#animedyskusja
W istocie, na to się nawet nie zapowiada. Grupka skazańców porywa łódkę przewożącą ich do ciupy i ląduje na Cuszimie, gdzie prośbą i groźbą zostają zagonieni do obrony wyspy. Można było przecież zrobić tu wcale sprawną kalkę z filmu Siedmiu samurajów, wszak początek fabuły szczuje na grupkę oryginałów, każdego z własnym plot armorem. Niestety, seria szybko porzuca jakiekolwiek zainteresowanie którymkolwiek z nich, poza wyłącznie Jinzaburou, zhańbionym generałem. Jinzaburou jest poza tym mistrzem nieomal magicznego stylu walki, jego niezwykła przenikliwość podpowiada mu najlepsze strategie, niczym równy z równym pozwala sobie na pyskowanie wielmożom Cuszimy, a gdy śpi, to miejscowa księżniczka wręcz próbuje go zgwałcić, oczarowana jego samurajskim kutasem, taki z niego chwat.
Byłoby nawet możliwe znieść wszechzajebistość głównego bohatera, gdyby miał jakiekolwiek poczucie humoru, albo chociaż widoczne wady, ale nic z tego, jest to po prostu przemądrzały, nadęty pajac. Jego wspaniałe strategie i doprowadzające do szału kretynizmem przemowy w końcu jednak nie są w stanie odeprzeć mongolskiej nawały, i Cuszima powinna w całości paść. Już dajmy spokój tym głupawym death flagom, zwiastującym śmierć postaci drugoplanowych dosłownie w ciągu kilku minut - bohaterowie tej opowiastki nie mieli szczęścia. Kuchii Jinzaburou uznał za stosowne zawładnąć całkowicie czasem antenowym, a więc jakikolwiek character development nie spotyka tu absolutnie nikogo. Giną więc komicznie, i może to i lepiej.
W chwilach wolnych od geniuszu i waleczności głównego bohatera, obserwujemy leniwie zrobione, gadające głowy, najgorszy typ anime szrotu na rynku. W domyśle artyzmu miał nadawać tej produkcji utrzymywany stale filtr na ekranie, przypominający nieco pogniecioną kartkę, a który to... Czym właściwie jest? Pogniecioną stronicą z annałów historii? Być może raczej kawałkiem papieru toaletowego, którym sobie jaśnie scenarzyści podtarli dupy? Nuda na ekranie idzie w parze z nudą w głośnikach, serial ożywa wyłącznie podczas tych trzech na krzyż scen, w których dowódca oddziału Dżurdżenów, grany przez p. Koyasu dokładnie jak DIO, kogoś tam znowu morduje.
No cóż, pewnie chociaż z godnością tę historię udało się twórcom spointować. Mongołowie wszak wzięli Cuszimę szybko, a potem ruszyli już w kierunku Kiusiu, i byliby może nawet je zhołdowali, gdyby sztorm nie rozbił im okrętów. Niechaj to anime będzie pomnikiem bohaterstwa poległ... A nie, czekajcie no chwileczkę. Kuchii Jinzaburou bohaterstwo przeżywa całą tę drakę, po czym odchodzi w dal. Trzymcie mnie ludzie, bo sfiksuję.
@tobaccotobacco Dzięki za poświęcenie, żebyśmy nie musieli tego oglądać
Zaloguj się aby komentować
Ciężki temat z tym Yuasą. Raz go chce człowiek pochwalić, raz wepchnąć pod autobus. Po wręcz tragicznym Lu Over the Wall i wprost obelżywie złym kasztanie zwanym Japan Sinks 2020, zasiadając do Eizouken nie spodziewałem się nic. A doprecyzowując : nic dobrego, pewnie znowu jakaś mierna bajka pełna bezsensownych udziwnień, które nie stanowią żadnej wartości dodatniej tylko wprowadzają widza w konsternację. Ah, jak przyjemnie się od czasu do czasu tak solidnie pomylić.
Bohaterkami serii jest trójką licealistek. Dwie z nich mają marzenia i talenty by je spełnić - chcą tworzyć anime oraz piękne animacje. Trzecia pociera intensywnie ręce szukając sposobu w jaki można tę dwójkę zmonetyzować. Choć na pierwszy rzut oka, bajka może sprawiać wrażenie pokracznej i wręcz głupawej, jest to tylko i wyłącznie zmyślny kamuflaż - Eizouken to niezwykle poważne i realistyczne podejście do produkcji chińskich bajek. Jest to meta anime, o postaciach z anime, które robią anime.
Niewiele rzeczy jest w tej bajce takie jak się na samym początku wydaje. Weźmy na przykład bohaterki - to są zwyczajne placeholdery prawdziwych postaci się za nimi skrywających - kolejno reżysera, producenta i animatora z kilkunastoletnim stażem. Każda z nich na różnych etapach produkcji rzeczowo i krytycznie podchodzi do swojej pracy, wyciąga wnioski, nanosi poprawki oraz adaptowywuje się do zmieniających warunków. Wszystko oczywiście jest przeskalowane do warunków licealnych, ale sprawia wrażenie bardzo autentycznego.
