#historiapolski

5
108

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
O zielonej wyspie Tuska i jego relacjach z ekonomistami

W Ameryce wybuchł kryzys finansowy, pękła bańka kredytowa, system bankowy znalazł się na skraju ruiny. Kryzysowa fala szybko dotarła do Europy, wywołując największe od czasów wojny załamanie gospodarcze. Jedno po drugim państwa Unii popadały w recesję.

Tusk zareagował ekscentrycznie, nie zrobił nic. Nie dlatego, że nie chciał budzić paniki, po prostu czekał na bieg wydarzeń. Gdy kryzys rozlewał się po Europie, wiele państw chroniło się dorzucaniem do gospodarki wielkich pieniędzy. Tego samego chciała opozycja, ale Tusk odmówił. Czekał. Nie dlatego, że wiedział, że fala kryzysu do Polski nie dotrze, ale ponieważ wpierw chciał falę zobaczyć.

W końcu do Polski dotarła, zdumiewająco mała, wygasiła wysoki wzrost, ale nie zdołała wywołać recesji. Nie było to zasługą władzy, lecz okoliczności. Przede wszystkim nie trzeba było ratować banków, Polska miała zdrowy system bankowy, z małą liczbą udzielonych kredytów i śladową nietrafionych. Miała też własną walutę, którą mogła dowolnie osłabiać, obywateli chcących nadal kupować oraz biznes gotowy nadal inwestować. Gdyby Polska była silniej podłączona do światowego systemu, poległaby wraz z nim. W czasach kryzysu zacofanie było atutem.

Przed kryzysem ekonomiści na rządy Tuska reagowali dużym rozczarowaniem. Premier kontynuował strategię PiS-u, korzystał z komfortu wzrostu, pieniądze publiczne wydając bez miary. Jednak jego spokojna reakcja na kryzys zebrała świetne recenzje, premier nie uległ panice. Lecz chwilę później pochwały ucichły. Gospodarka spowolniła, dochody budżetu znacząco spadły, tymczasem Tusk wydatków ciąć nie zamierzał. Dług publiczny wzrósł tak gwałtownie, że Unia zagroziła Polsce procedurą nadmiernego deficytu. Tusk to zignorował, aby wygrać wybory prezydenckie, przygotował budżet z największym deficytem w dziejach III RP.

Ekonomiści podnieśli alarm, kwota była astronomiczna, żaden rząd nie trwonił pieniędzy na taką skalę. Ledwo co Polska uniknęła kryzysu, a już wpadała w pułapkę zadłużenia tylko po to, aby Platforma wzięła pełnię władzy. Znani ekonomiści wystosowali list do premiera z prośbą, aby się opamiętał. Ale tak jak Kaczyński nie znosił prawników, tak Tusk nie cierpiał ekonomistów. Nie wierzył im, uważał, że zawsze wieszczą pożary, które nigdy nie wybuchają. Kolejnych premierów zmuszali do reform, które okazywały się potem jedynie samobójcze. Bo gdy następcy zaczęte reformy wyrzucali do kosza, na gospodarkę nie spadały klęski. To zbudowało w Tusku przekonanie, że ekonomiści nie mylą się często, lecz zawsze.

Swojego ministra finansów Tusk nigdy nie słuchał, lecz sam mu wydawał rozkazy. I zmusił go, aby zamiast oszczędności zastosował sztuczki księgowe zmniejszające deficyt tylko na papierze. Ekonomiści przyjęli to z wielką niechęcią, ale lęk przed PiS-em zwyciężył, postanowili cierpliwie czekać do prezydenckich wyborów, do zapowiedzianych ambitnych reform, które blokował ówczesny lokator Pałacu.

Kiedy Platforma Pałac przejęła, Tusk się z zapowiedzi wycofał. Ekonomiści nie wytrzymali, zarzucili premierowi nieodpowiedzialność, porównali do Gierka, Balcerowicz w centrum Warszawy zawiesił licznik długu publicznego. Premierowi raz nerwy puściły, przeciwników nazwał „pseudoekspertami”, jednak starał się unikać otwartego konfliktu. Bał się stygmatu radykała, wolał, aby społeczeństwo nie wiedziało, jaki lęk wzbudził w ekonomicznych ekspertach. Bo ujmując problem w liczbach, skala odejścia Tuska od ekonomicznej ortodoksji była największa w historii III RP. Nawet pomysły Leppera nie były tak kosztowne. Dlatego Tusk nadal zwodził ekonomistów, proponował cierpliwość, dawał do zrozumienia, że gdy Platforma wygra wybory do Sejmu, ruszy wielka reforma wydatków. Ale kiedy w końcu wygrała, reformy znowu nie było.

Sposobem redukcji długu okazały się demontaż OFE oraz wydłużenie wieku emerytalnego, ale w stylu Tuska, rozłożone na 25 lat, aby ludzie nie poczuli zmiany. Skoro jednak ludzie nie poczuli, również budżet nie poczuł. W swojej ostrożności Tusk był nie tyle konsekwentny, co fanatyczny. Nigdy nie ustąpił nawet na krok. Jeśli już zabierał ludziom pieniądze, to nie teraźniejsze, lecz przyszłe. Aby poczuli ból, gdy rządzić będzie kto inny. Jeśli łatał dziurę w budżecie, to nie cięciem bieżących wydatków, lecz planem ich cięcia w przyszłości.

Nikt nigdy nie zachował się wobec finansów publicznych z takim egoizmem i tupetem. Olbrzymi strumień pieniędzy został wydany jedynie po to, aby Tusk nie stracił władzy.
___

Z książki Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt

#historia #historiapolski #polityka #czytajzhejto
b20e00b0-c6e8-4ea6-ad91-68f8283f3886

Zaloguj się aby komentować

O tym jak zaczęła się wojna PiS - PO i dlaczego Tusk ją rozkręcił

PiS w 2005 wygrał wszystko, prezydentem został Lech Kaczyński, kandydatem na premiera Kazimierz Marcinkiewicz, jednak PiS musiał szukać koalicjanta, bo nie miał większości, niemal pewnym rozwiązaniem wydawała się współpraca PO-PiS.

Od czasu przejęcia władzy przez SLD w latach 1993–1995 w polskiej polityce nie było tak zdumiewającego wydarzenia. PiS był klasycznym średniakiem, partią silną w swej niszy, ale tylko w niej. Przez cały 2005 rok wszyscy żyli przekonaniem – włącznie z liderami PiS-u – że PO jest partnerem znacznie silniejszym, że PiS bije się o to, aby u boku Platformy nie zostać statystą. I nagle okazało się, że potencjał tej partii jest radykalnie większy, że może wziąć nie tylko kilka ważnych urzędów, lecz wszystkie urzędy. Na gruzach imperium SLD rodziło się nowe imperium.

Sypał się stary świat, więc sypały się stare plany. W ścisłym kierownictwie Platformy natychmiast zapadła decyzja o wycofaniu się z koalicji z PiS-em. „PiS jest za silny, połknie nas. Za radykalny, zniszczy nam partię”. Już dwa dni po wyborach Tusk oświadczył swojej drużynie:

Przystępujemy do rozmów o koalicji z PiS, ale prowadzimy je tak, aby nic nie wyszło. Wepchniemy Kaczyńskich w ramiona Samoobrony”.

Jednak zbyt długo opowiadano o koalicji PO-PiS, zbyt wiele społecznych nadziei wokół niej wzbudzono, aby Platforma mogła się łatwo wycofać. Musiała szukać pretekstu. Co nie było łatwe, bo PiS mocno parł do koalicji.

Premier Marcinkiewicz oferował Platformie połowę rządowych foteli, a Rokicie fotel wicepremiera. Przy tak dobrej ofercie trudno było podważyć szczerość intencji partnera. Platforma skrytykowała więc logikę podziału ministerialnych tek, wedle której resorty administracyjne trafiały do PiS, zaś gospodarcze do PO. Tusk zagrał w stylu Kaczyńskiego, wytropił w tym spisek. Ogłosił, że celem PiS jest przejęcie wszystkich resortów śledczych . Uznał, że jest to groźne dla państwa i jako warunku zawiązania koalicji zażądał resortu MSWiA dla Jana Rokity.

Strategia Tuska była zręczna. Nie tylko chciał zablokować koalicję z PiS-em, chciał również, aby operacja została przeprowadzona rękami Rokity, symbolu tej koalicji. Zadanie nie było łatwe, relacje między nimi od dawna były napięte. O tym, że Rokita zostanie zmarginalizowany, Tusk zdecydował wiele miesięcy przed wyborami.

Sytuacja się zmieniła, gdy Tusk przegrał wybory prezydenckie. Przychodził czas na pogodzenie się z dawnymi porażkami i na rozmowę o przyszłych interesach. A te były oczywiste – Rokicie bardzo zależało na fotelu wicepremiera, zaś PiS-owi bardzo zależało na Rokicie. Tusk szybko więc ocieplił relacje z Rokitą i zaczął grę, której celem było powstrzymanie go od wejścia do rządu. Żądanie, aby Rokita dostał MSWiA, służyło temu, aby PiS poróżnić z Rokitą. Aby niedoszły wicepremier uznał, że to nie Tusk stoi na drodze jego ambicjom, lecz sami Kaczyńscy. W tamtych miesiącach Tusk poświęcał Rokicie bardzo dużo czasu, odbudował dawną przyjaźń, przekonał Rokitę, że bardzo się troszczy o jego karierę. Nadal odgrywał przed nim rolę patrioty „popisu”, doradzał jedynie ostrożność w rozmowach z PiS-em. Mówił, że trzeba braci trochę docisnąć, że po podwójnym zwycięstwie zbyt pewnie się czują, że nie ma gwarancji, czy za kilka miesięcy nie wyrzucą z rządu Rokity. I tak krok po kroku Tusk prowadził Rokitę, a ten nawet nie dostrzegł, kiedy własnymi rękami projekt „popisu” złożył do grobu.

Drugą przeszkodą dla planów Tuska była jego własna partia. Wielu polityków nie rozumiało, czemu mają nie wchodzić do rządu. Tych straszył Tusk zemstą Kaczyńskich. Twierdził, że zbierane są materiały na liderów Platformy. Mówił:

Kaczyńscy wejdą z nami w koalicję, zakorzenią się w miejscach związanych ze służbami, w prokuraturze i zaczną nas w tej koalicji zjadać.

Oficjalnie Tusk nadal chciał koalicji. Domagał się jej głośno nawet wtedy, gdy ją ostatecznie dobijał. Pierwszy jego grę zrozumiał Jarosław Kaczyński i choć zależało mu na koalicji, przestał się o nią bić. Kiedy Tusk i Kaczyński spotkali się w hotelu sejmowym dwa dni po wyborach prezydenckich, obaj już wszystko o sobie wiedzieli.

Ruszyła kolejna runda negocjacji między Marcinkiewiczem i Rokitą. Tydzień później odbyło się drugie spotkanie na szczycie jako rozpaczliwa próba sklejenia „popisu”. Znowu nie padły żadne konkrety. Tusk i Kaczyński nawet przez chwilę nie prowadzili negocjacji. Spotkali się jedynie po to, aby nikt im nie zarzucił, że nie chcą „popisu”. Ciekawe były relacje, jakie Tusk zdał partii ze spotkań z Kaczyńskim. Po pierwszym oświadczył: „To wariat. Wszędzie węszy spiski, układy i robotę służb”. Po drugim: „To jest potwór”.

Wierny „popisowi” został tylko Marcinkiewicz. Łagodził emocje, zgłaszał nowe propozycje, udawał, że nie słyszy ataków pod swoim adresem. To już nie była determinacja, raczej desperacki upór. Janusza Palikota, wówczas szeregowego posła, zaczepił w Sejmie: „Co się dzieje? Dlaczego się nie dogadujecie? Powiedz Tuskowi, że dam Rokicie to MSWiA”. Marcinkiewicz nie kłamał, starał się usunąć ostatnią przeszkodę, nadal nie wierząc, że jest tylko pretekstem. Zadzwonił do Kaczyńskiego, wymógł na nim zgodę na podział MSWiA, aby połowa przypadła Rokicie. Platforma znowu jednak odmówiła. Momentem ostatecznego zerwania były wybory marszałka Sejmu. Widząc, że koalicji nie będzie, PiS przeforsował Marka Jurka, sięgając po głosy Samoobrony i LPR. Tusk, który kilka dni wcześniej odmówił przyjęcia funkcji marszałka, natychmiast zaatakował. Oznajmił, że Kaczyński ujawnił swoje prawdziwe intencje, że od początku nie chciał koalicji z PO, lecz z radykałami. Marcinkiewicz, który tego dnia przyszedł do Sejmu, był zupełnie zdezorientowany. Gdy na korytarzu sejmowym podszedł do niego dziennikarz, zaczął się skarżyć: „Platforma naprawdę nie chce wchodzić do rządu. Ja nie wiem dlaczego. Przecież tyle mogą dostać

Kilka dni potem Platforma podjęła decyzję, że będzie w opozycji do rządu Marcinkiewicza. Tusk wygrał swoją rozgrywkę. Popchnął partię do walki z koalicją – jak to określał – PiS-LPR-Samoobrona. Do walki z koalicją, której jeszcze nie było. Do walki z koalicją, którą sam na PiS-ie wymuszał. Aby zneutralizować Rokitę, obiecał mu najważniejsze funkcje w partii i klubie. Obietnicy nie spełnił, bo potem Rokita już mu nie był potrzebny. Tymczasem Tusk pchnął partię na nowe tory, na spotkaniu klubu narzucił nową wizję sceny politycznej, podzielonej między „wielki PiS” i „wielkie PO”.

Narzucił też nową strategię wobec PiS – zamiast koalicji „twarda opozycja”. Tusk tak szybko wykopywał rów, że w głosowaniu nad wotum zaufania dla rządu Marcinkiewicza cały klub PO był przeciw. Nikt się nawet nie wstrzymał, między partiami panowała już wrogość.
___

Na podstawie książki Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt

#polityka #historia #historiapolski
affc547f-af0e-44d1-bd3e-c21fd9916d8d

Zaloguj się aby komentować

Jaki był Donald Tusk 20 lat temu - na chwilę przed niespodziewanym sukcesem małej Platformy.

Jarosław Kaczyński i Donald Tusk mieli do polityki stosunek szczególny – nie pragnęli władzy. Bycie szefami partii zaspokajało ich polityczne ambicje, a w jeszcze większym stopniu ich życiowe potrzeby. Władzę ma się przez chwilę, partie ma się dłużej. Polityka była nie tylko ich pasją, lecz również pomysłem na życie. Poza polityką nigdy niczego nie robili i robić nie potrafili. Nie mieli wielkich oczekiwań bytowych, ale cenili bezpieczeństwo i niezależność, jakie daje posiadanie partii.

Dla obu przełomowym doświadczeniem była utrata partii w połowie lat 90. Musieli wejść do większych formacji, posmakowali zależności od innych, poznali lęk przed wypadnięciem za burtę. Dotarło do nich, że ich upadek będzie bardziej bolesny niż większości kolegów. Tamci przeszli przez instytucje państwa, co otworzyło im drogę do karier w biznesie, bankowości czy w unijnych instytucjach. Tusk i Kaczyński tej perspektywy nie mieli. Dlatego gdy założyli kolejne partie, skupili się na nich bez reszty. Nie myśleli o władzy państwowej, myśleli tylko o partyjnym przywództwie.

Bycie liderem wystarczało Tuskowi, bo w polityce lubił tylko jej taktyczne aspekty – grę, manewry, dominacyjne rozgrywki. Władzy nie pragnął, bo była męcząca. Nie znosił długiego dnia pracy, nudy państwowych spraw, odpowiedzialności. Był typem wiecznego studenta, z głęboką niechęcią do poważnego wysiłku, rutyny. Będąc wicemarszałkiem Senatu, potrafił zasnąć, prowadząc obrady. Gdy nie spał, oglądał mecze na specjalnym ekranie. Kilka razy spotkał go wówczas Kaczyński. „Co robisz?” – pytał Jarosław. „Nic nie robię – odpowiadał Tusk – przecież jestem marszałkiem Senatu”.

W świecie ambitnych mężczyzn marzących o władzy Tusk był wyjątkowy. Kilka razy mógł zawalczyć o wejście do rządu, nigdy nie spróbował. Tłumaczył koledze:

Czy ty sobie wyobrażasz, żebym codziennie rano wstawał, chodził do jakiegoś ministerstwa, spotykał się z jakimiś ludźmi? Ja bym pierdolca dostał.

