W tym #piechurwedruje
---------
Szczyty: Kotoń Zachodni, Zembalowa, Łysina (Beskid Makowski, Beskid Wyspowy)
Data: 10/11 listopada 2022 (czwartek/piątek)
Staty: 49km, 11h40, 1.865m przewyższeń
Listopad był chłodny i raczej nie rozpieszczał, a pogoda średnio zachęcała do spacerów. Był jednak ktoś, komu te warunki w ogóle nie przeszkadzały i w deszczu, w nocy, postanowił przejść 36 kilometrów z Międzybrodzia Bialskiego do Wadowic - tym kimś był mój tata. Nie powiedział mi nic o tej wyprawie i gdyby mama się nie wygadała, to pewnie dowiedziałbym się o niej post factum. Oj, zapiekło mnie wtedy ego i zazdrościłem pomysłu okrutnie. Zacząłem wtedy snuć własny plan, który zrealizować miałem już kilka dni później.
Moim celem było obskoczenie możliwie jak największej liczby szczytów w okolicach Pcimia. Ponieważ w deszczu chodzić nie lubię, czekałem na jakieś sprzyjające warunki pogodowe, które nadarzyły się w przeddzień Dnia Niepodległości. Żona zgodziła się zająć usypianiem Myszy, dzięki czemu już o 19:45 byłem na parkingu kościelnym w Pcimiu, gdzie zostawiłem samochód i wyruszyłem w trasę.
Po niedługim marszu żółtym szlakiem wkroczyłem do lasu. Księżyc wynurzał się co chwila zza chmur towarzysząc mi przez większość czasu. Szedłem żwawo, stając się wyregulować oddech i znaleźć odpowiedni balans w organizmie. Kijkami wystukiwałem sobie rytm, wprawiając się w stan lekkiego transu; stukanie miało też informować zwierzęta o tym, że nadchodzę. Pod nogami chrzęściły rozdeptywane suche liście, a wyobraźnia powoli zaczynała grać mi na nosie wyłapując w mroku fantastyczne kształty.
Idąc w takich warunkach słuch robi się bardzo wyczulony i każdy najmniejszy szmer stawia wszystkie zmysły na baczność. Wkrótce zobaczyłem pierwsze pary oczu śledzące mnie spomiędzy drzew. Te pierwsze kontakty z sarnami, do których te oczy należały, były stresujące i powodowały u mnie uczucie dyskomfortu, manifestujące się przez gęsią skórkę wędrującą wzdłuż kręgosłupa do karku. Szedłem czujnie i byłem raczej spięty. W jednym momencie można było zobaczyć ze szlaku, żeby zobaczyć Diabelski Kamień w Stróży - zacząłem do niego iść, ale mimo krótkiego odcinka spietrałem i, bacznie obserwowany spomiędzy gałęzi, wróciłem na szlak.
Kontynuowałem wyprawę i wkrótce dotarłem na Pękalówkę, a następnie na Kotoń Zachodni. Kijki przydały się po drodze kilka razy przy pokonywaniu rozległych kałuż. Kotoń nie zachwycił, nie miał zbyt wiele do zaoferowania.
Skierowałem się w stronę skrzyżowania pod Gorylką i idąc tam zobaczyłem między drzewami jakieś światełka. W miarę jak się zbliżałem robiło się ich coraz więcej. Zacząłem sobie wkręcać, że właśnie trafiłem na mszę satanistów albo spotkanie neonazistów, i mogę zacząć żegnać się z życiem. Okazało się jednak, że był to tylko okazałych rozmiarów ośrodek wypoczynkowy z kilkoma domami z bali.
Zacząłem iść asfaltową drogą i pod Gorylką odbiłem w czarny szlak. Minąłem kilka domków, po czym znów zagłębiłem się w las. Doszedłem do skrzyżowania pod Groniem Tokarskim, od którego asfalt już cały czas prowadził mnie do Tokarni. Oprócz małej kapliczki zrobionej na rosnącym przy drodze drzewie nic ciekawego się nie działo.
W Tokarni zrobiłem krótką przerwę na kanapkę. Było po 1 w nocy, tempo miałem niezłe. Kontynuowałem marsz czarnym szlakiem i niebawem znów opuściłem zamieszkałe tereny, zaczynając wspinaczkę na kolejny szczyt. Nagle, niedaleko przed sobą zobaczyłem białą postać. Zupełnie się tego nie spodziewałem i włosy na karku zjeżyły mi się momentalnie. Zbliżyłem się powoli i okazało się, że jest to figura anioła. Dalej z ciemności wyłoniły się kolejne, a ja zastanawiałem się co jest grane. Klimat był zupełnie odjechany i trochę nierealny (w domu sprawdziłem, że była to Kalwaria Tokarska). Wkrótce przestałem jednak o tym myśleć, bo podejście zaczęło dawać mi w kość.
