-----
W końcu nadszedł czas na główny cel mojej wizyty w Peru - obejrzenie Machu Picchu. No, nie od razu. Co prawda mógłbym się tam udać w najprostszy sposób, czyli pociągiem z opisywanego już Ollantaytambo, ale ja planowałem nieco urozmaicić sobie tę przygodę i dostać się pod bramy jednego z 7 nowych cudów świata pieszo, podążając jedną z dwóch kilkudniowych tras trekkingowych.
Ta bardziej znana to Inka Trail, wiodąca śladami, przygotujcie się na szok i niedowierzanie, Inków
Alternatywą trasą dotarcia pod Machu Picchu jest tak zwany Salkantay Trail. Liczący blisko 80 km długości, wymagający zrobienia w sumie prawie 6 km. podejścia w pionie (zejścia jest nawet trochę więcej), wspinający się na maksymalną wysokość ponad 4600 m.n.p.m. szlak miał być mniej obfity atrakcje historyczne, ale znacznie ciekawszy widokowo. Jak dla mnie idealnie. A że nie panowały tu żadne limity co do liczby odwiedzających czy wymagania dotyczące sposobu przemieszczania się (wynajęcie agencji nie było konieczne, jeśli ktoś miał ochotę iść w pełni samodzielnie - jego sprawa), mogłem się na niego udać z dnia na dzień.
Oczywiście udając się na Salkantay Trail wciąż można skorzystać z usług jednej z wielu agencji, które w kwocie kilkuset dolarów dbały o zakwaterowanie, wyżywienie i opiekę przewodnika na trasie. Ja jednak wybrałem tryb YOLO, przeczytawszy wcześniej na jednej z facebookowych grup, że oznaczenie szlaku raczej nie pozostawia wielu wątpliwości co do tego, którędy iść, a znalezienie noclegu i opcji wyżywienia też nie powinno nastręczać żadnych trudności, bo po drodze przechodzi się przez kilka wiosek, które są przygotowane na obecność turystów. Oczywiście jakieś tam ryzyko istniało, że akurat danego dnia będzie bardzo wielu turystów na szlaku i może być ciężko z miejscami noclegowymi, ale nie zamierzałem się tym przejmować. Moją metodą miało być pojawianie się w tych wioskach jako jeden z pierwszych piechurów. Ostatecznie więc na 5-dniową wyprawę udawałem się z małym plecakiem, mając ze sobą jedynie z 2 komplety bielizny merino na zmianę, polar, kurtkę przeciwdeszczową, cienką puchówkę, czapkę, cienkie rękawiczki, długie oraz krótkie spodnie trekkingowe, okulary przeciwsłoneczne, czołówkę, powerbanka, kamerkę Gopro, batony energetyczne, butelkę wody, ręcznik z mikrofibry, śladowe ilości kosmetyków oraz... szorty kąpielowe (wiedziałem, że na końcu trekkingu będę miał okazję skorzystać z gorących źródeł). W sumie długa lista rzeczy, ale zmieściła się dość łatwo do małego, 30-litrowego plecaka z Decathlonu. Nie brałem ze sobą ani śpiwora ani konkretniejszego jedzenia - odpowiedni wikt oraz warunki noclegowe miałem mieć zapewnione w wioskach leżących na trasie szlaku. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Teoretetycznie początek szlaku pieszego ma miejsce w miejscowości Mollepata. W praktyce jednak absolutna większość turystów zaczyna trekking w wiosce Soraypampa, znajdującej się tuż przy jednej z większych naturalnych atrakcji tej części Peru - jeziorze Humantay. Powody są prozaiczne - pierwsze 13 km trasy jest podobno raczej nudne i prowadzą w niewielkiej odległości od drogi dla samochodów, a w dodatku dotarcie do Mollepaty za pomocą busików colectivo było wówczas dosyć utrudnione ze względu na trwające od miesięcy roboty drogowe. Znacznie łatwiej i niewiele drożej było dostać się z jedną z agencji dowożących ludzi prawie pod Laguna Humantay, niż tłuc się samodzielnie do Mollepaty tylko po to, by przedreptać kilkanaście kilometrów trasą o wątpliwym uroku. I ja postanowiłem tutaj nieco "oszukać" i skrócić trekking - zaoszczędzony w ten sposób czas zamierzałem spędzić niespiesznie nad jeziorem Humantay i mieć też pewien margines na dotarcie pod samo Machu Picchu (rozchodzące się dość szybko bilety wstępu miałem już kupione, więc nie było odwrotu - musiałem dotrzeć na miejsce przed 1 czerwca).
