Po obfitującym w magiczne chwile i ociekającym endorfinami poprzednim dniu, mój poranek na campingu Grey wydawał się wyzuty z życia. Czy to dlatego, że tego dnia miałem domknąć pętlę wokół Torres del Paine, która była na ten moment jedynym realnym celem przylotu do Ameryki Południowej i nie wciąż nie wiedziałem, co dalej ze sobą począć? A może to przez fakt, że pogoda się skiepściła i już nie było tak pięknie jak w poprzednie dni? A może to zmęczenie dawało o sobie znać? A może samotność? A może zgubienie opaski merino, którą niecały miesiąc wcześniej dostałem na gwiazdkę? A może to znów ten objaw, już zaobserwowany kilkukrotnie w depresji, że po wspaniałym dniu, obfitującym w euforyczne doznania, następowała wielka pustka, wręcz syndrom odstawienny, niczym u alkoholików i narkomanów, z tą różnicą, że moimi substancjami psychoaktywnymi były endorfiny, których tygodniowy zapas władowałem w siebie dzień wcześniej, nie pozostawiając żadnych zapasów, drenując z trudem produkowane molekuły do zera absolutnego. Nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Faktem jest, że poprzednie dni charakteryzował jakiś rygor. Wstać wcześnie, zjeść śniadanie, zwinąć namiot, iść wiele godzin, powtórzyć to samo kolejnego dnia. A teraz czułem się jak tydzień przed emeryturą - niby jeszcze coś tam trzeba zrobić, ale realnie to jest prawie nic w porównaniu z okresem normalnej aktywności. Ot, machnij co masz machnąć i dalej martw się o siebie sam. Faktycznie, tego dnia miałem do pokonania zaledwie 11 kilometrów po łatwym terenie (3,5 godziny spaceru), a na kolejny nie miałem żadnych planów poza wejsciem na pokład promu i powrotem do Puerto Natales.
Na finalnym campingu Paine Grande już spędziłem wystarczająco dużo czasu na starcie trekkingu, więc tym razem nadmiarowe godziny zamierzałem przepalić to na trasie, to na campingu Grey. Najpierw poszedłem w to samo miejsce, co dzień wcześniej po zachodzie słońca. Uzbrojony w kindle'a i karimatę ułożyłem się na tyle wygodnie na ile się dało i pogrążyłem w lekturze, raz po raz przenosząc wzrok na majaczące w oddali czoło lodowca i oderwaną od niego lodową górę, dryfującą wraz z licznym potomstwem tuż obok mnie. Dezintegracja góry lodowej i jej dzieci postępowała na moich oczach. Co kilkanaście minut w wodzie lądowała z hukiem raz mniejsza, raz większa białawoniebieskawa bryła. Ciekawe były zwłaszcza te momenty, w których rozpad powodował zmianę środka ciężkości którejś z większych brył - wówczas powoli obracała ona swoje masywne cielsko, ukazując nowe, skrywane do tej pory pod powiechnią wody oblicze.
Niebo zaciągnięte było chmurami. Żałowałem, że moi znajomi, którzy dopiero tego dnia mieli przechodzić przez przełęcz Johna Garnera, nie będą mieli tak fantastycznych widoków na lodowiec jak ja. Z rozmyślań wyciągnęła mnie lekka mżawka. Ok, siedzenie i moknięcie tutaj raczej nie ma sensu - pomyślałem - czas ruszać dalej i moknąć w marszu.
Ostatecznie nie rozpadało się, ale spędziłem już wystarczająco dużo czasu w okolicach campingu Grey. Droga do Paine Grande zachęcała głównie tym, że jeszcze nią nie szedłem. Zabrałem cały swój dobytek na plecy i ruszyłem domknąć pętlę wokół Torres del Paine.
Nie spodziewałem się jakichś rzucających na kolana widoków - zwłaszcza po doznaniach z poprzedniego dnia. Nie powiem, było jednak ładnie. Zatrzymywałem się kilka razy, by w spokoju pogapić się na góry i niknący już z pola widzenia lodowiec. Pozostawiałem za sobą najpiękniejsze moim zdaniem miejsce całego trekkingu. Z każdym krokiem oddalałem się od niego fizycznie, ale też mentalnie. Mój poranny marazm ustąpił miejsca melancholii, a melancholia wyciszeniu. W końcu wszedłem w nowy dzień.
Schodząc w stronę campingu Paine Grande nie czułem już pustki, lecz pewnego rodzaju spełnienie. Nie był to już wyłącznie smutek z powodu kończącej się przygody. Zabrzmi to może przesadnie, wręcz patetycznie, ale czuję, że po tygodniu wrócił w to samo miejsce wyraźnie dojrzalszy człowiek.
Na campingu zamówiłem sobie pizzę. Nie była to żadna forma nagrody za ukończenie trekkingu, czy niechęć do moich liofilizowanych obiadków po jedzeniu ich od tygodnia - po prostu już zjadłem wszystkie swoje zapasy jeszcze przed poprzednim campingiem. Niby wkraczając do parku miałem wszystko obliczone tak, by nie musieć nic kupować, no ale podczas drugiej nocy trekkingu podejrzewałem mój puchowy śpiwór o utratę swych właściwości, więc to wszystko wzięło w łeb.