Ożywiał się wtedy, gdy musiał bronić partyjnej pozycji, przez resztę czasu zadowalał się zabijaniem czasu w barze sejmowym. Gdy został wicemarszałkiem, przestał chodzić do baru, odtąd przesiadywał w swoim gabinecie. Na spotkania przy winie trawił cały czas, z przerwą na drzemkę i piłkę nożną. Ostentacyjne lenistwo sprawiło, że świat widział w nim chłopca, tyleż uroczego, co niedojrzałego. Ale nie było to prawdą. Na politykę spoglądał zimno i trzeźwo. Widział w niej bezwzględną walkę o prymat, w której wszyscy wszystkich próbują wykończyć. Niby każdy polityk to wie, on jednak tę prawdę rozumiał wyraźniej. Nie widział w niej jednej z politycznych zasad, lecz zasadę jedyną. Zawsze go fascynowała brutalność politycznego rzemiosła. Lech Kaczyński, który Tuska lubił i znał, już w latach 90. powtarzał mu, że jest jak „cukierek w truciźnie maczany”. Wiedział, że swoją wizją polityki odbiega od inteligenckich wyobrażeń. Ukształtowały go inne przeżycia, wychował się na gdańskim podwórku, formacyjnym doświadczeniem były dla niego uliczne awantury oraz ojciec, dla którego jedynym narzędziem wychowawczym był pasek od spodni. Tusk w polskiej polityce cenił jedynie Wałęsę, a potem Millera. Choć zdobył staranne wykształcenie, nie lubił inteligenckich natur, ich miękkości, ich niezdarności w działaniu, ich naiwności w myśleniu. W szczególności nie znosił warszawskiej elity, jej napuszonych polityków, jej przemądrzałych publicystów. Uważał, że z polityki nie rozumieją nic. Gardził nimi głęboko, nawet gdy go popierali.

Co nie znaczy, że sam był twardzielem. To było jego marzenie, w rzeczywistości był miękki, niepewny, nieśmiały. Rzadko kiedy trafia do polityki tak delikatna natura. Płochliwa, niepewna. Od otoczenia wiecznie domagał się wsparcia – oklasków, uznania, a w przypadku klęski słów pocieszenia. W latach 90. nawet żona się skarżyła na jego rozlazłość: „Mąż nie jest opiekuńczy. Raczej sam wymaga opieki”. Bał się ciemności, popadał w depresję, uciekał od świata. Karmił się wtedy komunikatami, jakich domagają się chorzy i dzieci – będzie dobrze, poradzisz sobie, jesteś wielki. Gdy odzyskiwał formę, był błyskotliwy, myślący. Czarował bezpośredniością, inteligencją, dowcipem. Przez długie lata był – obok Kwaśniewskiego – najbardziej sympatyczną twarzą polskiej polityki.

Znając swoje defekty, budował siebie od nowa, z miękkiego tworzywa rzeźbił brutala. Jedne słabości eliminował, inne omijał. Na przykład nie potrafił być brutalny w kontakcie ze światem zewnętrznym, więc budował sobie gwardię, która będzie brutalna za niego. W ogóle drużyna była mu niezbędna, tylko wobec ludzi, których znał i uzależnił od siebie, potrafił być odpowiednio brutalny. Panował w niej język twardy, wulgarny. Rozmowy z tematów politycznych często zbaczały na plotki, kobiety i sport. Tusk dobierał proste natury, więc gdy panowie sobie popili, atmosfera przypominała koszary. Schetyna podchodził z tyłu do kolegów i uderzał ich w głowę. Również Tusk lubił obrażać podwładnych na oczach wszystkich, aby pokazać, kto rządzi podwórkiem. Obrywał nawet Schetyna. Te obyczaje nie były wyrazem prostackich potrzeb Tuska, to były rytuały integracyjne. W ten sposób budował twardą, lojalną elitę. Tusk zarządzał swoją gwardią tak, jak chciał, aby ona zarządzała partią. I tak potem było, gdy jakiś regionalny szef zgłaszał wątpliwość, Schetyna podchodził i mówił: „Nie podoba ci się? To wypierdalaj”. Komunikat był dosadny, ale wprowadzał jasne reguły.

Tusk uważał, że polityka zasadza się na brutalności. Ale równie głęboko wierzył, że dziś należy ją skrywać, bo demokratyczna wrażliwość się jej wystraszy. Był zatem wrogiem miecza, zaś wielbicielem trucizny, od pojedynku zawsze wolał intrygę. Gdy założył Platformę, poszedł tym kursem od razu. Uparcie i bezwzględnie zmierzał do pełni władzy nad wielonurtową partią. Nie było w nim śladu nonszalancji, uważnie obserwował każdego, nie chcąc przeoczyć rywala. O władzy nad państwem nadal nie myślał, ulepienie z Platformy partii prywatnej pochłaniało całą jego energię. Nadal nie lubił się przemęczać, większość dnia wypełniały mu wielogodzinne spotkania przy winie, jednak w to, co robił, angażował się mocno. Jak wielu polityków znał się świetnie na ludziach, rozgryzał charaktery, wychwytywał słabości, przewidywał reakcje. Potrafił zjednać sobie każdego. To była dla niego istota polityki, nigdy go nie interesowała władza nad rzeczywistością, lecz panowanie nad ludźmi.

W uporządkowany świat rozgrywek, którymi Tusk umacniał swoją pozycję, nagle wtargnęła afera Rywina. Medialna popularność Jana Rokity mocno pociągnęła partię do góry, Platforma zaczęła zbierać w sondażach nie dziesięć procent, lecz dwadzieścia. Dla Tuska był to cios, sukces przyszedł zdecydowanie za szybko, sukces zmienił oczekiwania wobec lidera. Nowa skala partii zrodziła nowe konieczności, już nie partyjne, ale państwowe. Aby utrzymać szefostwo Platformy, Tusk musiał wyjść z partyjnej skorupy, pozycję lidera potwierdzić państwową ambicją. Tusk miał świadomość, że jako szef partii stanie kiedyś do walki o władzę, ale widział to jako problem odległej przyszłości. I nagle przyszłość nadeszła

Decyzję o starcie w wyborach prezydenckich podejmował długo, był przerażony, nie chciał prezydentury, nie wierzył w swój sukces, dostrzegał deficyt własnej powagi. Powtarzał kolegom:

Kto zagłosuje na faceta o głupim nazwisku i głupszym imieniu?

Ale nie miał wyboru, rozumiał, że pozostając w drugim szeregu, straci pozycję lidera. Widział już pierwszego rywala – Rokitę, który go sławą przysłonił. Gdy media zaczęły pisać o „Platformie Rokity”, Tusk wpadał raz w gniew, raz w depresję. Przestawał się do Rokity odzywać, nie podawał mu ręki, udawał, że go nie widzi, ale to nie usuwało problemu. Aby stawić mu czoła, Tusk nie mógł się chować za kulisami, musiał zostać uczestnikiem gry o władzę. Aby ocalić swój mały biznes, musiał stanąć do walki o władzę nad państwem. Na wielką polityczną orbitę wypchnęły Tuska małe w istocie potrzeby.

Platforma wyścig do Sejmu przegrała, PiS dostał 34 procent głosów, PO 29.

W pierwszej turze wyborów prezydenckich Tusk dostał 36 procent, Lech Kaczyński 33.

W drugiej Kaczyński zebrał poparcie trzech wielkich grup – wyborców Leppera, słuchaczy Radia Maryja oraz sympatyków PZPR (dzięki poparciu syna Edwarda Gierka). Dzięki temu wygrał, zbierając 54 procent głosów.
___

Na podstawie książki Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt

#polityka #historia #historiapolski
ff0161f1-8765-42a2-afe7-50c8d72fe30f

Zaloguj się aby komentować

177 + 1 = 178

Tytuł: Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD
Autor: Robert Krasowski
Kategoria: historia
Wydawnictwo: Czerwone i czarne
Ocena: 9/10

Druga część trylogii o historii politycznej Polski po 1989. Równie dobra jak część pierwsza, choć autor zaznacza, że politycy związani z SLD mniej chętnie dzielili się dziennikami, wspomnieniami, więc mniej jest szczegółowych źródeł. Autor opowiada o przygodach Krzaklewskiego, Balcerowicza, Leppera, no i głównych postaci Millera i Kwaśniewskiego. Nazwiska wielkie, ale cała ich aktywność to tylko polityka, nie pozostawili po sobie nic wielkiego.

Autor trochę pominął sprawy wejścia do NATO i UE (ws. UE pojawia się historia wojny Kwaśniewskiego i Millera o to kto ma być na zdjęciu xd), no ale w sumie pisał w pierwszej części, że to nie jest zasługa polityków, więc może dlatego.

Wygenerowano za pomocą https://bookmeter.xyz

#ksiazki #bookmeter #historia #historiapolski
791486b5-e325-4dc7-9d1f-69c8c7293eac

Zaloguj się aby komentować

O aferze orlenowskiej, gdy dla prezydenta i premiera ważniejszy był Jan Kulczyk niż interes państwa.

Wbrew nazwie w tej aferze chodziło głównie o Rafinerię Gdańską, zwaną dzisiaj Lotosem. Wielkie przedsiębiorstwo, drugą firmę paliwową w Polsce.

Od kilku lat Skarb Państwa chciał Rafinerię sprzedać, ale chętni byli tylko Rosjanie. Dla rządu Buzka było to nie do przyjęcia, uzależnienie Polski od rosyjskiej energii i tak już było stanowczo za duże. I wtedy do gry wkroczył Jan Kulczyk, najbogatszy polski biznesmen. Jeszcze przed wyborami zaproponował lewicy sprzedaż Rafinerii rosyjskiemu Łukoilowi.

Aby uniknąć politycznej awantury, operację miał przeprowadzić Orlen, największa polska firma, w której państwo miało 30 procent udziałów, zaś Kulczyk miał kilka. Orlen miał kupić Rafinerię, a potem ją sprzedać Rosjanom. Przy takim scenariuszu rząd mógł udawać, że nie jest stroną transakcji.

Lewica plan Kulczyka poparła i natychmiast po zdobyciu władzy zaczęła go wdrażać. Aby przeprowadzić transakcję, Kulczyk domagał się pomocy w przejęciu kontroli nad Orlenem. Skarb Państwa miał zbyt mało udziałów, by móc odwołać prezesa, więc Kulczyk o pomoc poprosił premiera, a Miller problem rozwiązał siłowo. Wezwał ministrów sprawiedliwości oraz służb specjalnych i wspólnie ustalili, że prezes Orlenu zostanie aresztowany pod innym pretekstem.

Po kilku godzinach spędzonych w prokuraturze prezes spokojnie wrócił do domu, ale media pokazały sceny z aresztowania. Zrobił się wielki skandal, więc następnego dnia rada nadzorcza Orlenu mianowała nowego prezesa. Osobę wskazaną przez Kulczyka.

Niedługo potem Kulczyk postanowił przejąć kontrolę nad radą nadzorczą Orlenu. Miał już prezesa, teraz chciał mieć wszystko. Niczego nie negocjował, ustalił listę nazwisk, siebie wpisał jako szefa rady, a dokument wysłał do prezydenta oraz premiera. I być może sam by wybrał radę nadzorczą, gdyby nie wybuch wojny z ministrem skarbu.

Wiesław Kaczmarek nie wytrzymał, postawił stanowcze weto. Oświadczył, że tak drobny udziałowiec nie może wybrać całej rady nadzorczej. Sprzeciw Kaczmarka wywołał kryzys o zdumiewającej skali. W środku nocy w gabinecie premiera spotkali się Kulczyk, prezydent i premier, aby ustalić skład rady nadzorczej. Jeden raz prezydent pojawił się w Kancelarii Premiera. Po to, aby bronić interesów Kulczyka.

Konflikt Kaczmarka i Kulczyka miał swoje korzenie w latach 90., kiedy się starli w sprawie prywatyzacji browarów.

Jednak tym razem Kaczmarek przegrywał. Ruszyły ostatnie przygotowania do sprzedaży Rafinerii. Orlen przestawał być głównym pośrednikiem w transakcji, ważniejszy stawał się Kulczyk oraz brytyjska firma, którą sobie wybrał za partnera. Dla władzy był to wariant bezpieczniejszy, minimalizował jej winę za sprzedaż Rosjanom, odium w całości spadało na Kulczyka. Również dla Kulczyka to było korzystne, bo wraz ze wzrostem jego pozycji rosły jego zyski. Ale z punktu widzenia interesów państwa rachunek wyglądał odwrotnie. Udział Kulczyka w transakcji był dla państwa podwójnie szkodliwy. Kulczyk miał zyskać około miliarda dolarów, które w sprzedaży bezpośredniej należałoby się państwu oraz państwo traciło kontrolę nad tym kto będzie właścicielem rynku paliw w Polsce.

Te przestrogi zostały zlekceważone. Kulczyk był o krok o sukcesu, gdy znowu zaatakował Kaczmarek. W ostatniej chwili minister zablokował sprzedaż Rafinerii. Zaproponował bezpośrednią sprzedaż Rosjanom, z pominięciem zarówno Orlenu, jak też Kulczyka oraz jego prowizji. Kwaśniewski i Miller natychmiast stanęli po stronie Kulczyka, Kaczmarek został zdymisjonowany, a szef Nafty Polskiej, czyli właściciel Rafinerii, dostał polecenie jej szybkiej sprzedaży. Jednak powiązany z Kaczmarkiem prezes Nafty odmówił wykonania decyzji. Zaczęła się wielka wojna lobbystycznych koterii.

Trzy dni po zablokowaniu transakcji Kulczyk spotkał się w Wiedniu z przedstawicielem Łukoilu. Był nim Władimir Ałganow, sławny pułkownik KGB, z którym się kiedyś przyjaźnił Oleksy. Ałganow od roku był obserwowany przez polski wywiad, więc służbom udało się odtworzyć przebieg rozmowy. Ałganow skarżył się, że nie może się dogadać z polską stroną. Kulczyk jako gwaranta dokończenia transakcji wymienił prezydenta Kwaśniewskiego. Dowodził, że ma pełne poparcie prezydenta, którego w rozmowie określał mianem „pierwszego”. Ałganow nie potraktował oferty poważnie. Odpowiedział, że w tej sprawie decyzje nie zależą od prezydenta. Rozmowy skończyły się fiaskiem.

Po powrocie z Austrii Kulczyk postanowił zniszczyć rywali blokujących jego transakcję. Pojawił się w gabinecie premiera. Zdał mu relację ze spotkania z Ałganowem, do której dodał zmyśloną historię o tym, że Kaczmarek wraz z szefem Nafty wzięli od Rosjan 5 milionów dolarów łapówki za sprzedaż Rafinerii.

Mimo brutalnych ciosów zadanych rywalom Kulczyk nadal przegrywał, nowy minister skarbu wystraszył się ryzykownej transakcji, odmówił zdymisjonowania szefa Nafty. Więc znowu się włączyli Kwaśniewski z Millerem. Kolejny minister stracił posadę, a jego następca – wspólnie wybrany – swoje rządy rozpoczął od usuwania przeszkód na drodze Kulczyka. Blokujący operację prezes Nafty został zwolniony, zaś minister ogłosił, że do końca roku Rafineria zostanie sprzedana. Wydawało się, że po dwóch latach Kulczyk wreszcie wygrał swoją prowizję. Gdy nagle do gry włączył się Kaczmarek, wściekły za oskarżenie o wzięcie łapówki. Postanowił zablokować transakcję, skierował na Orlen uwagę mediów. Udzielił wywiadu, w którym ujawnił kulisy odwołania prezesa z udziałem służb specjalnych.

Wybuchła wielka afera, jednak pierwsza fala oburzenia skupiła się na Millerze. Szykujący się do objęcia urzędu Belka zaapelował, aby do czasu wyjaśnienia sprawy nie przeprowadzać w Orlenie personalnych zmian. Kulczyk apel zlekceważył. Wymienił szefa rady nadzorczej i mianował nim... prezesa Kulczyk Holding. Rozmiar ostentacji był niezwykły, politycy z powodu afery już byli w panice, tymczasem Kulczyk bez najmniejszych oporów wyszarpywał państwu ostatnie kęsy. Miał swojego prezesa oraz szefa rady nadzorczej, mógł zatem przeprowadzić transakcję. Widząc, że Kulczyk wygrywa, Kaczmarek zadał ostateczny cios. Ujawnił, że dwa lata wcześniej Kwaśniewski, Kulczyk i Miller w czasie nocnego spotkania wspólnie ustalili skład rady Orlenu. Plan Kulczyka legł w gruzach.

Sejm powołał śledczą komisję. Opinię publiczną zelektryzowało zarówno to, że Kulczyk załatwiał interesy z pułkownikiem rosyjskiego wywiadu, jak również, że w rozmowie z nim powołał się na pełnomocnictwo ze strony „pierwszego”. Wystraszony Kwaśniewski natychmiast pojechał do Sejmu, aby w gabinecie marszałka przeczytać posiadaną przez komisję notatkę. Wyszedł z gabinetu silnie zdenerwowany, całą winę próbował przerzucić na Millera. „Nie jestem pierwszy” – oświadczył. „W Polsce rządzi premier, a nie prezydent”. „Jak po łacinie jest pierwszy?” – pytał Kwaśniewski. I odpowiadał: „Primus”, czyli premier.

Sprawa była jasna, kontekst notatki wyraźnie pokazywał, że Kulczyk mówił o prezydencie. Komisja zaczęła polowanie na Kwaśniewskiego, Im bliżej ciosy padały, tym bardziej Kwaśniewski się bał. Przywykł do tego, że na linii strzału znajdują się inni. On zawsze bezpiecznie stał z tyłu, skąd wygłaszał ładne zdania, jak choćby to, które powtarzał po wybuchu afery Rywina – że polityka i biznes powinny być wyraźnie oddzielone. Komisja krążyła wokół Pałacu, sprawdzała, z kim prezydent się kontaktował, sprawdzała nawet jego żonę, jej charytatywną fundację. Kwaśniewski źle znosił kryzysowe sytuacje, nie miał w sobie twardości Millera. Wzywany na przesłuchanie przed komisję śledczą nie wytrzymał presji, na kilkanaście godzin przed przesłuchaniem ogłosił, że się nie stawi przed sejmową komisją. Co wywołało fatalne wrażenie. Bo to nie była odmowa, to była rejterada.