Zostawiłem mój duży plecak w Cuzco, w hostelu, w którym do tej pory spałem, wykupiłem wycieczkę pod jezioro Humantay i kolejnego dnia wcześnie rano ruszałem już busem w stronę przygody. Słowem wyjaśnienia - wykupując wycieczkę od razu zaznaczyłem, że zabieram się z nimi wyłącznie na parking w Sorampaya i nie będę wracał ani potrzebował opieki przewodnika. Dzięki temu udało mi się zbić cenę o jakieś 10 lub 15 soli. Miałem mieć jednak w cenie śniadanie po drodze, co akurat mnie urządzało. No i wysiadamy z busika przy jakiejś przydrożnej knajpie, gdzie mieliśmy opłacone proste śniadanie, idę za resztą do środka, a tu mnie powstrzymuje przewodnik twierdząc, że mi śniadanie nie przysługuje, a jedynie transport. Podziałało to na mnie jak płachta na byka, bo w biurze agencji mówiono mi coś innego. Na szczęście miałem też potwierdzenie na WhatsApp, że moja cena 70 soli obejmuje śniadanie, więc pokazałem mój telefon przewodnikowi i rzuciłem, żeby sam teraz wyjaśniał to z centralą jeśli chce (przy założeniu, że ktoś odbierze jego telefon o 6 rano) i niezależnie co postanowi - ja wchodzę do środka i jem śniadanie. Więcej mnie nie niepokojono
Po dotarciu na parking w wiosce Sorampaya moim głównym zadaniem było zaklepanie noclegu. Było wciąż wcześnie - nieco po 9 rano, ale wolałem nie ryzykować, że gdy wrócę znad jeziora, wszystkie wolne miejsca będą zajęte przez zorganizowane grupy lub niezależnych piechurów takich jak ja. Sorampaya jest naprawdę mikro wioską, więc rozeznanie się w sytuacji nie było trudne. Właściwie to ta osada składa się głównie z miejsc noclegowych dla turystów - czy to na kempingu, czy w aspirujących do miana luksusowych przeszklonych kabinach, z których można podziwiać rozgwieżdżone niebo nocą (a raczej można by było, gdyby te szyby były czyste, a umazane wszechobecnym pyłem). Uzyskawszy informację na temat warunków cenowych i noclegowych w pierwszym miejscu i zorientowaniu się, że drugie przyjmuje wyłącznie grupy zorganizowane, cofnąłem się do poprzedniej miejscówki, by już przyklepać sobie na spokojnie ten nocleg i nie szukać dalej. Nie oczekiwałem jakichś luksusów - miałem tu jedynie przespać noc i zjeść coś ciepłego. Zdecydowałem się na tańszą opcję noclegową - w ciemnym baraku, w którym stały zbite z desek piętrowe łóżka, mieszczące łącznie 10 osób. Jako alternatywę miałem jeszcze dwuosobową kabinę, za którą jednak musiałbym zapłacić 4 razy więcej. Bez sensu, choć wygoda oczywiście większa.
Zaraz po zaklepaniu noclegu i zapisaniu się na kolację oraz śniadanie, udałem się w stronę jeziora Humantay, dokąd ciągnęły już zastępy jednodniowych turystów. Do przejścia było trochę ponad 3 km. i 500 m. przewyższenia. Idealnie na poranny rozruch, choć wielu jednodniowych turystów narzekało po drodze, że jest to "bardzo wymagający szlak" - najwyraźniej rzadko gdziekolwiek chodzą. Ok, byliśmy na wysokości 4000 m., więc faktycznie jeśli ktoś przybył tu bez aklimatyzacji, mógł trochę cierpieć.
