe albo zaczęła wsiąkać wraz z ciastem w przeróżne szpary i tylko pogorszyłaby sytuację. Udało nam się jednak wymyśleć i na to sposób. Próg zdemontowaliśmy, a auto pojechaliśmy zaparkować na na wałach wiślanych - tak, że tył był dobre pół metra niżej niż przód. Czemu tam? Po pierwsze, było relatywnie blisko. Po drugie, nie przychodziło mi na szybko do głowy inne miejsce, gdzie będę miał podobny spadek terenu. Po trzecie wreszcie, ze względu na późną porę i relatywnie odludną okolicę, wydawało się, że tam będzie najmniejsza szansa, że ktoś zwróci uwagę, że dwóch głąbów wypłukuje jakiś syf przez tylne drzwi zaparkowanego dostawczaka xD O dziwo, pomysł zadziałał. Woda z pomocą mopa dość sprawnie wypłukiwała nazbierane ciasto i jakąś godzinę oraz 15 baniaków wody później wnętrze było ogarnięte. Dochodziła trzecia w nocy, kumpla odstawiłem do domu, a sam wróciłem do swojego. Gdy uporałem się ze wszystkim była już 4 rano, buda była jako-tako ogarnięta, nie było może perfekcyjnie ale i tak dużo lepiej niż to, jak wyglądało to parę godzin wcześniej. Miałem jakieś półtorej godziny snu, żeby potem zerwać się, pojechać do sanepidu i być tam na siódmą rano na kontrolę. Wstałem nieprzytomny, jak po grubej imprezie. Głowa mnie bolała, mózg ledwo kontaktował, oczy się kleiły - ale nie było wyjścia, trzeba było jechać. Całą drogę przeklinałem moment, gdy przyszło mi do głowy kupowanie foodtrucka i modliłem się tylko o to, żeby dopiero co rozpoczęty dzień już się skończył.
Na kontroli były tym razem dwie panie sanepidowe, jedna jakaś stara wyjadaczka i druga młoda, praktykantka. Jako człowiek, który jeden odbiór już w życiu przeszedł szybko oprowadziłem je po aucie: "Proszę bardzo, tu jest szafka na środki czystości, przestrzeń do przebierania się, blaty robocze, zlewy, umowy, księga HACCAP" - chciałem mieć wszystko jak najszybciej za sobą - "Jest ok?". Starsza sanepidówa przyglądała się wszystkiemu: "O, a tu ma pan bojler na wodę. To proszę włączyć ten boiler i zagrzać w nim wodę, zobaczymy czy działa". Na nic zdały się moje tłumaczenia, że wcześniej go nie uruchamiałem i nawet nie wiedziałem, czy działa na 12 volt czy 230V, do czego potrzebowałbym wpiąć się do sieci. Nie wiedziałem nawet, ile potrwa nagrzewanie wody. Sanepidówa była nieubłagana. Dała mi pięć minut na uruchomienie boilera, nieważne jak - w przeciwnym razie obiór będzie niezaliczony. Na myśl o tym, że jeszcze raz będę musiał przechodzić cały ten cyrk, znów pisać podania, znów umawiać się, znów przyjeżdżać i użerać się - chciało mi się rzygać. Stara sanepidówa mówiąc że mam parę minut na ogarnięcie się poszła na górę do swojej kanciapy, zostawiając ze mną młodszą asystenkę. Ja w tym czasie desperacko walczyłem z bojlerem, który na dobrą sprawę nie wiedziałem nawet czy działa. W tym czasie, niczym w grze, wyobraźnia podsuwała mi sugestie na różne opcje dialogowe z młodszą sanepidówą z różnymi wyjściami z sytuacji - blef, łapówka, granie na litość, uwiedzenie jej xD Ale mimo moich prób żadna z opcji nie działa, strach przed przełożoną był silniejszy niż moje smutno-proszące spojrzenie pobitego kota xD Po dziesięciu minutach walki, oglądania bezpieczników, śledzenia kabli i wciskania rozmaitych przycisków dałem za wygraną, nie wiedziałem co zrobić żeby włączyć ten cholerny boiler, nie wiedziałem nawet czy w ogóle działa. W poczuciu porażki, krzywdy, niesprawiedliwości i straconego czasu poszedłem do kanciapy starej sanepidówy.
"No i co, udało się uruchomić boiler?" - zapytała stara. Nie czekając na moją odpowiedź, młodsza zaprzeczyła. Stara tylko pokiwała głową, podpisała się na jakimś papierku - "Proszę pana, w takim razie auto jest niesprawne. Trzeba ten boiler naprawić i ponownie przyjechać zrobić odbiór jak wszystko będzie gotowe. Oczywiście po napisaniu stosownego podania. Póki co natomiast odbioru nie ma i auto nie nadaje się do użytkowania. Nie może prowadzić pan działalności." W poczuciu porażki i pogodzenia się z losem już wyciągałem ręce po papier z niezaliczonym odbiorem, gdy nagle w mojej głowie pojawiła się nowa opcja dialogowa: CHAOS. Pomyślałem, że kliknę i zobaczę co się stanie.
"Wie pani co, no tak, ja wszystko rozumiem, będę musiał coś zrobić z tym boilerem. Tylko wie pani, ja dosłownie parę dni temu byłem w tym drugim sanepidzie i miałem tam robiony odbiór i przeszedłem go pozytywnie. I teraz państwo chcieliście, żebym ja przyjechał do państwa zrobić odbiór po raz drugi - i u państwa go nie przeszedłem. Więc mam teraz dwa dokumenty, jeden pozytywny i drugi negatywny na to samo auto. To w końcu jak jest?"
Nastała kilkusekundowa cisza, po której sanepidowe grażynki w liczbie trzech czy czterech (w kanciapie urzędowała ich większa grupa) rzuciły się do mnie i do dokumentów z poprzedniego obioru, które przezornie zabrałem ze sobą. Z namaszczeniem i skupieniem wertowały papiery pochodzące z drugiego sanepidu. W końcu jedna sanepidówa wzięła do ręki stary, stacjonarny telefon i wybrała numer. "Halo, Bożenka? Był u was pan z samochodem robić odbiór? Numer rejestracyjny taki i taki? Aha. No i ma ten odbiór? Aha. No dzięki, bajo. Proszę pana, pan ma odbiór już zrobiony, po co pan w ogóle do nas przyjechał i marnuje nasz czas? To w ogóle niepotrzebne wszystko było. A działalność może pan prowadzić."
Nie byłem do końca pewny, co się właśnie odjebało, ale nie chciało mi się już nawet dyskutować. W milczeniu, ale i w poczuciu zwycięstwa opuściłem budynek sanepidu. Potem już tylko kurs na Mordor, zostawienie tam samochodu, przesiadka na motocykl, przejazd do biura w deszczu, dotarcie na miejsce kompletnie przemoczonym i siedzenie z laptopem przez kilka godzin w salce konferencyjnej żeby wyschnąć i nie wyglądać jak debil - i dzień był zaliczony. Był to pierwszy i na szczęście ostatni kontakt z sanepidem, jaki miałem przez czas mojej gastrokariery. A księga HACCAP trafiła do szuflady, gdzie leży po dziś dzień i nikt jej więcej nie widział. Koniec.
Tzn. jest to koniec wpisu o sanepidzie, bo kolejne jak będą - mam nadzieję, że z trochę większą częstotliwością niż do tej pory:) W kolejnym wpisie trochę o ludziach, z którymi pracowałem.