Po kilku miesiącach przesłuchań przebieg wydarzeń ułożył się w mocne oskarżenie lewicy.

W całej sprawie rola Millera była mocno niejasna. Był tyleż brutalny, co tajemniczy. Czasem wydawał się pionkiem w rękach Kulczyka, a czasem jego wrogiem, bijącym go z lubością po chciwych palcach. Natomiast Kwaśniewski wypadł fatalnie. Po kilku miesiącach trudno było rozstrzygnąć, co jest większe – nagonka na niego czy powody do tej nagonki. Kwaśniewski tak konsekwentnie wspierał interesy Kulczyka, że trudno było znaleźć argumenty na jego obronę. Prezydent mocno Polaków rozczarował.

Jednak społeczna uwaga bardziej skupiła się na otoczeniu władzy, na postaciach, takich jak Kulczyk. Po raz pierwszy Polacy zobaczyli, jak się nad Wisłą buduje fortuny. Kulczyk zdobył majątek nie dzięki biznesowym talentom, lecz politycznej protekcji. Dzięki niej przejmował kolejne porcje państwowego majątku.

Jednak bez takich pośredników zagraniczni inwestorzy nie mogli od państwa kupić niczego. Za rządów Buzka France Telecom chciał przejąć Telekomunikację Polską. Spróbował oficjalnej ścieżki, przegrał z kretesem, więc poprosił o pomoc Kulczyka. A ten wszystko sprawnie załatwił. Pomógł kupić nie tylko sieć telefoniczną, ale cały ówczesny rynek telekomunikacyjny. Prezes France Telecom był zaskoczony skalą jego wpływów.

I tu włączyła się społeczna wyobraźnia. Od refleksji, że Rywinów jest wielu, był tylko jeden krok do oskarżycielskiej konkluzji. Że wiele polskich fortun powstało nie dzięki pracy, nie dzięki talentom, lecz dzięki Rywinom. Do konkluzji mówiącej, że polskie miliardy nie zostały zarobione, lecz ukradzione. To społeczne dopisanie puenty sprawiło, że prowadzona w komisji orlenowskiej akcja dobijania lewicy zamieniła się w coś znacznie szerszego. W krytykę III RP. O ile afera Rywina wyniosła do góry Platformę, to afera Orlenu wyniosła PiS. Afera Rywina skompromitowała lewicę, afera Orlenu skompromitowała rzeczywistość.

W tamtej epoce polska polityka biła się o to, kto stanie na czele społecznego gniewu. Ofert było wiele. Swoją szansę wykorzystał Kaczyński, który od lat kreślił obraz Polski rządzonej przez układ. Wcześniej taka wizja była zbyt paranoiczna i zbyt skomplikowana jak na społeczną wyobraźnię. Afera Orlenu wszystko zmieniła. Nadała lotność temu, co lotności nie miało. Wiarygodność temu, co zrodziła przesadna podejrzliwość.

Na podstawie książki Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD

#historia #historiapolski #polityka
f16fd44b-67a1-4af9-b9f1-ae0da449a076
Bajo-Jajo

miller jest dalej jednym z szefów zjednoczonej Iewicy

teraz warto sobie przypomniec co odjaniepawlali pokraka Gdula i inne maje staśko siejac ferment pod bialoruska granicą

Enzo

Millerowi również zawdzięczamy opłaty i tajną umowę z autostradą a2.

Nie mogę na niego patrzeć jak wyciera sobie gębę praworządnością.

Carthago

@smierdakow

Jednak bez takich pośredników zagraniczni inwestorzy nie mogli od państwa kupić niczego.


To chyba najważniejsze by było wyjaśnić dlaczego nie mogli?

Zaloguj się aby komentować

O próbie reform Jerzego Hausnera, o których marzymy do dzisiaj

W Polsce reformatorami byli zazwyczaj entuzjaści. Miller był inny, był reformatorem ostatniej godziny, wcześniej nie chciał reform, przez półtora roku gorączkowo szukał półśrodków. Zmienił strategię dopiero wtedy, gdy nie miał już nic do stracenia. Poraniony, słaby, atakowany ze wszystkich stron, postanowił się odbudować rolą męża stanu, pokazać się jako jedyny poważny polityk w swojej szalonej epoce.

Miller, odwrócił uwagę od starych problemów, owinął się reformatorskim patosem, wrzucił do dyskusji nowy, gorący temat. Za sprawą reform chciał naprawić swój wizerunek oraz rozbić skierowaną przeciw sobie prawicową koalicję. Reforma finansów publicznych była przynętą dla Platformy, była próbą wciągnięcia jej do współpracy.

W perspektywie dwóch lat budżetowi groził kataklizm, przekroczenie zapisanego w konstytucji 60-procentowego progu. Nadchodzący kryzys finansowy Miller chciał zamienić w swój atut. Zagranie było inteligentne, śmiałe i – co najciekawsze – było również poważne. Bo twarz zmianom nadał Jerzy Hausner, największy reformator, jakiego miała polska lewica.

Hausner chciał budować nowe państwo opiekuńcze, bo istniejące chroniło nie tych, co trzeba. Było rozrzutne i tępe. Podobnie jak lekarz wojskowy z Haška, który na wszystkie dolegliwości przepisywał lewatywę, tak polskie państwo każdemu dawało zasiłek. Kto trwale zachorował, dostawał dożywotnią rentę. Kto stracił pracę, dostawał zapomogę. Komu zamknięto fabrykę, szedł na przedwczesną emeryturę. Rozdawanie pieniędzy na tak masową skalę realną pomoc zamieniło w iluzję, państwo trwoniło miliardy, natomiast ludzie dostawali ochłapy. Najgorsze było to, że poziom wypłat ich demoralizował. Dostawali za mało, by godziwie żyć, ale wystarczająco, by do nędznej sytuacji przywyknąć, by woleć zasiłek niż życie z własnej pracy. Za tym wszystkim szło olbrzymie marnotrawstwo. Państwo dawało się oszukiwać na wielką skalę, renty wyłudzano tak masowo, że Polska stała się krajem najmłodszych i najzdrowszych rencistów w Europie. To nie była pomoc społeczna, to były opłaty za polityczny spokój lub za polityczne poparcie.

Hausner postanowił z tym skończyć, zmienić logikę państwowej opieki. Zamiast dawać zasiłek, pomagać ludziom odzyskać materialną samodzielność. Zamiast dawać dożywotnią rentę, rehabilitować, uczyć zawodowych umiejętności, na jakie pozwala choroba, a potem pomóc w znalezieniu pracy. Zamiast bezrobotnym dawać równe zasiłki, dużo większe dawać tym, którzy pracy realnie szukają. Nowe państwo opiekuńcze miało zatem nowy cel, nie rozdawanie zasiłków, ale pomoc w uwolnieniu się od zasiłków.

Przy całkowicie odmiennej wrażliwości ideowej Hausnera i Balcerowicza łączyło przekonanie, że nie ma większej wartości niż praca. Kto ma pracę, ten twardo stąpa po ziemi. Celem państwa, celem gospodarki jest sprawienie, by maksymalnie duża liczba ludzi mogła utrzymać się sama. Dotychczasowe państwo opiekuńcze uzależniało ludzi od siebie, nowe miało ich wyzwolić.

Hausner był pierwszym politykiem lewicy, który zrozumiał, że istniejąca w Polsce formuła państwa opiekuńczego bardziej niszczy społeczeństwo, niż je naprawia. Czyni je klientelą polityki społecznej, deprawuje, oducza samodzielności, tworzy sytuację, w której wysokie bezrobocie jest stanem społecznie pożądanym. Od 1989 roku wszyscy na lewicy mówili, że im większe jest bezrobocie, tym bardziej są potrzebne większe osłony socjalne. Hausner tymczasem ogłosił, że prawdą jest zależność odwrotna. Im większe osłony, tym większe bezrobocie. Bo osłony tworzą kulturę bezrobocia.

Hausner podważał największy dogmat nie tylko polskiej lewicy, lecz całej polskiej polityki. Że wzrost gospodarczy rozwiąże większość społecznych problemów. Otóż tak jak nie rozwiązał ich w przeszłości, tak samo nie rozwiąże ich w przyszłości. Wbrew naiwnym opowieściom przypływ morza nie podnosi wszystkich łódeczek, potrzebny jest nie tylko wzrost, lecz również inteligentne państwo opiekuńcze.

Swoje myśli formułował Hausner okrągłymi, profesorskimi zdaniami, łagodzącymi ostrość jego diagnozy. Ale ich treść była rewolucyjna. Czas zdemontować wszystko, co istnieje, a w to miejsce zbudować nowy system opieki społecznej, odbierający pieniądze tym, którzy je niepotrzebnie dostają, a kierujący je tam, gdzie są realnie potrzebne. Do społecznych podziemi, tam gdzie jest krzycząca bieda, gdzie nie ma żadnej nadziei.

Hausner był typowym profesorem, raczej bezbarwnym, niepotrafiącym ciekawie mówić, łatwo wpadającym w techniczny żargon. W porównaniu z Kołodką wydać się musiał uosobieniem nudy. Ale jego rozumowanie było rześkie, błyskotliwe, odkrywcze. Do polskiej polityki wtargnął człowiek, który samodzielnie myślał. Był elastyczny, pragmatyczny, otwarty. Od dekady działał na zapleczu władzy, doradzał Kołodce, potem Kwaśniewskiemu, sam wreszcie został ministrem.

Zmieniał, co mógł, pogodnie akceptował, czego zmienić nie mógł. Nie był maksymalistą, doceniał małe kroki, drobne zmiany. Zwłaszcza że nie wierzył w głębokie operacje chirurgiczne, które jednym cięciem rozwiązują wszystkie problemy. Wiedział, że w polityce wszystko wymaga długich, przewlekłych terapii. Był zatem Hausner reformatorem niemal doskonałym.

Brakowało mu tylko dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie miał tej potężnej energii, jaką miał w sobie Balcerowicz, którą zdobywał wyznawców i miażdżył opór wrogów. Po drugie, nie miał szczęścia, był wielkim reformatorem w czasie dla reform najgorszym. W epoce Leppera.

Większość punktów swojego planu ogłosił Hausner w lecie 2003 roku. Układały się one wzdłuż kilku wyraźnych linii. Po pierwsze, głębokie oszczędności w administracji publicznej. Po drugie, jeszcze głębsze cięcia w systemie opieki społecznej – wielka weryfikacja rent, zmuszenie części rolników do płacenia na swojej emerytury, ukrócenie zasiłków przedemerytalnych, wydłużenie wieku emerytalnego kobiet, zerwanie z automatyczną waloryzacją rent i emerytur. Po trzecie, zdjęcie ciężaru podatkowego z przedsiębiorców, wielka obniżka CIT z 27 proc. do 19 proc. Po czwarte, obniżenie kosztów pracy, czyli rozmaitych składek, jakie za pracownika musi płacić pracodawca.

Ekonomistom plan się bardzo spodobał, dostrzegli jego rozmach. To, że ambicja uniknięcia kryzysu finansów publicznych jest tylko doraźnym celem, głównym zaś jest uwolnienie gospodarki i nowy model państwowej opieki. To wszystko, co po 1989 roku robiono chaotycznie, pod presją czasu, Hausner chciał zamienić w spójny mechanizm.

Prace nad detalami planu Hausnera szły bardzo powoli. Rząd się nie spieszył, ale nie tyle grał na czas, co raczej oswajał ze zmianami. Pierwsze reakcje były bardzo wrogie, Samoobrona krzyczała, że Hausner jest gorszy od Balcerowicza, PiS dowodził, że plan uderza w najbiedniejszych, Platforma, że cięcia są zbyt płytkie. Jednak jeszcze głębsza wrogość wobec zmian ujawniła się w samym Sojuszu. Plan Hausnera uznano za polityczne samobójstwo. Miller i Hausner cierpliwie przeczekali pierwszy szturm, dopiero gdy emocje opadły, zaczęli mozolnie szukać poparcia. Ekonomiści krytykowali rząd, że się nie spieszy, ale Miller nie miał wyboru. Był zbyt słaby, potrzebował wielu miesięcy, aby przekonać Sojusz, a potem kolejnych miesięcy, aby namówić Platformę. Zbieranie poparcia szło wyjątkowo opornie, na własnej skórze poznawał Miller ból tępej, mechanicznej opozycyjności, jaką sam przez lata uprawiał.

Reformy nie doszły do skutku, był to początek końca Millera, najpierw wybuchła afera starachowicka, później seria afer korupcyjnych, a potem jeszcze premiera dobił wypadek helikoptera, w wyniku którego miał uszkodzone kręgi piersiowe.
___

Na podstawie książki Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD

#historia #historiapolski #polityka
525b3329-25eb-43cb-ad10-d53bb2cc34cb
kermelanik

z wojną na wschodzie, przy ryzyku Trumpa u władzy, z konfliktem w Zatoce i zagrożeniem dla Tajwanu, przy gospodarce Europy ryczącej na biegu jałowym. przy realnym syfie do ogarnięcia po 8 latach nepotów i własnymi pijawkami, które teraz chcą się nakraść. jakoś musimy przetrwać, nie warto kłamać o jasnej przyszłości.

tosiu

@smierdakow fajne, ale zabrakło informacji, że gdy po aferze Rywina upadł rząd Millera, to Belka się nie pierdolił i reformy z Hausnerem przeprowadził. SLD jeżeli chciało wprowadzić Polskę do UE musiało bezkrytycznie głosować za wszystkim co liberalny Belka z Hausnerem wprowadzili.

Szpadownik

Hausner był typowym profesorem, raczej bezbarwnym, niepotrafiącym ciekawie mówić, łatwo wpadającym w techniczny żargon.


Tak bardzo to. Byłem kiedyś na jego wykładzie i kompletnie nic z niego nie zapamiętałem, mimo że temat zapowiadał się ciekawie (ale jego już też nie pamiętam xD).

Zaloguj się aby komentować

O pięknym Marianie Krzaklewskim, nijakim polityku bez zdolności i charyzmy, który podbił polską scenę polityczną.

Nigdy w historii III RP polityk tak mały nie znaczył tak dużo. W jego karierze znajdziemy w ani grama wybitności. Nawet cienia skrzydeł. Jedynie mozół powolnego pięcia się do góry. Cała jego droga do sukcesu była pełzaniem. Ciułaniem kolejnych atutów. Władza zdobyta z takim polotem sprawowana była potem z polotem podobnym.

Jego kariera zrodziła się z przypadku. Gdy Wałęsa został prezydentem, „Solidarność” musiała sobie poszukać nowego szefa. Jednak za dużo było wielkich liderów – do walki stanęli Lech Kaczyński, Borusewicz i Rulewski. Powstał pat, więc sięgnięto po postać z drugiego szeregu. Padło na Krzaklewskiego, szefa regionu śląskiego, najbardziej bezbarwną postać z całej związkowej elity. Został przewodniczącym „Solidarności”, bo on jeden nie naruszał niczyich ambicji. Był typem działacza, a nie lidera. Pracowity, zagrzebany w codzienne detale, pozbawiony wszelkiej charyzmy. Mówił źle, bez tezy, bez puenty, technokratycznym, inżynierskim żargonem. Słuchaczy zamęczał i zanudzał.

Co ciekawe, w związku Krzaklewski zbudował sobie pozycję silniejszą, niż miał Wałęsa. Ale zrobił to w swoim stylu. Wymęczył to. Jeździł po kraju i zjednywał sobie każdego działacza. Nawet gdy AWS (Akcja Wyborcza "Solidarność") sięgnął po władzę, Krzaklewski pilnował każdej komisji zakładowej. Dbał, dzwonił, interweniował, pomagał. Związkowcy byli armią Krzaklewskiego. A że generał nie budził posłuchu, więc musiał przekupić każdego żołnierza.

Miał wąskie horyzonty. Świetnie rozumiał sprawy związkowe, ale nic więcej. Jeśli chodzi o poglądy polityczne, był typem prowincjonalnego prawicowca. Bronił Kościoła, ale językiem nie inteligenta, lecz zakrystii. Językiem Radia Maryja. Przez wszystkie przypadki odmieniał pojęcie „lewica laicka”, zawsze ze zgrozą i wstrętem. Bał się wpływów masonerii i trockistowskiej lewicy. Popierał zakaz aborcji nawet w przypadku gwałtu. Nie był jednak fanatykiem, zgodnie pracował z ludźmi o zupełnie odmiennych poglądach. W swojej ideowości był raczej poczciwy niż groźny.

No i sprawa ostatnia. Nieco delikatna, ale dla zrozumienia tej natury podstawowa. Otóż Krzaklewski był figurą śmieszną. Naturalne cechy polityków – próżność, ambicja, zarozumialstwo – u niego ujawniały się w wersji komicznej. Na przykład bardzo dbał o swój wygląd, jak mówił Lech Kaczyński: „Lubił być piękny”. Twardo pilnował, aby jego waga nie przekroczyła 75 kilogramów, przed każdym występem w telewizji szedł do fryzjera, starannie dobierał koszule, krawaty. Ktoś powie: normalne. Owszem, gdyby nie to, że się z tym zdradzał. W kółko przeglądał się w lustrze, zadzierał śmiesznie brodę do góry, publicznie dowodził, że jest bardziej przystojny od Kwaśniewskiego.