Fajne jest to, że autorzy dzielą się różnymi sztuczkami, które stosują przy tworzeniu anime. Np. co zrobić żeby obciąć koszt i czas produkcji danej sceny ale jednocześnie uniknąć straty jakości. Ktoś kto jest totalnym laikiem i nigdy nie studiował chińskobajszczyzny stosowanej, tylko konsumował jak leci, może wyciągnąć z tej serii bardzo wiele i zwrócić uwagę na różne ciekawostki w swoich kolejnych seansach. Wisienką na torcie jest fakt, że triki, o których mowa są bez problemu do zaobserwowania w samym Eizoukenie.
Gorąco polecam. To jest taki tytuł, że jak na niego pierwszy raz spojrzysz, to sobie myślisz, że po obejrzeniu umrze Ci parę szarych komórek, a tak naprawdę to jednak będziesz mądrzejszy.
https://www.youtube.com/watch?v=8-91y7BJ8QA
Zaloguj się aby komentować
Zostań Patronem Hejto i tylko dla Patronów
- Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
- Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
- Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
- Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Seria o małych dziewczynkach łażących po górach. Jest to iyashikei, który wyewoluował z trzyminutowych szortów do rozmiaru pełnej serii, a obecnie mamy emitowany czwarty sezon. Albo właściwie to remake, w sumie to nie wiem. Zerknąłem do pierwszych odcinków i są to recapy, seria dopiero wychodzi, więc ciężko powiedzieć co będzie dalej.
Tematyka bardzo zbliżona do Yuru Camp, content w znacznej części się pokrywa, a różnice są naprawdę niewielkie. Tutaj bohaterki są młodsze, co przekłada się na bardziej infantylny seans oraz mamy większy nacisk na aspekt komediowy, ze średnimi sukcesami. Czasami jest całkiem śmiesznie, czasami żarty są bardzo słabe i wręcz przynudzają. Czasami są też takie bardziej sytuacjne, w stylu starszy brat wozi dziewczynki samochodem jeżdżąc 40km/h, słuchając eurobeatu na cały regulator.
Jak tak sobie teraz pomyślę, to realizacji tego hobby na ekranie nie ma aż tak dużo. Każdy wypad na szlak mniejszy lub większy jest poprzedzony potężną dawką moeshitowego CGDCT. Dużo, bardzo dużo gadania, a przygotowań i rozkminek o łażeniu po górach jest zdecydowanie więcej niż jego samego. Dygresji od głównego tematu mamy mnóstwo. Ale gdy anime już się za to zabiera, to się nawet przykłada. Są pokazane takie pierdółki jak paczka czipsów zmieniająca objętość pod wpływem różnicy ciśnień czy pokazanie choroby wysokościowej, a odwiedzane przez bohaterki miejsca to wiernie odwzorowane realne lokalizacje.
Nie było to specjalnie porywające, anime momentami mocno mi się dłużyło przy odhaczaniu jak to w tych tytułach bywa, kolejnych obowiązkowych scenek CGDCT z mocno klasycznego wachlarza aktywności. Trzeci sezon jest wyczuwalnie lepszy, ale szczerze mówiąc nie jestem do końca przekonany, czy warto tak się w ten tytuł angażować. A takie Yuru Camp ma wszystko na miejscu od samego początku. Zatwardziały iyashikei enjoyer może się skusi.
https://www.youtube.com/watch?v=m_ApMu3jN3A
Zaloguj się aby komentować
Historia typa, który utknął w marazmie życia, jego marzenia zdechły jak bezdomny pies, a on sam wegetuje ledwo wiążąc koniec z końcem dzięki pracy na pół etatu w spożywczaku. Ze stagnacji wyrywa go pojawienie się dwóch postaci - dziewczyny, w której kochał się kiedyś na studiach oraz młodej wyszczekanej siksy z wielkim czarnym ptakiem na ramieniu.
Pierwsze odczucia są bardzo dobre - fajna kreska, spoko klimacik, dorośli bohaterowie i postać Haru, która sprawia wrażenie, że mogła by pociągnąć nie tylko ten tytuł, ale jeszcze ze dwa inne. Niestety, szybko pojawiają się rysy na szkle, a gdzieś koło 4 albo 5 epa czar zupełnie pryska.
Dwie rzeczy dla tego anime są katastrofalne. Pierwsza to MC, którego dorosłym można nazwać tylko z tego, że pali papierosy i pracuje w Żabce. Poza tym, to gnój z klinicznie stwierdzonym zanikiem ośrodka decyzyjnego w mózgu. Drugi problem zdecydowanie poważniejszy i dosłownie rozpierdalający tę serię, to jego love interest, która go sfriendzonowała. Mogę tę postać scharakteryzować jednym zdaniem - potrzebująca pilnej konsultacji psychiatrycznej. Gdzieś tam w tle kręci się dziewczyna, która dla głównego bohatera jest jak wygrana szóstki w totka, ale on nie jest zainteresowany i traktuje ją jak wycieraczkę.
Sing "Yesterday" for Me to nie jeden, a wiele trójkątów miłosnych, sklejonych razem w dziwaczną bryłę, w której jednym z kątów nawet są zwłoki. Obraca się ta figura wokół własnej osi trzeszcząc niemiłosiernie, a widz tylko patrzy i czeka, aż to wszystko gruchnie. Jako romans ten tytuł nie funkcjonuje w ogóle. Wszystkim postaciom jakiś chochlik przykleił buty do podłogi, związał razem sznurówki albo przybił gwoździem klapki do podłogi. Nikt nie jest w stanie ruszyć się z miejsca i wszyscy miotają się żałośnie w miejscu... I tu dochodzimy do drugiego punktu, spojrzenia troszkę innego...
