Siema,
Dzisiaj opowiem o wczorajszej wycieczce, póki pamięć świeża. Zachęcam do czytania i obserwowania tagu #piechurwedruje
---------
Szczyt: Luboń Wielki (Beskid Wyspowy)
Data: 30 października 2023 (poniedziałek)
Staty: 9km, 6h30, 570m przewyższeń
Plan na wyprawę zrodził się dzień wcześniej - akurat byłem u rodziców i okazało się, że tata ma następnego dnia wolne. Ja również wziąłem na ten dzień urlop i myślałem jak wykorzystać dobrą pogodę. Szybko przeszedłem w pamięci część tras w okolicy, na których już byłem, i stwierdziłem, że ta na Luboń Wielki będzie najlepsza pod względem kilometrów, przewyższeń i czasu.
W poniedziałek wstałem przed 6, przygotowałem prowiant i inne potrzebne rzeczy, a następnie obudziłem Mysz i przygotowałem ją do wyjścia. Pojechaliśmy po tatę i ruszyliśmy w stronę Rabki-Zarytego. W międzyczasie żona została w domu z mniejszym stworkiem.
Zaparkowaliśmy przy Lewiatanie na parkingu dla turystów (10 zł za dobę) i rozpoczęliśmy wycieczkę. Wejście zaplanowaliśmy szlakiem żółtym, czyli percią Borkowskiego. Krótka część trasy prowadziła przy ulicy, ale dość szybko skręciła w górę. Pogoda była wspaniała, temperatura odpowiednia i ostatecznie zostaliśmy w samych podkoszulkach. Droga szybko zrobiła się błotnista i Mysz wykorzystała okazję, żeby się w to błoto wywalić, także już od początku wycieczki wyglądała jak mała świnka.
Już niedługo błoto zostało przykryte liśćmi i szło się znacznie lepiej. Trasa prowadziła przy rozległym polu, z którego można było podziwiać widoki na okoliczne góry. Barwy dostępne wokół nasączały nam oczy intensywnymi odcieniami żółci i pomarańczy. Na skraju lasu była ława, przy której zrobiliśmy krótką przerwę (nie licząc wcześniejszych Myszowych postojów).
Weszliśmy do lasu i rozpoczęliśmy zdobywanie wysokości. Na razie, oprócz błota, droga nie sprawiała żadnych problemów. Tylko młoda wpadła w tryb zaciętej płyty powtarzając, że się nudzi, bolą ją nóżki itp. Na szczęście las oferował na tyle dużo elementów odwracających uwagę, że jakoś udawało się iść do przodu.
Od pewnego momentu trasa zmieniła się odczuwalnie - nachylenie zwiększyło się, a na drodze pojawiły się duże głazy. Córce coraz bardziej plątały się nóżki, więc cały czas szliśmy za rękę. Wkrótce dotarliśmy na ten rezerwatu Luboń Wielki, który olbrzymimi głazami był już usiany. Powoli wchodziliśmy coraz wyżej, aż naszym oczom ukazała się główna atrakcja szlaku, czyli największe gołoborze Beskidu Wyspowego.
Na ogromnym skałach zrobiliśmy dłuższą przerwę na posiłek, a także ubraliśmy się w bluzy, bo wiatr zaczął być bardziej odczuwalny. Następnie rozpoczęliśmy wspinaczkę. Klimat był świetny, kolory wspaniałe, widać też było Tatry skąpane w chmurach. Trasa dała mi jednak po głowie, bo ciężko mi było zachować równowagę trzymając cały czas Myszę za rękę i uważając, gdzie stawia kroki, jednocześnie samemu nie patrząc pod nogi. Ten etap trochę nas spowolnił i mimo, że daliśmy radę, nie wiem czy poleciłbym go osobom z małymi dziećmi. Co prawda minęła nas dwójka innych dzieciaków, jednak trochę starszych od mojej córy, która dopiero w przyszłym roku kończy 4 lata.
Malowniczość i różnorodność trasy nie skończyła się jednak na gołoborzu. Zaraz za nim wkroczyliśmy w piękny las złożony w głównej mierze z wysokiej buczyny karpackiej. Widać go dobrze z samego dołu góry, zwłaszcza jesienią, bo tworzy rdzawą plamę przy szczycie. Tutaj również czekała nas wspinaczka stromo pod górę - noga nie jeden raz mi się ześlizgnęła, ze względu na wysoką sypkość podłoża. Był to jednak ostatni ostrzejszy moment i za nim droga już się wypłaszczała.