W Krzaklewskim szybko się zbudziły polityczne ambicje. Już w 1995 roku zastanawiał się nad startem w wyborach prezydenckich. Ale w polityce niezbyt sobie radził. Nie wiedział jeszcze, co mówić, jak się zachować. W 1993 roku w czasie fali strajków zażądał spotkania z premier Suchocką. Przyjęła go razem z Rokitą. Krzaklewski chciał się zachować dumnie. Długo mówił, ze wzburzeniem, nie dopuszczając premier do głosu. Gdy skończył, szybko wyszedł. Rozbawiona Suchocka zwróciła się do Rokity: „Słuchaj, a o czym on mówił?”. I tak było za każdym razem. Nie znaczy to, że był politycznym ignorantem, miał sporo zdrowego rozsądku, ale brakowało mu stylu. Powagi. Komizm Krzaklewskiego rodził się z kontrastu między skalą jego ambicji a skalą jego osoby.

Takiemu człowiekowi przyszło jednoczyć prawicę. Słabą, skłóconą, podzieloną na kilkadziesiąt partii. Dla liderów tych partii był nikim. Intelektualnie, osobowościowo i biograficznie. Jednak Kaczyński, Niesiołowski, Hall czy Rokita nie mogli patrzeć na niego z góry. Bo Krzaklewski miał związek. Jedyną dużą strukturę po prawej stronie. Jedyną tratwę, na której można było dopłynąć do wyborczego sukcesu. Więc powoli zaczęli na tę tratwę wchodzić. Nie dlatego, że zaakceptowali Krzaklewskiego, ale ponieważ śmierć zajrzała im w oczy. Powstanie AWS było owocem prawicowej desperacji.

Krzaklewski stał się prawicowym monarchą. Miał związek, miał machinę wyborczą, podyktował więc swoje warunki. Zbudował AWS jako spółkę akcyjną, w której każdy podmiot dostał udziały stosownie do swojego znaczenia. „Solidarności” przypadło 50 procent udziałów, czyli pełnia władzy. Krzaklewski podejmował wszystkie polityczne decyzje. On także ustalił listy wyborcze, co sprawiło, że większość miejsc dostali związkowcy. Prawicowi liderzy patrzyli na to z rosnącą irytacją, ale zaciskali zęby i schlebiali Krzaklewskiemu. Byli tak słabi, że pochlebstwo stało się jedynym narzędziem w walce o własną pozycję.

Na zebraniach prezydium AWS licytowano się w hołdach. Mówiono: „Wodzu, prowadź” i „Marian, jesteś wielki”. Krzaklewski swoją pozycję celebrował ze związkową klasą. Jarosław Kaczyński opowiadał:

Nie jestem wybredny, ale miałem dość spotkań prezydium, gdzie wszyscy są głodni, a je tylko... Krzaklewski, który zagarniał kanapki.

Jednak sam Kaczyński nie był bez winy. On też rozpieszczał Krzaklewskiego. Sławne było jego wezwanie: „Marian, weź w Akcji władzę dyktatorską!”. Sławne też było przemówienie, w którym porównał Krzaklewskiego do Stefana Batorego.

Krzaklewski stanął przed wielką szansą. W 1997 roku Krzaklewski zyskał pozycję, o jaką potem – Tusk w Platformie czy Kaczyński w PiS-ie – bić się będą latami. Na starcie został potężnym liderem. I to bez walki. Przejął cały prawicowy elektorat, nie dając reszcie w zamian ani grama władzy nad AWS, jedynie fikcyjne udziały.

Krzaklewski w 1997 roku miał komfort pełnej kontroli nad własną formacją. Bez silnych rywali. W dzień po zwycięskich wyborach partyjni liderzy budzili się w sytuacji, w której większość klubu AWS stanowili związkowcy, czyli wierna gwardia Krzaklewskiego. Cała dotychczasowa elita polityczna prawicy została spacyfikowana. Na decyzje AWS dawni liderzy prawicy nie mieli już wpływu.

Żaden przywódca solidarnościowej formacji nie był wcześniej tak silny jak Krzaklewski. Żadnego polityka w III RP los nie faworyzował tak bardzo jak jego. Dwa razy bez walki dostał coś, czego własnymi siłami nigdy by zdobyć nie potrafił.

AWS zebrał 34 procent głosów. Unia Balcerowicza 13 procent. Razem dało to 261 mandatów. „Solidarność” wracała do władzy. Bardzo symbolicznie, bo znowu zjednoczona.

___
Na podstawie książki Roberta Krasowskiego Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD.

#polityka #historia #historiapolski #czytajzhejto
4d05e627-a13d-47ed-af83-30568f4b880d
tosiu

@smierdakow pamiętam wybory prezydenckie i hasło Krzak TAK

GrindFaterAnona

@smierdakow Piemkny Marian

BapitanKomba

@smierdakow Może i nijaki, ale przynajmniej nie namawiał ministra Siwca do dalszych szyderstw z Ojca Świętego

Zaloguj się aby komentować

Początek prezydentury Kwaśniewskiego i od razu wielki kryzys - premier Józef Oleksy oskarżony o współpracę z Ruskimi

Kwaśniewski najpierw musiał walczyć z aferą związaną z jego studiami. Okazało się, że studiów nie skończył, ale twardo brnął w to kłamstwo. Sprawa niby błaha, ale o mało nie unieważniono wyborów - opozycja argumentowała, że wykształcenie Kwaśniewskiego było ważnym elementem kampanii i gdyby wyborcy znali prawdę, to by na niego nie głosowali - sędziowie po długich dyskusjach uznali jednak ważność wyborów. Ale aż pięciu sędziów – na siedemnastu – wobec wyroku zgłosiło votum separatum. Do unieważnienia wyborów nie było daleko.

Dzień później na Kwaśniewskiego spadł kolejny cios. Zjawili się u niego dwaj związani z Wałęsą ministrowie. Szef MSW Andrzej Milczanowski wręczył prezydentowi informację, że urzędujący premier Józef Oleksy jest rosyjskim agentem. Zdumiony Kwaśniewski powoli czytał papiery, z coraz większym zdenerwowaniem. Dwa razy materiały wypadły mu z rąk. Po lekturze powiedział, że nie widzi dowodów, żadnych raportów, żadnych kwitów. Milczanowski odparł sucho, że Kwaśniewski się myli, że dowody są pewne. Tak pewne, że ich ujawnienie wywoła aferę, która „od Bałtyku po Karpaty będzie miała swoje polityczne efekty”.

Po półtoragodzinnej rozmowie Milczanowski przedstawił swoją ofertę. Sprawa pozostaje w tajemnicy przed opinią publiczną, ale premier musi zrezygnować z funkcji szefa rządu oraz złożyć mandat poselski, aby prokuratura i służby mogły śledztwo doprowadzić do końca.

Po wyjściu ministrów Kwaśniewski natychmiast spotkał się z liderami Sojuszu. Marian Zacharski, oficer, który zebrał materiały przeciw Oleksemu, twierdzi, że blady Kwaśniewski podszedł do Oleksego z pytaniem: „Brałeś pieniądze czy nie?”. W odpowiedzi usłyszał soczyste: „Odpierdol się!”.

Oleksy przyznał się do znajomości z Ałganowem (radziecki dyplomata, szpieg), ale twardo zaprzeczył agenturalnym oskarżeniom. Kwaśniewski mu uwierzył, uznał, że oskarżenie jest prowokacją ze strony Wałęsy. Dzień później Kwaśniewski spotkał się z Milczanowskim i jego ofertę odrzucił. Postanowił jednak osobiście spotkać się z Wałęsą, ale ten śmiertelnie pogniewany za debatę telewizyjną, spotkania z Kwaśniewskim odmówił.

Minęło kilka dni, ostatnich dni prezydentury Wałęsy. Tuż przed odejściem Wałęsa wezwał do siebie marszałków Sejmu i Senatu oraz prezesów SN, TK oraz NSA. Powitał ich krótkim stwierdzeniem, że bezpieczeństwo państwa jest zagrożone, a potem oddał głos Milczanowskiemu. Wysłuchawszy oskarżenia, goście osłupieli. Jak opowiadał Wałęsa: „Jedni byli biali, inni czerwoni”. Sam Wałęsa powiedział tylko kilka zadań:

Proszę panów, nie mogłem z tym pojechać do Gdańska. Macie teraz taką samą informację jak ja. Proszę, zgodnie z sumieniem i prawem róbcie, co chcecie.

Milczanowski skierował sprawę do prokuratury.

Informacja natychmiast wyciekła, podekscytowani posłowie wezwali do Sejmu Milczanowskiego i zażądali wyjaśnień. 21 grudnia 1995 roku odbyło się jedno z najdziwniejszych posiedzeń Sejmu. Przy pełnej loży dziennikarskiej, w trakcie transmisji na żywo, w obecności premiera siedzącego w ławie rządowej, minister spraw wewnętrznych oskarżył szefa rządu o to, że od 1982 roku pracował na rzecz obcego wywiadu.

Głos zabrał Józef Oleksy. Był wyraźnie poruszony, ale nie było w nim śladu tremy czy paniki. Przemawiał jak człowiek śmiertelnie urażony. Materiały zebrane przez służby uznał za sfabrykowane, zaś oskarżenie Milczanowskiego nazwał polityczną prowokacją. Opowiadał, że jako polityk spotykał wielu dyplomatów, także rosyjskich. W jednym przypadku został ostrzeżony przez służby, że dyplomata jest agentem KGB, więc zerwał z nim wszelkie kontakty. Przemówienie Oleksego z obrony coraz wyraźniej zmieniało się w atak. Dlaczego Milczanowski sprawę ujawnia teraz? – pytał premier. I odpowiadał: nie dlatego, że zebrał realne dowody, ale ponieważ wraz z odejściem Wałęsy skończyło się dla niego polskie państwo.

Za premierem stanął jedynie Sojusz, cała opozycja zażądała natychmiastowego urlopu. Dwa dni później, 23 grudnia, odbyło się zaprzysiężenie Aleksandra Kwaśniewskiego. W drodze do Sejmu witały go transparenty „Ave magister” oraz „SLD = KGB”. W Sejmie nie było lepiej. Ceremonię zbojkotował nie tylko Wałęsa, lecz także prymas Glemp oraz prawicowi posłowie. To nie była wesoła uroczystość. Podobnie wyglądały kolejne dni prezydentury.

Po raz pierwszy w swojej politycznej karierze Kwaśniewski stanął w obliczu realnych problemów. Kwaśniewski zawsze był pchany przez korzystne wiatry. Nawet klęski spadające na jego formację dla niego były szczęśliwym trafem. Włącznie z tą największą, czyli upadkiem komunizmu, który dał mu władzę nad partią. Nigdy o nic walczyć nie musiał, nawet buławę dostał na tacy. Potem było podobnie, logika wydarzeń ciągle pracowała na niego. Co sprawiło, że nauczył się chować w bezpiecznym kokonie. Zostawszy prezydentem, Kwaśniewski był zatem dziwem natury. Politykiem niekompletnym, mającym rześki rozum i cienką skórę. Politykiem, który ani razu nie wąchał prochu. Jednostronności jego doświadczenia nikt jednak nie widział. W oczach świata był wielkim zwycięzcą idącym od sukcesu do sukcesu.

Zarzuty wobec premiera okazały się kłamstwem, ale dokładne wyjaśnianie trwało 10 lat. Sfałszowane dowody przekazał szpieg KGB. Rosyjskie służby przeprowadziły akcję, aby zapobiec wejściu Polski do NATO. Za kilkanaście miesięcy, pod koniec 1996 roku, Zachód miał podjąć decyzję o rozszerzeniu Paktu. Celem afery szpiegowskiej było wystraszenie Amerykanów, wywołanie obawy, że wraz z Polską wpuszczą do NATO rosyjską agenturę. I tak też było, Amerykanie byli mocno poruszeni, po wybuchu afery do Warszawy zjechali dyplomaci najwyższego szczebla. Ale po przejrzeniu dowodów uznali, że sprawa jest rosyjską prowokacją. Polska polityka na wyciągnięcie podobnego wniosku potrzebowała dużo więcej czasu.

Po oskarżeniu premier Oleksy ogłosił, że cała sprawa jest prowokacją Wałęsy, i twardo odmówił zdania urzędu. Sojusz mocno go poparł, choć już pierwsze przesłuchania przed komisją sejmową pokazały, że służby działały prawidłowo.

Po wybuchu kryzysu Kwaśniewski zrozumiał, że SLD nie może udawać, że nic się nie stało. Nie może akceptować kuriozalnej sytuacji, w której śledztwo w sprawie szpiegostwa premiera prowadzą instytucje podległe oskarżonemu. Nie tylko solidarnościowa opinia publiczna wrzała z oburzenia. Widząc te nastroje, Kwaśniewski zaapelował do Oleksego, aby się udał na urlop, jednak Oleksy odmówił.

Tymczasem na jaw wychodziły kolejne fakty. Kontakty Oleksego z pierwszym sekretarzem rosyjskiej ambasady daleko wykraczały poza oficjalną rutynę. Obaj panowie spędzali z sobą bardzo dużo czasu, razem spacerowali, razem rozmawiali, razem polowali, razem pili. Kontakty nie zerwały się, gdy Oleksy został marszałkiem Sejmu, a nawet wtedy, gdy został ostrzeżony przez polskie służby, że Ałganow jest oficerem KGB. Kiedy Ałganow wyjechał do Rosji, Oleksy nawiązał kontakty z jego następcą w rosyjskiej ambasadzie, także oficerem KGB.

Obóz solidarnościowy był wstrząśnięty brakiem elementarnych odruchów. Nawet Rakowski przyznał, że choć żył w czasach sowieckiej dominacji, nigdy by sobie nie pozwolił na prywatne kontakty z rosyjskim dyplomatą.

Oleksy ignorował wszystkie pretensje. Twierdził, że nie popełnił niczego złego, co najwyżej wykazał się „pewną nieroztropnością”. Powołano sztab kryzysowy, którym pokierował Miller. I rozwiązywał problem w swoim stylu, hardo dowodząc, że nic się nie stało. Miesiąc po wybuchu afery prokuratura wojskowa wszczęła oficjalne postępowanie. Po raz pierwszy w dziejach demokratycznej Europy śledztwo w sprawie o szpiegostwo dotyczyć miało urzędującego premiera. Lewica nie miała wyboru, Oleksy musiał ustąpić.

Wygłosił w telewizji orędzie, w którym oświadczył: „Rezygnuję, bo jestem niewinny”. Jednak lewica broniła go dalej. Nie mógł być premierem, więc zrobiono go szefem partii. Ofertę złożył mu Kwaśniewski i kilka dni potem Oleksy został szefem SdRP. Z wyboru nowego szefa lewica zrobiła wielką demonstrację, Oleksego poparło 95 procent delegatów, a Kwaśniewski z wylewną serdecznością publicznie „Józkowi” pogratulował. Polityk, przeciw któremu toczyło się śledztwo w sprawie zdrady państwa, został szefem rządzącej partii.

Solidarnościowa opinia publiczna była wstrząśnięta. Powszechnie uznano, że postkomuniści są nowym przebraniem starego zła. Miesiąc po przejęciu pełni władzy Sojusz miał gorszą reputację niż w chwili narodzin, gorszą niż w grudniu 1989 roku. Wielki wysiłek pięciu lat został zmarnowany. Kiedy po trzech miesiącach prokuratura potwierdziła niewinność Oleksego, nie było to ważne. Zapamiętano, że w ekstremalnej sytuacji, mając do wyboru interes państwa oraz interes partii, Sojusz ostentacyjnie wybrał ten drugi.

___
Na podstawie książki Roberta Krasowskiego Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD.

#historia #historiapolski #polityka #czytajzhejto
3162505c-6425-4cf3-85d2-d09e4caed3d2
Lurriel

I to jest prawdziwy 'kontent'.

Dzięki, bardzo ciekawe. Za młody wtedy byłem aby to pamiętać.

Gadu_gadu

@smierdakow teraz już rozumiem przyczyny emocji towarzyszącym kłótniom dziadka ze swoim bratem przy obiedzie kiedy ja miałem z 5 lat... Rzeczywiście ludzie musieli to wtedy przeżywać bardzo emocjonalnie.

Topia

Nie ostatni raz SLD przełożyło interes partyjny nad państwowy. Kilka lat później wybuchła afera Rywina i było to samo.

Gena nie wydłubiesz, a dla tych postkomuchów państwo było tylko narzędziem do uzyskiwania własnych korzyści.

Zaloguj się aby komentować

140 + 1 = 141

Tytuł: Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy
Autor: Robert Krasowski
Kategoria: historia
Wydawnictwo: Czerwone i Czarne
Ocena: 9/10

Bardzo przyjemny sposób na zapoznanie się z polityczną historią Polski od upadku komunizmu do przejęcia władzy przez SLD-PSL i wygranej Kwaśniewskiego. Jest to pierwsza część trylogii.