Bo to w sumie jest to anime... doomerskie. Wszystkie postacie ugrzęzły w bezradności, które same sobie zgotowały. Każdy ma jakieś tam swoje Yesterday, swój problem z przeszłości, który go przytłacza i uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Jako potwierdzenie tej tezy widzę niektóre postacie poboczne takie jak Chika Yuzuhara czy Minato Kouichi - każdy kto choć trochę przegryzł się przez swój problem, czy doszedł do jakichś konkluzji dostaje magicznego odklejenia butów i znika z tego anime bezpowrotnie. Trud jej/jego ukończon. No i jest czarny kruk. Co może być bardziej doomerskiego niż czarny kruk?
Czy w takim razie Yesterday wo Utatte, jest lepszym melancholijnym spojrzeniem na ludzkie porażki niż romansem? Zdecydowanie. Czy w takim razie jest dobrym tytułem? Po przeogniskowaniu na nową kategorię studium ludzi problematycznych, oglądało się to znacznie lepiej, przynajmniej do dwóch ostatnich odcinków. Ciąg fabularny się dosłownie rozjechał, ale to i tak nic przy grande finale, który nastąpił. Główny bohater udowodnił, że jest N I E W Y O B R A Ż A L N Y M wręcz dupkiem, za co dostał nagrodę, zamiast wielce zasłużonego splunięcia zieloną melą na ryj. Po pierwszych bardzo pozytywnych wrażeniach chciał człowiek tytuł jakoś "uratować", ale ten uparł się by się wykoleić za wszelką cenę.
Zaloguj się aby komentować
Jak to możliwe, typ prawie tysiąc bajek obejrzał, a OPM nie widział? Genezy problemu należałoby szukać we wczesnym dzieciństwie, kiedy to zostałem w sposób brutalny straumatyzowany Dragon Ballem i jego dwudziestoodcinkowymi walkami, co wywołało u mnie podświadome unikanie wszelkich tasiemcowych, młodzieżowych szoenów bitewnych. Z racji ograniczonej ilości odcinków, tytuł wydał się w miarę bezpieczny, więc wleciał na patelnie. Pewnie wszyscy już widzieli, no ale trzeba utrzymać formę przekazu ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Saitama to typek, który jest amatorskim herosem lubiącym sobie w wolnym czasie bohatyrnąć, a dokładniej pomóc bohatrynąć potworom i innym antagonistom, albowiem spotkanie z nim to pewna śmierć. Skubany tak ciężko trenował, że aż przesadził i teraz jest totalnie OP, co w konsekwencji przekłada się na to, że ma wszystkich na jednego strzała.
Wydawało mi się, że dla fabuły to właściwie samobójstwo - co może być nudniejszego niż bohater z niezniszczalnym plot armorem likwidujący przeciwników wkładając w to 0% wysiłku? Bo to jest dokładnie cała treść tego anime. Całe szczęście, seria jest też pełna wypełniaczy, dająca widzowi co nieco do obejrzenia pomiędzy kolejnymi potyczkami z antagonistami o z góry znanym przebiegu, będącymi de facto egzekucjami. Mamy plejadę kilkudziesięciu bohaterów, a dla każdego znalazła się mniejsza lub większa, ciekawsza lub mniej ciekawa, rólka. Choć i tak wiadomo, że na końcu będzie "Wielkie Pierdolnięcie" to całkiem przyjemnie ogląda się zmagania bohaterów pobocznych w ich mniej znaczących bojach.
Same walki są, całe szczęście, szybkie i krótkie, bardzo często trwają minutę, dwie lub trzy, a w jednym odcinku nie raz jesteśmy w stanie zobaczyć mordoklepankę całego kalejdoskopu postaci, bez długaśnych tyrad. A jeżeli takowe nawet i występują, to bardzo często są szybko brutalnie ucinane przez przeciwnika. Dobrze wiedzieć, że nie tylko mnie wkurwiają takie rzeczy ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Co do powszechnie szkalowanego drugiego sezonu w wykonaniu J.C Staff - pierwsze odcinki rzeczywiście cierpią na niespecjalnie ładne CGI, zwłaszcza przy animacji postaci Genosa. Z czasem jednak problem znika i w dalszej części nie zauważyłem jakiegoś drastycznego spadku jakości. Jest po prostu trochę inaczej.
Bardzo przyjemna, zabawna bajeczka.
https://www.youtube.com/watch?v=Is5Txpr9Qgo
@lexico Ta, dałem strasznie ciała, powinienem jeszcze ten rok poczekać. Generalnie preferuje oglądać zakończone serie i czytać skończone mangi, bo strasznie nie lubię sobie potem przypominać o co w danej serii chodziło, co która postać komu zrobiła etc.
@kinasato ogarnij to: Kage no Jitsuryokusha ni Naritakute!