Tak dotarliśmy do schroniska na Luboniu Wielkim. Przed wejściem do niego jest mała drewniana platforma, z której można podziwiać szczyty m.in. najbliżej położony Szczebel czy Lubogoszcz. W schronisku zjedliśmy pyszną szarlotkę na ciepło z bitą śmietaną, przybiliśmy pieczątki (to już trzeci szczyt młodej w tym roku), po czym ruszyliśmy w drogę powrotną do samochodu.
Schodziliśmy niebieskim szlakiem, który przez pierwszy etap był usiany kamieniami. Nie szło się zbyt komfortowo, zwłaszcza komuś z bardzo małymi stopami. Mysz trochę się złościła, ale i tak była dzielna i wytrzymała. Wkrótce jednak zrobiło się znośniej i tempo mieliśmy względnie szybkie. Las wyglądał przepięknie, dzięki czemu droga zyskała wiele uroku - gdy wchodziłem nią rok wcześniej w lecie nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Aż ciężko uwierzyć, że trasy, które biegną na ten sam szczyt niemal równolegle do siebie, tak bardzo się różnią.
Im niżej, tym więcej było błota ze względu na przecinające ścieżkę strumyki. Na szczęście w niektórych momentach dało się iść poboczem. W końcu dotarliśmy do samochodu, zapłaciliśmy za parking i odjechaliśmy. W drodze powrotnej wykończony Myszor odleciał nawet nie wiem kiedy.
Podsumowując: trasa, która według map zajmuje przeciętnemu turyście 2h40, nam pochłonęła 6h30. Mój standardowy przelicznik trochę mnie zawiódł, ale głównie przez to, że nie wziąłem pod uwagę błota oraz tego, jak bardzo spowolni nas wychodzenie po dużych głazach, gdzie musiałem dobrze asekurować córkę. Perć Borkowskiego polecam każdemu, jest niesamowita i chyba nie ma takiej drugiej trasy w Beskidzie Wyspowym.
Trasa dla zainteresowanych.
#gory #podroze #fotografia #wedrujzhejto
Dzisiaj opowiem o wczorajszej wycieczce, póki pamięć świeża. Zachęcam do czytania i obserwowania tagu #piechurwedruje
---------
Szczyt: Luboń Wielki (Beskid Wyspowy)
Data: 30 października 2023 (poniedziałek)
Staty: 9km, 6h30, 570m przewyższeń
Plan na wyprawę zrodził się dzień wcześniej - akurat byłem u rodziców i okazało się, że tata ma następnego dnia wolne. Ja również wziąłem na ten dzień urlop i myślałem jak wykorzystać dobrą pogodę. Szybko przeszedłem w pamięci część tras w okolicy, na których już byłem, i stwierdziłem, że ta na Luboń Wielki będzie najlepsza pod względem kilometrów, przewyższeń i czasu.
W poniedziałek wstałem przed 6, przygotowałem prowiant i inne potrzebne rzeczy, a następnie obudziłem Mysz i przygotowałem ją do wyjścia. Pojechaliśmy po tatę i ruszyliśmy w stronę Rabki-Zarytego. W międzyczasie żona została w domu z mniejszym stworkiem.
Zaparkowaliśmy przy Lewiatanie na parkingu dla turystów (10 zł za dobę) i rozpoczęliśmy wycieczkę. Wejście zaplanowaliśmy szlakiem żółtym, czyli percią Borkowskiego. Krótka część trasy prowadziła przy ulicy, ale dość szybko skręciła w górę. Pogoda była wspaniała, temperatura odpowiednia i ostatecznie zostaliśmy w samych podkoszulkach. Droga szybko zrobiła się błotnista i Mysz wykorzystała okazję, żeby się w to błoto wywalić, także już od początku wycieczki wyglądała jak mała świnka.
Już niedługo błoto zostało przykryte liśćmi i szło się znacznie lepiej. Trasa prowadziła przy rozległym polu, z którego można było podziwiać widoki na okoliczne góry. Barwy dostępne wokół nasączały nam oczy intensywnymi odcieniami żółci i pomarańczy. Na skraju lasu była ława, przy której zrobiliśmy krótką przerwę (nie licząc wcześniejszych Myszowych postojów).