Dużo łatwiejsza w odbiorze niż książka prof. Dudka, tam jest bardziej akademicko i szczegółowo. Krasowski sobie swobodnie opisuje wybrane wydarzenia, skupiając się na tym co z biegiem czasu okazało się naprawdę istotne. Jednym z głównych założeń autora jest obalanie mitów i półprawd, które zakorzeniły się w głowach Polaków, a także to, że przeceniamy zdolności polityków i takich naprawdę wpływowych było niewielu, bo większość grzęzła w politycznej kopaninie i istotne dla kraju zmiany zawdzięczamy głównie wpływom zewnętrznym i polskiemu społeczeństwu.

#ksiazki #czytajzhejto #historia #historiapolski

Wygenerowano za pomocą https://bookmeter.xyz

#bookmeter
8d4f8075-e697-4cd7-a43c-c98d005d9ad8
nikt_pan

90 zł to trochę drogo.

pluszowy_zergling

Noo, niezłe te Twoje wpisy, raz jeszcze dziękuję

alaMAkota

Świetna okładka. Więcej mówi niż tytuł

Zaloguj się aby komentować

O całkowitym upadku obozu "Solidarności", czyli pojedynek prezydencki Wałęsa kontra Kwaśniewski

O ile w 1993 roku obóz solidarnościowy poniósł porażkę, w 1995 roku poniósł całkowitą klęskę. Formacja, która tak dobrze poradziła sobie w czasach PRL, pomaszerowała prosto ku przepaści. Nie była to piękna śmierć, ale bratobójcza młócka, której efektem była śmierć bez sensu i bez klasy. Śmierć, która nie była przegraną z przeciwnikiem, ale samozniszczeniem.

Gdy się spojrzy na wydarzenia z 1989 roku bez okularów, jakie nakłada solidarnościowa legenda, zobaczymy, że PZPR wcale nie przegrała przez nokaut. Opozycja widziała swoje 99 procent w Senacie, przeoczyła natomiast to, że w tych samych wyborach kandydaci PZPR dostawali po 40 procent głosów. Analizując dawne wyniki, łatwo dostrzec, że sukces SLD w 1993 roku był bardziej naturalny, niż sądzono. Natomiast fakt, że 20 procent starczyło SLD do rządzenia, był efektem rozbicia prawicowej konkurencji.

W 1995 roku, w wyborach prezydenckich, Wałęsa był skazany na sukces. Polska solidarnościowa ciągle była liczniejsza niż Polska postkomunistyczna. Wbrew temu, co sądziły media, wbrew temu, co pisali politolodzy, Wałęsa był realnym faworytem tamtych wyborów. Swoją legendą, swoją siłą, swoją brutalną zręcznością bił rywali o głowę.

Kwaśniewski w tych wyborach występował w komfortowej roli. Nie musiał ich wygrać. Zmierzenie się z Wałęsą w drugiej turze było już wystarczającym sukcesem. Mimo to ruszył do kampanii z dziką energią. I z profesjonalizmem.

Zatrudnił sławnego francuskiego konsultanta Jacques’a Séguélę – Kwaśniewski został odchudzony, ubrany, uczesany. Ustalono, co ma mówić, jak ma mówić, jak się uśmiechać, jak patrzeć w kamerę. Kwaśniewski miał naturalny urok, świetnie przemawiał, ale gdy do tego doszły piarowskie chwyty, efekt okazał się zdumiewający. Nie sposób go było nie lubić. Na tle nudnych i sztywnych rywali wypadał rewelacyjnie. Wyglądał jak zachodni polityk: młody, wysportowany, wesoły, znający języki, mający ładną żonę. Do tego tryskający optymizmem.

Obóz solidarnościowy zareagował na tę kampanię autentycznym oburzeniem. Korzystanie z piarowskich metod potraktowano jako przejaw politycznego cynizmu, jako oszustwo, manipulowanie ludźmi. Nawet tak niewinne zachowania jak przestrzeganie diety, korzystanie z solarium czy występowanie na niebieskim tle szeroko komentowano jako coś niegodnego polityka. Łatwo się domyślić, jak w takim razie wyglądały kampanie przeciwników. Siermiężne, szare, nudne.

Kwaśniewski wygrał pierwszą turę. Zebrał 35 procent głosów, o 2 procent więcej niż Wałęsa.

Séguéla zaproponował Kwaśniewskiemu, aby wystąpił z pomysłem debat telewizyjnych. Oczywiście Wałęsa się zgodził, w przekonaniu, że zmiecie rywala.

Świadomie spóźniony Kwaśniewski wszedł do studia w ostatniej chwili i przywitał się ze wszystkimi poza Wałęsą. Chwilę potem, kiedy debata się rozpoczęła, Kwaśniewski wstał, podszedł do Wałęsy i przekazał mu swoje oświadczenie majątkowe z komentarzem

Jestem człowiekiem uczciwym i apeluję do prezydenta, by uczynił to samo”.

Kompletnie tym zaskoczył Wałęsę i całkowicie wyprowadził go z równowagi. Wałęsa stał się arogancki i stracił swoją lekkość. Na koniec debaty Kwaśniewski zadał ostateczny cios. Próbował się pożegnać z rywalem, a Wałęsa burknął, że może mu podać nie rękę, lecz nogę. Widzowie nie znali kontekstu, nie wiedzieli, że wcześniej Kwaśniewski nie podał Wałęsie ręki. Byli oburzeni chamstwem Wałęsy.

Wałęsa natychmiast zrozumiał skalę błędu. Drugą debatę telewizyjną zaczął od przeprosin:

Prowadziłem kampanię pozytywną. Dopiero pierwsza debata zburzyła ten obraz. Pan Kwaśniewski zachował się nie fair. Ale wszystkich zdegustowanych przepraszam.

Ale było już za późno. Kwaśniewski wybory wygrał. Zebrał 51,72 procent głosów.

Osobliwością sukcesu Kwaśniewskiego było to, że nie miał on wystarczająco głosów, by pokonać solidarnościowy elektorat. Został wybrany dzięki solidarnościowymi wyborcom. 40 procent elektoratu Kuronia przerzuciło swój głos na Kwaśniewskiego, 20 procent elektoratu Olszewskiego postąpiło podobnie. Po raz pierwszy ujawniły się nowe tożsamości w solidarnościowym obozie. Nowy antykomunizm, dla którego największym złem nie byli postkomuniści, lecz Wałęsa i Unia Wolności. Oraz liberalna wrażliwość, dla której prawica była czymś gorszym od postkomunistów. I te właśnie tożsamości, zbudowane przez Kaczyńskiego i Michnika, zmieniły bieg historii.

Całą władzę w Polsce przejęli postkomuniści. Imponujące było nie to, że wzięli władzę, ale to, na jakich warunkach to osiągnęli. Bez kajania się za przeszłość, bez czystek we własnych szeregach, bez odcinania się od dawnych liderów – od Jaruzelskiego, Rakowskiego, Urbana. Sojusz wziął władzę jako lojalna partia córka PZPR, nie na drodze zerwania, lecz ostentacyjnej kontynuacji.

Warto to dobrze zrozumieć. Sojusz, który z pozoru tak mocno odcinał się od przeszłości, od samego początku demokracji prowadził wielką historyczną krucjatę. Walczył w niej nie tylko o demokratyczny mandat dla siebie, lecz także o pośmiertną rehabilitację PZPR. I tę batalię wygrał. Obronił polski komunizm przed demokratycznym trybunałem. Dawni ministrowie, pracownicy aparatu PZPR, ideologowie partyjni, propagandziści – wracali do władzy za sprawą demokratycznej większości. Wracali nie dlatego, że ukryli swoje korzenie pod lewicowym sztandarem. Odwrotnie, wracali do władzy, ponieważ tych korzeni nie skrywali. Polacy, głosując na nich, wiedzieli, że są kontynuacją PZPR.

Taki właśnie był sens wydarzeń z lat 1993–1995. To nie była rekomunizacja demokracji, lecz rehabilitacja polskiego komunizmu. To był wielki sukces PZPR, symboliczna odpowiedź na porażkę z 4 czerwca 1989 roku.

I to najbardziej zabolało obóz solidarnościowy. Nie to, że stracił władzę, ale że władza wróciła do tych samych rąk. Że po sześciu latach prezydentem i premierem byli ministrowie rządu Rakowskiego, którzy przy Okrągłym Stole siedzieli po drugiej stronie. Do tego doszła symbolika przegranej Wałęsy, która porażkę zamieniła w pełne upokorzenie. Mandat historii, jaki obozowi solidarnościowemu dał upadek komunizmu, został mu przez społeczeństwo odebrany. Demokracja unieważniła historię. Politycy solidarnościowi i postkomunistyczni stali się sobie równi. W sześć lat obóz solidarnościowy stracił wszystko. I władzę, i chwałę.

#historia #historiapolski #czytajzhejto
3a7220a1-c83a-4f2a-b297-a572413688ad
Dacusx

Ole Olek! Na prezydenta tylko tyyyyy!

Man_of_Gx

@smierdakow Jednej istotnej rzeczy w tym wpisie brakuje, SLD wygrało bo za czasów PRL ludzie mieli pracę a transformacja ekonomiczna spowodowała gigantyczne bezrobocie (plus sporo nieprawidłowości przy prywatyzacji).

Nigdy nie zapomnę jak wyszedłem z firmy mającej siedzibę w podwarszawskim Ursusie (to było gdzieś w 94 ) i kawałek dalej zobaczyłem kolejkę na sto osób, była to kolejka do ogłoszenia o pracę.

Wiadomo że w okolicy mieszkało dużo osób zwolnionych z fabryki traktorów ale z drugiej strony Ursus to przedmieście Wawy a gdzie jak gdzie w stolicy było i jest w tym kraju zawsze o pracę najłatwiej.

Jak ktoś ogląda filmy od Andromedy gdzie mieszkańcy prowincji tęsknią do ZSRR a tak naprawdę do czasów gdy mieli pracę a ich mieszkania nie były ruderami do rozbiórki to jest to dokładnie to samo myślenie.

A rządy SLD oprócz paru szwindli były dość propaństwowe. Przy czym to były szwindle w rodzaju zróbmy coś za milion dwieście gdzie te 200 sobie sprywatyzujemy gdzie niektóre następne rządy były w stylu: przepierdolmy w piecu półtora miliona żeby nikt nie zauważył jak podpierdolimy stówę.


Gx

Vas

Komentarz usunięty

Zaloguj się aby komentować

O tym jak wyglądały reformy Balcerowicza i kilka słów o samym Balcerowiczu.

Mazowiecki przejął władzę na pięć minut przed bankructwem socjalistycznej gospodarki; to już nie był kryzys, to był krach. Gdyby nie nowe wybory i zrodzona przez nie społeczna nadzieja, komuniści jesieni by nie przetrzymali. Zmiotłaby ich fala strajków, gospodarka doszła do stanu, w którym problemem stało się wyżywienie społeczeństwa.

Nadal były kartki na żywność, ale w sklepach nie było już żadnych towarów. Ogromna ilość inflacyjnego pieniądza wymiatała ze sklepów wszystko. Rząd Rakowskiego próbował ratować sytuację. Rzutem na taśmę, już po przegranych wyborach, 1 sierpnia uwolnił ceny żywności; wcześniej ceny ustalało państwo. Ceny poszybowały kilkukrotnie do góry, jednak chwilę potem zakłady pracy podniosły płace. W sierpniu zarobki wzrosły o 90 procent, w następnych miesiącach było podobnie. Aby wypłacać kwoty mające kolejne zera, wprowadzono do obiegu banknoty 50- i 200-tysięczne. W sklepach brakowało nawet chleba, a gdy się pojawiał, ustawiały się po niego wielogodzinne kolejki. Tej jesieni Polacy używali mydła oszczędnie, a papierosa zapalali od wiecznie włączonej kuchenki gazowej, bo zapałek też już nie było.

Powszechnie doszukiwano się u Rakowskiego złej woli, sądzono, że świadomie podłożył bombę solidarnościowym następcom. Było jednak odwrotnie. On chciał pokazać, że pezetpeerowska ekipa potrafi rządzić, że uleczy socjalizm rynkiem. Rakowski nie był w swojej kuracji zbyt brutalny, ale za mało. Wierzył, że można reformować gospodarkę stopniowo. Porażka Rakowskiego była porażką tego myślenia; gospodarka była już zbyt słaba, zbyt rozstrojona, by ją naprawić. Potrzebna jej była terapia szokowa, skupiająca się na budowie tego, co nowe.

Leszek Balcerowicz został wicepremierem przez przypadek. Mazowiecki odrzucał cztery kolejne kandydatury. Znalezienie kandydata zlecił w końcu swojemu doradcy. I ten sprowadził mało znanego Balcerowicza.

Kim był wtedy Balcerowicz? 42-latkiem, naukowcem z warszawskiej SGH, zdolnym, choć w tej generacji zdolnych ekonomistów było kilkunastu. Balcerowicz spędził w USA dwa lata, wiele miesięcy w Niemczech; gospodarka zachodnia nie była dla niego systemem wyzysku, ale czymś naturalnym. Komunizmu nie cenił, w 1969 roku zapisał się do PZPR, ale z konformizmu; po stanie wojennym legitymację złożył.

Ciekawa była jego umysłowa konstrukcja. Powiedzieć, że był racjonalny, to mało – on był nadracjonalny. Ślepy na emocje, wręcz autystyczny, błyskawicznie przyswajał i przetwarzał informacje. Trenował zresztą uparcie swój umysł. Mówił biegle w pięciu językach, przeszedł kurs szybkiego czytania miał fenomenalną pamięć. W zachowaniach społecznych był automatem, który działał metodycznie, kierując się chłodną logiką i efektywnością.

Ledwo Balcerowicz przyjął ofertę Mazowieckiego, natychmiast zaczął pracować wedle swoich standardów. Przeanalizował sytuację. Uważał, że reforma socjalizmu nie ma sensu, trzeba od razu budować kapitalizm, operacja wywoła opór i chęć odwrotu, a zatem trzeba to zrobić jednym skokiem i na nikogo nie można liczyć, trzeba operację przeprowadzić własną armią.

Balcerowicz zbudował niespełna dziesięcioosobowy zespół, który w 111 dni przygotował i przepchnął przez Sejm pakiet ustaw zwany planem Balcerowicza. W historii III RP nigdy już nie będzie tak sprawnie przeprowadzonej operacji. Wszystko przebiegło jak w podręcznikach zarządzania - każdy wiedział, za co odpowiada, wszystkie ruchy zostały rozpisane na daty, dyskusje ograniczono do lakonicznych raportów, decyzje zapadały natychmiast, pracowano 18 godzin dziennie. Twardość, z jaką wymuszał swoją wolę, była imponująca.

Sam Balcerowicz pracował jak maszyna. Jedynym jego ludzkim odruchem była irytacja, ale irytowała go właśnie ludzka natura: jej wahania, lęki, błędy, spóźnienia. Po latach z rzadką dla siebie szczerością wyznał, że nielogiczność innych ludzi sprawia mu fizyczny ból.

Balcerowicz wielokrotnie spotykał się z przedstawicielami Miedzynarodowego Funduszu Walutowego, jego plan zyskał pełne poparcie. Nic dziwnego, był typową procedurą stosowaną wobec walących się gospodarek Trzeciego Świata. Procedurą tyleż bezpieczną dla finansjery, co okrutną dla miejscowej ludności.

Po drodze pojawił się tylko jeden kłopot: charakter wicepremiera. Balcerowicz uważał, że władzą nad gospodarką z nikim się dzielić nie będzie, nawet z premierem. Kiedy w grudniu Ministerstwo Finansów przygotowało ustawy składające się na plan Balcerowicza, wicepremier przyszedł z nimi do Mazowieckiego i zażądał, aby rząd przyjął je na najbliższym posiedzeniu. Mazowiecki był mocno zirytowany pomieszaniem ról, potrzebował czasu na zapoznanie się z dokumentami, ale dla dobra sprawy uległ. Kilka dni potem doszło do kryzysu, znowu z winy Balcerowicza. Wicepremier wynegocjował z MFW kształt listu intencyjnego. Przyniósł na posiedzenie rządu jego częściowe tłumaczenie, bez żadnych liczb, i domagał się od premiera zgody na jego parafowanie. Premier odmówił akceptacji w ciemno, poprosił o pełne tłumaczenie, na co Balcerowicz oznajmił, że nie ma na to czasu. I odmówił. Oburzony Mazowiecki wezwał wieczorem Balcerowicza na dywanik. Balcerowicz sprawę potraktował ambicjonalnie i znowu premierowi odmówił. Dyskusja szybko przeszła w ostrą kłótnię. Nagle Balcerowicz oznajmił, że Mazowiecki musi się zgodzić, bo inaczej reforma nie ruszy 1 stycznia. Mazowiecki zastygł z gniewu i odparł: „No to nie ruszy!”.

Mazowiecki postawił na swoim, dostał pełną treść listu intencyjnego, którą zaakceptował, i reformy ruszyły o czasie. Balcerowicz zaś się uspokoił. Bo, o czym wiedzieli tylko najbliżsi, ów twardy Balcerowicz był człowiekiem o silnie poszarpanych nerwach, od lat fatalnie znosił stres.