@lexico nie oglądam serii w trakcie emisji, nie chce mi się czekać tydzień na odcinek : )
Zaloguj się aby komentować
Mamy do czynienia z ciasno rozpisaną obyczajówką, skupioną de facto wyłącznie na osobie przybyłej ze stolycy na głęboką prowincję Rikako, która to dołącza w połowie drugiej liceum do ogólniaka naszego narratora, Morisakiego. Trafia na zadupie za sprawą brzydkiego rozwodu swojej matki, i przychodzi jej gnić tu wbrew woli, obrażonej na cały świat. Raczej nie spodziewajcie się zbytniej słodyczy, dziewucha to straszna arogantka, histeryczka, a i manipuluje wprost zarówno zadurzającym się w niej z wolna Morisakim, jak i jego koleżką, Matsuno. Nie będzie raczej wielkich dramatów i bolesnego trójkąta - dziewczyna nie wchodzi klinem między kolegów, tylko raczej nie zważa nijak na ich, przyznajmy szczerze, bardzo pobieżną relację. Rzekłby kto, bardzo to naturalny obrazek licealnej toksyny, i wcale nie śmiem zaprzeczać.
Historia kończy się, jak dla mnie, nieco zbyt wygodnie, ale nie ja pierwszy lekce sobie ważę Szum Morza - to żadna ponadczasowa klasyka, tylko film z tych mniejszych z pomniejszych. Niekoniecznie warto, najprawdopodobniej ja sam zapomnę wcale niedługo, że przyszło mi go w ogóle obejrzeć.
https://www.youtube.com/watch?v=tvML4G1jFMo
Zaloguj się aby komentować
The Great Jahy Will Not Be Defeated!
Królestwo Demonów zostało zaatakowane! Bezdusza Maho Sodżo napadła na Wielką Fortecę Zła i zniszczyła Bardzo Wielki Czerwony Kryształ Many. W konsekwencji Królestwo Demonów rozpada się, a jego mieszkańcy, łączne z Jahy, drugą po Lordzie Demonów, zostają wrzuceni do świata śmiertelników. Biednej Jahy zostaje niewielki cudem uratowany fragment kryształu, dzięki któremu może utrzymywać swoją prawdziwą formę tylko przez kilka godzin dziennie. Resztę czasu musi spędzać w ciele małego dziecka.
Jest to właściwie 1:1 klon Hataraku Maou-Sama! Też mamy problemy natury fiskalnej głównej bohaterki, identyczny cel, podobne perypetie, ba nawet relacja z arch nemesis jest zadziwiająco podobna. Cała różnica polega na tym, że tu mamy rozwydrzoną loli bohaterkę, na której garbie autor/autorka próbuje przepchnąć całą tę historię. Niestety, Jahy nie ma szans na udźwignięcie takiego ciężaru i większość czasu oglądamy jak mota się w agonii z przetrąconym kręgosłupem.
Powiedzieć, że żarty się powtarzają, to nic nie powiedzieć. Gagi są zajeżdżane jak stara kobyła zaprzęgnięta do wozu, smagana batem przez chciwego górala w drodze na Morskie Oko. W ostatnich odcinkach to mnie już dosłownie trzęsło gdy seria bez żadnego zażenowania po raz dziesiąty czy dwudziesty serwowała mi ten sam żart. Ba, gdyby on był klepnięty, a my lecimy dalej, to nie było by tak źle. Niestety, anime lubuje się w NIEMIŁOSIERNYM ich przeciąganiu. Nie muszę chyba mówić jaka to katastrofa gdy po pierwszych sekundach już wiem jak on będzie wyglądał i jak się skończy? Pod koniec wręcz przewijałem niektóre gagi bo były zwyczajnie już męczące. Co prawda, seria ma kilka śmiesznych momentów, ale dosłownie giną w zalewie tego samego. Gdyby chociaż ta bajka miała 12 odcinków, jakoś bym to przełknął, ale przy 20? O nie.
Powyższa katastrofa wynika wprost z beznadziejności wszystkich postaci w tej serii. Są jak tylko się da jednowymiarowe, zdefiniowane przez tę jedną cechę funkcyjną jako im przypisano i ich reakcja na wszystko zawsze będzie identyczna. Slapstick, gdzie żart zamiast być szybki i dynamiczny jest przeciągany w nieskończoność, a w dodatku jego puenta jest z góry znana? To nie miało prawa się udać.
Generalnie nie polecam, ale też mam jedną uwagę - dokładnie na takie same przypadłości cierpi Jashin-Chan Dropkick. Więc jeżeli z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu podobała się wam tamta seria, to możecie spróbować Jahy-sama.
@kinasato wyglada kozacko. Obecnie jestem na etapie oglądania tych anime co miały lektora/dubbing. Także. Wszystko przedemna.