Jakoś wczołgałem się na Golec, z którego po chwili doszedłem na Zembalową. Nie pamiętam dobrze tego odcinka, skupiłem się tylko na tym, żeby dotrzeć na szczyt. Rozpocząłem schodzenie żółtym szlakiem do Lubnia, a trasa zaczynała się już nieznośnie dłużyc. Stada saren albo pojedyncze osobniki spotkałem mniej więcej co godzinę, ale na tym etapie przestały wzbudzać we mnie emocje. Zwykle, żeby jakoś urozmaicić sobie czas, coś do nich mówiłem - zdaję sobie sprawę jak to musiało wyglądać.
Dotarłem w końcu do Lubnia, który spowity był lekką mgiełką, nadając oświetlonemu kościołowi Jana Chrzciciela ciekawej atmosfery. Zjadłem kolejna bułkę, wymieniłem baterie w czołówce, wypiłem herbatę i, w dalszym ciągu żółtym szlakiem, udałem się zdobywać ostatni szczyt. Trasa znów prowadziła częściowo przy drodze, by później skręcić w osiedle domków i wreszcie zanurkować w las. Rozpocząłem długą wspinaczkę na Łysinę.
Na tym etapie towarzyszył mi już ostry kryzys, który trwał chyba 2 godziny. W głowie miałem same negatywne myśli, byłem zmęczony, marzyłem o tym, żeby się położyć. Brak regularnego snu od długiego czasu, ciężki okres w pracy, to wszystko zaczynało się mścić i odciskać piętno na mojej formie. Nie będę ukrywać - w tamtym momencie nie odczuwałem żadnej przyjemności z wycieczki. Wejście na Kamionkę kosztowało mnie dużo energii i gdy następnie, klnąc na czym świat stoi, dotarłem na Patryję, byłem już wyczerpany i zwyczajnie zły.
Usiadłem przy znajdującym się tam stoliku, żeby odpocząć i uzupełnić zapasy energii. Doprowadziłem się niestety do stanu, w którym miałem odruch wymiotny przy próbie jedzenia. Herbata pomogła uspokoić żołądek, a ja rozglądałem się dookoła zastanawiając się, czy byłbym w stanie zasnąć na grubej gałęzi widocznego kawałek dalej drzewa.
Przesiedziałem tak kilkanaście minut zmuszając się do jedzenia i w końcu ruszyłem dalej. Okazało się, że zastosowana kuracja pomogła i po kilku chwilach wrócił mi zarówno humor, jak i siły, aż mnie to trochę zaskoczyło. Kontynuowałem wspinaczkę i niebawem byłem już na Łysinie, ostatnim z zaplanowanych szczytów. Odbiłem w czerwony szlak i zacząłem schodzić do schroniska na Kudłaczach, gdzie chciałem przybić pieczątkę, niestety nocą było zamknięte. Poszedłem dalej i wkrótce znalazłem się na Działku, przy którym było kilka domów mieszkalnych.
Odbiłem w żółty szlak, który chwilę prowadził asfaltową drogą, by ostatecznie skręcić w las. Czułem się dobrze, szedłem dziarsko, zapominając o towarzyszącym mi jeszcze godzinę wcześniej kryzysie. Moja wycieczka powoli dobiegała końca i wiedziałem, że za jakąś godzinę będę już przy samochodzie. Po drodze postanowiłem jednak jeszcze zobaczyć Wielki Kamień, do którego można było trafić skręcając w krótki odcinek czarnego szlaku. Rzecz jasna przegapiłem ten skręt i musiałem się wracać. Sam kamień rzeczywiście był wielki.
Odchodząc od niego zauważyłem coś osobliwego, mianowicie, że światło latarki przestaje być potrzebne. Dopiero wtedy zorientowałem się, że zaczyna się rozjaśniać. Ciężko mi opisać, z jaką radością przywitałem światło po całej nocy włóczenia się w ciemności. Przeżycie miało charakter nieco mistyczny i trochę duchowy - oto las, który do tej pory był surowy, nieprzyjazny i tajemniczy, odkrywał przede mną swoje piękne barwy. Oczy chłonęły cudowne czerwienie opadłych liści, zachwycającą ciemną zieleń iglastych gałęzi, intensywne brązy wilgotnej kory. Popatrzyłem w górę i pomiędzy wierzchołkami nagich gałęzi zobaczyłem rozjaśniające się niebo. Byłem w raju. Na prawdę zapomniałem, że na tym świecie istnieje coś takiego jak kolor. Zaczerpnąłem głęboki oddech chłodnego powietrza i ruszyłem dalej.
Doszedłem na skraj lasu, skąd w końcu mogłem podziwiać okoliczne widoki. Zacząłem widzieć coraz więcej domostw i wkrótce dotarłem do asfaltowej drogi. Przeszedłem przez jakieś pole, minąłem dwie panie, które właśnie zaczynały swoją wędrówkę w góry, następnie przeszedłem nad Rabą i już byłem ponownie w Pcimiu, przy swoim samochodzie. Zapakowałem się do środka i po dość krótkim czasie dotarłem do domu, gdzie wziąłem ciepły prysznic i położyłem się w końcu spać.
Trasa dla zainteresowanych.
#gory #podroze #wedrujzhejto #fotografia
Dobrze, że w domu czekało spanko, a nie opieka nad Myszą
@ruhypnol Hehehe, zaciągnąłem u żony dług, który spłaciłem przy innej okazji
Zaloguj się aby komentować