Kryzys został zażegnany, ale współpraca premiera z jego zastępcą nie układała się najlepiej. Mazowiecki chciał, aby wicepremier przychodził do niego i wspólnie omawiał decyzje. Balcerowicz długie rozmowy z premierem uznawał za stratę czasu, zamiast tego wysyłał szefowi krótkie notki służbowe.

Bardziej od temperamentu współpracę utrudniała miłość własna Balcerowicza, miał ego w rozmiarze, dla którego brakuje pojęć. Nikt w polskiej polityce nie gardził tak ostentacyjnie cudzymi opiniami, nikt inny nie traktował otoczenia tak protekcjonalnie. Balcerowicz prywatnie był skromnym człowiekiem. Kariera nie zawróciła mu w głowie, do połowy lat dziewięćdziesiątych mieszkał w mieszkaniu w bloku na Tarchominie. Natomiast w życiu publicznym poczuł się nadczłowiekiem.

Pracę nad ustawami składającymi się na plan Balcerowicza zakończono w połowie grudnia. 17 grudnia w Sejmie Balcerowicz wygłosił przemówienie. Powiedział, że nowa gospodarka oparta będzie na rynku i prywatnej własności. „Trzeba skończyć z fałszywą grą, w której ludzie udają, że pracują, a państwo udaje, że płaci” – mówił Balcerowicz z tą liberalną twardością, której w Polsce jeszcze nie znano. Przez 11 dni posłowie pracowali w komisjach niemal non stop. Na mycie się i kilka godzin snu szli wedle rozpiski, która gwarantowała, że nie zabraknie kworum. Balcerowicz osiągnął efekt, którego pragnął. Po świętach cały pakiet ustaw został przyjęty przez Sejm, trafił do Belwederu, a Jaruzelski natychmiast go podpisał.

1 stycznia wszedł w życie plan Balcerowicza. Po latach jego zapisy brzmią bezbarwnie, ale wtedy była to proklamacja nowego świata. Bank centralny dostał zakaz finansowania deficytu poprzez drukowanie pieniędzy, a firmy państwowe straciły przywilej niskooprocentowanych kredytów, które były darowiznami zwalniającymi z troski o zysk. Pieniądz miał być odtąd realny, a nie wirtualny.

Społeczeństwo dowiadywało się o tym w przykry dla siebie sposób. Państwo brutalnie ograniczało wszelkie podwyżki, w przemyśle wprowadzony został podatek zwany popiwkiem, każda znaczniejsza podwyżka obłożona była podatkiem 500 procent. Nazwanie tego „podatkiem” było eufemizmem. To nie był podatek, to była kara, w dodatku drakońska – za złotówkę podwyżki zakład płacił budżetowi 5 złotych.

Plan Balcerowicza zrównał gospodarkę prywatną i państwową. Zakłady państwowe dowiedziały się, że straciły gwarancję istnienia. Miały być odtąd rentowne, w przeciwnym razie będą zamykane. Kończyła się epoka obowiązku pracy, jak też gwarancji jej posiadania – plan Balcerowicza legalizował bezrobocie.

Poza autorami planu mało kto rozumiał, o co w nim chodzi. Dopiero pierwsze bankructwa sprawiły, że przepisy ustaw stały się znanymi regułami. Politycy Solidarności wiedzieli, że tłumienie hiperinflacji musi być bolesne, ale nie mieli wyobrażenia na temat skali tego bólu. Dopiero po kilku miesiącach zrozumieli, że dla społeczeństwa jest to przeżycie wielokrotnie silniejsze niż stan wojenny.

Styczeń 1990 roku okazał się fatalny. Firmy brutalnie korzystały z prawa do dyktowania cen. Chleb podrożał o 40 procent, szynka o 55, benzyna o 100, prąd o 400, a węgiel o 600 procent. Średni wzrost cen wyniósł nie 45 procent, jak zakładał Balcerowicz, ale 80 procent. To był dla Balcerowicza fatalny sygnał, w jego prognozach inflacja za cały rok miała wynieść 95 procent. Ruszyła lawina bankructw i zwolnień z pracy.

W ekipie Balcerowicza napięcie rosło. Wśród reformatorów pojawił się lęk, że sytuacja wymknęła się spod kontroli. Reformę ratował handel uliczny – wyniesione na ulice łóżka polowe, a potem metalowe szczęki, stały się głównym obiegiem dla wielu towarów.

Nastroje społeczne były coraz gorsze. Polacy słuchali w telewizji cotygodniowych pogadanek Kuronia, który uspokajał nastroje, tłumacząc, że niedługo wyjdziemy na prostą (sam Kuroń w tym czasie zwątpił i domagał się poluzowania rygorów antyinflacyjnych, grożąc Mazowieckiemu wybuchem społecznego protestu), ale po kilku miesiącach cierpliwość społeczna się skończyła. Wybuchły pierwsze strajki.

W lutym Balcerowicz spotkał się ze związkowcami z „Solidarności”. Balcerowicz dowodził, że jest coraz lepiej, bo półki się zapełniają. Związkowcy odpowiadali z wściekłością, że co ich to obchodzi, skoro nie mają pieniędzy na zakupy. Balcerowicz był zdumiony ich perspektywą. Potem przyznał, że dopiero wtedy zrozumiał, iż ludzie patrzą na gospodarkę inaczej niż ekonomista – nie interesuje ich ogólny stan gospodarki, lecz własny interes.

W połowie roku wybuchły strajki rolników, ekonomiści zaczęli wytykać Balcerowiczowi liczne błędy, z czasem krytyka stawała się ostrzejsza. Pojawiły się głosy, że cały projekt zmian jest pomyłką, że gospodarka zmierza ku katastrofie. I w elitach, i w masach rodziła się wielka skarga na Balcerowicza, poczucie, że robi coś barbarzyńskiego. Nawet Milton Friedman, papież monetarystów, uważany za guru polskiego wicepremiera, po przyjeździe do Warszawy ostro skrytykował Balcerowicza. Nie podobały mu się ani popiwek, ani sztywny kurs waluty, ani brak prywatyzacji.

Balcerowicz nie był całkowicie impregnowany na świat. Powoli dochodziło do niego, że jeśli popełnił błąd, to zrujnował 40 milionów ludzi. Rosło w nim napięcie. Wieczorami, gdy wracał do domu, widział na murach hasło „Balcerowicz – Mengele polskiej ekonomii”. W drugiej połowie roku Balcerowicz nie wytrzymał presji. Ugiął się i poluzował politykę pieniężną, złagodził popiwek. W proteście do dymisji podał się pierwszy zastępca Balcerowicza i jego bliski kolega – Marek Dąbrowski. Okazało się, że miał rację – na jesieni inflacja skoczyła do góry i znowu Balcerowicz musiał zacisnąć antyinflacyjny kaganiec.

Końcówka roku wyglądała fatalnie. Hiperinflacja została zatrzymana, ale krajobraz po bitwie przypominał pogorzelisko. Przez gospodarkę przeszła fala bankructw i zwolnień. Balcerowicz nie wydawał się tak wiarygodnym prorokiem jak rok wcześniej. Przecież dramatycznie się pomylił: inflacja roczna miała wynieść 95 procent, tymczasem wyniosła 349 procent, gospodarka, która zmniejszyła się o 24 procent, miała się skurczyć jedynie o 3. Jedynym optymistycznym sygnałem były entuzjastyczne recenzje – eksperci MFW i zachodnie media zgodnie stawiali Polskę za wzór dla wszystkich państw regionu.

Jednak z roku na rok, im bardziej wiadomo było, że operacja się powiodła, tym krótsza była lista pretensji do Balcerowicza. Głęboka recesja, którą spowodował, okazała się losem wszystkich gospodarek regionu. Polacy pierwsi skoczyli w przepaść i pierwsi z niej wyszli. W Polsce w najgorszym momencie gospodarka posypała się o 41 procent, na Węgrzech o 40 procent, w Czechach o 46 procent, w innych krajach o jeszcze więcej. Pierwszą dekadę wolności Polska zakończyła najlepszym wynikiem w regionie – gospodarka wzrosła o 20 procent.

Balcerowicz z 1990 roku to trudna do oceny postać. Nie było tak sprawnego i odważnego reformatora w całej postkomunistycznej transformacji. Zarazem popełnił on fatalny błąd – nie wykonał choćby jednego ruchu osładzającego ludziom szokowe zmiany.

W 1990 roku Balcerowicz był politykiem naiwnym; udawał realistę, a w istocie wierzył, że ludzie są racjonalni, że docenią działania dla nich pożyteczne. Zarazem ta naiwność sprawiła, że Balcerowicz poszybował wyżej niż jakikolwiek inny polityk w całym dwudziestoleciu. Skali jego politycznej ambicji nie ograniczały humory elektoratu. Balcerowicz chciał od razu zbudować Zachód w Polsce, chciał szybkim biegiem nadrobić cywilizacyjną przepaść. Gardził tym, co zastał; marzył o tym, co naprawdę było warte marzeń. Nie był psem idącym z nosem przy ziemi, lecz dumnym Polakiem z oczami na wysokości Alp. Zostawił po sobie prawdziwie nowoczesną ambicję.

Z książki Po południu. Upadek elit solidarnościowych

#historia #historiapolski #czytajzhejto
c30e960f-aca5-4a81-9c4d-cc7e1f70acf9
lechaim

@smierdakow przeczytać później, dobra wrzuta jak zawsze. (Reminder dla mnie:P)

Konto_serwisowe

Bardzo fajnie widać nasz postęp, transformację gdy zestawi się nas z Czechami. Gdy wszystko się zaczęło byliśmy niczym ubogi krewny, bez pieniędzy i z niepewnymi perspektywami. Dzisiaj już niemal nie ma tej różnicy, czy też może raczej jest niewielka.

hamborgir

@smierdakow tyktak komentarz

Zaloguj się aby komentować

O lustracji, agencie Bolku i walce Kaczyński, Macierewicz, Olszewski kontra Wałęsa

Dziś może trudno w to uwierzyć, ale głosowanie w sprawie lustracji nie wywołało większego napięcia. W Sejmie nie było świadomości nadchodzącego trzęsienia ziemi. Oczywiście posłowie byli ciekawi, który z nich donosił na kolegów, ale w tamtych dniach myślano tylko o jednym polityku – o Geremku. Od wielu miesięcy prawica kolportowała informację – fałszywą, jak się potem okaże – że Geremek w latach 60. składał meldunki do SB. Tylko nieliczni wiedzieli, że prawdziwym celem lustracyjnego ataku nie jest Geremek, ale sam prezydent Wałęsa.

Moment podjęcia decyzji, że na liście agentów zostanie umieszczone nazwisko Lecha Wałęsy, to jedna z najciekawszych politycznych zagadek, która do dziś pozostała tajemnicą.

Zacznijmy o tego, że fakt agenturalnego epizodu Wałęsy był tajemnicą poliszynela. Ujawnił go zresztą sam Wałęsa w 1979:

Wałęsa przyznał się, że już po spaleniu komitetu [Grudzień 70] w siedzibie SB przy Okopowej identyfikował kolegów na zdjęciach i taśmach filmowych. Nie wierzyliśmy własnym uszom. Powiedział, że władza, żeby rządzić, musi wiedzieć. Potem się zmitygował, tłumaczył, że był młody, przestraszony i że więcej nie będzie.

Wałęsa przez całe lata miał kompleks winy. Jeszcze we wrześniu 1980 roku, gdy był już szefem „Solidarności”, w swoich przemówieniach dawał do zrozumienia, że dziesięć lat temu miał „okresy zachwiania, podłamania”.

Sprawa wróciła w czasie kampanii prezydenckiej, kiedy Tymiński zagroził Wałęsie czarną teczką, w której – jak podejrzewało otoczenie Wałęsy – były papiery na temat „Bolka”.

Nie wiemy, jak wyglądały dyskusje na temat wpisania Wałęsy na listę Macierewicza. Ale wydaje się, że akcja lustracyjna – na poziomie inicjatorów – od początku skierowana była w jeden cel, w Lecha Wałęsę. Starą opozycyjną wiedzę postanowiono wykorzystać do delegalizacji przeciwnika. Problemem było co innego – jakimi nazwiskami otoczyć nazwisko Wałęsy, aby lista została uznana za wiarygodną.

Macierewiczowi zarzucono potem liczne manipulacje – chyba niesłusznie. Owszem, w wielu miejscach pomylił się, ale nie było w tym złej woli. Nazwiska, co do których miał wątpliwości, Macierewicz raczej wykreślał. Chciał, aby lista była trudna do podważenia, dlatego z listy zniknęli ludzie tacy jak Geremek. Manipulacją było jedno nazwisko – Wiesława Chrzanowskiego, który posłużył Macierewiczowi jako polityczne alibi. Wpisanie szefa własnej partii, miało być dowodem na zimną bezstronność Macierewicza. Jednak ta operacja nawet jak na politykę była wyjątkowo obrzydliwa. Chrzanowski był bowiem przypadkiem heroicznego oporu. Za działalność w chrześcijańskiej organizacji w 1946 roku znalazł się w stalinowskim więzieniu. Tam go złamano, podpisał deklarację współpracy, ale gdy wyszedł z więzienia, opowiedział o tym kolegom. Kilkanaście miesięcy później został znowu aresztowany i mimo kilku lat spędzonych w ekstremalnych warunkach – wodę pito z sedesu, w czasie przesłuchań rozerwano mu twarz, koledzy z celi dostawali wyroki śmierci – współpracy odmówił. Macierewicz wpisał go jednak na listę, aby uwiarygodnić oskarżenie wobec Wałęsy. Obecność dwóch pierwszych osób w państwie – prezydenta i marszałka Sejmu – pozwoliła pokazać, że państwo jest w realnym niebezpieczeństwie. Pozwoliła też ukryć prawdziwą intencję, czyli atak na Wałęsę.

4 czerwca o dziesiątej rano do Sejmu przyjechały z MSW zalakowane koperty z napisem „tajne”. Koperty zawierały listę 64 byłych agentów w parlamencie, rządzie i Kancelarii Prezydenta.

Wałęsa do końca nie wierzył, że jego nazwisko znajdzie się na liście. 4 czerwca wpadł w panikę, wysłał do Polskiej Agencji Prasowej sławny komunikat, w którym pośrednio przyznał się do prawdy:

Aresztowano mnie wiele razy. Za pierwszym razem, w grudniu 1970 roku, podpisałem trzy albo cztery dokumenty. Podpisałbym prawdopodobnie wtedy wszystko, oprócz zgody na zdradę Boga i Ojczyzny, by wyjść i móc walczyć. Nigdy mnie nie złamano i nigdy nie zdradziłem ideałów ani kolegów.

Kilka godzin potem Wałęsa komunikat wycofał. Zorientował się, że jego nazwisko jeszcze nie wyciekło.

Zamiast więc się kajać, Wałęsa postanowił zaatakować. Wycofał z PAP swój komunikat, w jego miejsce wysłał drugi, w którym oskarżył Macierewicza o wybiórcze korzystanie z teczek, zaś archiwa uznał za niewiarygodne, pełne sfabrykowanych dokumentów. Prezydent kończył tezą, że tak prowadzona lustracja zamienia się w polityczny szantaż.

Sejm miał tego dnia dyskutować o budżecie, następnego dnia go głosować, a potem omawiać wniosek Unii o wotum nieufności dla rządu premiera Olszewskiego. Wściekły Wałęsa zażądał zmiany porządku i natychmiastowego głosowania wniosku o odwołanie premiera. Rozpoczęło się polowanie na głowę premiera.

Wałęsa chciał osobiście postawić nogę na gardle Olszewskiego. Chciał go dobić na oczach wszystkich. Ku przestrodze na przyszłość. Ale w ten sposób w dwustu procentach realizował scenariusz Olszewskiego, który chciał upaść w atmosferze nagonki, jako ofiara całej klasy politycznej.

W ciągu tej nocy Olszewski zdążył wygłosić dwa dramatyczne przemówienia. Telewizyjne orędzie do narodu i wystąpienie w sejmowej debacie. W obu wybił swój polityczny przekaz – rząd został obalony z powodu lustracji. Jego sławne pytanie „Czyja ma być Polska?” zawierało jasny kontekst – Polska agentów starła się tego dnia z Polską uczciwych Polaków. I agenci w tym starciu wygrali.

To nie była lustracja, bo po niej kłopoty mają konkretni ludzie, którzy muszą się spowiadać ze swoich dawnych czynów. To była delegalizacja całego systemu politycznego, ogłoszenie pozorności demokracji i niepodległości. Olszewski, nie potrafiąc się zakorzenić na scenie politycznej, próbował ją całą wysadzić w powietrze.

Brano potem na nim odwet, zarzucano rzeczy, których nigdy nie zrobił – chęć przeprowadzenia zamachu stanu, gotowość użycia wojska. To była bardzo brutalna nagonka, jednak to, co zrobił Olszewski, było skandalem dekady. Nawet gorliwy zwolennik lustracji powinien mieć wiele wątpliwości.

Olszewski dowodził, że jedynie ujawnił prawdę. Mylił się. Nie w takim trybie, nie w takiej sytuacji i nie takimi ludźmi jak Macierewicz rozlicza się narodowe sztandary. Mówiąc otwarcie – Olszewski był za małym politykiem, by lustrować Wałęsę.