Zaraz, zaraz - pomyślicie - co ma piernik do wiatraka? Ano ma. Gdy po drugiej nocy budziłem się niezadowolony z kiepskiej jakości snu, spowodowanej chłodem, serio zacząłem martwić się, że mój śpiwór nawala. Wszak kilka lat wcześniej było mi w nim super ciepło w znacznie niższych temperaturach. Ale potem przypomniałem sobie, jak producenci śpiworów wyliczają tę temperaturę komfortu, podaną w specyfikacjach. Otóż jeśli śpiwór ma dawać uczucie komfortu przy minus 13 stopniach Celsjusza, to odbywa się to przy założeniu, że chodzi najedzonego mężczyznę w bieliźnie (najprawdopodobniej też w namiocie, już nie pamiętam). Dla najedzonych kobiet ten komfort wymagałby już nieco wyższej temperatury, ze względu na inny metabolizm. Natomiast słowo klucz w tym wszystkim to "najedzony".
Może nie każdy z Was to wie, ale jakąś połowę spożywanych kalorii człowiek przeznacza na utrzymanie odpowiedniej temperatury ciała. Tak więc przy dużym wysiłku i wydatku energetycznym moje zapotrzebowanie na kalorie było większe niż zakładałem - stąd uczucie chłodu w nocy. Wiedziałem więc, że w ciągu bardziej wymagających dni muszę po prostu jeść więcej, żeby komfortowo spać. Nie bałem się o to, że zabraknie mi jedzenia, bo na praktycznie każdym campingu był co najmniej sklepik, a te większe miały mini restauracje (a w Central stał foodtruck). Tak więc na ostatnie dwie obiadokolacje jadłem już pizzę - niezbyt dobrą (we Włoszech na pewno żaden z kucharzy nie był), dość drogą (choć teraz 50 zł za pizzę nie wydaje mi się już super wielkim wydatkiem, pieprzony Obajtek i spółka), ale gorącą. No i w sumie tyle wystarczało do szczęścia.
Jeszcze słowo o jedzeniu. Tak jak ja zabrałem ze sobą w trasę głównie liofilizaty, które wystarczy zalać wrzątkiem (mega wygodne i szybkie rozwiązanie, ale najważniejszym benefitem jest to, że te paczuszki są bardzo lekkie i nie zajmują wiele miejsca - ma to duże znaczenie, jeśli trzeba spakować żarcia na kilka dni), tak bardzo duża część obserwowanych osób, przede wszystkim Chilijczycy, brali normalnie półprodukty, z których gotowali ciepłe posiłki. Nie powiem, zdziwiłem się widząc moich współtowarzyszy trekkingu, gdy podsmażali cebulę, gotowali makaron i robili kilkuskładnikowy sos do niego. Mi nie chciałoby się tyle czasu pieprzyć z robieniem posiłku, a targać tego na plecach to już w ogole. Ale przyznam, że miało to swój klimat - dla Chilijczyków był to pewnego rodzaju rytuał. Siedzeli razem w kuchni, rozmawiając, śmiejąc się i jednocześnie przygotowując posiłek, który stanowił zwieńczenie dnia.
Moim zwieńczeniem tego dnia był raczej piękny zachód słońca. Wciąż mam w pamięci ozłocone zbocza Paine Grande, góry od której pochodziła nazwa campingu, oraz obłoków, magicznie rozświetlonych wpierw na pomarańczowo, a potem różowo, na tle ciemniejącego powoli nieba.
Oto ukończyłem 112 kilometrowy wariant "O" trekkingu - ten, na który decydują się nieliczni. Zdecydowana większość idzie wariantem "W", krótszym o blisko 50 km- od campingu Grey do Central (w obu wariantach zahaczając o Valle Frances i Base de las Torres). Następnego dnia w południe miałem po prostu wejść na pokład tego samego niewielkiego promu, którym tu przypłynąłem, a potem wsiąść do autobusu i wyjechać z parku. Spojrzałem na mapę - na ten autobus mógłbym dostać się też alternatywną drogą.
- Ale czy to ma sens? - myślę sobie. - To 18 km, jakieś 5 godzin marszu. Moja prawa stopa nie jest w najlepszej kondycji - od kilku dni przybiera na sile ból wywołany jakimś stanem zapalnym czy innym naciągnięciem mięśnia lub ścięgna. A tak w ogóle, to trochę ryzykuję, bo musiałbym wyjść na szlak przed 8 rano, żeby zdążyć. I to jest dokładnie ten sam autobus, na który wsiadałbym o 13:30, gdybym wybrał przeprawę promową. Jeśli się spóźnię, to jestem w dupie i utknę w parku - były zaledwie dwa kursy w trakcie dnia. Z drugiej strony - prom kosztuje ponad stówę i już nim płynąłem, a spacer jest za darmo i będzie to zupełnie nowy odcinek.
Ten ostatni argument przeważył - podjąłem decyzję o wydłużeniu trekkingu. Eksplorowanie kolejnych 18 km. patagońskich krajobrazów brzmiało wspaniale.
Leżąc już w śpiworze czułem ekscytację. W głowie miałem jedną z bardziej znanych scen z Hobbita i dokładnie tak jak Bilbo Baggins chciałem krzyknąć:
- I'm going on an adventure!
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo