Wejście do UE wiązało się nie tylko z problemami adaptacyjnymi czy migracyjnymi, ale i z wyzwaniem, jakie stanowiło określenie miejsca i roli Polski na mapie zjednoczonej Europy.
Okazało się to tym trudniejsze, że finał procesu integracji zbiegł się w czasie z konfliktem między USA a głównymi krajami Unii (Niemcami i Francją) na tle amerykańskiej interwencji w Iraku.
W styczniu 2003 r., podczas wizyty w USA, Kwaśniewski zadeklarował, że Polska nie tylko udzieli politycznego wsparcia dla amerykańskiej interwencji w Iraku, ale wyśle też tam swoich żołnierzy. W lutym, w trakcie pobytu w Waszyngtonie, stanowisko to potwierdził premier Miller, a 17 marca prezydent na wniosek rządu (złożony po burzliwych, kilkugodzinnych obradach) oficjalnie wyraził zgodę na udział polskich żołnierzy w operacji irackiej. Już wcześniej, bo w styczniu, Miller podpisał tzw. list ośmiu, sygnowany też przez przywódców Wielkiej Brytanii, Portugalii, Włoch, Hiszpanii, Danii, Węgier i Czech, a zawierający poparcie tych państw dla polityki amerykańskiej wobec Iraku. Podpisanie tego listu wywołało spore rozgoryczenie w Berlinie i Paryżu, a prezydent Francji Jacques Chirac – niezadowolony z proamerykańskiej postawy Polski i kilku innych krajów wchodzących do UE – oświadczył w lutym na szczycie Unii w Brukseli, że
to nie jest postępowanie odpowiedzialne, a w każdym razie nie świadczy o dobrym wychowaniu. Tak więc uważam, że [kraje te] straciły dobrą okazję, by siedzieć cicho.
Uzasadniając dokonany wówczas wybór, Miller mówił:
Chirac i Schröder byli wyraźnie antyamerykańscy. Próbowali narzucić całej Unii Europejskiej swoje zdanie. […] Miałem do wyboru, do jakiej koalicji przystąpić: francusko-niemiecko-rosyjskiej czy brytyjsko-hiszpańsko-włoskiej. Uznałem, że należy się przyłączyć do tej drugiej, proamerykańskiej. Nie mogliśmy być w tej sprawie neutralni, a gwarantem naszego bezpieczeństwa w razie czego nie jest Europa, lecz Ameryka. Europa jest wciąż za słaba militarnie.
Stanowisko Millera i Kwaśniewskiego wynikało z konsekwentnie proamerykańskiego kursu w polityce zagranicznej, jaki Polska przyjęła po wejściu do NATO. Jego najbardziej jaskrawym przejawem stała się zgoda na udostępnienie ośrodka szkoleniowego polskiego wywiadu w Starych Kiejkutach dla amerykańskich służb specjalnych, gdzie przetrzymywano, a prawdopodobnie także torturowano islamskich terrorystów.
Brak odpowiednio wyposażonych i wyszkolonych oddziałów wojskowych spowodował, że w krótkiej kampanii irackiej, rozpoczętej 20 marca 2003 r., naszą armię reprezentowali głównie komandosi z jednostki GROM, którzy uczestniczyli w zajęciu terminalu naftowego w Umm Kasr. Bardziej znacząca okazała się nasza rola już po obaleniu reżimu Saddama Husajna, kiedy Amerykanie stanęli przed problemem administrowania krajem, w którym z tygodnia na tydzień nasilały się ataki terrorystyczne i konflikty na tle religijnym.
Irak, nad którym kontrolę przejęły siły zbrojne koalicji ponad dwudziestu państw (jej główną część tworzyły wojska amerykańskie i brytyjskie), podzielono na strefy okupacyjne: amerykańską, brytyjską oraz polską, obejmującą centralno-południową część kraju. W tej właśnie strefie, obejmującej początkowo blisko jedną czwartą terytorium Iraku, od września 2003 r. porządku pilnowała wielonarodowa dywizja, w której obok 2,4 tys. polskich żołnierzy służyli też żołnierze z ponad dwudziestu innych krajów (głównie Ukraińcy i Hiszpanie). Jej pierwszym dowódcą został gen. Andrzej Tyszkiewicz. W czerwcu 2003 r. inny Polak, były wicepremier i minister finansów Marek Belka, został szefem Międzynarodowego Komitetu Koordynacyjnego w Iraku, który miał się zajmować odbudową gospodarczą tego kraju.
Udział polskich żołnierzy w operacji irackiej nie wzbudził w naszym kraju – szczególnie na tle masowych protestów, jakie miały miejsce w Europie Zachodniej – większych emocji. Jeszcze na początku marca prezydent Kwaśniewski uzgodnił z przedstawicielami partii opozycyjnych reprezentowanych w kraju, że polityka wobec Iraku nie będzie przedmiotem gry politycznej. Wprawdzie liderzy LPR i Samoobrony stopniowo coraz krytyczniej wypowiadali się na temat zaangażowania Polski w Iraku, ale nie znalazło to szerszego społecznego odzewu. Samoobrona wydała kilka oświadczeń potępiających politykę USA wobec Iraku, a Andrzej Lepper skierował nawet list do Saddama Husajna, w którym deklarował, że wojna „jest wynikiem zachłanności i nacisków krwiożerczego lobby militarno-przemysłowego”. Przekonywał też, że udział naszych żołnierzy w operacji irackiej pozostawi „na długie lata, a być może stulecia, piętno Polaka złoczyńcy i agresora”.
Jednak wbrew płomiennym wezwaniom Leppera wielu Polaków akceptowało początkowo nasze zaangażowanie w Iraku i to nawet wtedy, gdy nie potwierdziły się informacje o posiadaniu przez ten kraj broni masowego rażenia, co dla administracji George’a Busha stanowiło oficjalnie główny powód do ataku.
Nie bez znaczenia był też fakt, że polscy żołnierze byli lepiej odbierani przez iracką ludność niż Anglicy, a zwłaszcza Amerykanie. Przyjazne wobec Polaków nastawienie sporej części Irakijczyków, a także ograniczenie zadań naszych żołnierzy do działań szkoleniowych i służby porządkowej sprawiły, że relatywnie rzadko bywali oni obiektem ataków ze strony fundamentalistów islamskich.
Z czasem zaczęło jednak narastać rozczarowanie, że za podziękowaniami prezydenta Busha i Kongresu płynącymi pod adresem Warszawy, nie idą konkretne kroki, takie jak zniesienie wiz dla Polaków pragnących wyjechać do USA, co szybko urosło do rangi głównego tematu powracającego przy okazji kontaktów polityków z obu państw. Oczekiwano też silniejszego wsparcia USA dla modernizacji naszej armii. Tymczasem Amerykanie ograniczyli się do sfinansowania części kosztów polskiego udziału w misji irackiej, który tylko w 2003 r. wyniósł około 35 mln dolarów. Dlatego w listopadzie 2003 r. obecność naszych wojsk w operacji irackiej popierało wedle sondażu CBOS jedynie 28% badanych, podczas gdy 67% było mu przeciwnych.
Z książki Historia polityczna Polski
#historia #polityka #irak #czytajzhejto
Zaloguj się aby komentować