Mam zzavjomokowane. Całe macross, Mobile siit fundament itp
@dywagacja łudząco podobny zważywszy na osobę p. Satoshiego Kona będącego przy Magnetic Rose scenarzystą i reżyserem artystycznym, a w Perfect Blue już głównym reżyserem - kreska również łudząco podobna w przypadku obydwu produkcji nie bez przyczyny, bo w Magnetic Rose designy robił p. Inoue, stały współpracownik p. Kona
@dywagacja oglądałem to
Tydzień temu
Tak jak tytuł
Prefekt
Zaloguj się aby komentować
Ba, styl szaftowski jest tak dalece przyswojony, że mamy nawet takie duperele, jak świat niemal całkowicie wyzuty z postaci tła, chociaż to też kwestia zakotwiczonego po zmroku settingu. Head tilty przyjmowałbym jeszcze jako ironiczne puszczanie oczka do gówniarskich lat reżysera, ale powtarzają się tak często, jakby chciał p. Itamura zeżreć truchło p. Shinbo w całości. Brak mu do tego chyba tylko filtru z perforowanego papieru, pacynek, i witraży. Co jest w Yofukashi no Uta całkowicie oryginalne, to - ta prześwietlona kolorystyka, rodem z jakiegoś Miami Vice, pełna neoniastych różów w szczególności.
No fajnie, bajka jest naprawdę ładna, a reżyseria dalece bardziej świadoma swojego medium, niż jest to w standardzie. A jak się ma do historyjki na ekranie? Nieletni główny bohater szwenda się po nocy po pustym mieście, aż tu napotyka wampirzycę, z którą odtąd buja się wspólnie. Historię można by było w sumie skwitować frazą "alternatywko, zrujnuj mi życie," bo wampiryzm stanowi tu przez lwią część czasu raczej silną przenośnię dla wprost stylu życia wyzwolonej latawicy, której latka lecą, wobec tego fajnie jej zmienić rutynę z nieletnim bolcem u boku. I tak oglądamy nocne wygłupy gówniaka uczącego się życia i jego dalece bardziej doświadczonej partnerki, która uwielbia świńskie żarty, ale nie znosi mówić o miłości. No, byłoby tak, gdyby nie wjechało na pełnej już bardzo dosłownie wampiryczne pierdolamento.
Seans jest, w znacznej mierze, doskonale wolny od tego nieznośnego posmaku urban fantasy, gdy to bohaterom różnych serialków zdarza się marnować czas antenowy na wprost nużące wykłady nt. swojej urban fantastyki, jak gdyby robili streszczenie karty postaci głównego nieludzia. Albo nastąpiła jakaś interwencja edytorska, albo autor adaptowanej tu mangi wystrzelał się z polotu, bo właśnie te męczące pseudo-folklorystyczne kasztany zaczynają się w końcu wkradać do fabuły. Przyznam wprost - bardzo nie spodobało mi się wprowadzenie do tej historii większej liczby wampirów. Wolałem, gdy główna bohaterka pozostawała absolutnym unikatem, a zatem i chodzącą alegorią.
Wchodzi cała wampiryczna społeczność, wchodzi pod sam koniec nawet przegadana koncepcja wampiryzmu, wchodzi wampirów zwalczanie - i po co to komu było? Po co były te scenki akcji, pasujące tu jak pięść do nosa? Już zdecydowanie lepiej byłoby pozostawić tę serię jako przenośnię, w której to na starej piczy młody anime protagonista się ćwiczy, anime w typie straszaka na widzów hipnotyzowanych sezon po sezonie nierealnymi babami, a które to baby nierealne, muszę przyznać, mimo wszystko uosabiają kolejne wampirki. Ba, wprowadza się tu w pewnym momencie postać koleżanki w wieku głównego bohatera, której jakoś nikt nie zamierza mordować, mimo że sama zna ten straszliwy sekret wampirów w wielkim mieście.
Raczej liczyłem na to, że bohater w finale rzuci ten nocny interes dla dziewuszki z klasy, a swoją podstarzałą alternatywkę będzie wspominał jako junacką przygodę. Seria kończy się jednak gorzej, a w dodatku bezczelnie szczuje na zakup mangi, stanowiącej ciąg dalszy, w sposób strasznie podobny do niedawnego adaptowanego Dorohedoro. Warto obejrzeć Yofukashi no Uta, no ale bez przesady - są w tej cenie lepsze baje.
https://www.youtube.com/watch?v=0Bm6XOK7gmA
@tobaccotobacco Ma sens co piszesz i zaczynając anime miałam obawy że takie będą problemy. Zamiast oglądać dalej doczytam sobie mangę, zobaczę ile wytrzymam.
Zaloguj się aby komentować
When Marnie Was There to ostatni film Ghibli (przypominam, że Aya to Mayo nie istnieje) po którym de facto studio zawiesiło działalność, a precyzując - zawiesiło produkcję czegokolwiek, czego nie można by nazwać obrzydliwym pierdem. I muszę przyznać, że to zejście ze sceny nastąpiło w wyjątkowo dobrym stylu.
Anna to wychowywana przez rodzinę zastępczą sierota, przyprawiająca przyszywanych rodziców o mnóstwo zmartwień. Nie dość, że weszła w wiek buntowniczy, to jeszcze choruje na astmę. Po kolejnym ataku w szkole, lekarz sugeruje by młoda wyjechała gdzieś nad morze powdychać świeżego powietrza. W ten sposób Anna ląduje na okres wakacji kątem u właściwie obcych ludzi - rodzince rodziców zastępczych. Nie odnajduje się tam zbyt dobrze, ucieka w swój świat i szwęda się po okolicy, natrafiając na położony na bagnach zdewastowany dom, który nie daje jej spokoju.
