O pięknym Marianie Krzaklewskim, nijakim polityku bez zdolności i charyzmy, który podbił polską scenę polityczną.
Nigdy w historii III RP polityk tak mały nie znaczył tak dużo. W jego karierze znajdziemy w ani grama wybitności. Nawet cienia skrzydeł. Jedynie mozół powolnego pięcia się do góry. Cała jego droga do sukcesu była pełzaniem. Ciułaniem kolejnych atutów. Władza zdobyta z takim polotem sprawowana była potem z polotem podobnym.
Jego kariera zrodziła się z przypadku. Gdy Wałęsa został prezydentem, „Solidarność” musiała sobie poszukać nowego szefa. Jednak za dużo było wielkich liderów – do walki stanęli Lech Kaczyński, Borusewicz i Rulewski. Powstał pat, więc sięgnięto po postać z drugiego szeregu. Padło na Krzaklewskiego, szefa regionu śląskiego, najbardziej bezbarwną postać z całej związkowej elity. Został przewodniczącym „Solidarności”, bo on jeden nie naruszał niczyich ambicji. Był typem działacza, a nie lidera. Pracowity, zagrzebany w codzienne detale, pozbawiony wszelkiej charyzmy. Mówił źle, bez tezy, bez puenty, technokratycznym, inżynierskim żargonem. Słuchaczy zamęczał i zanudzał.
Co ciekawe, w związku Krzaklewski zbudował sobie pozycję silniejszą, niż miał Wałęsa. Ale zrobił to w swoim stylu. Wymęczył to. Jeździł po kraju i zjednywał sobie każdego działacza. Nawet gdy AWS (Akcja Wyborcza "Solidarność") sięgnął po władzę, Krzaklewski pilnował każdej komisji zakładowej. Dbał, dzwonił, interweniował, pomagał. Związkowcy byli armią Krzaklewskiego. A że generał nie budził posłuchu, więc musiał przekupić każdego żołnierza.
Miał wąskie horyzonty. Świetnie rozumiał sprawy związkowe, ale nic więcej. Jeśli chodzi o poglądy polityczne, był typem prowincjonalnego prawicowca. Bronił Kościoła, ale językiem nie inteligenta, lecz zakrystii. Językiem Radia Maryja. Przez wszystkie przypadki odmieniał pojęcie „lewica laicka”, zawsze ze zgrozą i wstrętem. Bał się wpływów masonerii i trockistowskiej lewicy. Popierał zakaz aborcji nawet w przypadku gwałtu. Nie był jednak fanatykiem, zgodnie pracował z ludźmi o zupełnie odmiennych poglądach. W swojej ideowości był raczej poczciwy niż groźny.
No i sprawa ostatnia. Nieco delikatna, ale dla zrozumienia tej natury podstawowa. Otóż Krzaklewski był figurą śmieszną. Naturalne cechy polityków – próżność, ambicja, zarozumialstwo – u niego ujawniały się w wersji komicznej. Na przykład bardzo dbał o swój wygląd, jak mówił Lech Kaczyński: „Lubił być piękny”. Twardo pilnował, aby jego waga nie przekroczyła 75 kilogramów, przed każdym występem w telewizji szedł do fryzjera, starannie dobierał koszule, krawaty. Ktoś powie: normalne. Owszem, gdyby nie to, że się z tym zdradzał. W kółko przeglądał się w lustrze, zadzierał śmiesznie brodę do góry, publicznie dowodził, że jest bardziej przystojny od Kwaśniewskiego.
W Krzaklewskim szybko się zbudziły polityczne ambicje. Już w 1995 roku zastanawiał się nad startem w wyborach prezydenckich. Ale w polityce niezbyt sobie radził. Nie wiedział jeszcze, co mówić, jak się zachować. W 1993 roku w czasie fali strajków zażądał spotkania z premier Suchocką. Przyjęła go razem z Rokitą. Krzaklewski chciał się zachować dumnie. Długo mówił, ze wzburzeniem, nie dopuszczając premier do głosu. Gdy skończył, szybko wyszedł. Rozbawiona Suchocka zwróciła się do Rokity: „Słuchaj, a o czym on mówił?”. I tak było za każdym razem. Nie znaczy to, że był politycznym ignorantem, miał sporo zdrowego rozsądku, ale brakowało mu stylu. Powagi. Komizm Krzaklewskiego rodził się z kontrastu między skalą jego ambicji a skalą jego osoby.