W polityce można robić wszystko, można nawet ścinać królom głowy, ale pod warunkiem, że potrafi się potem przejąć koronę. Tymczasem Olszewski nie potrafił ani obalić Wałęsy, ani wygrać wyborów, ani przejąć władzy. Próbował zabić króla, a jedynie go zranił. Wywołał chaos, doprowadził do upadku siebie i swoich solidarnościowych rywali, bo rok potem władzę przejęli jego wrogowie z dawnej PZPR. Tak wygląda lustracja Wałęsy i „nowy początek”, gdy się ma talenty na miarę Olszewskiego.

Wałęsa był politykiem, był prezydentem, jego problemem nie było własne sumienie, ale własny wizerunek. Mógł się przyznać i przeprosić. Mógł też skłamać. Zdecydował się na drugi scenariusz i chyba miał rację. Pół roku później ruszyła wielomiesięczna kampania Kaczyńskiego z hasłami „Bolek do Moskwy”, z paleniem kukieł prezydenta. Gdyby Wałęsa się przyznał, jego pozycja byłaby znacznie słabsza, a ciosy Kaczyńskiego dużo skuteczniejsze. W tamtym klimacie politycznym Wałęsa nie mógł liczyć, że jego przeprosiny zakończą sprawę. Kaczyński i Olszewski wykorzystaliby je, by zażądać przyspieszonych wyborów prezydenckich.

W ogóle przez cały czas swojej politycznej aktywności Wałęsa nigdy nie miał dobrej okazji, by się przyznać. Każdy moment był zły – i czasy „Solidarności”, i stan wojenny, i Okrągły Stół, i przejęcie władzy.

Inna rzecz, że Wałęsa wyraźnie nie chciał ani spowiadać się, ani przepraszać. Chyba uważał, że swoją działalnością naprawił młodzieńczą wpadkę. I trudno nie przyznać mu racji. Wiemy dziś wystarczająco dużo, by sprawie „Bolka” nadać właściwą miarę.

Historia zastraszonego chłopaka ze wsi, który po chwili słabości dumnie się podnosi i obala tych, którzy go kiedyś złamali – to życiorys, który broni się sam. Bez pseudokatolickiego obrządku lustracyjnego, który starała się narzucić prawica – a zatem bez publicznej spowiedzi, bez przeprosin i bez ostentacyjnej skruchy.

Zdjęcie z roku 2007 - 15 lat po akcji lustracyjnej.

___
Na podstawie książki Po południu. Upadek elit solidarnościowych

#historia #historiapolski #czytajzhejto
#polityka
ab3bfc15-9779-46c2-9ea3-197d7d86f3ed
MiernyMirek

@smierdakow ja jedynie ubolewam, że jednak tej lustracji nie przeprowadzono. Kanalie z czasów PRL do dzisiaj siedzą na eksponowanych stołkach i decydują o życiu obywateli.

Czesi uporali się z kłopotem błyskawicznie, stąd u nich znacznie lepsza klasa polityczna, sędziowska czy samorządowa.

Kremovka

@smierdakow nie będę się kłócił z resztą komentujących, chciałem tylko pochwalić za świetny wpis, naprawdę fajnie jest czasem poczytać tak dobre i zwięzłe opracowanie nt najnowszej historii

lukmar

Wałęsa był politykiem, był prezydentem, jego problemem nie było własne sumienie, ale własny wizerunek. Mógł się przyznać i przeprosić. Mógł też skłamać. Zdecydował się na drugi scenariusz i chyba miał rację. 


@smierdakow Czyli czekaj, ja już nie rozumiem jaka jest Twoja puenta ostatecznie. To że Wałęsa był agentem i donosił jest historycznym faktem, tak samo jak to, że potem kłamał na ten temat. A Ty mimo wszystko oceniasz go pozytywnie z jakiego powodu?


Tak samo nie rozumiem opinii o lustracji - jest zła, bo to pisowcy chcieli ją przeprowadzać?


Wiem, że odpisuję na stary post, ale zostawiłem sobie do przeczytania na później, bo w zeszłym tygodniu nie miałem czasu.

Zaloguj się aby komentować

O polskim "Rasputinie" - kim był kierowca/kapciowy/opiekun dzieci i prawa ręka Wałęsy oraz wielki wróg Kaczyńskiego.

Były kierowca Wałęsy, Mieczysław Wachowski była to postać kolorowa, trochę tajemnicza, w której prawica zobaczyła demonicznego Rasputina. Tymczasem był gatunkiem spotykanym na zapleczu władzy we wszystkich epokach – był zaufanym sługą. Pokojowym, adiutantem, sekretarzem i przyjacielem w jednej osobie.

Wachowski to ciekawa postać. Ten były student Wyższej Szkoły Morskiej po czwartym roku rzucił studia; łapał się potem różnych prac, wpadł w alkoholizm, pojechał do Anglii, gdzie nauczył się naprawiać samochody; trochę zarobił, więc wrócił, kupił auto, został taksówkarzem. Poznał życie trójmiejskiego półświatka, polubił je, zanurzył się w nim, zarabiał głównie jako cinkciarz. Nauczył się rozrywek tego środowiska, pił jeszcze więcej. I nagle w czerwcu 1979 roku w czasie papieskiej pielgrzymki przeżył religijny przełom. Złożył śluby trzeźwości, wstąpił do ruchu oazowego, odbudował rozpadające się małżeństwo, zaczął się udzielać w opozycji.

U boku Wałęsy pojawił się we wrześniu 1980 roku, jako jego kierowca. Szybko stał się kimś więcej niż kierowcą. Był osobistym sekretarzem, stale obecnym u jego boku. Wachowski był lubiany i akceptowany. Aleksander Hall tak go opisywał:

Człowiek o olbrzymim poczuciu humoru sytuacyjnego i dużej inteligencji. Widać było, że stanowią z Lechem dobry duet. Mietek miał do Wałęsy stosunek ciepły, ale nie bezkrytyczny, wyczuwało się elementy ironii, żartu. Mało kto wtedy ośmielał się tak mówić o Wałęsie”.

Wachowski mógł robić wszystko, nawet kpić z Wałęsy. To on wymyślił sławne „Jestem za, a nawet przeciw”. Kiedyś Geremek wszedł spóźniony na jakieś zebranie i spytał Wachowskiego, co się dzieje. A Wachowski odpowiedział, że „jak zwykle Lech jest za, a nawet przeciw”. Opowiadał Rybicki:

Wachowski wykraczał poza pojęcie kierowcy. Inteligentny, dowcipny, znakomity talent aktorski. (…) Zakładał buty Wałęsie, podsuwał fotel, usłużny i zawsze pod ręką – ale łączył to z dyplomacją i wpływami na politykę”.

Wachowski zdobył pełne zaufanie Wałęsy, stał się przyjacielem nie tylko Lecha, lecz całej jego rodziny. Gdy Wałęsa został internowany, jego wskaże jako osobę, z którą chce mieć stały kontakt. W stanie wojennym Wachowski pomagał Danucie Wałęsie, załatwiał życiowe sprawy rodziny, opiekował się starszymi dziećmi, praktycznie zastępował im ojca. Potem Wachowski zniknął z życia Wałęsy na kilka lat. Wziął się do zarabiania pieniędzy, założył z żoną firmę zajmującą się bieżnikowaniem opon.

W polityce wypłynął ponownie tuż przed końcem kampanii prezydenckiej. Najwięcej o tym okresie wiemy z relacji Kaczyńskiego. Od niego też pochodzi opis sławnej sceny z kapciami. W grudniu 1990 roku spotkali się Wałęsa i Kaczyński:

Wałęsa, nie wiem dlaczego, wspomniał, że »Mietka wysłałem po kapcie«. Chwilę potem zjawia się Mietek. Klęka. Zdejmuje Wałęsie buta. Nakłada mu kapcia. Wałęsa przytupuje, czy dobrze leży. Leży dobrze. Wachowski powtarza więc zabieg z drugą nogą. Wałęsa rozważa o wyższości kapci nad butami. (…) To mnie na jakiś czas zdezorientowało. Uważałem, że facet ma status kapciowego. Szybko zorientowałem się jednak, że kapciowy kapciowym, a wpływy wpływami”.

Bo Wachowski zawalczył o dawną pozycję. I okazał się skutecznym graczem, doprowadził do odsunięcia najważniejszych postaci z otoczenia Wałęsy. Widząc jego rosnące wpływy, Kaczyński coraz częściej interweniował u prezydenta. „Wałęsa sprawę bagatelizował: »Ty się Mieciem nie przejmuj«”.

Kaczyński nie potrafił uwierzyć, że rosnącą pozycję Wachowskiego można wytłumaczyć dworskimi mechanizmami. Gdy zatem rok później pójdzie na wojnę z Wałęsą, Wachowski zostanie przez niego opisany jako agent, którego SB wysłała w 1980 roku z misją inwigilacji szefa „Solidarności”. I który ponownie w 1990 roku wrócił do Wałęsy, by w imieniu ubeckich środowisk sterować działalnością Wałęsy. Jednak mimo upływu dwudziestu lat nie udało się dowieść prawdziwości tych zarzutów. W archiwach SB nie znaleziono informacji na temat Wachowskiego. Hipoteza tłumacząca awans Wachowskiego za pomocą agenturalnych powiązań okazała się fałszywa.

Kariera Wachowskiego była bardziej naturalna, niż opisywał to Kaczyński, który jak zwykle w zemście tracił wszelki umiar. Wachowski był bystry, miał zdolności do politycznej gry, rozumiał cele Wałęsy, płynnie mówił po angielsku. Stał się więc emisariuszem Wałęsy do załatwiania wszelkich politycznych misji.

Na innych politykach awans byłego kierowcy nie robił żadnego wrażenia. Miał opinię zręcznego i brutalnego gracza, ale także dobrego kompana, osoby bezpośredniej i dowcipnej. Potrafił wypić niewyobrażalne ilości alkoholu – jedynie Józef Oleksy i biskup Sławoj Leszek Głódź mogli stawić mu czoła. Ustalał więc alkoholowe trendy, na przykład to on nauczył polskich polityków pić whisky z colą.

Wachowski nie omotał Wałęsy. On awansował, bo był zręczny, brutalny i – przede wszystkim – bezpartyjny, dokładnie taki, jakiego Wałęsa potrzebował do wojen z partiami.

Wałęsa lubił Wachowskiego. Lubił jego zawadiackie zagrywki, jego humor, a także jego lojalność. Natomiast nie znosili go urzędnicy Kancelarii Prezydenta. Większość z nich odchodziła właśnie wskutek konfliktu z Wachowskim. Był dla nich zbyt obcesowy, zbyt brutalny, zbyt chamski. „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem”.

Realny problem z Wachowskim polegał na tym, że bijąc się o własną pozycję, wycinał z otoczenia Wałęsy kolejne wartościowe postaci. Tymczasem były one Wałęsie potrzebne, aby stworzyć wrażenie kompetencji głowy państwa. Polityk, któremu połowa społeczeństwa wytykała brak wykształcenia i elementarne defekty kulturowe, potrzebował wokół siebie grupy autorytetów, która by skorygowała ten wizerunek, a jego decyzjom przydała mądrości i głębi.

Wachowski stał się drugą twarzą Belwederu. Polacy widzieli go nieustannie pół kroku za Wałęsą. Prezydent ignorował krytyki coraz częściej kierowane wobec jego zausznika. Tymczasem Polacy słuchali ich uważnie. Dwór wokół Wałęsy był bowiem pierwszym politycznym dworem, a społeczne wyobrażenia o polityce były wtedy maksymalistyczne: oczekiwano ideału, wybitnych postaci, merytorycznych mechanizmów. To był czas, gdy każda małość drażniła. Po latach, gdy Polacy zobaczyli dwory wokół Kwaśniewskiego i Kaczyńskiego, gdy zobaczyli, jak miałkie postaci kryją się za kulisami każdej władzy, nie byliby surowi w ocenie ludzi Wałęsy. Jednak w latach dziewięćdziesiątych taka krytyka władzy trafiała na podatny grunt.

Po latach trudno nie zauważyć, że lwi udział w budowaniu czarnej legendy Wachowskiego miał Kaczyński. Ów mistrz czarnego piaru, który każdego wroga niszczył bez skrupułów i bez umiaru. Jednak w przypadku Wachowskiego Kaczyński przebił samego siebie, z kilku poszlak zbudował obraz zjadliwego agenta. A wszystko po to, by oskarżając sługę, zniszczyć pana.

Przedstawianie Wachowskiego jako politycznego demona było propagandową bombą. Wpływ tamtej propagandy przetrwał do dziś – za główną słabość prezydentury Wałęsy nadal uważa się osobę jego pierwszego ministra. Ten pogląd trzeba zrewidować, nie po to, aby wybielić Wachowskiego, ale by odnaleźć realne słabości prezydentury Wałęsy. Otóż Wachowski nie był powodem upadku Wałęsy, zaś nienawiść do Wachowskiego nie była związana z jego charakterem czy biografią, lecz z rodzajem misji, jaką pełnił w imieniu Wałęsy. Misji marginalizowania partii.

___
Na podstawie książki Roberta Krasowskiego Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy

#historia #historiapolski #polityka #czytajzhejto
6124718c-a723-4cc2-99fd-9318a886dae4
GrindFaterAnona

@smierdakow tu reportarz o Wachowskim z 1995 r czyli dosyc na świeżo. Jeszcze czuc te emocje w glosach ludzi, ktorym przyszlo z nim wspolpracować.

https://youtube.com/watch?v=WAa8A8RWKe0


W dupie mam opinię Kaczynskiego ale sądząc po przebiegu jego "kariery", podobnie jak @glebogryzka uwazam, ze byl to człowiek sluzb. Taksowkarz, ktory sobie plynie w rejs do okola swiata, no dajcie spokoj. W ogole lata 90 byly niezle pojebane, sami agenci wszędzie.

jomazafaka

Wg mnie Wachowski to tez czlowiek sluzb, ktory byl oddelegowany, zeby kontrolowac Walese. Tak jak pisali poprzednicy: wyjazd do Anglii, bycie cinkciarzem i inne to w PRLu nie robily osoby z przypadku. Podobno Miecio tez Lechowi prostytuki naganial, co by tylko podkreslalo ta teze.

BajerOp

@smierdakow słabo mu te śluby trzeźwości szły, jak ustalał alkoholowe trendy.

Zaloguj się aby komentować

O zwariowanym Stanie Tymińskim, który mało co nie wygrał wyborów prezydenckich w 1990

Mazowiecki okazał się niezdolny do prowadzenia zwycięskiej kampanii ze względu na całą swoją naturę. Mazowiecki i Geremek cofali się przed uprawianiem polityki zębami i pazurami, blokował ich inteligencki wstyd. Chcieli władzy, ale nigdy o nią naprawdę nie walczyli, nigdy nie zdobyli się na brutalność Millera, Kaczyńskiego lub Tuska. Nic dziwnego, że w listopadzie nadszedł cios. Na kilka tygodni przed wyborami okazało się, że w sondażach Mazowieckiego wyprzedził nie tylko Wałęsa, lecz także nikomu nieznany Stan Tymiński.

Do listopada nikt nie traktował Tymińskiego poważnie. Aż nagle Tymiński zaostrzył język, oświadczył, że „Solidarność” jest nie lepsza od PZPR, że reżim Wałęsy jest równie totalitarny jak Bieruta, że Mazowiecki wyprzedaje polski majątek za 5 procent wartości. I słupki poparcia natychmiast podskoczyły.

Tymiński poszedł za ciosem, oznajmił, że zmuszony jest oskarżyć premiera o zdradę narodu. Na czym polega zbrodnia premiera, tego Tymiński nie powiedział. Potem na kolejnych konferencjach prasowych powtarzał swoją mantrę o zdradzie, jednak robił to w sposób dramatycznie niewiarygodny. Zdawałoby się, że nawet dziecko nie potraktuje go poważnie. A jednak sam fakt oskarżenia premiera wystarczył, aby co piąty Polak zadeklarował, że odda na Tymińskiego swój głos.

Media zwróciły na Tymińskiego całą swoją uwagę, Kolejne teksty zaczęły odsłaniać barwny portret awanturnika.

Otóż Tymiński w trakcie studiów wyjechał do Szwecji. Ożenił się z Finką, ale zamarzył mu się szerszy świat. Wyruszył więc do Kanady. W Toronto założył małą fabryczkę, interes mu się rozrósł, jednak jego żądna przygód natura nie znalazła tu szczęścia. Ruszył więc w nieznane, przeniósł się do Peru, gdzie zaczął wieść życie na krawędzi. Osiadł w dżungli, wziął sobie peruwiańską żonę. Zaczął eksperymentować z narkotykami, przez lata był pod stałym działaniem halucynogennego środka, którym Indianie wywołują wizje. Zafascynowały go oswajanie dzikich węży i duchowe praktyki Indian. Trenował siłę woli z pytonem na szyi, ćwiczył się w przechodzeniu do „czwartego wymiaru”. Założył własną telewizję kablową, do której kradł programy z kanałów brazylijskich, kolumbijskich i wenezuelskich, własną barką szmuglował benzynę do Kolumbii. Z drugiej strony prowadził w Iquitos legalną restaurację, pod miastem uprawiał pomidory i ogórki, założył też małą partię polityczną, zupełnie bez wpływu. Dlaczego w 1990 roku przyjechał do Polski? Chyba szukał kolejnej przygody.