Film ma absolutnie wszystko co potrzeba. Bazuje na powieści, więc ma dobrą bazę fabularną, jest ładny, ślicznie animowany, świetnie udźwiękowiony i wyreżyserowany ze smakiem, a na koniec serwuje satysfakcjonujące zakończenie w akompaniamencie wojowników ninja krojących cebulę. Dodatkowe punkty za to, że rozwiązanie tajemnicy (takiej bardzo fajnej, nie boleśnie oczywistej, ale na tyle prostej by się dało bez problemu domyśleć) rzutuje nowe światło na wiele scen widzianych w filmie. Zdecydowanie polecam.
https://www.youtube.com/watch?v=ksNEwaQN53g
@kinasato Bardzo przyjemne anime do obejrzenia z rodzinką
Nie wiem co by tutaj napisać o studiu ghibli, klasa sama w sobie.
Oglądałem niedawno całkiem spoko
Zaloguj się aby komentować
Z tego sezonu, całkiem dobre. Choć to podobno parodia isekai.
Zaloguj się aby komentować
Komedia od J.C Staff traktująca o trzech członkach Yakuzy, którzy straszliwie wkurzyli swojego szefa. Ten dał im wybór - albo przejdą operację zmiany płci i zostaną idolkowym zespołem, albo ich zabije.
Anime jest bardziej zestawem shortów umieszczonych w paczkach po kilka sztuk na epizod, niż pełnoprawną serią. Sumaryczne mamy trochę ponad 50 gagów podzielonych na 10 odcinków, z dosyć wybiórczym podejściem do idei ciągłości fabularnej. Jakość produkcji też przypomina shorta, sporo statycznych scen, trzęsące się portrety oraz VA pracujący za trzech by nadrobić deficyt oprawy wizualnej. Z sukcesem.
Jest to całkiem niezła komedia, niezwykle wulgarna i obleśna, momentami przypominająca uwielbiane przeze mnie Asobi Asobase. Strzelanie laserami z dupy, te sprawy. Warto też wspomnieć, że mamy tu dotykanie skrajnie politycznie niepoprawnej tematyki. Cały czas w serii występuje nabijanie się z transów, poniżanie transów oraz ogromną tęsknotę bohaterów do czasów sprzed zmiany płci. Miejscami jest bardzo niesmacznie. Duży plus. Aż przypomniały się czasy minione wczesnych Family Guy`ów, gdzie nikt nie miał immunitetu ( ͡° ͜ʖ ͡°)
https://www.youtube.com/watch?v=6ZkNdIeJPuo
To jest tak abstrakcyjne i dziwaczne ze nie wiem co o tym napisać. Warto spróbować.
Podobne w swoim stylu anime aczkolwiek o wiele mniej perwersyjne jakie przychodzą mi do głowy to
Bo bo bo bo bo
Oraz
Saiki K.
Zaloguj się aby komentować
Beck: Mongolian Chop Squad
Beck po raz pierwszy oglądałem kilkanaście lat temu. Dla mnie jest to tytuł z żelaznej klasyki i pomyślałem, że warto by o nim coś skrobnąć. A przed skrobnięciem warto sobie oczywiście materiał odświeżyć, więc poleciał rewatch.
Yukio Tanaka jest delikatnie zagubionym czternastolatkiem, które nie bardzo wie co chce w życiu robić. Z marazmu wyrywa go dawna koleżanka, z którą uczęszczał do szkoły kaligraficznej. Podczas wspólnych wypadów na miasto poznaje bardzo alternatywne towarzystwo, w tym pewnego muzyka, którego pies go niedawno ugryzł. Ten pies nazywa się Beck i właśnie na jego cześć nazywa się ta seria xD
Tytuł składa się z dwóch części. Pierwsza, jak nietrudno zauważyć, to muzyczna. Dotyczy ona pogoni za marzeniami, realizacji siebie poprzez pasję oraz szukanie swojego miejsca w świecie. Drugi element, to coming of age, mocno osadzony w środowisku muzycznym, ze wszelkimi tego konsekwencjami. Wejście w subkulturę, poznawanie wielu nowych ludzi, pierwsze zauroczenia i pierwsze gorzkie lekcje jakimi manipulatorkami potrafią być baby. Przyjaźnie, rywalizacje i konflikty w grupie przyjaciół. Wszystko to zostało przedstawione bardzo organicznie i trzyma fajny klimacik.
Anime jest... bardzo mało japońskie. Dotyczy to przede wszystkim muzyki w nim występującej - nie uświadczymy tu żadnego jpopu czy jrocka, wszystkie utwory to rockowo-grungowe kawałki śpiewane po angielsku. Albo inaczej, trochę po angielsku, trochę po engrishowemu, albowiem niektórzy VA radzą sobie lepiej, inni gorzej. W ogóle bardzo dużo w tej serii jest Ameryki, począwszy od wychowanego w stanach rodzeństwa, które ma spore opory do zaadoptowania się w japońskiej rzeczywistości, po wielki cel naszych bohaterów - trasa koncertowa po USA. Podsumowując - bardzo dużo zaskakująco fajnej, zachodniej muzyki.