Takiemu człowiekowi przyszło jednoczyć prawicę. Słabą, skłóconą, podzieloną na kilkadziesiąt partii. Dla liderów tych partii był nikim. Intelektualnie, osobowościowo i biograficznie. Jednak Kaczyński, Niesiołowski, Hall czy Rokita nie mogli patrzeć na niego z góry. Bo Krzaklewski miał związek. Jedyną dużą strukturę po prawej stronie. Jedyną tratwę, na której można było dopłynąć do wyborczego sukcesu. Więc powoli zaczęli na tę tratwę wchodzić. Nie dlatego, że zaakceptowali Krzaklewskiego, ale ponieważ śmierć zajrzała im w oczy. Powstanie AWS było owocem prawicowej desperacji.
Krzaklewski stał się prawicowym monarchą. Miał związek, miał machinę wyborczą, podyktował więc swoje warunki. Zbudował AWS jako spółkę akcyjną, w której każdy podmiot dostał udziały stosownie do swojego znaczenia. „Solidarności” przypadło 50 procent udziałów, czyli pełnia władzy. Krzaklewski podejmował wszystkie polityczne decyzje. On także ustalił listy wyborcze, co sprawiło, że większość miejsc dostali związkowcy. Prawicowi liderzy patrzyli na to z rosnącą irytacją, ale zaciskali zęby i schlebiali Krzaklewskiemu. Byli tak słabi, że pochlebstwo stało się jedynym narzędziem w walce o własną pozycję.
Na zebraniach prezydium AWS licytowano się w hołdach. Mówiono: „Wodzu, prowadź” i „Marian, jesteś wielki”. Krzaklewski swoją pozycję celebrował ze związkową klasą. Jarosław Kaczyński opowiadał:
Nie jestem wybredny, ale miałem dość spotkań prezydium, gdzie wszyscy są głodni, a je tylko... Krzaklewski, który zagarniał kanapki.
Jednak sam Kaczyński nie był bez winy. On też rozpieszczał Krzaklewskiego. Sławne było jego wezwanie: „Marian, weź w Akcji władzę dyktatorską!”. Sławne też było przemówienie, w którym porównał Krzaklewskiego do Stefana Batorego.
Krzaklewski stanął przed wielką szansą. W 1997 roku Krzaklewski zyskał pozycję, o jaką potem – Tusk w Platformie czy Kaczyński w PiS-ie – bić się będą latami. Na starcie został potężnym liderem. I to bez walki. Przejął cały prawicowy elektorat, nie dając reszcie w zamian ani grama władzy nad AWS, jedynie fikcyjne udziały.
Krzaklewski w 1997 roku miał komfort pełnej kontroli nad własną formacją. Bez silnych rywali. W dzień po zwycięskich wyborach partyjni liderzy budzili się w sytuacji, w której większość klubu AWS stanowili związkowcy, czyli wierna gwardia Krzaklewskiego. Cała dotychczasowa elita polityczna prawicy została spacyfikowana. Na decyzje AWS dawni liderzy prawicy nie mieli już wpływu.
Żaden przywódca solidarnościowej formacji nie był wcześniej tak silny jak Krzaklewski. Żadnego polityka w III RP los nie faworyzował tak bardzo jak jego. Dwa razy bez walki dostał coś, czego własnymi siłami nigdy by zdobyć nie potrafił.
AWS zebrał 34 procent głosów. Unia Balcerowicza 13 procent. Razem dało to 261 mandatów. „Solidarność” wracała do władzy. Bardzo symbolicznie, bo znowu zjednoczona.
___
Na podstawie książki Roberta Krasowskiego
Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD.
#polityka #historia #historiapolski #czytajzhejto