Weszliśmy do lasu i rozpoczęliśmy zdobywanie wysokości. Na razie, oprócz błota, droga nie sprawiała żadnych problemów. Tylko młoda wpadła w tryb zaciętej płyty powtarzając, że się nudzi, bolą ją nóżki itp. Na szczęście las oferował na tyle dużo elementów odwracających uwagę, że jakoś udawało się iść do przodu.
Od pewnego momentu trasa zmieniła się odczuwalnie - nachylenie zwiększyło się, a na drodze pojawiły się duże głazy. Córce coraz bardziej plątały się nóżki, więc cały czas szliśmy za rękę. Wkrótce dotarliśmy na ten rezerwatu Luboń Wielki, który olbrzymimi głazami był już usiany. Powoli wchodziliśmy coraz wyżej, aż naszym oczom ukazała się główna atrakcja szlaku, czyli największe gołoborze Beskidu Wyspowego.
Na ogromnym skałach zrobiliśmy dłuższą przerwę na posiłek, a także ubraliśmy się w bluzy, bo wiatr zaczął być bardziej odczuwalny. Następnie rozpoczęliśmy wspinaczkę. Klimat był świetny, kolory wspaniałe, widać też było Tatry skąpane w chmurach. Trasa dała mi jednak po głowie, bo ciężko mi było zachować równowagę trzymając cały czas Myszę za rękę i uważając, gdzie stawia kroki, jednocześnie samemu nie patrząc pod nogi. Ten etap trochę nas spowolnił i mimo, że daliśmy radę, nie wiem czy poleciłbym go osobom z małymi dziećmi. Co prawda minęła nas dwójka innych dzieciaków, jednak trochę starszych od mojej córy, która dopiero w przyszłym roku kończy 4 lata.
Malowniczość i różnorodność trasy nie skończyła się jednak na gołoborzu. Zaraz za nim wkroczyliśmy w piękny las złożony w głównej mierze z wysokiej buczyny karpackiej. Widać go dobrze z samego dołu góry, zwłaszcza jesienią, bo tworzy rdzawą plamę przy szczycie. Tutaj również czekała nas wspinaczka stromo pod górę - noga nie jeden raz mi się ześlizgnęła, ze względu na wysoką sypkość podłoża. Był to jednak ostatni ostrzejszy moment i za nim droga już się wypłaszczała.
Tak dotarliśmy do schroniska na Luboniu Wielkim. Przed wejściem do niego jest mała drewniana platforma, z której można podziwiać szczyty m.in. najbliżej położony Szczebel czy Lubogoszcz. W schronisku zjedliśmy pyszną szarlotkę na ciepło z bitą śmietaną, przybiliśmy pieczątki (to już trzeci szczyt młodej w tym roku), po czym ruszyliśmy w drogę powrotną do samochodu.
Schodziliśmy niebieskim szlakiem, który przez pierwszy etap był usiany kamieniami. Nie szło się zbyt komfortowo, zwłaszcza komuś z bardzo małymi stopami. Mysz trochę się złościła, ale i tak była dzielna i wytrzymała. Wkrótce jednak zrobiło się znośniej i tempo mieliśmy względnie szybkie. Las wyglądał przepięknie, dzięki czemu droga zyskała wiele uroku - gdy wchodziłem nią rok wcześniej w lecie nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Aż ciężko uwierzyć, że trasy, które biegną na ten sam szczyt niemal równolegle do siebie, tak bardzo się różnią.
Im niżej, tym więcej było błota ze względu na przecinające ścieżkę strumyki. Na szczęście w niektórych momentach dało się iść poboczem. W końcu dotarliśmy do samochodu, zapłaciliśmy za parking i odjechaliśmy. W drodze powrotnej wykończony Myszor odleciał nawet nie wiem kiedy.
Podsumowując: trasa, która według map zajmuje przeciętnemu turyście 2h40, nam pochłonęła 6h30. Mój standardowy przelicznik trochę mnie zawiódł, ale głównie przez to, że nie wziąłem pod uwagę błota oraz tego, jak bardzo spowolni nas wychodzenie po dużych głazach, gdzie musiałem dobrze asekurować córkę. Perć Borkowskiego polecam każdemu, jest niesamowita i chyba nie ma takiej drugiej trasy w Beskidzie Wyspowym.
Trasa dla zainteresowanych.
#gory #podroze #fotografia #wedrujzhejto
Zaloguj się aby komentować