Beck niestety nie nadaje się do spożycia prosto po wyciągnięciu z pudełka i wymaga przyjęcia pewnej postawy, właściwie niezbędnej praktycznie dla wszystkich tytułów o tematyce muzycznej. Droga do sukcesu nie jest realistyczna i wiarygodna. Piszę to z niewielkim wahaniem, albowiem skąd ja mam wiedzieć jak wygląda taka droga, nigdy przecież nie byłem instrumentalnym brzdąkaczem o aspiracjach zawodowych... Mimo wszystko, something feels off. Druga sprawa - zaskakujące jest jak wiele mordobicia wymaga zrobienie kariery muzycznej. Praktycznie co drugi odcinek ktoś komu skuwa mordę, nieważne czy ma ku temu sensowny powód czy nie. Wynika to wprost z zadziwiającej fiksacji autora, który widzi świat muzyków rockowych w jakichś pseudo-gangsterskich kolorach.
Myślę, że ten tytuł powinien być obowiązkową pozycją w mangozjebskiej biblioteczce. Może i ma swoje wady, może się już trochę zestarzał i animacja trąci myszką, ale jest na tyle unikatowy, że kwalifikuje się jako seans z kategorii - poszerzamy horyzonty.
Na koniec oczywiście opening, nie podlega rozważaniu czy jest zły czy dobry, on jest już po prostu ikoniczny.
https://www.youtube.com/watch?v=p8CZS3sVKN8
dodałem dla cb temat autorski
Zaloguj się aby komentować
Kogo miałoby niby obchodzić, o czym Geobreeders w zasadzie jest? Grupka waifu, wraz z ich przydupasem Tabą (w tej roli odświeżająco młody p. Miki), kontraktuje się do zwalczania przemocą i podstępem zmiennokształtnych kotów, które to w zasadzie są bytami astralnymi, a tak naprawdę także bytami elektronicznymi, i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. W tle intryga rządowa, tak niezrozumiała, że nie starałem się nawet jej zrozumieć.
To zwykły pretekst do tego, by napchać do tych dwóch OVA wielką pigułę świetnie narysowanych scen akcji, bardzo starannych i drobiazgowo wykonanych designów maszyn i broni, fanserwisu w wykonaniu kilku dziewuszek świadomie szytych pod konkretne waifu gusta, a wreszcie wcale udanego slapsticku. Wszystko tu jest esencją tego, co było w anime lat 90. najlepsze. Jest bardzo ładnie i bardzo wesoło.
Nieco dziwić może rodowód tych bzdurek, bo studio Chaos Project to jakiś szorujący po dnie podwykonawca dla innych twórców, jednak w tym właśnie środowisku znaleźli się i reżyser p. Moriyama (od chociażby Wings of Honneamise, czy Beautiful Dreamer), i p. Imaishi, ojciec studio Trigger. Warto obejrzeć obydwie OVA, jak najbardziej.
https://www.youtube.com/watch?v=iRBk5ZXbqK4
Obejrzę po zielonym brownie XD
Zaloguj się aby komentować
studio Madhouse
Czeski film – ostrzykany całą baterią dziwnych substancji zombiak wstaje, zakłada kowbojski kapelutek, po czym strzela do potworów. Gungrave zaczyna się koszmarnie złudnie, zgodnie z zasadą, by fabuły wybitne zaczynać in medias res, a następnie wracać na początek. I być może nawet by zyskał tym samym miano klasyka, gdyby był ten serial fabułą wybitną. Jest, w najlepszym przypadku, fabułą wysoce zabawową, waha się raczej luźno między absolutnymi kasztanami w scenariuszu, a sprawnymi kalkami z kina gangsterskiego. Gungrave to zresztą adaptacja gry konsolowej z PS2, długiej na karygodne półtorej godziny, w której to wzmiankowany zombie-rewolwerowiec przypuszcza atak na korporację-mafię Millenion, której szef, Harry McDowel, posłał go lata temu do piachu. Harry, jego najlepszy przyjaciel.
Gra skupia się całkowicie na szturmie na Millenion, wlicza sześć etapów z bossfightami przeciw kolejnym przydupasom Harry’ego, a kończy się wreszcie konfrontacją finałową, głupią wyjątkowo. Nawet polecam przeklikać sobie walkthrough, ale już po obejrzeniu serialu. Na szczęście, ekipa Madhouse postanowiła zakotwiczyć te bzdury we wcale sensownie poprowadzonej historii o drobnych przestępcach o złotym sercu, którzy wspinają się na szczyty mafii, kalecząc się wzajemnie co krok, aby wreszcie zakończyć wspólną drogę zdradziecko posłaną kulką. A potem nasz główny bohater wstaje z grobu, i już leci fabuła gry, acz również poprowadzona lepiej (nie ukrywajmy, znacznie bardziej patetycznie) i soczyściej. W liczącym 26 odcinków seansie, znaczną część zajmuje historia tego, jak też nasz bohater, Brandon Heat, dostał od Harry’ego kulkę i trafił do piachu.