Wieczorem 25 listopada okazało się, że Tymiński wyprzedził Mazowieckiego, że razem z Wałęsą spotkają się w drugiej turze. Wałęsa zebrał 40 procent, Tymiński 23, a Mazowiecki 18.

Wybuchła narodowa histeria, której skutkiem była brutalna nagonka na Tymińskiego. Telewizja publiczna wyemitowała reportaż, w którym sąsiadka Tymińskiego oskarżyła go – zupełnie niesłusznie, jak się potem okaże – o głodzenie dzieci i bicie żony. Gazety dowodziły – równie nieprawdziwie – że Tymiński leczy się psychiatrycznie, że ma padaczkę, że wielokrotnie przejeżdżał przez Libię, że miał dziwne kontakty z terrorystami, że korzystał ze wsparcia SB. Tymińskiego obrzucano najgorszymi wyzwiskami, osoby o szanowanych nazwiskach nie potrafiły o nim mówić inaczej niż językiem rozzłoszczonego tłumu. Konferencje prasowe Tymińskiego miały formułę napaści, dziennikarze nie udawali, że są bezstronni.

Jednak to nie była nagonka, lecz strach, że wszystko, co udało się osiągnąć, demokrację i rynkowe reformy, za chwilę możemy stracić. Niszczono Tymińskiego w dobrej wierze, co nie zmienia faktu, że spektakl był mocno obrzydliwy.

W ogóle dwa ostatnie tygodnie kampanii należały do tych, które polska demokracja mocno potem wypierała ze swojej pamięci. Z jednej strony jeździł po Polsce Wałęsa obiecujący wszystkim Polakom sto milionów złotych, z drugiej Tymiński, który obiecywał każdemu sto milionów dolarów. Na dodatek pojawiła się sławna czarna teczka, która nadała kampanii klimat zupełnej groteski.

Pewnego dnia Tymiński pojawił się na konferencji prasowej z teczką, w której – jak mówił – ma kompromitujące materiały przeciwko Wałęsie. Co jednak jest w tych materiałach, powiedzieć nie chciał. Kilka dni potem sytuacja powtórzyła się, doszło do wielkiej konferencji prasowej, na której Tymiński siedział z kamienną twarzą. Teczka leżała przed nim, flesze strzelały non stop, a aroganckie pytania dziennikarzy odbijały się od peruwiańskich technik panowania nad sobą. Jednak Tymiński w końcu wystraszył się tej agresji, zrezygnował z debaty telewizyjnej z Wałęsą, nie otworzył mitycznej czarnej teczki. Po latach okaże się, że teczka nie była blefem. Tymiński miał w niej materiały na temat agenta „Bolka”.

Wałęsa drugą turę wygrał. Zebrał 74 procent głosów. Został prezydentem.

___
Na podstawie książki Roberta Krasowskiego Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy

#historia #historiapolski #polityka #czytajzhejto
e6f7fde5-559f-4d85-bf07-42e50bf4c17d
Jim_Morrison

Kurwa, polacy prawie wtedy wybrali Tymińskiego a to wiele mówi o naszej inteligencji.

jajkosadzone

@Jim_Morrison @kodyak

Po prostu wszystko co z Zachodu bylo lepsze niz postprlowskie czy prl bagno.

A Tyminski takim powiewiem zachodu byl.

Po prostu.

Do tego niedojrzala demokracja cxyli idealna pozywka dla populistow.

Tutaj nie ma cudow

Capo_di_Sicilia

@smierdakow Warto dodac, ze poparl Mariana Kowalskiego w wyborach prezydenckich z 2015 roku.

Zaloguj się aby komentować

O tym jak szybko Kaczyński został w wolnej Polsce znienawidzony oraz jak cynicznym, ale też zdolnym był politykiem.

Polska polityka na początku kręciła się wokół trzech postaci: premiera Mazowieckiego, który okazał się wielkim zawodem jako premier, Wałęsy i Geremka, który był pewniakiem na następnego premiera.

Geremek zaprzepaścił swoje szanse na premierostwo, opowiadając się przeciw Wałęsie, bo do gry wkroczył Jarosław Kaczyński, który z całą premedytacją postanowił wbić klin między Geremka a Wałęsę.

Wbrew temu, co powszechnie sądzono, Kaczyński nie miał wpływu na Wałęsę. Raczej odgadywał jego potrzeby i publicznie je ogłaszał, kreując wrażenie wspólnie prowadzonej gry. Jednak po kilku miesiącach Geremek uwierzył, że Wałęsa i Kaczyński stanowią zgrany polityczny tandem, że teraz Kaczyński w imieniu Wałęsy będzie sprawował kontrolę nad solidarnościową polityką. Kaczyńskiemu udało się wytworzyć w Geremku przekonanie, że Wałęsa utracił do Geremka zaufanie. Że uznał go za wroga.

To była pierwsza intryga w historii III RP. Jak wiele opisywanych w tej książce wydarzeń rozegrała się za plecami opinii publicznej.

Już w lecie 1989 roku Kaczyński zrozumiał, że aby zdobyć trwałą pozycję, nie wystarczy mu poparcie Wałęsy, że w „Solidarności” rządzonej przez wielką trójkę nie ma miejsca na awans czwartego. Dlatego postanowił triumwirat rozbić.

Kaczyński skupił się na rozbiciu więzi Wałęsy z Geremkiem. Zaczął już w lipcu 1989 roku, od zablokowania kandydatury Geremka na premiera. Kaczyński z dumą potem opowiadał o Geremku: „Sprzątnąłem mu sprzed nosa premierostwo”.

Przez kolejne miesiące główny wysiłek Kaczyńskiego był skupiony na poszerzaniu konfliktu Geremek–Wałęsa. Lider PC sprawnie wykorzystywał casus zdrady Mazowieckiego, aby dowodzić Wałęsie, że Geremek zamierza jeszcze większą zdradę. Wałęsa był przekonywany, że Geremek zbratał się z Mazowieckim, że chce go poprzeć w wyborach, że chce przejąć Komitet Obywatelski, aby go użyć przeciw Wałęsie. Coraz częstsze kontakty z Wałęsą były okazją do opowiedzenia warszawskich plotek, które podane w sosie typowych dla Kaczyńskiego politycznych teorii w istocie były donosami na Geremka i jego środowisko.

I to jest klucz do zrozumienia geografii wojny na górze. Za Mazowieckim przeciw Wałęsie nie poszedłby niemal nikt, za Geremkiem przeciw Kaczyńskiemu poszła cała solidarnościowa lewica. Bo Geremka szanowała i ceniła, a Kaczyńskiego nie znosiła.

Za kilka miesięcy Kaczyński dopnie swego. Rozbije triumwirat. Sprawi, że Geremek opowie się za Mazowieckim. Różnie można oceniać tamten styl Kaczyńskiego, jednak jego skuteczność była imponująca. Kaczyński odwrócił logikę politycznego myślenia, całą scenę polityczną zaczął ustawiać pod własne potrzeby. Poróżnił dwóch najwybitniejszych polityków tylko po to, aby samemu wejść do gry. Była w tym nieznana wcześniej sprawność, ale była też niespotykana brutalność. Kaczyński nie uznawał świętości, nie miał skrupułów.

Jednak za ten styl zapłacił słoną cenę, został powszechnie znienawidzony. Nikt wcześniej równie brutalnie nie parł do władzy. Nikt nie zaskakiwał tak cynicznymi woltami. Przecież wiosną 1989 roku Kaczyński był za Wałęsą i za Geremkiem. W ogóle nie interesowała go prawica, poparł wycięcie z list sejmowych całej prawicy z Mazowieckim włącznie. Potem, po pierwszym konflikcie z Geremkiem, nagle obrócił się przeciw Geremkowi i był już za Mazowieckim. Minął dosłownie miesiąc i Kaczyński odebrał Mazowieckiemu „Tygodnik Solidarność”, i został głównym krytykiem premiera.

Podobnie traktował Kaczyński programowe sztandary; wybierał te, które dawały szanse na sukces. Na wiosnę założył własną partię i ku zdumieniu wszystkich ogłosił się chadekiem. Michnik szydził, że znał Kaczyńskiego od lat, a dopiero teraz dowiedział się, że jest chadekiem. Nawet jego brat przyznawał, że do tej pory Jarosław był centrystą. We wszystkich woltach jedynym stałym punktem był dla Kaczyńskiego interes własny. Przyjaźnie, hasła i poglądy tasował zimno, wedle bieżącej potrzeby. Dziś w polityce takie zachowania uważa się za normalne, jednak dla solidarnościowych idealistów było to oburzające widowisko.

Po latach Kaczyński dowodził, że w 1990 roku wszyscy stanęli przeciw niemu, bo naruszył dominujące interesy, bo chciał rozbić zawiązujące się układy, bo jako jedyny sprawiedliwy wystąpił przeciw rodzącemu się złu. Jednak prawda była inna – niechęć do Kaczyńskiego brała się stąd, że to właśnie jego uznano za symbol zepsucia, za oportunistę, za skończonego karierowicza, który omotał Wałęsę i dzięki brutalnym intrygom chce przeskoczyć w hierarchii bardziej zasłużonych polityków.

Sam Kaczyński dobrze o tym wiedział. Niesmak do siebie pozostał mu długo, jeszcze po latach maskował dawną aktywność, budując naciągane teorie, które dawne intrygi przeciw Geremkowi zamieniały w merytoryczny spór. Jednak na zawsze pozostała w nich poetyka donosu i insynuacji. Wszystko, co mówił Kaczyński o Geremku, było albo dramatycznie małostkowe, albo logicznie naciągane.

Dawna potrzeba oczerniania Geremka, będąca ceną za wejście do pierwszej ligi, przetrwała swój kontekst. Może ze wstydu, a może z przyzwyczajenia, Kaczyński nie potrafił się od niej uwolnić. Nigdy nie był w stanie mówić o Geremku trzeźwo i sprawiedliwie.

Jedna rzecz naprawdę różniła Kaczyńskiego w 1990 roku od obozu Geremka – jego zupełnie wyjątkowa inteligencja polityczna. Gdy po latach nawet Kuroń i Geremek w wielu sprawach będą przyznawać mu rację, to dlatego, że nie było w polskiej polityce równie błyskotliwego umysłu. Choć za prawdziwego Europejczyka uchodził Geremek, to naprawdę jedynym nieprowincjonalnym politykiem był właśnie Kaczyński.

To był fenomen, on po 1989 roku nie musiał się polityki uczyć, on nie musiał do demokracji dorastać. Od dzieciństwa śledził życie polityczne Zachodu. W 1989 roku był jedynym nieamatorem, uformowanym, dojrzałym politykiem, który rozumiał naturę politycznej gry. Wiedział, jak się buduje polityczne koalicje, jak się je obala, jak się zdobywa społeczne poparcie, jak się manipuluje opinią. Wiedział również, jakie znaczenie w polityce mają pieniądze, jakie mają media, rozumiał rolę mas, rozumiał logikę społecznych potrzeb, dynamikę ludowego gniewu, konieczność populizmu. To budziło do niego gigantyczną niechęć. Kaczyński rozbijał nie tylko hierarchię politycznej pozycji w solidarnościowej elicie, lecz także hierarchię umysłowej kompetencji. Z Kaczyńskim wszyscy intelektualnie przegrywali. Z Geremkiem włącznie.

___
Na podstawie książki Roberta Krasowskiego Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy

#historia #historiapolski #polityka #czytajzhejto
ed834609-907c-42e5-83ee-f23dc7977c2f
lipa13

@smierdakow Polecam posłuchać podcasty na kanale Dudek o historii, na temat wyborów i ogólnie polityki po upadku PRL. Jasno wynika z tego obraz Kaczyńskiego jako mąciwody który od zawsze kieruje się tylko własnymi interesami i chorą rządzą władzy. Absolutnie obrzydliwy typ.

radziol

@smierdakow zawsze uważałem, że Kaczyński nie jest jakimś ideowcem, jakby mu wyszło, że na tym zyska najwięcej głosów, to by był pierwszym obrońcą LGBT w Polsce

Pan_Buk

@smierdakow Pamiętam tamte czasy i "wojnę na górze". Wałęsa był tak prosty i głupi, że wierzył Kaczyńskiemu we wszystko. W Polsce dźwigającej się z komunistycznego marazmu ostatnią rzeczą jaka była nam potrzebna, była "wojna na górze", a jednak Kaczyńskiemu się to udało. Możemy się tylko domyślać kto na tym skorzystał.

Zaloguj się aby komentować

O tym jak posypał się Jaruzelski po pierwszych wolnych wyborach w Polsce

Gdy zajrzymy za kulisy władzy po 4 czerwca, odnajdziemy chaos i przygnębienie. Kolejne nadchodzące wyniki wyborów odsłaniały obraz coraz większej klęski. Partia przegrywała nawet w zamkniętych obwodach wojskowych, nawet w placówkach dyplomatycznych, gdzie pracowali jedynie ludzie z PZPR i SB.

W Jaruzelskim z tego okresu nie sposób odnaleźć butnego generała, to polityk wystraszony i złamany. Od wielu miesięcy generał czuł, że władza wymyka mu się z rąk. Gdy czyta się dzienniki Rakowskiego, można odnieść wrażenie, że przez ostatni rok generał był w stanie nieustającej depresji.

Jaruzelski „jest rozbity”, „wie, że w partii dość otwarcie mówi się, że powinien ustąpić z I sekretarza KC”, „boleśnie odczuwa ten dowód niewdzięczności”. W marcu 1989 roku: „WJ nie jest w najlepszym nastroju. Widzę, że przeraża go impet, z jakim opozycja na nas natarła”

Jaruzelski nie wytrzymał napięcia, wystraszył się kandydowania na prezydenta, na posiedzeniu Biura Politycznego oficjalnie zrezygnował. Uzasadnienie decyzji pozbawione było elementarnej logiki:

Jaruzelski mówił, że „nie można podejmować ryzyka przegranej”, a chwilę potem wysuwał kandydaturę Kiszczaka, która miała jeszcze mniejsze szanse. Mówił o sobie, że prezydent nie może być wybrany z łaski opozycji, a potem twierdził, że Kiszczak może liczyć na poparcie ze strony opozycji. Była to zatem klasyczna ucieczka.

Jego rezygnacja została ogłoszona publicznie, a generał oficjalnie wysunął kandydaturę Kiszczaka.

Ten ruch pokazywał, że partia się cofa, że nie ma determinacji, że gotowa jest rezygnować ze swoich strategicznych planów. Bo jeśli osoba Jaruzelskiego nie jest twardym warunkiem, to co nim jest? To już nie był blef, bo co to za blef, w którym wódz naczelny ujawnia swój lęk. Nic dziwnego, że spanikowani członkowie KC wydali uchwałę proszącą Jaruzelskiego o ponowne rozważenie decyzji.

To już był rozkład PZPR. Jednak opozycja tego nie rozumiała, bo rozkład PZPR nie mieścił się w jej wyobraźni. Wszystkie ruchy władzy odczytane zostały jako zapowiedź groźnej ofensywy. Wizja wystraszonego Jaruzelskiego nie mieściła się w głowie.

W przeciwieństwie do opozycyjnej większości Wałęsa zrozumiał, że wysunięcie Kiszczaka jest dowodem słabości. Wałęsa uważał, że z powodów geopolitycznych prezydentem musi zostać komunista.

Po dwóch tygodniach Jaruzelski zmienił zdanie. Ze strony opozycji, od Geremka i Wielowieyskiego, przyszły zapewnienia obniżenia kworum. Co więcej, Jaruzelski dostał niespodziewane wsparcie ze strony Gorbaczowa i Busha. Prezydent USA powiedział Jaruzelskiemu, że generał jest najlepszym gwarantem politycznej stabilności.

Wizja Jaruzelskiego, który podlega bardzo ludzkiej huśtawce nastrojów, wyda się dziwna tylko tym, którzy kojarzą Jaruzelskiego wyłącznie z decyzją o wprowadzeniu stanu wojennego. Tamta decyzja nadała wizerunkowi generała rys twardości i zdecydowania. Prawda o Jaruzelskim była jednak inna. Był człowiekiem niezdolnym do podejmowania trudnych decyzji. Jerzy Urban opisywał Jaruzelskiego jako lidera, który uciekał przed decyzjami w niekończące się narady.

Źródło: Krasowski - Po południu

#historia #polityka #historiapolski
2b710458-6316-4b20-96e6-aaa44c8a427c
Bajo-Jajo

co istotne komuchy poszly po rozum do glowy, zatrudnily spin doktorow, zmienili wizerunek i taktyke i kolejne wybory wygral kwasniewski i SLD

5tgbnhy6

ehhh, postkomunisci... najbardziej prokapitalistyczne rzady w polsce, kraju wielu sprzecznosci

Eternit_z_azbestu

@smierdakow Jaruzelski autentycznie się bał o własne życie, że skończy tak samo jak geniusz Karpat Chaucesu. Dobrze też wiedział że reformy Balcerowicza skończą się wielkim niezadowoleniem społecznym, co może wyprowadzić ludzi na ulicę w poszukiwaniu kozła ofiarnego.

Zaloguj się aby komentować