Gdy dotarłem nad jezioro miałem przed sobą prawie cały dzień. Nie musiałem się spieszyć jak wszyscy inni turyści, którzy zostawali w punkcie widokowym jakieś 45 minut i schodzili z powrotem do busów. Gdybym chciał, mógłbym tam siedzieć aż do zmroku. I taki też pomysł zrodził się nie mojej głowie. Nie zamierzałem jednak sterczeć bez ruchu - na to było w sumie nieco za zimno. Postanowiłem więc obejrzeć to jezioro ze wszystkich możliwych perspektyw.
Laguna Humantay ma kształt wrzeciona. No dobra, może przesadziłem z porównaniami - po prostu jest dość podłużne. Główny szlak pieszy prowadzi do pierwszego krótkiego boku jeziora (drugi kończy się pod jednym ze stromych żlebów góry Humantay, wysokiej na 5638 m.). Wzdłuż dłuższych boków wznoszą się stromawe zbocza o dość wyrazistych grzbietach - niczym wały przeciwpowodziowe, nie zezwalające jezioru na rozlanie się po okolicy. Na tych właśnie grzbietach widać było wąskie ścieżki wydeptane przez turystów takich jak ja - mających nieco więcej czasu na eksplorowanie okolic jeziora.
Doszedłem najpierw na kraniec jednego zbocza, a potem wracając przez główny punkt widokowy - na kres drugiego. I poszedłem dalej, wspinając się nieco wyżej, pod czoło wielkiej, ośnieżonej góry, pokrytej częściowo lodowcem. Oczywiście nie pchałem się jakoś wysoko - ot, żeby popodziwiać widoki z innej perspektywy. Chciałem się położyć na trawie i pogapić na tę wielką górę, albo na jezioro od drugiej strony, ale... wszędzie leżały krowie placki na różnym etapie zaschnięcia. To było dość fascynujące, że krowy nic sobie nie robiły ze stromizny terenu i jak gdyby nigdy nic pasły tu i ówdzie, zostawiając po przetrawieniu swojej sytuacji życiowej, i nie tylko, cząstkę siebie, również tu i ówdzie. Koniec końców znalazłem przyjemne miejsce do poleżenia, ale wierzcie mi - szukałem długie minuty.
Czas spędzony na górze nie dłużył mi się nic a nic. Przez kilka godzin byłem jedynym człowiekiem nad jeziorem. Dopiero pózniejszym popołudniem pod punkt widokowy zaczęły docierać pojedyncze osoby, które również miały w planach zrobienie całego trekkingu trasą Salkantay. Gdy poczułem, że już w wystarczający sposób ponapawałem się otoczeniem, zacząłem schodzić w kierunku tafli jeziora i dalej - w stronę kempingu. Na miejsce dotarłem niedługo po zachodzie słońca.
Wieczór był zimny. Po zjedzeniu ciepłej kolacji chciałem jeszcze wziąć prysznic, ale darmowa opcja uwzględniała wyłącznie zimną wodę. Nie zamierzałem przepłacać, więc po umyciu strategicznych części ciała byłem gotowy do snu. Wdrapałem się na moje łóżko w ciemnym, zimnym baraku, w którym do nocy szykowało się już kilka innych osób i zasnąłem pod gruba warstwą kołder i kocy. Po tym raczej relaksacyjnym dniu, kolejny zapowiadał się bardziej wysiłkowo - trasa miała prowadzić przez przełęcz położoną najwyżej na całej długości trekkingu. Trzeba więc było dobrze wypocząć, nim jeszcze przed wschodem słońca miał rozdźwięczeć mój budzik.
#polacorojo #podroze #peru #salkantay
I jeszcze schematyczna mapka szlaku ze wskazaniem przewyższeń
@Sniffer zmęczyłem się od samego scrollowania tego wpisu
@Felonious_Gru odsapnij, serniczka sobie nałóż, może siły wrócą
Wyobraź sobie jak się męczyłem wczoraj pisząc ten wpis
Dzięki za kolejny wpis
@michalnaszlaku dobrze Cię widzieć!
Zaloguj się aby komentować