No, będę konkretny – wątek zombie wraca dopiero w 18. odcinku, chociaż sygnalizowany jest już od odcinka 9., wprowadzając na scenę postać raczej symptomatyczną dla tego, czym Gungrave jest w istocie, i zdejmując ją z planszy kilka chwil później. W tym sensie symptomatyczną, że nazywa się, za przeproszeniem, Blood War. Gungrave to festiwal durnych imion i nazw własnych, rodem z jakiegoś Metal Geara, którymi upstrzone jest niemal wszystko i każdy. Moim absolutnym faworytem jest Laguna Glock, jakby żywcem wyrwany z MGS, albo z Baccano. Durne nazwy idą w parze z doprowadzającymi do bólu brzucha ze śmiechu scenami koszmarnie leniwymi, pełnymi porozstawianych absurdalnie fabularnych hooków i flag. Gangsterska historia naszych bohaterów to nic innego, jak przemielone wszelkie Ojce Chrzestne i Chłopcy z ferajny, i dobrze przewiduje bzdurność wypuszczanej w niedalekiej przyszłości serii Yakuza.
Wybaczcie, ale nie byłem w stanie zdzierżyć nieustających japońskich Harri MakkuDoeru, znany też jako Brotti Harri, czy innych Biyondo za Greibu, i po prostu przełączyłem ścieżkę dialogów na angielską. To był strzał w dziesiątkę. Co zabawne, znaczna część obsady angielskiej pokrywa się z obsadą Cowboya Bebopa, jednak kwestie dialogowe są dalece mniej dojrzałe, stąd absurdalny dysonans. Brandona podkłada Jin z angielskiego Samurai Champloo, i w zasadzie gra niemal tę samą postać. Ci wcale sprawni weterani, mierzący się z kiepskim tłumaczeniem wyjątkowo bzdurnych dialogów, musieli mieć chyba w studio równą polewkę, co ja przed ekranem. A ich szeregi wzmacniają też przecież aktorzy grający okrutne drewno, wprost ze szkoły aktorstwa Shenmue. Angielski dublaż jest pomidorek.
Serial jest odtwórczy i, w przeważającej części, straszliwie głupi, ale potrafi też zebrać się na wyjątkowo zgrabne sceny, a ostateczną konfrontację między Brandonem a Harrym poprowadził wręcz wzorcowo. Aż dziwne, wszak jest to serial w zasadzie tym się wyróżniający, że „zabili go i wstał” brzmi fajniej, niż „zabili go i uciekł.” Jego znacznie lepszą stroną jest, moim zdaniem, fantastyczna atmosfera i udane projekty krajobrazów. Raczej nie sposób bronić tezy, że Gungrave dzieje się w jakiejś technologicznej dystopii, jednak pożerający bezimienne miasto Millenion wprowadza coraz to silniejsze poczucie opresji, któremu przeciwstawia się niekiedy tylko to śliczne niebo, czasami niebieskie. Niebem świetnie tu grają, niemal jak w Texhnolyze.
Stylówy robił tu p. Nightow, prywatnie autor serii Trigun, i są bardzo udane. Raczej nachalne wizualne przeciwstawienie Brandona i Harry’ego kolorami czarnym i białym może wprawiać w szyderczy uśmieszek, ale pozostaje bardzo konsekwentnym na przestrzeni serialu. Nie idzie to w parze z techniczną jakością animacji, i efekt sylwetki w stylu yaoi powtarza się niestety nagminnie. Widoki, poza ścisłym centrum miasta, mają dziwnie włoski posmaczek, od slumsów w typie Neapolu, po zielone brzegi upstrzone cyprysami. Być może to autosugestia, jako że to serial o mafii, jednak atakowało mnie to ustawicznie – serial umiejscowiony jest przecież w niejasnym zakamarku Stanów Zjednoczonych.
Udźwiękowienia japońskiego nie poznałem, mimo że jest pełne sław z okresu (i chyba dlatego mi mało na nim zależało – są to nazwiska strasznie zgrane), a angielskie dodało serialowi dodatkową warstwę komiczną. W obu przypadkach buja nami jednak ta sama muzyka, raczej higieniczna i bez większych wybryków, poza niektórymi scenami walki. Absolutnie fantastyczne są natomiast zarówno OP, jak i ED – polecam przesłuchać obydwa, umieszczam je poniżej tekstu. Niestety, nie zadbano o zgrabne podsumowanie muzyczne ścisłej końcówki serialu, zamiast tego grając na kompletne wyciszenie, co może burzyć – nie będzie tu nigdy scen bebopowskich.
Gungrave to męski seans – kobietki są tu sprowadzone na drugi plan i potraktowane wyłącznie jako ciepłe i spolegliwe ofiary męskich porachunków. Również dlatego męski, że nie potrafiłbym chyba oglądać go w towarzystwie inaczej, niż wspólnie konsumując procenty i rżąc z bzdur na ekranie. Nie ma w tym absolutnie jakiejkolwiek ujmy dla serialu, to wciąż świetna zabawa, i jak najbardziej zasługuje na uwagę. Na poły wydumany akcyjniak, na poły remiks gangsterskich filmów, Gungrave to unikat, i trudno znaleźć dla niego konkurenta w tej niszy. 2/10, wspaniała robota.
OP
https://www.youtube.com/watch?v=Hlf5yNAiU9A
@UncleMcRape Można. Tylko nie mam tam funkcji moderatora. Trzeba to będzie ręcznie ustawić.
@tobaccotobacco no to będe twoje wpisy plusował czy co się tu robi i szybko ranga wpadnie
@UncleMcRape gituwa
Zaloguj się aby komentować